Prolog
Kwiecień 1995 roku
We śnie widział przed sobą tego małego chłopca. Iskrzące oczy.
Promienny uśmiech. Przerwy między zębami. Piegi, które zimą
jaśnieją, Ŝeby wraz z pierwszymi promieniami słońca na wiosnę
ponownie rozkwitnąć. Gęste czarne włosy, niesfornie odstające we
wszystkie strony.
Nawet słyszał jego głos. Bardzo dźwięczny, bardzo melodyjny.
Miękki, radosny dziecięcy głosik.
Czuł jego zapach. Była to niezwykle charakterystyczna woń, na-
leŜąca wyłącznie do tego chłopca. Nie potrafił opisać, co dokładnie
wyczuwał, poniewaŜ był to zapach jedyny w swoim rodzaju. MoŜe
mieszaniny soli, którą wiatr niósł od morza daleko w głąb lądu i któ-
rej subtelność z trudem dało się wychwycić. I korzennych oparów
wydartych korze drzewa przez promienie słońca. I traw rosnących
latem na skraju drogi.
Czasem zanurzał nos we włosach chłopca, Ŝeby głęboko wdy-
chać ten aromat.
We śnie znowu to robił i wręcz boleśnie odczuwał miłość do te-
go dziecka.
Potem obraz rozpromienionego chłopca zaczynał blaknąć. Na-
chodziły na niego inne obrazy.
Jasnoszary asfalt na ulicy. Martwe ciało. Twarz biała jak wapno.
Słońce na błękitnym niebie, kwitnące narcyzy, wiosna.
Powoli usiadł na łóŜku, z kaŜdą chwilą coraz bardziej przy-
tomny, zlany potem. Serce waliło jak młot, głośno i szybko. Dziwił
7
się, Ŝe śpiąca obok kobieta nie obudziła się od tego łomotu. Ale tak
działo się co noc, co noc od nieszczęścia. Nie rozumiał, Ŝe mogła
spać, kiedy jego dręczyły wizje i wyrywały go ze snu. Ciągle te
same obrazy: ulica, ciało, błękitne niebo, narcyzy. Nie wiedzieć
czemu, wiosna tylko wszystko komplikowała. Przyszła mu do gło-
wy zupełnie irracjonalna myśl, Ŝe łatwiej zniósłby te obrazy, gdyby
ich tło stanowiły brudne krawędzie ze śniegu na poboczach. Ale
zapewne nic by to nie pomogło. Tak czy inaczej, nie mógłby ich
wytrzymać.
Cicho wstał, na palcach podkradł się do szafy i wyjął świeŜy T-
shirt. Ten, który miał na sobie, zupełnie mokry od potu, zdjął przez
głowę i rzucił na podłogę. KaŜdej nocy musiał zmieniać koszulkę.
Ona nawet tego nie słyszała.
Za oknem sypialni nie było Ŝadnych sklepów. Świecił księŜyc,
widział ją więc całkiem dobrze. Wąską, mądrą twarz, długie blond
włosy, rozłoŜone na całej poduszce. Oddychała spokojnie i równo-
miernie. Patrzył na nią z czułością i - podobnie jak czynił to kaŜdej
bezsennej nocy - zadawał sobie pytania: Czy dlatego tak bardzo ko-
chał chłopca, poniewaŜ nie potrafił zdobyć jej miłości? Czy dlatego
tak poŜądliwie pochłaniał zapach dziecka, poniewaŜ ona stawała się
niecierpliwa, kiedy z zamkniętymi oczami próbował wąchać jej wło-
sy i skórę? Czy dlatego oczarował go śmiech dziecka, poniewaŜ ona
juŜ się do niego nie uśmiechała?
„Być moŜe” - myślał - „na próŜno łamię sobie tym głowę”.
PoniewaŜ chłopiec i tak by umarł. Podczas tych bezsennych nocy
był o tym święcie przekonany. Za dnia jednak włączał rozsądek i
mówił sobie, Ŝe nie musiało tak być, Ŝe przynajmniej nie umiał tego
przewidzieć. Ale nocami, gdy tylko budził się ze snu, juŜ nie rozum
przemawiał do niego, tylko jakiś głos podświadomości, którego nie
potrafił zmusić do milczenia.
Chłopiec umrze.
I to twoja wina.
Zaczął cicho płakać. Płakał kaŜdej nocy.
8
Nie miał zamiaru budzić pięknej blondynki w łóŜku, a ona nie
słyszała jego płaczu, podobnie jak nie słyszała łomotu serca i przy-
śpieszonego oddechu. Tak dawno juŜ przestała się nim interesować,
Ŝe nawet nie byłaby teraz w stanie do tego wrócić. Tylko dlatego, Ŝe
w jego Ŝyciu wydarzyła się katastrofa.
Pewnego razu, kilka nocy wcześniej, zastanawiał się, jak by to
było po prostu iść dalej. Zostawić dotychczasowe Ŝycie za sobą:
dom, ogród, przyjaciół, obiecującą karierę. Kobietę, która juŜ nie
poświęcała mu uwagi. MoŜe nawet swoje imię, toŜsamość. Wszyst-
ko, co do niego naleŜało. Najchętniej takŜe obrazy, które tak go
dręczyły, ale tutaj akurat się nie łudził. Właśnie obrazów nigdy by
się nie pozbył. Chodziłyby za nim jak cień, zawsze tam, gdzie on.
Ale moŜe lepiej by je znosił, jeśli ciągle byłby w ruchu, jeśli nie
zatrzymywałby się zbyt długo w jednym miejscu, jeśli nigdzie nie
zagrzałby miejsca, nie zapuścił korzeni.
Nie moŜna było uciec przed własną winą.
Warto było jednak spróbować biec tak szybko, Ŝeby nie musieć
ciągle patrzeć w jej powykrzywiane rysy.
MoŜe to niezły pomysł.
Jeśli chłopiec umrze, tak właśnie zrobi - pójdzie.
Część pierwsza
Niedziela, 6 sierpnia 2006 roku
Rachel Cunningham dostrzegła tego męŜczyznę, gdy skręcała z
głównej ulicy w ślepy zaułek, na którego końcu znajdował się ko-
ściół, a zaraz obok dom parafialny. Pod pachą trzymał gazetę, stał w
cieniu drzewa i obojętnie rozglądał się po okolicy. Gdyby zeszłej
niedzieli nie czekał w tym samym miejscu, w ogóle nie rzuciłby jej
się w oczy. Ale teraz pomyślała: „Dziwne. Znowu on!”.
Słyszała dochodzące z kościoła dudnienie organów i śpiew
wspólnoty. Dobrze, msza wciąŜ jeszcze trwała, miała więc czas do
rozpoczęcia naboŜeństwa dla dzieci. Zajmował się tym Donald,
młody, sympatyczny student teologii. Don, jak nazywały go dzieci,
podobał się Rachel, dlatego z przyjemnością przychodziła trochę
wcześniej, Ŝeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Don odprawiał
naboŜeństwa w domu parafialnym. Rachel zauwaŜyła, Ŝe siedząc z
przodu, moŜna było częściej się angaŜować i przejmować więcej
obowiązków, na przykład wytrzeć tablicę albo pomóc w obsłudze
projektora do przeźroczy. Zakochana Rachel skwapliwie poŜądała
tego rodzaju faworyzowania. Choć jej przyjaciółka Julia uwaŜała, Ŝe
mając osiem lat, Rachel jest o wiele za młoda dla dorosłego męŜ-
czyzny i nic nie wie o prawdziwej miłości.
„Jakby Julia potrafiła to osądzić!” - stwierdziła w myślach Ra-
chel.
Co niedzielę chodziła na mszę dla dzieci, chyba Ŝe rodzice wcze-
śniej zaplanowali juŜ coś innego. Właśnie w następną niedzielę sio-
stra mamy ma urodziny, dlatego wczesnym rankiem pojadą do niej
do Downham Market. Rachel westchnęła. Nie będzie Dona. Jałowy,
nudny dzień z wieloma krewnymi, którzy ciągle rozprawiają o rze-
czach zupełnie dla niej nieinteresujących. A zaraz potem wyjadą na
13
wakacje. Na prawie dwa tygodnie. Do jakiegoś głupiego domku
wczasowego na wyspie Jersey.
- Cześć! - powiedział obcy męŜczyzna, gdy obok niego prze-
chodziła. - Co ci tak zepsuło humor?
Wzdrygnęła się. Nie przypuszczała, Ŝe utrapienie tak wyraźnie
odznacza się na twarzy.
- Ach, nic - odparła, czując, Ŝe trochę się zarumieniła.
MęŜczyzna uśmiechnął się łagodnie. Wyglądał na miłego.
- JuŜ dobrze. Obcym nie powinno się ufać od razu. Powiedz,
idziesz do kościoła? Bo juŜ chyba trochę późno.
- Idę na naboŜeństwo dla dzieci - wytłumaczyła - a ono zaczy-
na się dopiero wtedy, gdy msza w kościele się skończy.
- Aha, rozumiem. Prowadzi je ten... No, jak on się nazywa...?
- Donald.
- Donald. Właśnie. Mój stary znajomy. Kilka razy się spotkali-
śmy... Jestem pastorem, wiesz? W Londynie.
Zastanawiała się, czy przystoi jej tak stać i rozmawiać z zupełnie
obcym męŜczyzną. Rodzice zawsze powtarzali, Ŝe nie wolno odpo-
wiadać na zaczepki nieznanych osób, a jeśli ktoś próbuje nawiązać z
nią rozmowę, to powinna iść przed siebie i nie zwracać na niego
uwagi. Z drugiej strony, ten męŜczyzna wydawał się taki sympa-
tyczny, sytuacja zaś była całkowicie bezpieczna. Jasny, słoneczny
dzień. Śpiewy w kościele. Nieco dalej po ulicy przechadzali się
spacerowicze. CóŜ złego mogłoby się wydarzyć?
- Wiesz co? - zaczął. - Szczerze mówiąc, to miałem nadzieję,
Ŝe spotkam kogoś, kto uczęszcza na naboŜeństwa dla dzieci. Mia-
nowicie kogoś, kto mi pomoŜe. Ty wyglądasz mi na rozsądną osobę.
Jak sądzisz, potrafiłabyś dla mnie dochować tajemnicy?
Czy by potrafiła? Julia powierzyła jej juŜ tyle tajemnic, a ona
jeszcze ich nie wypaplała.
- Oczywiście!
- Chodzi o to, Ŝe z chęcią zrobiłbym mojemu staremu przyja-
cielowi Donaldowi niespodziankę - powiedział męŜczyzna. - On nie
przypuszcza, Ŝe tu jestem. Przez długi czas byłem w Indiach. Znasz
Indie?
14
Wiedziała, Ŝe to daleki, daleki kraj i Ŝe pochodzący stamtąd lu-
dzie mają skórę ciemniejszą niŜ Anglicy. Chodziła do klasy z dwie-
ma indyjskimi dziewczynkami.
- Jeszcze nigdy tam nie byłam - rzuciła.
- Ale chyba chciałabyś zobaczyć zdjęcia z Indii, prawda? Zdję-
cia dzieci z wiosek? Jak Ŝyją, jak się bawią i gdzie chodzą do szko-
ły. Czy to nie ciekawe?
