Sue MacKay
Lekarze od serca
Tłumaczenie
Iza Kwiatkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tori Wells przystanęła w wejściu do sali konferencyjnej w Hôtel de Nice. Omiata-
jąc wzrokiem setki twarzy, słysząc dookoła liczne obce języki, odetchnęła głęboko,
by odzyskać panowanie nad emocjami.
Uczucie radosnego oczekiwania narastało w niej od chwili, kiedy dwie doby wcze-
śniej samolot wystartował z lotniska Auckland International, a teraz groziło eksplo-
zją. Z radości musiała się powstrzymywać, by nie zatańczyć. Miała na nogach pięk-
ne szpilki w kolorze awokado. Oczywiście francuskie. Ich cena wystarczyłaby na
wyżywienie sporej wielkości miasta, ale tym razem Tori nie miała wyrzutów sumie-
nia. Najmniejszych.
Bez chwili wahania przyjęła zaproszenie do wzięcia udziału w tym forum. Wpraw-
dzie wątpiła, by światowej sławy specjaliści okazali zainteresowanie tym, co może
mieć do powiedzenia lekarz specjalista z Nowej Zelandii na temat problemów kar-
diologicznych występujących u dzieci z chorobą reumatyczną, ale nie potrafiła od-
mówić dyrektorowi Forum Kardiologicznego.
Przyjechałaby nawet gdyby doktor Leclare zażyczył sobie wykładu o wyścigach
ślimaków na piasku, ponieważ propozycja wizyty we Francji była aż nadto kusząca,
by z niej nie skorzystać. Monsieur Leclare mógłby zaoszczędzić mnóstwo euro,
gdyby wiedział, że jest skłonna nocować na plaży, ale dotrzymał obietnicy, przydzie-
lając jej apartament w pięknym hotelu z widokiem na zapierające dech w piersi Mo-
rze Śródziemne. Rewelacja.
A teraz… Uśmiechnęła się. Teraz poprosił ją, by po zakończeniu tej konferencji
udała się do Paryża na spotkanie ze studentami medycyny. Paryż…
Niesamowite. Żeby pohamować rozpierające ją uczucie uniesienia, zacisnęła dło-
nie w pięści i zacisnęła wargi.
– Witaj, Tori. Szukałem cię.
Powiało chłodem. Benji? Tutaj? Wcześniej zapoznała się z listą prelegentów, ale
jego nazwiska tam nie było. Jednak to na pewno jego głos. Odwróć się i sprawdź.
Nie mogła. Brakowało jej powietrza, a dobry nastrój prysł.
Zrób to. Spójrz mu w oczy.
Oddychając miarowo, odwróciła się.
– Cześć, Ben. – Zaschło jej w ustach. Jaki on… przystojny. Jak zawsze.
Trochę się zmienił. Przybyło mu lat, to jasne. Jakby zmęczony życiem, jakby do-
stał od niego nauczkę. Trudno się temu dziwić, zważywszy okoliczności, w jakich ją
siedem lat temu opuścił.
– Co ty tu robisz?
Los rzucił jej wyzwanie… nie, granat. Poczuła się zasypana odłamkami rozpaczy,
złości, zdziwienia, a nawet tęsknoty. Wszystko to w kilka sekund przeobraziło w po-
nury żart jej ponownie poukładane życie.
– Przyszło mi w ostatniej chwili zastąpić jednego z moich wspólników. Musiał zo-
stać w Londynie z powodu problemów osobistych.
Ten głos, który rozpoznałaby na końcu świata, sprawił, że przeszył ją dreszcz,
przypominając o doznaniach, jakich wolała nie pamiętać. Gorące noce na plaży na
Fidżi, dokąd się udali w podróż poślubną. Pierwszy raz, gdy się z nią umówił, w szpi-
talnym bufecie, bo mieli niecałą godzinę przerwy między zmianami na oddziale. Nie
chciała tego wspominać. Wtedy był dla niej Benjim. To zbyt poufałe, zbyt naładowa-
ne wspomnieniami.
Zdobyła się na obojętny ton.
– Jak ci się żyje w Londynie?
Uśmiechał się chyba szczerze, ale pozory potrafią mylić. Tak było przez kilka
miesięcy, zanim ją rzucił. Nie miała pojęcia, jaki Ben jest teraz. I nie chciała tego
wiedzieć. Na pewno?
– Zamierzam zostać partnerem w klinice kardiologicznej, w której teraz pracuję,
więc mam mało wolnego czasu, a jeśli już go mam, poświęcam go na swoją pasję hi-
storyczną. W Nowej Zelandii nie zdawałem sobie sprawy, ile jest w Anglii zabytko-
wych zamków i pałaców.
Mówił swobodnym tonem, jakby było całkiem normalne, że z nią rozmawia po raz
pierwszy, odkąd wyszedł z ich mieszkania. Płakał wtedy, ale usiłował to przed nią
ukryć.
Skup się na tym, co powiedział teraz, zachowuj się, jakby nie było czym się przej-
mować. Napomknął o zamkach. Kupowała mu wtedy albumy ze zdjęciami najpięk-
niejszych angielskich rezydencji.
– Trochę inne niż ten „zamek” w Mount Ruapehu, prawda? – Nawiązała do hotelu
w Nowej Zelandii, gdzie obchodzili pierwszą rocznicę ślubu. Nawet się uśmiechnę-
ła, mimo że serce ściskał jej ból.
Przestań się uśmiechać. Jeszcze pomyśli, że się cieszysz z tego spotkania.
– Zdecydowanie inne. – Ben spoważniał.
Zorientowała się, że wspomina te dwa cudowne dni na śniegu, a potem w hotelo-
wym pokoju, ale dostrzegła też cień żalu. Żałuje, że z nią rozmawia? Po co wspo-
mniała o Mount Ruapehu?
– Wyglądasz rewelacyjnie – rzucił tonem od niechcenia. Zawsze potrafił się zna-
leźć. Nie zawsze mówił prawdę i tylko prawdę, ale zawsze wiedział, co powiedzieć.
Przez te lata i ona się nauczyła, na czym polega niezobowiązująca wymiana zdań,
więc ze spokojem zlekceważyła komplement.
– Ależ Ben, dziękuję. – Jeżeli wystarczająco często będzie nazywać go Benem, jej
mózg w końcu zapomni, że Benji kiedykolwiek istniał.
– Naprawdę – odparł półgłosem. Zabrzmiało to całkiem szczerze.
Nogi się pod nią ugięły. Poczuła, że lada chwila padnie na ziemię pośród setek lu-
dzi. U stóp Bena.
– Dziękuję – mruknęła.
Minęło siedem lat, od kiedy po raz ostatni widziała Benjiego, kurczę, Bena, i to
w okropnych okolicznościach. Siedem długich lat, kiedy starała się zapomnieć o nim
oraz nieudanym małżeństwie i budować nowe życie, z którego mogłaby być dumna.
Sądziła, że jej się to udało. Do tej chwili, bo teraz jej serce wali jak szalone. Jakby
nie doprowadzili czegoś do końca. Idiotyczne, bo kochała go całym swoim jeste-
stwem, a on odszedł, więc musiała dawać sobie radę bez niego. A do tego z trage-
dią, z którą została całkiem sama.
Wystarczyło kilka minut w jego towarzystwie, by jej mózg się zawiesił, stał się
niezdolny do jakiejkolwiek sensownej wypowiedzi. W klinice cieszyła się opinią oso-
by rozsądnej, ale teraz powtórzyła się sytuacja z ostatnich miesięcy przed rozsta-
niem, kiedy nie wiedziała, jak rozmawiać z Benem, by nie czuć się, jakby znalazła
się pod wodą i tonęła.
Mijając ją, ktoś lekko ją popchnął, wówczas Ben podszedł bliżej i ustawił się tak,
by ją osłonić przed tłumem wchodzącym do sali. Gdy dotknął jej łokcia, dostrzegła
skruchę w jego oczach, które kiedyś nazywała karmelowymi.
– Tori, czuję, że zjawiając się tak nagle, wytrąciłem cię z równowagi. Przepra-
szam.
Coś takiego?! To zdecydowanie nie jest Benji. Przeprasza ją? Przez ostatnie dwie
minuty wypowiedział więcej słów niż przez ostatnie miesiące ich związku.
Przyjrzała się mu uważnie. Te lata przydały wyrazu jego spojrzeniu, pogłębiły
zmarszczki wokół ust i dodały kilka srebrnych pasemek jego ciemnym włosom, ale
to zdecydowanie ten sam Benji, którego kochała całym sercem. To było jednak daw-
no temu. Z tą różnicą, że tamten mężczyzna nie przepraszał. Spakował swoje rze-
czy i wyszedł z ich wspólnego domu, zniknął.
Zatem to musi być Ben, nie Benji. No proszę, już idzie jej lepiej. Ben. Wzruszyła
ramionami, by ukryć kłębiące się w niej emocje, jednocześnie odsuwając jego rękę.
Nie życzy sobie, by jej przypominał o płomieniu zmysłów, jaki ich ogarniał z każdym
dotknięciem.
– Wcale nie. Po prostu mnie zaskoczyłeś. Nic więcej. – Jeśli będzie to często po-
wtarzać, zacznie w to wierzyć. Rozejrzawszy się, ze zdziwieniem zauważyła, jak
szybko sala się zapełnia. – Muszę poszukać sobie miejsca.
– Daj spokój. – Znowu zacisnął palce na jej łokciu. – Monsieur Leclare przysłał
mnie, żebym cię zaprowadził na twoje miejsce obok innych prelegentów.
– Ale ja mam referat dopiero jutro.
Prowadząc ją przez salę, osłaniał ją przed tłumem.
– Wszyscy prelegenci mają siedzieć w pierwszym rzędzie przez całą konferencję.
Nie otrzymała takiej instrukcji. Więc nie uwolni się od Bena, a musi się otrząsnąć
z szoku. Oglądanie go, słuchanie tego niskiego chropawego głosu, w którym zako-
chała się od pierwszej chwili, będzie wymagało wysiłku. W tym momencie nie miała
czasu na analizowanie swojej reakcji. Już nie była na niego zła. Po tylu latach nie
powinna. To by sugerowało, że nadal nosi go w sercu. O nie, Ben należy do prze-
szłości. Kropka.
– Doktor Wells, nasza Dama od Serca… – Stanął przed nią monsieur Leclare, by
się przywitać, zgodnie z europejską tradycją całując ją w oba policzki. Tak typową,
że serce znowu zabiło jej mocniej. – Jestem szczęśliwy, mogąc panią osobiście po-
znać i podziękować, że zechciała pani zaszczycić nasze zgromadzenie.
Z uśmiechem przysłuchiwała się słowom wypowiadanym angielszczyzną z francu-
skim akcentem. Intrygującym, a zarazem nawet romantycznym, mimo że zasłużony
kardiolog był po sześćdziesiątce. W szkole w Auckland uczyła się francuskiego, ale
gdy poprzedniego dnia, już w Nicei, kilka razy odważyła się otworzyć usta, poniosła
totalną porażkę, bo nikt jej nie rozumiał.
– Doktorze, to zaproszenie to dla mnie wielki zaszczyt.
– Proszę mi mówić Luc. Czy to twoja pierwsza wizyta we Francji?
– Tak. Marzyłam o tym od dziecka. Francja zawsze była na pierwszym miejscu
mojej listy spraw do załatwienia.
– Podejrzewam, że na tej liście – wtrącił się Ben – znajduje się też wypad do Mo-
ulin Rouge. Tori uwielbia takie przedstawienia.
– Aha… – Luc się uśmiechnął. – Dobrze się składa, że będziesz w Paryżu. To bar-
dzo romantyczne miasto. – Mrugnął do Bena. – Moja asystentka zamówi dla was
stolik.
Tori pospiesznie pokręciła głową.
– Dziękuję, ale mam inne plany. I wystarczy mi jeden bilet.
Luc puścił jej słowa mimo uszu.
– Ależ koniecznie musicie tam pójść! Z przyjemnością się tym zajmę.
Tori jeszcze raz podziękowała. Być może wypad w pojedynkę do romantycznego
Paryża brzmi żałośnie, ale show w Moulin Rouge z drugim biletem w kieszeni? Tra-
gedia.