- Tak! Bardzo!
- Widzisz. A ja mam mnóstwo przeźroczy z Indii. Z radością
pokaŜę je podczas waszego naboŜeństwa. Ale potrzebuję kogoś, kto
by mi asystował.
Tego słowa Rachel nie znała.
- Czyli kogoś, kto mi pomoŜe przynieść skrzynki ze slajdami.
Powiesić ekran. Myślisz, Ŝe dasz radę?
Najwyraźniej chodziło mu właśnie o czynności, które tak kocha-
ła. WyobraŜała sobie, jak Don się zdziwi, kiedy ona wejdzie z jego
starym przyjacielem, a później będzie pokazywać slajdy z tego da-
lekiego kraju. Julia pęknie z zazdrości!
- Na pewno dam radę. Oczywiście! Gdzie są przeźrocza?
- Poczekaj! - Zatrzymał ją. - Nie mam ich tutaj. Nie wiedzia-
łem, Ŝe spotkam tu taką zdolną, chętną do pomocy osóbkę jak ty.
Miałem na myśli następną niedzielę.
Zrobiło jej się słabo z przeraŜenia. Akurat następna niedziela!
Ta, którą spędzi z ciotką w Downham Market... Do tego wakacje na
Jersey...
- Och, nie! To straszne! Za tydzień mnie tutaj nie ma! Moi ro-
dzice...
- W takim razie będę musiał znaleźć kogoś innego - przerwał.
Nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
- Błagam! - zaklinała. - Nie moŜe pan poczekać... - pospiesznie
liczyła w myślach - ...jeszcze trzech tygodni? Bo potem jedziemy na
wakacje. Ale gdy tylko wrócimy, na pewno panu pomogę!
Na pewno!
15
- Hm... - Zastanowił się przez chwilę. - To bardzo długo - od-
rzekł na koniec.
- Proszę - nalegała Rachel.
- Myślisz, Ŝe naprawdę potrafisz tak długo dochować tajemni-
cy?
- Z całą pewnością! Nic nikomu nie powiem! Słowo honoru!
- Nie wolno ci nic powiedzieć Donaldowi, bo przecieŜ chcesz
mu zrobić niespodziankę. Mamie i tacie teŜ nie. UwaŜasz, Ŝe wy-
trzymasz?
- Mamie i tacie i tak bym nic nie powiedziała - stwierdziła. -
Bo oni w ogóle się mną nie przejmują.
Nie do końca była to prawda, wiedziała o tym. Ale od trzech lat,
od czasu gdy na świecie pojawiła się jej młodsza siostra Sue, siostra,
której Rachel nigdy nie chciała, wszystko się zmieniło. Wcześniej
stanowiła dla rodziców centrum zainteresowania. Teraz wszystko
kręciło się wokół męczyduszy, na którą ciągle trzeba było uwaŜać.
- A twojej najlepszej przyjaciółce? - upewniał się męŜczyzna. -
Jej teŜ nic nie powiesz?
- Nie! Przysięgam!
- JuŜ dobrze! Wierzę ci. Posłuchaj, spotkamy się za trzy tygo-
dnie w niedzielę niedaleko mojego domu. Pojedziemy do mnie, a ty
pomoŜesz mi przenieść rzeczy do samochodu. Mieszkasz w King's
Lynn?
- Tak. Tu, w Gaywood.
- Dobrze. W takim razie na pewno znasz Chapman's Close?
Znała. To rejon nowych osiedli mieszkaniowych z powstającymi
domami wielorodzinnymi. Chapman's Close kończył się ścieŜką
polną. Dziwna okolica. Czasem jeździły tam z Julią rowerami.
- Wiem, gdzie to jest - powiedziała.
- Za trzy tygodnie w niedzielę. Kwadrans po jedenastej?
- Dobrze. Będę na pewno!
- Sama?
- Oczywiście. Naprawdę moŜe pan na mnie polegać.
- Wiem - odparł i ponownie uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
- Jesteś duŜą, mądrą dziewczynką.
16
PoŜegnała się i poszła w kierunku domu parafialnego. Z piersią
dumnie wypiętą do przodu. DuŜa, mądra dziewczynka. Jeszcze trzy
tygodnie. Nie mogła się doczekać.
Poniedziałek, 7 sierpnia
W poniedziałek siódmego sierpnia zniknęło jedyne dziecko Liz
Alby.
Był bezchmurny letni dzień. Bardzo gorący. Miało się wraŜenie,
Ŝe to Włochy albo Hiszpania, ale na pewno nie Anglia. ChociaŜ Liz
zawsze denerwowały nieprzychylne uwagi na temat angielskiej po-
gody. Bo właściwie nie było aŜ tak źle, po prostu ludzie obstawali
przy swoich stereotypowych wyobraŜeniach. W kaŜdym razie kli-
mat zaleŜał od regionu. Zachód, w którego kierunku napływały
chmury niesione tysiące kilometrów nad Atlantykiem, moŜna było
bez wątpienia zaliczyć do terenów wilgotnych. TakŜe na północy -
w Yorkshire i Northumberland - często padało. Natomiast na połu-
dniu, w Kent, rolnicy skarŜyli się latem na susze. RównieŜ w oj-
czyźnie Liz, we wschodniej Anglii, moŜna się było w lipcu i sierp-
niu porządnie spocić. Liz lubiła Norfolk, nawet jeśli polubienie swo-
jego Ŝycia nie przychodziło jej łatwo. Tym bardziej Ŝe cztery i pół
roku wcześniej na świat przyszła Sara.
To tragedia zajść w ciąŜę w wieku osiemnastu lat, do tego z czy-
stej głupoty, poniewaŜ zaufało się jakiemuś typkowi, który obiecy-
wał, Ŝe „będzie uwaŜał”. Mike Rapling najwyraźniej nie miał poję-
cia o uwaŜaniu, gdyŜ pierwsze seksualne spotkanie Liz z tym chło-
pakiem okazało się strzałem w dziesiątkę. Później Mike jeszcze na
nią wrzeszczał, Ŝe go wrobiła, Ŝe chciała zmusić go do małŜeństwa,
ale on nie da się w tak młodym wieku zakuć w kajdany.
Liz wylała potoki łez.
- A co z moją młodością? Mam teraz dziecko na karku i znisz-
czone Ŝycie!
Jak moŜna było przypuszczać, Mike niespecjalnie się tym przej-
mował. Wręcz wzbraniał się przed poślubieniem Liz, a gdy dziewczynka
18
się urodziła i sprawa alimentów stała się pilna, zaŜądał nawet testu
na ojcostwo. W tym czasie przynajmniej co do tego nie było wąt-
pliwości. Płacił niechętnie, choć w miarę regularnie, ale po dwóch,
trzech krótkich wizytach stracił zainteresowanie córką.
Nie było teŜ tak, Ŝeby Sara obchodziła Liz, ale nie pozostało jej
nic innego, jak się nią jakoś opiekować. Liczyła na pomoc matki, u
której ciągle jeszcze mieszkała, ale Betsy Alby była tak zszokowana
wizją tego, jak w niedalekiej przyszłości w jej maleńkim mieszkaniu
socjalnym w najbardziej beznadziejnej dzielnicy King's Lynn będzie
krzyczało niemowlę, Ŝe dała córce jednoznacznie do zrozumienia,
jak bardzo nie będzie zajmować się tym problemem.
- To twoje dziecko! I to twoje durne napalenie wpędziło cię w
taką sytuację! Nie myśl sobie, Ŝe ktoś ci pomoŜe przy tym szambie.
Na pewno nie ja! Powinnaś być cholernie szczęśliwa, Ŝe was nie
wyrzuciłam na ulicę!
Krzyczała, klęła i nawet później, gdy mała była juŜ na świecie,
nie okazywała Ŝadnej babcinej czułości. Niezmordowanie powtarza-
ła swoją groźbę, Ŝe „ani razu nie spojrzy na tego bachora!”. Wpraw-
dzie cały dzień siedziała w domu przed telewizorem, jadła chipsy, a
późnym - coraz częściej równieŜ wczesnym - popołudniem zapijała
się tanim winem, ale nawet gdy Liz wychodziła po zakupy, nie mo-
gła zostawić córki, tylko taszczyła do supermarketu ogromny wózek
wraz z wrzeszczącym dzieckiem. Liz nie miała Ŝadnych wąt-
pliwości: zupełnie sama musiała ponieść konsekwencje jednej bez-
myślnie zakochanej kwietniowej nocy.
Czasem była bliska załamania. Potem znowu brała się w garść,
przysięgając sobie, Ŝe nie pozwoli, Ŝeby zrujnowano jej Ŝycie. Była
młoda i atrakcyjna. Gdzieś przecieŜ musiał być męŜczyzna, który
potrafiłby wyobrazić sobie wspólne Ŝycie z nią, mimo Ŝe niosła ze
sobą taki bagaŜ.
Jedno wiedziała na pewno. Nie będzie całą wieczność siedzieć w
tej ponurej dziurze u matki, gdzie nawet w słoneczne letnie dni
wczesnym rankiem wszystkie rolety były zaciągnięte, Ŝeby lepiej
moŜna było oglądać telewizję i Ŝeby do środka nie wpadało gorąco.
19
Betsy, która stale się pociła, bała się gorąca jak diabeł święconej
wody. Liz pragnęła ślicznego mieszkania, a najbardziej Ŝyczyła so-
bie małego balkonu do uprawy kwiatów. Marzyła o sympatycznym
męŜczyźnie, od czasu do czasu przynoszącym drobiazgi, ładną bie-
liznę albo perfumy, który poczułby się ojcem Sary. Powinien zara-
biać wystarczająco duŜo, tak Ŝeby nie musiała siedzieć w drogerii
przy kasie za marną zapłatę. W weekendy mogliby we troje jeździć
na wycieczki, urządzać pikniki albo przejaŜdŜki rowerowe. Tak czę-
sto widywała szczęśliwe rodziny, które wspólnie organizowały ja-
kieś wypady! Tymczasem ona zawsze samotnie wałęsała się z tym
kwilącym stworzeniem, ciągle uciekając od skrzeczącego telewizora
w domu, od widoku czterdziestoletniej matki, która wyglądała na
sześćdziesiąt lat i stanowiła najbardziej przeraŜający przykład zmar-
nowanego Ŝycia.
Ów sierpniowy dzień juŜ od rana zapowiadał się wspaniale. W
przedszkolu, do którego dotychczas chodziła Sara, była przerwa
wakacyjna, dlatego Liz musiała wziąć przymusowy urlop. Postano-
wiła spędzić ten dzień na plaŜy Hunstanton, opalać się, kąpać, po-
kazać trochę swoją wyjątkowo ładną figurę. Miała nadzieję, Ŝe ktoś
zafascynuje się nią do tego stopnia, Ŝe nawet ta czteroipółroczna
markotna istota przy jej boku nie okaŜe się przeszkodą w związku.
Wprawdzie podjęła nieśmiałą próbę zwrócenia się o pomoc do mat-
ki i zostawienia Sary w domu, ale Betsy Alby nie odrywając oczu od
telewizora i dalej automatycznie sięgając do torebki z chipsami, bez-
namiętnie odparła: „Nie”.
Liz i Sara pojechały autobusem. Linia autobusowa obejmowała
kaŜdą wieś w okolicach King's Lynn, toteŜ trwało dobrą godzinę,
zanim dotarły do Hunstanton. Pełna oczekiwania Liz miała jednak
tak dobry humor, Ŝe nie robiło jej to Ŝadnej róŜnicy. Z kaŜdym prze-
jechanym kilometrem coraz silniej czuła zapach morza, chociaŜ z
pewnością było to tylko złudzenie, gdyŜ wokół niej unosiła się wy-
łącznie woń benzyny z autobusu. Ale tak bardzo kochała morze, Ŝe
potrafiła je wyczuć, nawet jeśli było to fizycznie niemoŜliwe. A
kiedy w końcu je dostrzegła, nieogarnione i migoczące w słońcu,
20
poczuła raptownie głęboką radość i przez ułamek sekundy potrafiła
być świadoma jedynie swojej młodości oraz tego, Ŝe miała przed
sobą całe Ŝycie, na chwilę zapomniała więc o kwilącym brzemieniu.
Tymczasem Sara szybko o sobie przypomniała. Autobus wjechał
na duŜy parking w New Hunstanton - kąpielisko plaŜowe z budkami
gastronomicznymi, sklepikami z pamiątkami, karuzelami i sprze-
dawcami lodów. Na widok drewnianych koników, na których moŜ-
na było za jednego funta kilka razy pokręcić się w kółko, Sara za-
częła piszczeć.
- Nie! - stanowczo powiedziała Liz. Nie miała ochoty cięŜko
zarobionych pieniędzy wydawać na podobne głupoty. - Zapomnij!
Jeśli pozwolę ci na jedną kolejkę, będziesz chciała następną i jesz-
cze następną, a na koniec i tak będziesz wyć. Poszukamy sobie teraz
jakiegoś dobrego miejsca, zanim zrobi się tłoczno.
Wakacje były nie tylko w Anglii, ale właściwie w całej Europie,
na plaŜę tłumnie ciągnęli więc zarówno miejscowi, jak i turyści. Liz
chciała w miarę szybko rozłoŜyć wszystkie swoje rzeczy, Ŝeby nagle
się nie okazało, Ŝe jest wciśnięta między dwie liczne rodziny. Ale
Sara obiema nogami zaparła się w piasku.
- Mamo! Chcę.... chcę na karuzelę! - płakała.
Liz trzymała w jednej ręce torbę, kosz z wodą mineralną i kil-
koma kanapkami oraz mały szpadelek córki do kopania, drugą zaś
próbowała ciągnąć opierające się dziecko.
- Chodź, zbudujemy wielki zamek! - kusiła.
- Karuzela! - krzyczała Sara.
Najchętniej sprawiłaby jej porządne lanie, ale wokół było za du-
Ŝo ludzi, poza tym w dzisiejszych czasach rozwścieczona matka nie
mogła juŜ tak łatwo przeciwstawić się własnemu dziecku.
- MoŜe później - powiedziała. - Chodź juŜ, Saro. Bądź grzecz-
na!
Ale Sara wcale nie miała zamiaru być grzeczna. Krzyczała, pła-
kała i opierała się matce. Tylko siłą i maleńkimi kroczkami moŜna
było ciągnąć ją do przodu. Liz błyskawicznie oblała się potem, a do-
bry humor prysnął jak bańka mydlana. Ten przeklęty Mike rzeczy-
wiście zrujnował jej Ŝycie. To jasne, Ŝe nie znajdzie innego faceta.
21
Jeśli ktoś ją zobaczy w podobnej jak dziś sytuacji, od razu omi-
nie ją wielkim łukiem, czego zresztą nikomu nie mogła wziąć za złe.
Torba plaŜowa wyślizgnęła się jej z ręki, ale jakiś uprzejmy męŜ-
czyzna podniósł ją i podał Liz. Miała wraŜenie, Ŝe patrzy na nią z
politowaniem. Później jeszcze upadł szpadelek - tym razem schyliła
się po niego starsza pani. Nie po raz pierwszy Liz stwierdziła, Ŝe
inni ludzie mieli grzeczniejsze dzieci, w kaŜdym razie nigdzie nie
widziała matki, która musiałaby tak walczyć jak ona. Przyszło jej do
głowy, jak na samym początku ciąŜy zastanawiała się nad aborcją.
Nie była osobą religijną, a jednak odczuwała niewytłumaczalny
strach przed zemstą losu, jeśli zdecydowałaby się zabić dziecko.
Dziś, gdy zlana potem przedzierała się przez plaŜę i ciągnęła ze sobą
wrzeszczącego małego potworka, pomyślała nagle Ŝarliwie: „Trzeba
to było zrobić! Gdybym tylko miała odwagę! NiewaŜne, jakie zło by
to na mnie ściągnęło, nie mogłoby być gorzej, niŜ jest!”.
W końcu dotarły do miejsca, które Liz wydało się w miarę od-
powiednie na spędzenie całego dnia. RozłoŜyła swój ręcznik oraz
ręcznik Sary i przygotowała się do budowania zamku z piasku -
Ŝeby Sara się uspokoiła. Mała rzeczywiście przestała krzyczeć i
gorliwie pomagała w budowaniu. Liz odetchnęła z ulgą. MoŜe Sara
zapomni o drewnianych konikach? MoŜe jeszcze dzień okaŜe się
spokojny?
ZałoŜyła nowe bikini, wiedząc, Ŝe wspaniale w nim wygląda.
Wprawdzie kupiła je z przeceny, ale i tak okazało się za drogie na
jej niskie zarobki. Nie mogła mu się jednak oprzeć. Matka oczywi-
ście nigdy się o nim nie dowie, inaczej zaczęłaby krzyczeć, Ŝe w
takim razie Liz powinna oddawać więcej pieniędzy na dom, jeśli
moŜe sobie pozwolić na marnotrawstwo, wydając je na luksusowe
artykuły. Matka chciałaby pewnie, Ŝeby Liz stale chodziła w tym
wyświechtanym czteroletnim stroju jednoczęściowym. Jeśli miała
znaleźć męŜczyznę, który wyciągnie ją z nędzy, najpierw musiała
trochę zainwestować. Ale omawianie z matką takich rzeczy było
zupełnie pozbawione sensu. Sara ciągle z oddaniem budowała swój
zamek. Liz wyciągnęła się na ręczniku i zamknęła oczy.
22
Musiała spać dłuŜszą chwilę, bo gdy usiadła i rozejrzała się do-
okoła, spostrzegła, Ŝe słońce stało juŜ bardzo wysoko, co wskazywa-
ło na zbliŜające się południe. PlaŜa była jeszcze bardziej zaludniona
niŜ nad ranem - wokół wprost roiło się od ludzi. Niektórzy tylko
leŜeli na słońcu, inni grali w badmintona i w kulki albo biegali do
wody i z powrotem. Dzieci krzyczały i śmiały się, morze szemrało
cichutko. Z daleka dochodziło niewyraźne brzęczenie samolotu. Był
wspaniały dzień.
Paliła ją twarz. Za długo się smaŜyła, a wcześniej nawet nie po-
smarowała się środkiem ochronnym. Na szczęście jej skóra potrafiła
wiele znieść. Odwróciła się i zobaczyła, Ŝe Sara takŜe zasnęła. Naj-
wyraźniej zmęczyła się krzyczeniem i budowaniem zamku, oddy-
chała głęboko i równomiernie, usta miała lekko rozchylone.
„Dzięki Bogu” - pomyślała Liz. Najbardziej kochała swoją córkę
śpiącą.
Zgłodniała, ale nie miała ochoty na własne kanapki z mdłą mar-
garyną i serem, który zawsze smakował jak mydło. TuŜ obok przy-
stanku autobusowego stała budka. MoŜna było tam kupić pyszne
bagietki z grubą warstwą pomidorów i mozzarelli. Obie z Sarą
uwielbiały tę przekąskę. Do tego dobrze zmroŜona cola zamiast cie-
płej wody mineralnej z koszyka... Wstała i wyszperała portmonetkę.
Chwilę popatrzyła na śpiące dziecko. Jeśli obudzi teraz małą i weź-
mie ją ze sobą, Sara znowu zobaczy karuzelę z konikami. Trzeba ją
będzie - spłakaną i krzyczącą - zmuszać do powrotu na ręczniki.
„Jeśli się pośpieszę” - pomyślała Liz - „to zaraz wrócę i mała nic
nie zauwaŜy. Tak głęboko przecieŜ śpi...”.
Tyle ludzi wokoło, co mogłoby się stać? Nawet jeśli Sara się
obudzi i pójdzie do wody, nie utonie na oczach takiej liczby osób.
„Najpóźniej za dziesięć minut jestem z powrotem” - stwierdziła
w myślach Liz i pobiegła przed siebie.
Odcinek, jaki musiała pokonać, okazał się dłuŜszy, niŜ myślała,
najwyraźniej rano obie przeszły spory kawałek wzdłuŜ brzegu. Do-
brze jednak było się poruszać - dokładnie widziała wodzące za nią
męskie spojrzenia. Mimo porodu miała świetną figurę, a bikini leŜało
23
jak ulał, zauwaŜyła to jeszcze w sklepie. Jeśli ktoś ją teraz widział,
nie przypuszczał nawet, Ŝe ma u boku krzyczące dziecko. Po prostu
wyglądała jak kaŜda młoda, dwudziestotrzyletnia kobieta, atrakcyj-
na i do wzięcia. Starała się wyglądać optymistycznie i radośnie.
Odkąd tak często płakała z powodu Sary, bała się, Ŝe dostanie wor-
ków pod oczami i Ŝe opadną jej kąciki ust. Musiała koniecznie uwa-
Ŝać na to, Ŝeby nie moŜna było po niej poznać, Ŝe często bywa nie-
szczęśliwa.
Przy budce miała pecha, poniewaŜ przed nią wepchnęła się dru-
Ŝyna piłki ręcznej. Do tego większość młodych męŜczyzn z druŜyny
nie do końca wiedziała, co chce zamówić - głośno się zastanawiali,
często zmieniając zdanie. Kilku z nich usilnie z nią flirtowało, co
przyjmowała z radością i uszczypliwością, z której była znana. Jak
cudownie było stać pośród przystojnych, opalonych męŜczyzn i
czuć, z jaką siłą przyciągania się na nich oddziaływuje. Gorączkowo
się zastanawiała, jak rozwiązać problem Sary, jeśli któryś zechce się
z nią umówić, gdy nagle trener druŜyny zakończył te zaloty i prze-
gonił podopiecznych. Przez kilka sekund stała sama przed budką,
dlatego spokojnie kupiła bagietki i colę.