– Serdecznie dziękujemy – odezwał się Ben. – Z przyjemnością skorzystamy.
Ogarnęło ją uczucie zawodu i zazdrości. To jasne, że w jego życiu jest kobieta.
Ben nie jest mnichem. Czy ta kobieta jest teraz w hotelu, czy szaleje na zakupach,
podczas gdy Ben wysłuchuje referatów?
Czy to ważne? Już się z niego wyleczyła.
– Zapraszam do pierwszego rzędu – powiedział Luc. – Porozmawiamy w trakcie
kolacji.
Ben przytaknął, po czym zwrócił się do Tori.
– Dlaczego po rozwodzie nie wróciłaś do panieńskiego nazwiska?
Nie miała ochoty o tym rozmawiać. Nie tutaj, nigdy.
– Pomyśl, ile by to kosztowało. Ile zachodu, żeby wprowadzić zmianę we wszyst-
kich dyplomach i licencjach, w paszporcie, akcie własności mieszkania. Tak było ła-
twiej.
– Myślałem, że to będzie pierwsza rzecz, o jaką się postarasz. – Chyba był zado-
wolony. – Nadal mieszkasz w naszym apartamencie?
Benji, odpuść sobie, teraz to jest mój apartament. Szczerze mówiąc, nie zmieniła
miejsca zamieszkania ani nazwiska, bo… bo byłoby to równoznaczne z odcięciem
się od niego. Gdy się rozwodzili, nie była na to przygotowana.
– Jeśli ci to przeszkadza, zajmę się tym zaraz po powrocie. – Ale z mieszkania nie
zrezygnuje, bo je bardzo lubi. To jej schronienie. Żeby usunąć wspomnienia, prze-
malowała je na inne kolory.
Opadła na pierwszy wolny fotel. Ben jest tutaj, w Nicei, na konferencji, pomyślała,
czując ucisk w dołku.
Stał nad nią.
– Mogę zająć miejsce obok ciebie?
– Dajesz mi wybór? – mruknęła, po czym pożałowała tego tonu. Mimo to chciała
być sama.
Trudno o to wśród setek ludzi, ale Ben mógłby usiąść gdzie indziej, dając jej czas
na ochłonięcie.
Powiódł wzrokiem po całym rzędzie.
– Obawiam się, że nie. – Uśmiechnął się. – Obiecuję, że nie narobię ci kłopotu.
Innymi słowy będzie szarmancki i serdeczny, żeby się jej przypodobać, bo nie
zniósłby, gdyby pozostała nieczuła na jego urok. Tak, urok to jego modus operandi.
W ten sposób zdobywał wszystko i wszystkich, na których mu zależało. No cóż, ona
się na to nie nabierze.
– Okej. – Skrzyżowała nogi, przenosząc wzrok na podium.
Ale, niestety, już sprawił jej kłopot. Poruszył jej emocje. Benji był jej pierwszą i je-
dyną miłością. Czy to znaczy, że jej reakcja jest zrozumiała i że gdy tylko się otrzą-
śnie z wrażenia, będzie w stanie normalnie rozmawiać, nie czując potrzeby dotyka-
nia jego rąk czy policzka? Westchnęła. Dotknąć Bena? Też pomysł! Uciekłby od
razu… co być może rozwiązałoby sytuację.
Nie, postara się go ignorować, skupi się wyłącznie na prelegentach. Na nieszczę-
ście było za wcześnie, by nałożyć słuchawki. To by ją oddzieliło od Bena, ale na ra-
zie musi czekać. Gdy prostując się, głęboko odetchnęła, poczuła zniewalający bu-
kiet cytrusowo-sosnowej kompozycji.
– Używasz tej samej wody po goleniu.
– To moja ulubiona. – Pochylił się ku niej.
Kurczę! Naprawdę powiedziała to na głos? Teraz bankowo Ben zrozumie to
opacznie. Żeby nie czuć tego zapachu, spróbowała oddychać jak najpłycej. Na nic.
Wbrew oczekiwaniom nagle poczuła się, jakby weszła do gaju cytrynowego otoczo-
nego lasem sosnowym. Z Benjim. Wróciło pewne wspomnienie. Po pierwszej randce
z nim nie mogła oprzeć się pokusie kupienia takiej wody. Zapakowała ją w biały pa-
pier z nadrukowanymi czerwonymi serduszkami. Na drugiej randce, kiedy po raz
pierwszy poszli do łóżka, rozebrał się do majtek… białych w czerwone serduszka.
Muszę stąd iść, pomyślała. Postoję w głębi sali. Zaczęła się podnosić akurat
w chwili, gdy rozległy się oklaski, więc usiadła z powrotem. Konferencja się rozpo-
częła.
Doktor Leclare sięgnął do mikrofonu.
– Mesdames et messieurs, witam państwa na dziesiątym europejskim forum kar-
diologicznym. Przez trzy dni będziemy mieli okazję wysłuchać wielu zasłużonych
specjalistów, którzy zaszczycili swoją obecnością naszą konferencję.
Uszczypnęła się. Jestem we Francji, na konferencji specjalistów z Europy i Ame-
ryki. Jeszcze raz się uszczypnęła. Siedzę obok byłego męża. Zacisnęła zęby, bo na-
gle zrobiło jej się słabo.
Poprawiając się w fotelu, Benji niechcący dotknął łokciem jej ramienia. Nie spodo-
bało się jej ogarniające ją uczucie ciepła, które zwiększyło jeszcze napięcie trzyma-
jące ją, odkąd się z nią przywitał.
– Wstań – szepnął. – To dla ciebie te brawa.
Zerwała się z miejsca, stając twarzą do audytorium, zamrugała niczym zając ośle-
piony reflektorami, po czym sztucznie sie uśmiechnęła.
Dlaczego biją jej brawo? Kłaniała się na prawo i lewo. Zachowuje się jak królowa.
Trzeba było zostać w Auckland, gdzie mało kto ją zna.
– Przedstawię teraz członków naszego piątkowego panelu. Benjamin Wells, kar-
diochirurg z Londynu. – Potem jeszcze trzech specjalistów, z którymi Ben miał roz-
mawiać o nowej opracowanej przez nich metodzie opieki nad pacjentami po prze-
szczepieniu serca.