Wracając, stwierdziła, Ŝe od opuszczenia miejsca na plaŜy mi-
nęło dwadzieścia pięć minut. Cholera jasna! Zanim wróci na miej-
sce, minie więcej niŜ pół godziny. W Ŝadnym razie nie chciała być
tak długo nieobecna. Modliła się w nadziei, Ŝe Sara się nie obudziła
i płacząc, nie błądziła między obcymi. JuŜ widziała pełne wyrzutów
spojrzenia ludzi. Oczywiście dobra matka nie robiła czegoś takiego -
nie zostawiała dziecka bez opieki, Ŝeby spełniać jakieś swoje za-
chcianki. Dobra matka w ogóle nie miewała zachcianek. śyła wy-
łącznie dla dziecka i dbała o jego pomyślność.
„Do diabła!” - myślała Liz. - „Nie mają zielonego pojęcia!”.
Teraz juŜ nie snuła się pod spojrzeniem męskich oczu, teraz bie-
gła. Kanapki mocno przyciskała do siebie, cola bulgotała w butelce.
Liz sapała i dostała kolki. Trudno biegło się po piasku. Ciągle na
nowo zadawała sobie pytanie, jak mogła się tak pomylić w osza-
cowaniu odległości!
24
W końcu jej ręcznik. Torba. Szpadelek. Zamek, który zbudowała
Sara. Ręcznik dziecka - błękitny z Ŝółtymi motylkami.
Ale Sary nie było.
Stanęła zdyszana, na chwilę zgięła się pod ukłuciem kolki, ale
natychmiast się wyprostowała i rozejrzała gorączkowo. PrzecieŜ le-
Ŝała tutaj w głębokim śnie jeszcze przed momentem.
Nie przed momentem. Przed około czterdziestoma minutami.
Czterdzieści minut!
Oczywiście nie mogła pójść daleko. Obudziła się, wpadła w po-
płoch, bo nie zastała mamy, biega więc pewnie teraz gdzieś w po-
bliŜu. Gdyby tylko nie było takich tłumów. Roiło się od ludzi - Liz
wydało się nawet, Ŝe z kaŜdą minutą ich przybywa. Jak miała zna-
leźć małe dziecko pośród takiej liczby nóg?
Kanapki i butelkę połoŜyła na ręczniku, portmonetkę trzymała w
ręku. Przestała być głodna, przeciwnie - miała mdłości, nie potrafiła
sobie wyobrazić, Ŝe mogłaby przełknąć choćby kęs.
„Gdzie, do diabła, jest mała?”
W panice zapytała leŜącą obok kobietę. Grubą, z czworgiem
dzieci, które wrzeszczały wokół niej.
- Przepraszam, widziała pani moŜe moją córkę? Mniej więcej
taka duŜa. - Ręką pokazała wzrost Sary. - Ciemne włosy, ciemne
oczy... Miała na sobie niebieskie spodenki i koszulkę w paski...
Gruba kobieta wlepiła w nią oczy.
- Chodzi pani o dziecko, które tu spało?
- Tak, tak. Właśnie o nie. Spała głęboko i mocno, a ja... ja
szybko poszłam po coś do jedzenia, teraz wracam i...
To oczywiste, Ŝe gruba kobieta gardziła jej zachowaniem.
- Zostawiła pani dziecko samo i pobiegła aŜ do tych budek na
parkingu?
- Ale zaraz byłam z powrotem - skłamała Liz. „Czterdzieści
minut!” - dudniło jej w głowie.
- Ostatni raz widziałam ją, jak tutaj spała. Potem juŜ na nią nie
uwaŜałam, bo mojemu Denisowi zrobiło się niedobrze. Za duŜo
słońca.
25
Denis kucał na piasku i rzeczywiście wyglądał blado i Ŝałośnie.
Ale przynajmniej był na miejscu.
- Nie mogła odejść daleko - powiedziała Liz, Ŝeby samej sobie
dodać odwagi.
Gruba kobieta odwróciła się do znajomej siedzącej jeden ręcznik
dalej.
- Widziałaś tę małą z ciemnymi włoskami, która tutaj spała?
Matka poszła do budek gastronomicznych, a teraz dzieciak zapadł
się pod ziemię.
Oczywiście znajoma takŜe musiała oburzyć się z powodu za-
chowania Liz.
- AŜ do budek? Nie, nigdy bym dziecka nie zostawiła samego
na tak długo!
„Głupia krowa” - pomyślała Liz z wściekłością.
Tak naprawdę nikt na Sarę nie patrzył. Gruba kobieta nie zwró-
ciła na nią uwagi, jej znajoma teŜ nie. Nikt z osób wokoło, które Liz
pytała, ogarnięta paniką i zwątpieniem. Zataczała coraz szersze krę-
gi i wydawało się coraz mniej prawdopodobne, Ŝe trafi na kogoś, kto
mógłby jej cokolwiek powiedzieć o zniknięciu małej. Pobiegła do
wody, ale tam takŜe nie znalazła Ŝadnych śladów Sary.
Nie mogła się utopić. śadne dziecko nie utonie na oczach tylu
ludzi.
A moŜe jednak?
Z nową siłą zakiełkowała w niej nadzieja, gdy wpadła na pomysł,
Ŝe Sara na własną rękę poszła w stronę karuzeli z konikami. W koń-
cu zwariowała na jej punkcie. Ponownie przebiegła więc drogę do
przystanku autobusowego i rzeczywiście zastała mnóstwo dzieci
przy karuzeli, ale Sary nie było pośród nich. Zapytała właściciela
karuzeli.
- Nie moŜna jej nie zauwaŜyć. Ma długie czarne włosy i bar-
dzo
ciemne oczy. W niebieskich spodenkach i koszulce w paski.
Właściciel zastanowił się przez chwilę.
- Nie - odparł. - Nie, takiego dziecka dziś tutaj nie było. Tego
jestem pewien.
26
Liz pobiegła z powrotem. Po drodze zaczęła płakać. Wszystko
wydawało się sennym koszmarem. Zachowała się zupełnie nieodpo-
wiedzialnie, teraz więc została najsurowiej za to ukarana. Ukarana
za wszystko: za myśli o aborcji, za łzy wściekłości, gdy po porodzie
połoŜono jej Sarę na ramieniu, za te wszystkie razy, kiedy pragnęła,
Ŝeby tego dziecka nie było na świecie. Za wszelkie skargi i złorze-
czenia. Za brak uczuć macierzyńskich.
Gdy Liz wróciła na plaŜę, Sary nadal nie było. Widok jej małego
ręcznika sprawił jej nagle tyle bólu, Ŝe łzy, które do tej pory tak
dzielnie powstrzymywała, wytrysnęły z nową siłą. Obok ręczników
leŜała papierowa torebka z nieszczęsnymi bagietkami w piasku i bu-
telka coli. Jak niewaŜne były one teraz! Godzinę temu jednak Liz
miała na nie taką ochotę, Ŝe zaryzykowała bezpieczeństwo własnego
dziecka.
Gruba kobieta obok popatrzyła na nią ze współczuciem.
- Ani śladu?
- Nie - opowiedziała Liz przez łzy. - Ani śladu.
- Dlaczego wcześniej mnie pani nie zagadnęła? Popilnowała-
bym córki, a pani przyniosłaby jedzenie.
Właśnie, dlaczego od razu tak nie postąpiła? Nie potrafiła zro-
zumieć samej siebie. CóŜ mogło być łatwiejszego niŜ poproszenie
innej matki, Ŝeby miała baczenie na śpiące dziecko?
- Nie wiem - mruknęła. - Nie wiem...
- Musi pani zawiadomić policję - wmieszała się znajoma. Wy-
glądała na wstrząśniętą, jednocześnie jednak moŜna było odczuć, Ŝe
uwaŜała całą sytuację za niezwykle intrygującą.
- I ochronę kąpieliska. MoŜliwe, Ŝe... - Najwyraźniej nie śmiała
dokończyć tego zdania.
Liz spojrzała na nią ze złością.
- Jak jakieś dziecko mogłoby tu utonąć? Tutaj, gdzie kąpie się
blisko sto osób! Wydaje mi się, Ŝe ktoś przecieŜ by zauwaŜył krzy-
czące i szamoczące się dziecko!
Gruba kobieta połoŜyła Liz dłoń na ramieniu. Sprawiała wraŜe-
nie szczerze współczującej.
27
- Mimo wszystko. Niech pani pójdzie teraz do ochrony. Tam
będą wiedzieli, co naleŜy robić. MoŜe uda się córkę wywołać przez
megafon. Na pewno nie pierwszy raz jakieś dziecko i rodzice gubią
się w tym tłumie. Głowa do góry!
Przyjazne słowa kobiety sprawiły, Ŝe opanowanie Liz ostatecznie
pękło. Szlochała jak dziecko, upadła na piasek, zgięła się w pół i nie
potrafiła wydobyć z siebie ani jednego słowa. Czuła, Ŝe opuściły ją
wszystkie siły.
Gruba kobieta westchnęła, schyliła się do Liz i wzięła ją za rękę.
- Niech pani pójdzie ze mną! Potowarzyszę pani. Elli popilnuje
moich dzieci. Jest pani zupełnie wykończona. Niech pani się jeszcze
nie poddaje!
Liz bezwolnie pozwoliła się prowadzić. W tej chwili miała nie-
wytłumaczalne wraŜenie, Ŝe nigdy więcej nie zobaczy Sary.
Środa, 16 sierpnia
Kiedy jej powiedział, Ŝe następny dzień spędzą na wodzie, Ŝeglu-
jąc, nie wiedziała, czy się cieszyć czy smucić. Hebrydy to nie miej-
sce, gdzie moŜna było siedzieć tygodniami - klimat jej nie odpowia-
dał, brakowało kolorów lata. Nawet sierpień okazał się tutaj, na
wyspie Skye, bardzo chłodny i wietrzny, często padał deszcz, przez
co morze i niebo zlewały się w ołowianą szarzyznę, a piana wzbu-
rzonej wody, która w czasie szturmu chlustała o ścianę portu Portree
i rozbryzgiwała się w powietrzu, pozostawiała na ustach zimne
tchnienie. Gdzieś tam trwało lato - soczysty błogi sierpień z dojrza-
łymi owocami, ciepłymi nocami, spadającymi gwiazdami i późnymi
róŜami. Pomyślała o rozgrzanej trawie pod stopami. Czasem tęskno-
ta za tym wszystkim sprawiała, Ŝe łzy cisnęły jej się do oczu.
Dalsze Ŝeglowanie oznaczało, Ŝe w końcu dotrą w cieplejsze re-
jony. Mieli zamiar płynąć w dół, na Wyspy Kanaryjskie, tam uzu-
pełnić prowiant i przygotować się do przekroczenia Atlantyku. Na-
than planował spędzić zimę na Karaibach. Chciał dotrzeć tam przed
rozpoczęciem sezonu huraganowego, dlatego teraz tak naciskał. Ona
natomiast bała się opuścić Europę, przeraŜała ją perspektywa wie-
lotygodniowego dryfowania po Atlantyku. Karaiby wydawały jej się
odległą, obcą krainą, która napawała ją dziwnym przeraŜeniem.
Wolałaby przezimować na Wyspach Normandzkich, na Jersey albo
Guernsey, Nathan wyjaśnił jej jednak, Ŝe wprawdzie zimy bywają
tam łagodne, ale są bardzo wilgotne. śaglówka nie była najlepszym
schronieniem podczas wielodniowych ulew i gęstych mgieł, powsta-
jących z wody i tak zasłaniających widok, Ŝe nie widziało się dru-
giego końca łodzi.