Gdy mężczyźni wstali, owacja przybrała na sile. Tori już mogła usiąść. Bezwied-
nie przyłączyła się do oklasków, czując jakby dumę z Bena. Był inteligentny i za-
wsze skoncentrowany na kardiologii oraz pacjentach.
Korzystając z tego, że Ben stoi, przyjrzała mu się uważnie. Mało ci go? Zaparło
jej dech w piersiach. Nadal przystojny, ale siedem lat później, po dramatycznych
przeżyciach związanych z niepotrzebnym i kontrowersyjnym zgonem jego pacjent-
ki, a do tego ich rozstaniem, uznała, że jego rysy wyszlachetniały, że jest jeszcze
bardziej pociągający.
W końcu usiadł.
– Przyglądasz mi się.
– Żeby się upewnić, czy znam człowieka, obok którego przyszło mi siedzieć
w pierwszym rzędzie.
– Znasz go? Znasz mnie? – W jego oczach dostrzegła smutek.
– Dalej przy goleniu przemawiasz do lustra i podśpiewujesz, fałszując?
Pokręcił głową.
– Nie mam na to czasu.
Wtedy na to czas znajdował.
– Śpisz na brzuchu?
– Nie.
Kolejna zmiana.
– Chcesz mieć sześcioro dzieci?
– Zgodzę się na jedno.
Mało brakowało, a by je miał. Zalała ją fala smutku. Ich dziecko. To, które straci-
ła, ale on o tym nie wie.
– Jak wypadłem? – zapytał.
– Nie, nie znam cię – wykrztusiła. Nie potrafiła zdobyć się na uśmiech. – Przepra-
szam – powiedziała cicho – ale chcę posłuchać doktora Leclare’a.
Wolała uniknąć spojrzenia tych oczu, które widziały za dużo, wiedziały za dużo
i nieodmiennie zdobywały dla niego to, czego zapragnął. Szkoda, że tego samego
nie czuł do niej. Mogliby wtedy rozwiązać swe problemy, zanim ich przerosły. Uzna-
ła, że przez kilka następnych dni najtrudniejszym wyzwaniem będzie nie ulec czaro-
wi Benjamina Wellsa, bo łączy się z nim zbyt wiele wspomnień, dobrych i złych, by
udało się im obejść pole minowe i udawać, że nic się nie stało.
Nie miał jej za złe, że potraktowała go tak chłodno. Gdyby w Londynie miał tro-
chę więcej niż dwanaście godzin do odlotu i rozpaczliwie nie szukał zastępcy, spró-
bowałby się z nią skontaktować, uprzedzić, że będzie w Nicei, by uniknąć zakłopo-
tania. Z tym że ani ona, ani on nie byli zakłopotani. To spotkanie nimi wstrząsnęło.
Czy mógłby zapomnieć, jak piękna jest Tori? Zakochał się w jej klasycznych ry-
sach, nieskazitelnej karnacji i ciemnoniebieskich oczach. Od pierwszego wejrzenia.
Pewnego dnia dostrzegł ją na drugim końcu oddziału, a gdy ją zagadnął, roześmiała
się. To wystarczyło.
Gdyby zamknął oczy, miałby pod powiekami obrazy tamtego poranka. To był jej
pierwszy dzień w szpitalu kardiologicznym w Auckland. Po coś ją wysłano na od-
dział, na którym pracował jako kardiochirurg, zbierając doświadczenie przed podję-
ciem praktyki prywatnej.
Tori, brakuje mi ciebie.
Tak, tęsknię za tobą. Dopiero teraz do tego się przyznaję, ale to prawda. Od roz-
stania z tobą z żadną kobietą nie związałem się poważnie. Nie miałem ochoty.
Obserwując Tori, która akurat rozmawiała z dwoma uczestnikami forum, poczuł
ogromną tęsknotę.
Ale między nimi koniec. To się nie powtórzy. Tori go do siebie nie dopuści, chyba
że wśród licznego zgromadzenia. Skrzywdził ją potwornie. Wtedy wydawało mu się,
że ma konkretne powody, ale później, kiedy burza ucichła i miał sporo czasu na re-
fleksję, zrozumiał, że odgrywał się na niej za to, że w niego nie wierzyła, że podwa-
żyła jego profesjonalizm w trakcie tamtej operacji, tym bardziej że miała rację.
Wstyd go zżerał, jeszcze zanim zakwestionowała jego uczciwość zawodową. Po-
tem było jeszcze gorzej. Jeżeli własna żona nie ma do niego zaufania, to kto inny
miałby mu ufać? Nawet ojciec nie kwestionował jego winy, ukrywał to, szukając
winnych gdzie indziej, co pogarszało sytuację.
Gdy ją teraz zobaczył, dotknął jej ręki, oddychał tym samym co ona powietrzem,
poczuł bezgraniczną tęsknotę. Poważnie? To nie może być tęsknota do Tori. Między
nimi stoją nierozwiązane problemy, których nie udało się naprawić, gdy byli
w związku. Nawet gdyby wyjaśnił, dlaczego się z niego wypisał, nie ma szansy, by
Tori zdobyła się wobec niego na bezwarunkowe zaufanie, a co za tym idzie, by zno-
wu go pokochała.
W najgorszych chwilach ich kulejącego małżeństwa życzył jej jak najlepiej w pra-
cy, w życiu prywatnym, w czymkolwiek, czego pragnęła. Zawsze. Po rozwodzie ży-
czył jej tego jeszcze bardziej. Jego wina polegała na tym, że ją odtrącił, kiedy jej
rozpaczliwie potrzebował. Wiedziała o tym, a on widział w jej spojrzeniu urazę, ile-
kroć się przed nią zamykał. Był jej dłużnikiem za mnóstwo rzeczy, ale jednocześnie
zabijały go jej oskarżenia. Mimo to nie potrafił wyznać jej prawdy.
– Ben, nareszcie! Szukam cię, od kiedy wypuścili nas na kawę.
John. Podali sobie dłonie.
– Wypuścili? Mówisz, jakbyśmy znaleźli się w więzieniu. Co u ciebie? Kopę lat!
Kurczę, od ostatniego spotkania John bardzo utył.
– Za dużo. – John westchnął. – Ale domyślam się, że Sydney jest za daleko, żebyś
wpadł odwiedzić rodzinne strony.
– To prawda, Sydney nie jest o rzut beretem. – Ale to jego kolej, więc powinien się
postarać. John był jego najlepszym kumplem, gdy po rozwodzie zamieszkał w Syd-
ney, usiłując się pozbierać. – Odwiedzę was, jak tylko uda mi się wziąć urlop. Okej?
– Błyskawicznie podjął decyzję. Kiedy dowie się o tym Rita, żona Johna, trudno się
będzie wycofać.
– Umowa stoi. – Wzrok Johna powędrował w stronę Tori. – To twoja była.
– Tak, Tori. – John musiał słyszeć jej nazwisko, gdy przedstawiano ją zebranym.
Czy wszyscy mają ich za parę małżeńską z racji takiego samego nazwiska?
Nie przekonało go wyjaśnienie, dlaczego go nie zmieniła. To nie pasowało do daw-
nej Tori, która bez zwłoki robiła, co należało. Ilekroć natknął się na jej nazwisko
w artykule naukowym, a ostatnio w programie konferencji, robiło mu się ciepło na
sercu… do tego poranka. Rozwiedli się. Takie samo nazwisko nic nie znaczy, nie su-
geruje żadnej więzi.
John nie odpuszczał.
– Mało z fotela nie spadłem, kiedy wstała madame Wells. Wiedziałem, że tu bę-
dzie, ale nie podejrzewałem, że jest taka urodziwa.
Jak najszybciej zmienić temat!
– Rita ci towarzyszy?
– Chyba sobie nie wyobrażasz, że puściłaby mnie samego do Francji? – John sze-
roko się uśmiechnął. – Wolę nie myśleć, co się teraz dzieje z moją kartą kredytową.
– Rita, wyluzuj! Mam nadzieję, że zaszalejesz. – Ben wiedział, że ta drobniutka
dziewczyna, oczko w głowie Johna, jest oszczędna. Pochodziła z biednej rodziny,
a mając mnóstwo pieniędzy, nie stała się rozrzutna, aczkolwiek korzystając z wizyty
we Francji, mogłaby sobie trochę pofolgować. Lubił ją i zazdrościł Johnowi tego, co
ich łączy. Tak było na początku z Tori, dopóki nie popełnił tej fatalnej pomyłki. Prze-
stań myśleć o Tori. Skoncentruj się na Johnie.
– Co słychać w Sydney Hospital?
– Stale mam za mało czasu na przebadanie pacjenta tak, jak bym chciał, ale poza
tym nie narzekam. A u ciebie? Nadal podoba ci się na Harley Street?
– Absolutnie. Spędzam tam większość czasu. – Nawet wieczory, kiedy wszyscy
inni są w domu z rodziną, a na niego czeka jedynie posiłek przygotowany przez do-
chodzącą gosposię. – Pracuję w trybie dwadzieścia cztery na siedem.
Z przerwą na kilka najbliższych dni. Miał nadzieję, że trochę się zrelaksuje. Czuł,
że z powodu wyczerpania może popełnić błąd. Po raz drugi. Przeszył go dreszcz.
Dostał od losu bolesną nauczkę, że należy robić przerwy, by doładować sobie bate-
rie. Przemęczony chirurg robi błędy. Na twarzy Johna dostrzegł podejrzany uśmie-
szek.
– O co ci chodzi?
– Uszom nie wierzę. Pracujesz cały dzień. A czas na rozrywki? Na damy? Chyba
o nich nie zapomniałeś?
Wzrok Bena powędrował ku pięknej rudowłosej kilka metrów od nich. Oto dama,
dama z krwi i kości. Dama, która nigdy nie planowała korzystać z jego ramienia, bo
był przystojny, ani z jego pieniędzy, ani pokazywać się z kardiochirurgiem Benjami-
nem Wellsem. Nie, kochała go za to, jaki był, ze wszystkimi jego wadami. Tak mu
się przynajmniej wydawało.
– Nie wstąpiłem do zakonu.
– Rozważasz możliwość powrotu na antypody czy już na dobre zapuściłeś korze-
nie w Anglii?
Ben się zamyślił. Dobrze wspominał pobyt w Sydney, mieście, które kulturowo nie
odbiegało od Auckland. Londyn był inny. Podobało mu się samo miasto, spektakle te-
atralne, nocne kluby, jego historia oraz sztuka, a za oknami jego mieszkania rozcią-
gał się bajeczny widok na Tamizę. Mimo to nie czuł, że to jest jego miejsce na ziemi.
– Jak leje non stop przez kilka dni albo powieje polarnym zimnem to, owszem, coś
takiego przychodzi mi do głowy. Ale nie, teraz jestem londyńczykiem. – Tak starał
się przekonywać samego siebie, zwłaszcza w te dni, kiedy dopadała go tęsknota za
Auckland.
Bezwiednie powędrował wzrokiem do Tori, która roześmiała się, odrzuciwszy gło-
wę do tyłu. Nikt, kto na nią patrzy, nie ma pojęcia, jak pięknie wyglądają jej włosy
rozrzucone na poduszce, jakie są jedwabiste.
– Pora wracać na miejsce – orzekł John. – Spotkasz się z nami w barze na drinka
przed kolacją?
– Wpół do siódmej? – Dwa drinki i pogawędka z przyjaciółmi pomogą mu na chwilę
zapomnieć o Tori.
Nie oczekiwał, że się od niej uwolni w czasie trwania konferencji, mimo to każda
minuta spędzona bez niej pozwoli mu odzyskać równowagę wewnętrzną. Czyż nie?
ROZDZIAŁ DRUGI
Stukając obcasami nowych szpilek, tym razem czerwonych, podążała za kelnerem
do wyznaczonego jej stołu. Ponad morzem głów gości zaproszonych na kolację, któ-
rzy już zajęli miejsca, dostrzegła stojącego Bena. W miarę jak odległość między
nimi się kurczyła, dotarło do niej, że zmierza w jego stronę.