29
Charlotte Link echo winy Z języka niemieckiego przełoŜyła Marta Archman WYDAWNICTWO SONIA DRAGA
Tytuł oryginału: DAS ECHO DER SCHULD BY CHARLOTTE LINK Copyright ® 2006 by Blanvalet Verlag, a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, Miinchen, Germany Copyright © 2008 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2008 for the polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie na okładce: Corbis Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski Korekta: Radosław Ra- gan, Magdalena Bargłowska Pierwsze wydanie: kwiecień 2008 ISBN: 978-83-7508-074-2 Dystrybucja: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91; 05-850 OŜarów Mazowiecki tel. (22) 721 30 00 e-mail: hurt@olesiejuk.pl www.olesiejuk.pl SprzedaŜ wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. pi. Grunwaldzki 8-10; 40-950 Katowice tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28 email, info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl Skład i łamanie: DT Studio s.c biuro@dtstudio.pl; tel. (032) 720 28 78 Katowice 2008. Wydanie II Druk: Lega, Opole
Prolog Kwiecień 1995 roku We śnie widział przed sobą tego małego chłopca. Iskrzące oczy. Promienny uśmiech. Przerwy między zębami. Piegi, które zimą jaśnieją, Ŝeby wraz z pierwszymi promieniami słońca na wiosnę ponownie rozkwitnąć. Gęste czarne włosy, niesfornie odstające we wszystkie strony. Nawet słyszał jego głos. Bardzo dźwięczny, bardzo melodyjny. Miękki, radosny dziecięcy głosik. Czuł jego zapach. Była to niezwykle charakterystyczna woń, na- leŜąca wyłącznie do tego chłopca. Nie potrafił opisać, co dokładnie wyczuwał, poniewaŜ był to zapach jedyny w swoim rodzaju. MoŜe mieszaniny soli, którą wiatr niósł od morza daleko w głąb lądu i któ- rej subtelność z trudem dało się wychwycić. I korzennych oparów wydartych korze drzewa przez promienie słońca. I traw rosnących latem na skraju drogi. Czasem zanurzał nos we włosach chłopca, Ŝeby głęboko wdy- chać ten aromat. We śnie znowu to robił i wręcz boleśnie odczuwał miłość do te- go dziecka. Potem obraz rozpromienionego chłopca zaczynał blaknąć. Na- chodziły na niego inne obrazy. Jasnoszary asfalt na ulicy. Martwe ciało. Twarz biała jak wapno. Słońce na błękitnym niebie, kwitnące narcyzy, wiosna. Powoli usiadł na łóŜku, z kaŜdą chwilą coraz bardziej przy- tomny, zlany potem. Serce waliło jak młot, głośno i szybko. Dziwił 7
się, Ŝe śpiąca obok kobieta nie obudziła się od tego łomotu. Ale tak działo się co noc, co noc od nieszczęścia. Nie rozumiał, Ŝe mogła spać, kiedy jego dręczyły wizje i wyrywały go ze snu. Ciągle te same obrazy: ulica, ciało, błękitne niebo, narcyzy. Nie wiedzieć czemu, wiosna tylko wszystko komplikowała. Przyszła mu do gło- wy zupełnie irracjonalna myśl, Ŝe łatwiej zniósłby te obrazy, gdyby ich tło stanowiły brudne krawędzie ze śniegu na poboczach. Ale zapewne nic by to nie pomogło. Tak czy inaczej, nie mógłby ich wytrzymać. Cicho wstał, na palcach podkradł się do szafy i wyjął świeŜy T- shirt. Ten, który miał na sobie, zupełnie mokry od potu, zdjął przez głowę i rzucił na podłogę. KaŜdej nocy musiał zmieniać koszulkę. Ona nawet tego nie słyszała. Za oknem sypialni nie było Ŝadnych sklepów. Świecił księŜyc, widział ją więc całkiem dobrze. Wąską, mądrą twarz, długie blond włosy, rozłoŜone na całej poduszce. Oddychała spokojnie i równo- miernie. Patrzył na nią z czułością i - podobnie jak czynił to kaŜdej bezsennej nocy - zadawał sobie pytania: Czy dlatego tak bardzo ko- chał chłopca, poniewaŜ nie potrafił zdobyć jej miłości? Czy dlatego tak poŜądliwie pochłaniał zapach dziecka, poniewaŜ ona stawała się niecierpliwa, kiedy z zamkniętymi oczami próbował wąchać jej wło- sy i skórę? Czy dlatego oczarował go śmiech dziecka, poniewaŜ ona juŜ się do niego nie uśmiechała? „Być moŜe” - myślał - „na próŜno łamię sobie tym głowę”. PoniewaŜ chłopiec i tak by umarł. Podczas tych bezsennych nocy był o tym święcie przekonany. Za dnia jednak włączał rozsądek i mówił sobie, Ŝe nie musiało tak być, Ŝe przynajmniej nie umiał tego przewidzieć. Ale nocami, gdy tylko budził się ze snu, juŜ nie rozum przemawiał do niego, tylko jakiś głos podświadomości, którego nie potrafił zmusić do milczenia. Chłopiec umrze. I to twoja wina. Zaczął cicho płakać. Płakał kaŜdej nocy. 8
Nie miał zamiaru budzić pięknej blondynki w łóŜku, a ona nie słyszała jego płaczu, podobnie jak nie słyszała łomotu serca i przy- śpieszonego oddechu. Tak dawno juŜ przestała się nim interesować, Ŝe nawet nie byłaby teraz w stanie do tego wrócić. Tylko dlatego, Ŝe w jego Ŝyciu wydarzyła się katastrofa. Pewnego razu, kilka nocy wcześniej, zastanawiał się, jak by to było po prostu iść dalej. Zostawić dotychczasowe Ŝycie za sobą: dom, ogród, przyjaciół, obiecującą karierę. Kobietę, która juŜ nie poświęcała mu uwagi. MoŜe nawet swoje imię, toŜsamość. Wszyst- ko, co do niego naleŜało. Najchętniej takŜe obrazy, które tak go dręczyły, ale tutaj akurat się nie łudził. Właśnie obrazów nigdy by się nie pozbył. Chodziłyby za nim jak cień, zawsze tam, gdzie on. Ale moŜe lepiej by je znosił, jeśli ciągle byłby w ruchu, jeśli nie zatrzymywałby się zbyt długo w jednym miejscu, jeśli nigdzie nie zagrzałby miejsca, nie zapuścił korzeni. Nie moŜna było uciec przed własną winą. Warto było jednak spróbować biec tak szybko, Ŝeby nie musieć ciągle patrzeć w jej powykrzywiane rysy. MoŜe to niezły pomysł. Jeśli chłopiec umrze, tak właśnie zrobi - pójdzie.
Część pierwsza
Niedziela, 6 sierpnia 2006 roku Rachel Cunningham dostrzegła tego męŜczyznę, gdy skręcała z głównej ulicy w ślepy zaułek, na którego końcu znajdował się ko- ściół, a zaraz obok dom parafialny. Pod pachą trzymał gazetę, stał w cieniu drzewa i obojętnie rozglądał się po okolicy. Gdyby zeszłej niedzieli nie czekał w tym samym miejscu, w ogóle nie rzuciłby jej się w oczy. Ale teraz pomyślała: „Dziwne. Znowu on!”. Słyszała dochodzące z kościoła dudnienie organów i śpiew wspólnoty. Dobrze, msza wciąŜ jeszcze trwała, miała więc czas do rozpoczęcia naboŜeństwa dla dzieci. Zajmował się tym Donald, młody, sympatyczny student teologii. Don, jak nazywały go dzieci, podobał się Rachel, dlatego z przyjemnością przychodziła trochę wcześniej, Ŝeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Don odprawiał naboŜeństwa w domu parafialnym. Rachel zauwaŜyła, Ŝe siedząc z przodu, moŜna było częściej się angaŜować i przejmować więcej obowiązków, na przykład wytrzeć tablicę albo pomóc w obsłudze projektora do przeźroczy. Zakochana Rachel skwapliwie poŜądała tego rodzaju faworyzowania. Choć jej przyjaciółka Julia uwaŜała, Ŝe mając osiem lat, Rachel jest o wiele za młoda dla dorosłego męŜ- czyzny i nic nie wie o prawdziwej miłości. „Jakby Julia potrafiła to osądzić!” - stwierdziła w myślach Ra- chel. Co niedzielę chodziła na mszę dla dzieci, chyba Ŝe rodzice wcze- śniej zaplanowali juŜ coś innego. Właśnie w następną niedzielę sio- stra mamy ma urodziny, dlatego wczesnym rankiem pojadą do niej do Downham Market. Rachel westchnęła. Nie będzie Dona. Jałowy, nudny dzień z wieloma krewnymi, którzy ciągle rozprawiają o rze- czach zupełnie dla niej nieinteresujących. A zaraz potem wyjadą na 13
wakacje. Na prawie dwa tygodnie. Do jakiegoś głupiego domku wczasowego na wyspie Jersey. - Cześć! - powiedział obcy męŜczyzna, gdy obok niego prze- chodziła. - Co ci tak zepsuło humor? Wzdrygnęła się. Nie przypuszczała, Ŝe utrapienie tak wyraźnie odznacza się na twarzy. - Ach, nic - odparła, czując, Ŝe trochę się zarumieniła. MęŜczyzna uśmiechnął się łagodnie. Wyglądał na miłego. - JuŜ dobrze. Obcym nie powinno się ufać od razu. Powiedz, idziesz do kościoła? Bo juŜ chyba trochę późno. - Idę na naboŜeństwo dla dzieci - wytłumaczyła - a ono zaczy- na się dopiero wtedy, gdy msza w kościele się skończy. - Aha, rozumiem. Prowadzi je ten... No, jak on się nazywa...? - Donald. - Donald. Właśnie. Mój stary znajomy. Kilka razy się spotkali- śmy... Jestem pastorem, wiesz? W Londynie. Zastanawiała się, czy przystoi jej tak stać i rozmawiać z zupełnie obcym męŜczyzną. Rodzice zawsze powtarzali, Ŝe nie wolno odpo- wiadać na zaczepki nieznanych osób, a jeśli ktoś próbuje nawiązać z nią rozmowę, to powinna iść przed siebie i nie zwracać na niego uwagi. Z drugiej strony, ten męŜczyzna wydawał się taki sympa- tyczny, sytuacja zaś była całkowicie bezpieczna. Jasny, słoneczny dzień. Śpiewy w kościele. Nieco dalej po ulicy przechadzali się spacerowicze. CóŜ złego mogłoby się wydarzyć? - Wiesz co? - zaczął. - Szczerze mówiąc, to miałem nadzieję, Ŝe spotkam kogoś, kto uczęszcza na naboŜeństwa dla dzieci. Mia- nowicie kogoś, kto mi pomoŜe. Ty wyglądasz mi na rozsądną osobę. Jak sądzisz, potrafiłabyś dla mnie dochować tajemnicy? Czy by potrafiła? Julia powierzyła jej juŜ tyle tajemnic, a ona jeszcze ich nie wypaplała. - Oczywiście! - Chodzi o to, Ŝe z chęcią zrobiłbym mojemu staremu przyja- cielowi Donaldowi niespodziankę - powiedział męŜczyzna. - On nie przypuszcza, Ŝe tu jestem. Przez długi czas byłem w Indiach. Znasz Indie? 14
Wiedziała, Ŝe to daleki, daleki kraj i Ŝe pochodzący stamtąd lu- dzie mają skórę ciemniejszą niŜ Anglicy. Chodziła do klasy z dwie- ma indyjskimi dziewczynkami. - Jeszcze nigdy tam nie byłam - rzuciła. - Ale chyba chciałabyś zobaczyć zdjęcia z Indii, prawda? Zdję- cia dzieci z wiosek? Jak Ŝyją, jak się bawią i gdzie chodzą do szko- ły. Czy to nie ciekawe? - Tak! Bardzo! - Widzisz. A ja mam mnóstwo przeźroczy z Indii. Z radością pokaŜę je podczas waszego naboŜeństwa. Ale potrzebuję kogoś, kto by mi asystował. Tego słowa Rachel nie znała. - Czyli kogoś, kto mi pomoŜe przynieść skrzynki ze slajdami. Powiesić ekran. Myślisz, Ŝe dasz radę? Najwyraźniej chodziło mu właśnie o czynności, które tak kocha- ła. WyobraŜała sobie, jak Don się zdziwi, kiedy ona wejdzie z jego starym przyjacielem, a później będzie pokazywać slajdy z tego da- lekiego kraju. Julia pęknie z zazdrości! - Na pewno dam radę. Oczywiście! Gdzie są przeźrocza? - Poczekaj! - Zatrzymał ją. - Nie mam ich tutaj. Nie wiedzia- łem, Ŝe spotkam tu taką zdolną, chętną do pomocy osóbkę jak ty. Miałem na myśli następną niedzielę. Zrobiło jej się słabo z przeraŜenia. Akurat następna niedziela! Ta, którą spędzi z ciotką w Downham Market... Do tego wakacje na Jersey... - Och, nie! To straszne! Za tydzień mnie tutaj nie ma! Moi ro- dzice... - W takim razie będę musiał znaleźć kogoś innego - przerwał. Nie potrafiła sobie tego wyobrazić. - Błagam! - zaklinała. - Nie moŜe pan poczekać... - pospiesznie liczyła w myślach - ...jeszcze trzech tygodni? Bo potem jedziemy na wakacje. Ale gdy tylko wrócimy, na pewno panu pomogę! Na pewno! 15
- Hm... - Zastanowił się przez chwilę. - To bardzo długo - od- rzekł na koniec. - Proszę - nalegała Rachel. - Myślisz, Ŝe naprawdę potrafisz tak długo dochować tajemni- cy? - Z całą pewnością! Nic nikomu nie powiem! Słowo honoru! - Nie wolno ci nic powiedzieć Donaldowi, bo przecieŜ chcesz mu zrobić niespodziankę. Mamie i tacie teŜ nie. UwaŜasz, Ŝe wy- trzymasz? - Mamie i tacie i tak bym nic nie powiedziała - stwierdziła. - Bo oni w ogóle się mną nie przejmują. Nie do końca była to prawda, wiedziała o tym. Ale od trzech lat, od czasu gdy na świecie pojawiła się jej młodsza siostra Sue, siostra, której Rachel nigdy nie chciała, wszystko się zmieniło. Wcześniej stanowiła dla rodziców centrum zainteresowania. Teraz wszystko kręciło się wokół męczyduszy, na którą ciągle trzeba było uwaŜać. - A twojej najlepszej przyjaciółce? - upewniał się męŜczyzna. - Jej teŜ nic nie powiesz? - Nie! Przysięgam! - JuŜ dobrze! Wierzę ci. Posłuchaj, spotkamy się za trzy tygo- dnie w niedzielę niedaleko mojego domu. Pojedziemy do mnie, a ty pomoŜesz mi przenieść rzeczy do samochodu. Mieszkasz w King's Lynn? - Tak. Tu, w Gaywood. - Dobrze. W takim razie na pewno znasz Chapman's Close? Znała. To rejon nowych osiedli mieszkaniowych z powstającymi domami wielorodzinnymi. Chapman's Close kończył się ścieŜką polną. Dziwna okolica. Czasem jeździły tam z Julią rowerami. - Wiem, gdzie to jest - powiedziała. - Za trzy tygodnie w niedzielę. Kwadrans po jedenastej? - Dobrze. Będę na pewno! - Sama? - Oczywiście. Naprawdę moŜe pan na mnie polegać. - Wiem - odparł i ponownie uśmiechnął się do niej przyjaźnie. - Jesteś duŜą, mądrą dziewczynką. 16
PoŜegnała się i poszła w kierunku domu parafialnego. Z piersią dumnie wypiętą do przodu. DuŜa, mądra dziewczynka. Jeszcze trzy tygodnie. Nie mogła się doczekać.
Poniedziałek, 7 sierpnia W poniedziałek siódmego sierpnia zniknęło jedyne dziecko Liz Alby. Był bezchmurny letni dzień. Bardzo gorący. Miało się wraŜenie, Ŝe to Włochy albo Hiszpania, ale na pewno nie Anglia. ChociaŜ Liz zawsze denerwowały nieprzychylne uwagi na temat angielskiej po- gody. Bo właściwie nie było aŜ tak źle, po prostu ludzie obstawali przy swoich stereotypowych wyobraŜeniach. W kaŜdym razie kli- mat zaleŜał od regionu. Zachód, w którego kierunku napływały chmury niesione tysiące kilometrów nad Atlantykiem, moŜna było bez wątpienia zaliczyć do terenów wilgotnych. TakŜe na północy - w Yorkshire i Northumberland - często padało. Natomiast na połu- dniu, w Kent, rolnicy skarŜyli się latem na susze. RównieŜ w oj- czyźnie Liz, we wschodniej Anglii, moŜna się było w lipcu i sierp- niu porządnie spocić. Liz lubiła Norfolk, nawet jeśli polubienie swo- jego Ŝycia nie przychodziło jej łatwo. Tym bardziej Ŝe cztery i pół roku wcześniej na świat przyszła Sara. To tragedia zajść w ciąŜę w wieku osiemnastu lat, do tego z czy- stej głupoty, poniewaŜ zaufało się jakiemuś typkowi, który obiecy- wał, Ŝe „będzie uwaŜał”. Mike Rapling najwyraźniej nie miał poję- cia o uwaŜaniu, gdyŜ pierwsze seksualne spotkanie Liz z tym chło- pakiem okazało się strzałem w dziesiątkę. Później Mike jeszcze na nią wrzeszczał, Ŝe go wrobiła, Ŝe chciała zmusić go do małŜeństwa, ale on nie da się w tak młodym wieku zakuć w kajdany. Liz wylała potoki łez. - A co z moją młodością? Mam teraz dziecko na karku i znisz- czone Ŝycie! Jak moŜna było przypuszczać, Mike niespecjalnie się tym przej- mował. Wręcz wzbraniał się przed poślubieniem Liz, a gdy dziewczynka 18
się urodziła i sprawa alimentów stała się pilna, zaŜądał nawet testu na ojcostwo. W tym czasie przynajmniej co do tego nie było wąt- pliwości. Płacił niechętnie, choć w miarę regularnie, ale po dwóch, trzech krótkich wizytach stracił zainteresowanie córką. Nie było teŜ tak, Ŝeby Sara obchodziła Liz, ale nie pozostało jej nic innego, jak się nią jakoś opiekować. Liczyła na pomoc matki, u której ciągle jeszcze mieszkała, ale Betsy Alby była tak zszokowana wizją tego, jak w niedalekiej przyszłości w jej maleńkim mieszkaniu socjalnym w najbardziej beznadziejnej dzielnicy King's Lynn będzie krzyczało niemowlę, Ŝe dała córce jednoznacznie do zrozumienia, jak bardzo nie będzie zajmować się tym problemem. - To twoje dziecko! I to twoje durne napalenie wpędziło cię w taką sytuację! Nie myśl sobie, Ŝe ktoś ci pomoŜe przy tym szambie. Na pewno nie ja! Powinnaś być cholernie szczęśliwa, Ŝe was nie wyrzuciłam na ulicę! Krzyczała, klęła i nawet później, gdy mała była juŜ na świecie, nie okazywała Ŝadnej babcinej czułości. Niezmordowanie powtarza- ła swoją groźbę, Ŝe „ani razu nie spojrzy na tego bachora!”. Wpraw- dzie cały dzień siedziała w domu przed telewizorem, jadła chipsy, a późnym - coraz częściej równieŜ wczesnym - popołudniem zapijała się tanim winem, ale nawet gdy Liz wychodziła po zakupy, nie mo- gła zostawić córki, tylko taszczyła do supermarketu ogromny wózek wraz z wrzeszczącym dzieckiem. Liz nie miała Ŝadnych wąt- pliwości: zupełnie sama musiała ponieść konsekwencje jednej bez- myślnie zakochanej kwietniowej nocy. Czasem była bliska załamania. Potem znowu brała się w garść, przysięgając sobie, Ŝe nie pozwoli, Ŝeby zrujnowano jej Ŝycie. Była młoda i atrakcyjna. Gdzieś przecieŜ musiał być męŜczyzna, który potrafiłby wyobrazić sobie wspólne Ŝycie z nią, mimo Ŝe niosła ze sobą taki bagaŜ. Jedno wiedziała na pewno. Nie będzie całą wieczność siedzieć w tej ponurej dziurze u matki, gdzie nawet w słoneczne letnie dni wczesnym rankiem wszystkie rolety były zaciągnięte, Ŝeby lepiej moŜna było oglądać telewizję i Ŝeby do środka nie wpadało gorąco. 19