– To chyba pomyłka – powiedziała, zrównawszy się z nim.
Jednak na obrusie leżała karta ze złoconymi brzegami, a na niej czarno na białym
wydrukowane „Madame Wells”. Tuż obok druga karta z imieniem jedynego człowie-
ka spośród tysiąca dwustu zebranych, obok którego wolałaby nie siedzieć.
Ben, niespeszony, z uśmiechem odsunął jej krzesło.
– Byłoby dużo ciekawiej, gdyby taka pomyłka się zdarzyła przy przydzielaniu nam
pokoi w hotelu.
– Po moim trupie, Benji… Ben. – Za późno.
Uśmiechnął się szerzej, po czym przysunął do niej.
– Uszom nie wierzę. Powiedziałaś „Benji” – szepnął. Uśmiech na jego wargach
przygasł, ustępując smutkowi, który rano wyczytała w jego oczach.
Odwróciła się plecami. Co więcej mogła zrobić? Wkurzył ją żarcik o pokojach ho-
telowych, chociaż nie powinien. To, że będą siedzieć obok siebie przy stole, nie zna-
czy, że przez cały wieczór będzie skazana wyłącznie na niego, chociaż jakaś jej
część bardzo tego chciała.
Rozejrzawszy się za kimś znajomym, zauważyła kobietę mniej więcej w jej wieku,
przyglądającą się im i niekryjącą rozbawienia. Zagotowało się w niej. Dlaczego ob-
cych ludzi cieszą takie scenki? Kolacja jeszcze się nie rozpoczęła, a ona już miała
ochotę wyjść.
Sekundę później nieznajoma wyciągnęła do niej rękę przez stół.
– Hej, jestem Rita McIntyre, a tam, obok Bena, siedzi John, mój mąż.
Tori poskromiła nerwy i uścisnęła jej dłoń. Ciepłą jak jej uśmiech.
– Tori Wells – przedstawiła się.
– Domyśliłam się. Miło cię poznać. Znamy się z Benem, odkąd przeprowadził się
do Sydney. Ben i John pracowali w Sydney Hospital, więc się zaprzyjaźnili, ale od
kiedy wyniósł się do Londynu, widujemy go bardzo rzadko. Namawiamy go do po-
wrotu, żebyśmy mogli spotykać się częściej. Nasze dzieciaki bardzo za nim tęsknią.
Natłok informacji. Przed oczami stanął jej obraz Bena grającego z dziećmi w pił-
kę. Oraz Bena, jak przytula zapłakane dziecko albo kupuje mu lody. Byłby cudow-
nym ojcem, gdyby dostał szansę. Odkaszlnęła, rozglądając się za kelnerem. Przyda-
łaby się szklanka wody. Wcale jej to nie interesuje. Jego życie nie ma z nią nic
wspólnego, chociaż kiedyś tego chciała. I mało brakowało, by się to ziściło.
– Nie sądzę, żeby Tori miała ochotę rozmawiać akurat o mnie – Ben ostrzegł Ritę.
Rita ani trochę się nie speszyła.
– Jasne, że ma. Założę się, że śledzi twoją karierę tak jak ty jej. Prawda, Tori?
Ups! Ben jest na bieżąco z tym, co robię? Powiedz prawdę, to nie boli.
– Masz rację, śledzę. – Dostrzegła zdziwienie na jego twarzy. – I podziwiam, ale
moim zdaniem było to oczywiste już na studiach. – Hola, Tori, nie przeholuj!
Rozejrzała się. Gdzie ten kelner?! Czyli Ben obserwuje jej poczynania zawodowe.
To wyjaśnia, skąd wie, że nie zmieniła nazwiska. Zdaje się, że o sobie nie zapomnie-
li. Zrobiło się jej ciepło na sercu. Interesujące, że ciekawi go, co ona robi, że kom-
pletnie jej nie skreślił.
Spojrzawszy na swojego byłego męża, poczuła falę przyjemnego ciepła.
– Dziękuję za komplement – powiedział. – Ostatnio los mi sprzyjał, więc udało mi
się sporo osiągnąć.
Oboje wiedzieli co nieco o przychylności losu albo o jej braku. Zamiast zarozu-
mialstwa w jego głosie, tym razem zabrzmiała mocna nuta wiary w siebie. Oto
osobnik bardziej stabilny niż ten, za którego wyszła. Wiara w siebie utemperowana
przez życie. Tak, na niwie zawodowej otrzymał niezłą lekcję pokory.
Rita uśmiechnęła się, jakby wygrała los na loterii.
– Ben, usiądź wreszcie. I zamów dla nas jakieś drinki. Tori i ja musimy obgadać
kilka poważnych kwestii. – Przeniosła wzrok na Tori. – Gdzie kupiłaś tę sukienkę?
Rewelacyjna. Chcę taką samą. No, może podobną. Nie możemy ubrać się identycz-
nie.
Bezpośredniość Rity pomogła Tori się zrelaksować. Przed tą kobietą nie miała nic
do ukrycia. Chyba że tę starą historię, z której nikomu się nie zwierzała.
– Wczoraj zaraz po przyjeździe poszłam na zakupy.
– Nie byłaś wykończona długim lotem?
– Jasne, że byłam, ale przecież wylądowałam we Francji. Miałam marnować cen-
ny czas na spanie? Tutaj są niesamowite sklepy, zwłaszcza z butami. Nie do prze-
oczenia.
Poczuła, że Ben siada, a gdy niechcący dotknął udem jej uda, pospiesznie się odsu-
nęła, jednocześnie zaciskając zęby, zła, że na najlżejszy jego dotyk podskakuje jej
temperatura.
– Mów, gdzie są te sklepy. Albo lepiej. Masz jakieś luki w programie tego spędu,
żeby mnie tam zaprowadzić?
– Na pewno mam jakieś luki, ale muszę to jeszcze sprawdzić. Po kolacji dam ci
znać. Wpadł mi w oko jeden żakiet, co do którego nie mogłam się zdecydować.
Przyda mi się twoja opinia.
Zakupy zawsze zasługują na to, żeby im poświęcić godzinę lub trzy, a poza tym
byłaby to okazja, by lepiej poznać Ritę. Oby Ben nie miał z tym problemu, bo prze-
cież Rita i jej mąż to jego przyjaciele.
– Czego się napijesz? – Poczuła znany sosnowy zapach. Odwróciwszy się w stronę
Bena, zobaczyła, że tuż za ich plecami stoi kelner.
– Poproszę wodę gazowaną.
Jak on rozkosznie wygląda, kiedy tak unosi brwi. Chyba się zdziwił, że nie pije al-
koholu. Nie miał przecież pojęcia, że za przyczynę poronienia uznała alkohol. Od
tamtej koszmarnej nocy nie wypiła ani kropli. Nie wiedział, że była w ciąży.
Zaczęła ostro pić, kiedy w ich związku pojawiły się złe zmiany. Alkohol pozwalał
jej na chwilę o nich zapomnieć i pomagał zasnąć. Sprawy zaszły tak daleko, że Ben
prawdopodobnie nawet nie zauważył, do jakiego stopnia nadużywała alkoholu,
w którym topiła smutek.
Pozostali zamawiali wina, a gdy kelner odszedł, reszta gości przy stole zaczęła
nawzajem się przedstawiać. Gdy rozmowa zeszła na tematy ogólne, Tori odetchnę-
ła. Aż…
– Wyglądasz przepięknie – odezwał się Ben półgłosem w przerwie między daniem
głównym i mową sławnego francuskiego kardiologa. – Rita trafnie zauważyła, że
w tej sukience jest ci wyjątkowo do twarzy. Czerń zawsze pasowała do twojej kar-
nacji.
Ale to nie kolor go zainteresował, a jej dekolt.
– Przestań – szepnęła.
Gdyby wiedziała, że przyjdzie jej siedzieć koło niego, ubrałaby się w worek. Tak,
często powtarzał, że nawet worek wyglądałby na niej jak najmodniejsza kreacja.
Zacisnęła palce. Zdecydowanie za dużo wspomnień. Jak się okazuje, nie wyparowa-
ły i teraz przypominają jej o tym, o czym nie chciała myśleć.
Kiedy w końcu oderwał od niej wzrok, jego oczy przepełniał smutek. Kiedyś jego
pewność siebie graniczyła z bezczelnością, bo zawsze dostawał to, czego zapra-
gnął. Teraz był to inny Ben, stonowany, bardziej wyczulony na uczucia innych. Ko-
chała go i była z niego dumna, gdy odmówił propozycji pominięcia wpadki w swoim
CV, opcji przedstawionej przez ojca. Wymagało to od niego ogromnej odwagi i głę-
bokich przemyśleń. Wydoroślał, zmienił się, ale to nadal jej Benji. Benji? Kto to
jest? Ten człowiek to Ben.
Dlaczego jej wzrok co chwila biegł w stronę mężczyzny, którego pokochała? Męż-
czyzny, który kiedyś uwierzył, że spędzi z nim resztę życia. Benjiego. Lub Bena.
Wszystko jedno. Opakowanie identyczne. Atrakcyjne ze sporą domieszką intelektu.
Pamiętała każdy szczegół tego ciała. Jaką przyjemność sprawiały mu pieszczoty
powyżej biodra, jak tężały mu mięśnie, gdy lizała go po brzuchu. Kurczę, przestań!
Siedzi przy uroczystej kolacji wśród setek ludzi. Z byłym mężem, o którym dawno
przestała myśleć. Najwyraźniej pora poszukać sobie faceta, żeby dobrze zabawić
się w łóżku. Ale, niestety, to jej nie kręci. Sięgnęła po pustą szklankę. Gdzie jest kel-
ner? Jeżeli kiedykolwiek żałowała, że nie pije alkoholu, to właśnie teraz.
Rozpaczliwie potrzebując świeżego powietrza oraz odrobiny samotności, zaraz
po kolacji wróciła do swojego pokoju, by przebrać się w spodnie, bluzkę i baleriny.
Wróciwszy do foyer, zobaczyła, że Ben rozmawia z grupą specjalistów z Nowego
Jorku, ale gdy tylko ją dostrzegł, przeprosił ich i podszedł do niej.
– Wybierasz się na przechadzkę Quai des États-Unis?
Mimo postanowienia, że zachowa dystans, roześmiała się, słysząc, jak kaleczy
francuską wymowę.
– Tak, mam ochotę powdychać morską bryzę, a poza tym to przecież Nicea. – Ge-
stem wskazała morze. – Pół życia marzyłam o Francji, więc szkoda mi czasu na
ukrywanie się.
– Przed czym miałabyś się ukrywać? – Ujął ją pod ramię i wyprowadził na ulicę
przez drzwi, które otworzył im portier w liberii.
Przed tobą. Przed nami. Przed wspomnieniami, jakie budzisz. Przystanęła na
chodniku i szeroko rozrzucając ramiona, zaczerpnęła powietrza. Jednocześnie za-
stanawiała się nad odpowiedzią.
Nie chciała go obrazić ani sprawić mu przykrości, ale też i obnażać swojej słabo-
ści. Dopiero teraz zdała sobie z niej sprawę, a to podważało jej decyzję, by trakto-
wać go przyjaźnie, lecz z rezerwą.
– Proszę, nie mów, że ukrywasz się przede mną. Nie chcę ci psuć pobytu w Nicei.
– Po raz kolejny jego szczerość zachwiała jej postanowieniem.
– Podczas obrad tak się skupiam, że praktycznie nie wiem, co się dokoła dzieje. –
Była to prawda, ale nie dlatego chciała być sama. – Mogłabym mieszkać w każdym
innym hotelu, ale nie tym razem. Zamierzam wykorzystać każdą wolną sekundę.
Ruszyła promenadą, Ben ramię w ramię z nią. Czy powiedziała, że potrzebuje to-
warzystwa? Zwłaszcza jego?
– Doskonale cię rozumiem. Takie spotkania często są organizowane w egzotycz-
nych miejscach, a mimo to ich uczestnicy nie mają szansy ich poznać. – Jego głos
przyprawiał ją o dreszcz. Czy on to wie? Powiedziała mu kiedyś o tym? Chyba tak. –
Cieszę się, że nie zamknęłaś się w pokoju. Zresztą to do ciebie niepodobne. Dobrze
pamiętam tę Tori, która lubiła spacerować w nocy.