Betsy, która stale się pociła, bała się gorąca jak diabeł święconej wody. Liz pragnęła ślicznego mieszkania, a najbardziej Ŝyczyła so- bie małego balkonu do uprawy kwiatów. Marzyła o sympatycznym męŜczyźnie, od czasu do czasu przynoszącym drobiazgi, ładną bie- liznę albo perfumy, który poczułby się ojcem Sary. Powinien zara- biać wystarczająco duŜo, tak Ŝeby nie musiała siedzieć w drogerii przy kasie za marną zapłatę. W weekendy mogliby we troje jeździć na wycieczki, urządzać pikniki albo przejaŜdŜki rowerowe. Tak czę- sto widywała szczęśliwe rodziny, które wspólnie organizowały ja- kieś wypady! Tymczasem ona zawsze samotnie wałęsała się z tym kwilącym stworzeniem, ciągle uciekając od skrzeczącego telewizora w domu, od widoku czterdziestoletniej matki, która wyglądała na sześćdziesiąt lat i stanowiła najbardziej przeraŜający przykład zmar- nowanego Ŝycia. Ów sierpniowy dzień juŜ od rana zapowiadał się wspaniale. W przedszkolu, do którego dotychczas chodziła Sara, była przerwa wakacyjna, dlatego Liz musiała wziąć przymusowy urlop. Postano- wiła spędzić ten dzień na plaŜy Hunstanton, opalać się, kąpać, po- kazać trochę swoją wyjątkowo ładną figurę. Miała nadzieję, Ŝe ktoś zafascynuje się nią do tego stopnia, Ŝe nawet ta czteroipółroczna markotna istota przy jej boku nie okaŜe się przeszkodą w związku. Wprawdzie podjęła nieśmiałą próbę zwrócenia się o pomoc do mat- ki i zostawienia Sary w domu, ale Betsy Alby nie odrywając oczu od telewizora i dalej automatycznie sięgając do torebki z chipsami, bez- namiętnie odparła: „Nie”. Liz i Sara pojechały autobusem. Linia autobusowa obejmowała kaŜdą wieś w okolicach King's Lynn, toteŜ trwało dobrą godzinę, zanim dotarły do Hunstanton. Pełna oczekiwania Liz miała jednak tak dobry humor, Ŝe nie robiło jej to Ŝadnej róŜnicy. Z kaŜdym prze- jechanym kilometrem coraz silniej czuła zapach morza, chociaŜ z pewnością było to tylko złudzenie, gdyŜ wokół niej unosiła się wy- łącznie woń benzyny z autobusu. Ale tak bardzo kochała morze, Ŝe potrafiła je wyczuć, nawet jeśli było to fizycznie niemoŜliwe. A kiedy w końcu je dostrzegła, nieogarnione i migoczące w słońcu, 20
poczuła raptownie głęboką radość i przez ułamek sekundy potrafiła być świadoma jedynie swojej młodości oraz tego, Ŝe miała przed sobą całe Ŝycie, na chwilę zapomniała więc o kwilącym brzemieniu. Tymczasem Sara szybko o sobie przypomniała. Autobus wjechał na duŜy parking w New Hunstanton - kąpielisko plaŜowe z budkami gastronomicznymi, sklepikami z pamiątkami, karuzelami i sprze- dawcami lodów. Na widok drewnianych koników, na których moŜ- na było za jednego funta kilka razy pokręcić się w kółko, Sara za- częła piszczeć. - Nie! - stanowczo powiedziała Liz. Nie miała ochoty cięŜko zarobionych pieniędzy wydawać na podobne głupoty. - Zapomnij! Jeśli pozwolę ci na jedną kolejkę, będziesz chciała następną i jesz- cze następną, a na koniec i tak będziesz wyć. Poszukamy sobie teraz jakiegoś dobrego miejsca, zanim zrobi się tłoczno. Wakacje były nie tylko w Anglii, ale właściwie w całej Europie, na plaŜę tłumnie ciągnęli więc zarówno miejscowi, jak i turyści. Liz chciała w miarę szybko rozłoŜyć wszystkie swoje rzeczy, Ŝeby nagle się nie okazało, Ŝe jest wciśnięta między dwie liczne rodziny. Ale Sara obiema nogami zaparła się w piasku. - Mamo! Chcę.... chcę na karuzelę! - płakała. Liz trzymała w jednej ręce torbę, kosz z wodą mineralną i kil- koma kanapkami oraz mały szpadelek córki do kopania, drugą zaś próbowała ciągnąć opierające się dziecko. - Chodź, zbudujemy wielki zamek! - kusiła. - Karuzela! - krzyczała Sara. Najchętniej sprawiłaby jej porządne lanie, ale wokół było za du- Ŝo ludzi, poza tym w dzisiejszych czasach rozwścieczona matka nie mogła juŜ tak łatwo przeciwstawić się własnemu dziecku. - MoŜe później - powiedziała. - Chodź juŜ, Saro. Bądź grzecz- na! Ale Sara wcale nie miała zamiaru być grzeczna. Krzyczała, pła- kała i opierała się matce. Tylko siłą i maleńkimi kroczkami moŜna było ciągnąć ją do przodu. Liz błyskawicznie oblała się potem, a do- bry humor prysnął jak bańka mydlana. Ten przeklęty Mike rzeczy- wiście zrujnował jej Ŝycie. To jasne, Ŝe nie znajdzie innego faceta. 21
Jeśli ktoś ją zobaczy w podobnej jak dziś sytuacji, od razu omi- nie ją wielkim łukiem, czego zresztą nikomu nie mogła wziąć za złe. Torba plaŜowa wyślizgnęła się jej z ręki, ale jakiś uprzejmy męŜ- czyzna podniósł ją i podał Liz. Miała wraŜenie, Ŝe patrzy na nią z politowaniem. Później jeszcze upadł szpadelek - tym razem schyliła się po niego starsza pani. Nie po raz pierwszy Liz stwierdziła, Ŝe inni ludzie mieli grzeczniejsze dzieci, w kaŜdym razie nigdzie nie widziała matki, która musiałaby tak walczyć jak ona. Przyszło jej do głowy, jak na samym początku ciąŜy zastanawiała się nad aborcją. Nie była osobą religijną, a jednak odczuwała niewytłumaczalny strach przed zemstą losu, jeśli zdecydowałaby się zabić dziecko. Dziś, gdy zlana potem przedzierała się przez plaŜę i ciągnęła ze sobą wrzeszczącego małego potworka, pomyślała nagle Ŝarliwie: „Trzeba to było zrobić! Gdybym tylko miała odwagę! NiewaŜne, jakie zło by to na mnie ściągnęło, nie mogłoby być gorzej, niŜ jest!”. W końcu dotarły do miejsca, które Liz wydało się w miarę od- powiednie na spędzenie całego dnia. RozłoŜyła swój ręcznik oraz ręcznik Sary i przygotowała się do budowania zamku z piasku - Ŝeby Sara się uspokoiła. Mała rzeczywiście przestała krzyczeć i gorliwie pomagała w budowaniu. Liz odetchnęła z ulgą. MoŜe Sara zapomni o drewnianych konikach? MoŜe jeszcze dzień okaŜe się spokojny? ZałoŜyła nowe bikini, wiedząc, Ŝe wspaniale w nim wygląda. Wprawdzie kupiła je z przeceny, ale i tak okazało się za drogie na jej niskie zarobki. Nie mogła mu się jednak oprzeć. Matka oczywi- ście nigdy się o nim nie dowie, inaczej zaczęłaby krzyczeć, Ŝe w takim razie Liz powinna oddawać więcej pieniędzy na dom, jeśli moŜe sobie pozwolić na marnotrawstwo, wydając je na luksusowe artykuły. Matka chciałaby pewnie, Ŝeby Liz stale chodziła w tym wyświechtanym czteroletnim stroju jednoczęściowym. Jeśli miała znaleźć męŜczyznę, który wyciągnie ją z nędzy, najpierw musiała trochę zainwestować. Ale omawianie z matką takich rzeczy było zupełnie pozbawione sensu. Sara ciągle z oddaniem budowała swój zamek. Liz wyciągnęła się na ręczniku i zamknęła oczy. 22
Musiała spać dłuŜszą chwilę, bo gdy usiadła i rozejrzała się do- okoła, spostrzegła, Ŝe słońce stało juŜ bardzo wysoko, co wskazywa- ło na zbliŜające się południe. PlaŜa była jeszcze bardziej zaludniona niŜ nad ranem - wokół wprost roiło się od ludzi. Niektórzy tylko leŜeli na słońcu, inni grali w badmintona i w kulki albo biegali do wody i z powrotem. Dzieci krzyczały i śmiały się, morze szemrało cichutko. Z daleka dochodziło niewyraźne brzęczenie samolotu. Był wspaniały dzień. Paliła ją twarz. Za długo się smaŜyła, a wcześniej nawet nie po- smarowała się środkiem ochronnym. Na szczęście jej skóra potrafiła wiele znieść. Odwróciła się i zobaczyła, Ŝe Sara takŜe zasnęła. Naj- wyraźniej zmęczyła się krzyczeniem i budowaniem zamku, oddy- chała głęboko i równomiernie, usta miała lekko rozchylone. „Dzięki Bogu” - pomyślała Liz. Najbardziej kochała swoją córkę śpiącą. Zgłodniała, ale nie miała ochoty na własne kanapki z mdłą mar- garyną i serem, który zawsze smakował jak mydło. TuŜ obok przy- stanku autobusowego stała budka. MoŜna było tam kupić pyszne bagietki z grubą warstwą pomidorów i mozzarelli. Obie z Sarą uwielbiały tę przekąskę. Do tego dobrze zmroŜona cola zamiast cie- płej wody mineralnej z koszyka... Wstała i wyszperała portmonetkę. Chwilę popatrzyła na śpiące dziecko. Jeśli obudzi teraz małą i weź- mie ją ze sobą, Sara znowu zobaczy karuzelę z konikami. Trzeba ją będzie - spłakaną i krzyczącą - zmuszać do powrotu na ręczniki. „Jeśli się pośpieszę” - pomyślała Liz - „to zaraz wrócę i mała nic nie zauwaŜy. Tak głęboko przecieŜ śpi...”. Tyle ludzi wokoło, co mogłoby się stać? Nawet jeśli Sara się obudzi i pójdzie do wody, nie utonie na oczach takiej liczby osób. „Najpóźniej za dziesięć minut jestem z powrotem” - stwierdziła w myślach Liz i pobiegła przed siebie. Odcinek, jaki musiała pokonać, okazał się dłuŜszy, niŜ myślała, najwyraźniej rano obie przeszły spory kawałek wzdłuŜ brzegu. Do- brze jednak było się poruszać - dokładnie widziała wodzące za nią męskie spojrzenia. Mimo porodu miała świetną figurę, a bikini leŜało 23
jak ulał, zauwaŜyła to jeszcze w sklepie. Jeśli ktoś ją teraz widział, nie przypuszczał nawet, Ŝe ma u boku krzyczące dziecko. Po prostu wyglądała jak kaŜda młoda, dwudziestotrzyletnia kobieta, atrakcyj- na i do wzięcia. Starała się wyglądać optymistycznie i radośnie. Odkąd tak często płakała z powodu Sary, bała się, Ŝe dostanie wor- ków pod oczami i Ŝe opadną jej kąciki ust. Musiała koniecznie uwa- Ŝać na to, Ŝeby nie moŜna było po niej poznać, Ŝe często bywa nie- szczęśliwa. Przy budce miała pecha, poniewaŜ przed nią wepchnęła się dru- Ŝyna piłki ręcznej. Do tego większość młodych męŜczyzn z druŜyny nie do końca wiedziała, co chce zamówić - głośno się zastanawiali, często zmieniając zdanie. Kilku z nich usilnie z nią flirtowało, co przyjmowała z radością i uszczypliwością, z której była znana. Jak cudownie było stać pośród przystojnych, opalonych męŜczyzn i czuć, z jaką siłą przyciągania się na nich oddziaływuje. Gorączkowo się zastanawiała, jak rozwiązać problem Sary, jeśli któryś zechce się z nią umówić, gdy nagle trener druŜyny zakończył te zaloty i prze- gonił podopiecznych. Przez kilka sekund stała sama przed budką, dlatego spokojnie kupiła bagietki i colę. Wracając, stwierdziła, Ŝe od opuszczenia miejsca na plaŜy mi- nęło dwadzieścia pięć minut. Cholera jasna! Zanim wróci na miej- sce, minie więcej niŜ pół godziny. W Ŝadnym razie nie chciała być tak długo nieobecna. Modliła się w nadziei, Ŝe Sara się nie obudziła i płacząc, nie błądziła między obcymi. JuŜ widziała pełne wyrzutów spojrzenia ludzi. Oczywiście dobra matka nie robiła czegoś takiego - nie zostawiała dziecka bez opieki, Ŝeby spełniać jakieś swoje za- chcianki. Dobra matka w ogóle nie miewała zachcianek. śyła wy- łącznie dla dziecka i dbała o jego pomyślność. „Do diabła!” - myślała Liz. - „Nie mają zielonego pojęcia!”. Teraz juŜ nie snuła się pod spojrzeniem męskich oczu, teraz bie- gła. Kanapki mocno przyciskała do siebie, cola bulgotała w butelce. Liz sapała i dostała kolki. Trudno biegło się po piasku. Ciągle na nowo zadawała sobie pytanie, jak mogła się tak pomylić w osza- cowaniu odległości! 24
W końcu jej ręcznik. Torba. Szpadelek. Zamek, który zbudowała Sara. Ręcznik dziecka - błękitny z Ŝółtymi motylkami. Ale Sary nie było. Stanęła zdyszana, na chwilę zgięła się pod ukłuciem kolki, ale natychmiast się wyprostowała i rozejrzała gorączkowo. PrzecieŜ le- Ŝała tutaj w głębokim śnie jeszcze przed momentem. Nie przed momentem. Przed około czterdziestoma minutami. Czterdzieści minut! Oczywiście nie mogła pójść daleko. Obudziła się, wpadła w po- płoch, bo nie zastała mamy, biega więc pewnie teraz gdzieś w po- bliŜu. Gdyby tylko nie było takich tłumów. Roiło się od ludzi - Liz wydało się nawet, Ŝe z kaŜdą minutą ich przybywa. Jak miała zna- leźć małe dziecko pośród takiej liczby nóg? Kanapki i butelkę połoŜyła na ręczniku, portmonetkę trzymała w ręku. Przestała być głodna, przeciwnie - miała mdłości, nie potrafiła sobie wyobrazić, Ŝe mogłaby przełknąć choćby kęs. „Gdzie, do diabła, jest mała?” W panice zapytała leŜącą obok kobietę. Grubą, z czworgiem dzieci, które wrzeszczały wokół niej. - Przepraszam, widziała pani moŜe moją córkę? Mniej więcej taka duŜa. - Ręką pokazała wzrost Sary. - Ciemne włosy, ciemne oczy... Miała na sobie niebieskie spodenki i koszulkę w paski... Gruba kobieta wlepiła w nią oczy. - Chodzi pani o dziecko, które tu spało? - Tak, tak. Właśnie o nie. Spała głęboko i mocno, a ja... ja szybko poszłam po coś do jedzenia, teraz wracam i... To oczywiste, Ŝe gruba kobieta gardziła jej zachowaniem. - Zostawiła pani dziecko samo i pobiegła aŜ do tych budek na parkingu? - Ale zaraz byłam z powrotem - skłamała Liz. „Czterdzieści minut!” - dudniło jej w głowie. - Ostatni raz widziałam ją, jak tutaj spała. Potem juŜ na nią nie uwaŜałam, bo mojemu Denisowi zrobiło się niedobrze. Za duŜo słońca. 25
Denis kucał na piasku i rzeczywiście wyglądał blado i Ŝałośnie. Ale przynajmniej był na miejscu. - Nie mogła odejść daleko - powiedziała Liz, Ŝeby samej sobie dodać odwagi. Gruba kobieta odwróciła się do znajomej siedzącej jeden ręcznik dalej. - Widziałaś tę małą z ciemnymi włoskami, która tutaj spała? Matka poszła do budek gastronomicznych, a teraz dzieciak zapadł się pod ziemię. Oczywiście znajoma takŜe musiała oburzyć się z powodu za- chowania Liz. - AŜ do budek? Nie, nigdy bym dziecka nie zostawiła samego na tak długo! „Głupia krowa” - pomyślała Liz z wściekłością. Tak naprawdę nikt na Sarę nie patrzył. Gruba kobieta nie zwró- ciła na nią uwagi, jej znajoma teŜ nie. Nikt z osób wokoło, które Liz pytała, ogarnięta paniką i zwątpieniem. Zataczała coraz szersze krę- gi i wydawało się coraz mniej prawdopodobne, Ŝe trafi na kogoś, kto mógłby jej cokolwiek powiedzieć o zniknięciu małej. Pobiegła do wody, ale tam takŜe nie znalazła Ŝadnych śladów Sary. Nie mogła się utopić. śadne dziecko nie utonie na oczach tylu ludzi. A moŜe jednak? Z nową siłą zakiełkowała w niej nadzieja, gdy wpadła na pomysł, Ŝe Sara na własną rękę poszła w stronę karuzeli z konikami. W koń- cu zwariowała na jej punkcie. Ponownie przebiegła więc drogę do przystanku autobusowego i rzeczywiście zastała mnóstwo dzieci przy karuzeli, ale Sary nie było pośród nich. Zapytała właściciela karuzeli. - Nie moŜna jej nie zauwaŜyć. Ma długie czarne włosy i bar- dzo ciemne oczy. W niebieskich spodenkach i koszulce w paski. Właściciel zastanowił się przez chwilę. - Nie - odparł. - Nie, takiego dziecka dziś tutaj nie było. Tego jestem pewien. 26
Liz pobiegła z powrotem. Po drodze zaczęła płakać. Wszystko wydawało się sennym koszmarem. Zachowała się zupełnie nieodpo- wiedzialnie, teraz więc została najsurowiej za to ukarana. Ukarana za wszystko: za myśli o aborcji, za łzy wściekłości, gdy po porodzie połoŜono jej Sarę na ramieniu, za te wszystkie razy, kiedy pragnęła, Ŝeby tego dziecka nie było na świecie. Za wszelkie skargi i złorze- czenia. Za brak uczuć macierzyńskich. Gdy Liz wróciła na plaŜę, Sary nadal nie było. Widok jej małego ręcznika sprawił jej nagle tyle bólu, Ŝe łzy, które do tej pory tak dzielnie powstrzymywała, wytrysnęły z nową siłą. Obok ręczników leŜała papierowa torebka z nieszczęsnymi bagietkami w piasku i bu- telka coli. Jak niewaŜne były one teraz! Godzinę temu jednak Liz miała na nie taką ochotę, Ŝe zaryzykowała bezpieczeństwo własnego dziecka. Gruba kobieta obok popatrzyła na nią ze współczuciem. - Ani śladu? - Nie - opowiedziała Liz przez łzy. - Ani śladu. - Dlaczego wcześniej mnie pani nie zagadnęła? Popilnowała- bym córki, a pani przyniosłaby jedzenie. Właśnie, dlaczego od razu tak nie postąpiła? Nie potrafiła zro- zumieć samej siebie. CóŜ mogło być łatwiejszego niŜ poproszenie innej matki, Ŝeby miała baczenie na śpiące dziecko? - Nie wiem - mruknęła. - Nie wiem... - Musi pani zawiadomić policję - wmieszała się znajoma. Wy- glądała na wstrząśniętą, jednocześnie jednak moŜna było odczuć, Ŝe uwaŜała całą sytuację za niezwykle intrygującą. - I ochronę kąpieliska. MoŜliwe, Ŝe... - Najwyraźniej nie śmiała dokończyć tego zdania. Liz spojrzała na nią ze złością. - Jak jakieś dziecko mogłoby tu utonąć? Tutaj, gdzie kąpie się blisko sto osób! Wydaje mi się, Ŝe ktoś przecieŜ by zauwaŜył krzy- czące i szamoczące się dziecko! Gruba kobieta połoŜyła Liz dłoń na ramieniu. Sprawiała wraŜe- nie szczerze współczującej. 27
- Mimo wszystko. Niech pani pójdzie teraz do ochrony. Tam będą wiedzieli, co naleŜy robić. MoŜe uda się córkę wywołać przez megafon. Na pewno nie pierwszy raz jakieś dziecko i rodzice gubią się w tym tłumie. Głowa do góry! Przyjazne słowa kobiety sprawiły, Ŝe opanowanie Liz ostatecznie pękło. Szlochała jak dziecko, upadła na piasek, zgięła się w pół i nie potrafiła wydobyć z siebie ani jednego słowa. Czuła, Ŝe opuściły ją wszystkie siły. Gruba kobieta westchnęła, schyliła się do Liz i wzięła ją za rękę. - Niech pani pójdzie ze mną! Potowarzyszę pani. Elli popilnuje moich dzieci. Jest pani zupełnie wykończona. Niech pani się jeszcze nie poddaje! Liz bezwolnie pozwoliła się prowadzić. W tej chwili miała nie- wytłumaczalne wraŜenie, Ŝe nigdy więcej nie zobaczy Sary.
Środa, 16 sierpnia Kiedy jej powiedział, Ŝe następny dzień spędzą na wodzie, Ŝeglu- jąc, nie wiedziała, czy się cieszyć czy smucić. Hebrydy to nie miej- sce, gdzie moŜna było siedzieć tygodniami - klimat jej nie odpowia- dał, brakowało kolorów lata. Nawet sierpień okazał się tutaj, na wyspie Skye, bardzo chłodny i wietrzny, często padał deszcz, przez co morze i niebo zlewały się w ołowianą szarzyznę, a piana wzbu- rzonej wody, która w czasie szturmu chlustała o ścianę portu Portree i rozbryzgiwała się w powietrzu, pozostawiała na ustach zimne tchnienie. Gdzieś tam trwało lato - soczysty błogi sierpień z dojrza- łymi owocami, ciepłymi nocami, spadającymi gwiazdami i późnymi róŜami. Pomyślała o rozgrzanej trawie pod stopami. Czasem tęskno- ta za tym wszystkim sprawiała, Ŝe łzy cisnęły jej się do oczu. Dalsze Ŝeglowanie oznaczało, Ŝe w końcu dotrą w cieplejsze re- jony. Mieli zamiar płynąć w dół, na Wyspy Kanaryjskie, tam uzu- pełnić prowiant i przygotować się do przekroczenia Atlantyku. Na- than planował spędzić zimę na Karaibach. Chciał dotrzeć tam przed rozpoczęciem sezonu huraganowego, dlatego teraz tak naciskał. Ona natomiast bała się opuścić Europę, przeraŜała ją perspektywa wie- lotygodniowego dryfowania po Atlantyku. Karaiby wydawały jej się odległą, obcą krainą, która napawała ją dziwnym przeraŜeniem. Wolałaby przezimować na Wyspach Normandzkich, na Jersey albo Guernsey, Nathan wyjaśnił jej jednak, Ŝe wprawdzie zimy bywają tam łagodne, ale są bardzo wilgotne. śaglówka nie była najlepszym schronieniem podczas wielodniowych ulew i gęstych mgieł, powsta- jących z wody i tak zasłaniających widok, Ŝe nie widziało się dru- giego końca łodzi. 29