– Czuję zmęczenie, ale nie mam zamiaru marnować nocy na spanie do samego od-
lotu.
– Zgadzam się, że to jedyna okazja. – Zdjął marynarkę i przewiesił ją przez ramię.
Był już bez krawata, rozpiął ostatni guzik białej koszuli, a wolną dłoń wsunął do kie-
szeni spodni.
Benji w najbardziej seksownym wydaniu. Oraz najgroźniejszym. Marzenie każdej
kobiety. Żadna by mu się nie oparła. Ale ona musi być odporna, nie wolno jej ryzy-
kować. Bezwiednie gładząc palcem złotą bransoletkę, z którą się nie rozstawała,
oddała się smutnym wspomnieniom. Jej dzieciątko odeszło w dziewiątym tygodniu.
To bolesne wydarzenie stało się ponurym zwieńczeniem koszmarnego roku, ale Ben
się nie dowiedział o ich dziecku, nie miał pojęcia o jego istnieniu.
– Tori, słyszysz mnie? – zapytał rozbawionym tonem. – Czy jak zwykle zapatrzyłaś
się w gwiazdy?
Nie, cierpię. Dzień w dzień dręczyło ją poczucie winy z powodu tej straty, ale on
nie musi o tym wiedzieć. Ben nie odmieni przeszłości, więc po co go zasmucać?
Zdecydowała, że będzie się uśmiechać i udawać szczęśliwą.
– Chłonę tę atmosferę całą sobą.
Ciepłym letnim wieczorem napawały się dziesiątki turystów. Śmiali się i rozma-
wiali w różnych językach. Obserwowała ich z radością. Od czasu do czasu odkłania-
li się uczestnikom konferencji, ale nie wdawali się w rozmowy. Jakiś czas później po-
czuła, że napięcie stopniowo ją opuszcza. Nicea, o kurczę! Nawet powietrze pach-
nie inaczej. Historią, bogactwem i obietnicą.
– Czy do tej pory Francja spełnia twoje oczekiwania?
Po raz kolejny ten niesamowity głos sprawił, że serce zabiło jej mocniej, wzmac-
niając dziwną mieszankę emocji doznawanych tego wieczoru. Walczyła, by nad nimi
zapanować. Na tyle, żeby zmylić Bena.
– O tak, absolutnie.
Zerknąwszy na niego kątem oka, o mało się nie potknęła o własne nogi. Pospiesz-
nie złapała równowagę, by jej nie dotknął. Nie chciała poczuć jego palców na skó-
rze, ponieważ elektryzowały jej spragnione miłości ciało. Ale ignorowała go
z ogromnym trudem. Ta ukochana twarz nadal emanowała mocą, która przeszka-
dzała jej traktować go z obojętnością. Już kiedyś widziała na jego twarzy wyraz
smutku i miłości, śmiech i łzy, zrozumienie i zdziwienie. To jej pokazało, jak ogrom-
na przepaść dzieli ich związek, jak niemożliwe jest porozumienie. Przypomniała so-
bie, że jak na ironię Ben mnóstwo razy jej wytykał, że gada jak najęta.
– Spodobali mi się ci twoi przyjaciele z Sydney.
– Błyskawicznie znalazłyście z Ritą wspólny język.
– To cię peszy?
– Niby dlaczego?
– Bo być może będziemy rozmawiać o tobie – zażartowała, siląc się na swobodny
ton.
– Po pięciu minutach byście się pospały – odparł. – Słyszałem, że umówiłyście się
na zakupy. Widzę, że już zaspokoiłaś swoją pasję do butów, sądząc po tych czerwo-
nych. Buty to twój fetysz.
O, zauważył buty. Czy to znaczy, że pamięta, jak całował jej stopy, gdy zdjęła pięk-
ne białe szpilki z koronki po weselu? Lepiej, żeby tak na niego nie popatrywała, bo
mu się przypomną najdrobniejsze szczegóły.
– Nie byłyby fetyszem, gdyby nie to, że są kupione we Francji. – Dwie pary to do-
piero początek. Będzie miała mnóstwo czasu na zgarnięcie jeszcze piękniejszych
trofeów. Oraz kupno drugiej walizki.
– Naprawdę obserwowałaś moją karierę zawodową?
– Nie śledziłam cię, ale wiedziałam, kiedy zrobiłeś dyplom w Sydney Hospital. –
Po raz pierwszy dotarło to do niej w formie plotki. Ben stanowił idealny temat, po-
nieważ odszedł w niesławie. – W jednym z artykułów poświęconym klinice, w której
pracujesz, natknęłam się na wzmiankę o tobie. Nawet nie wiedziałam, że zamierza-
łeś przeprowadzić się do Anglii.
– Nie wyjechałbym, gdyby moje plany zawodowe nie zostały pokrzyżowane. –
Rysy mu stężały. Odwrócił głowę, by popatrzeć na morze.
Beztroska atmosfera prysła. Może już zawsze tak będzie, kiedy ich drogi się zej-
dą?
– Interesowało mnie, co robisz, gdzie bywasz – przyznała. – Miałeś wielkie plany,
więc się martwiłam, że po tym, co się stało, z nich zrezygnowałeś.
– Te plany, nawet zmodyfikowane, trzymały mnie przy życiu. – W jego głosie za-
brzmiała nuta smutku.
Miała ochotę go przytulić, ale tego nie zrobiła, bo mogłoby to zostać zrozumiane
opacznie. Łaska boska, że zachowała resztki rozsądku.
– Cieszę się, że ci się powiodło, naprawdę się cieszę. Zasługiwałeś na drugą szan-
sę.
– Tak myślisz?
– Tak. Co więcej, zawsze byłam o tym przekonana.
Gdy na niego spojrzała, w jego oczach smutek ustąpił miejsce czujności. Dotknęła
tematu tabu, mimo że obiecywała sobie tego nie robić. Dlaczego przyszło jej do gło-
wy, że mogą o tym rozmawiać teraz, skoro nie potrafili się porozumieć, gdy ich to
spotkało?
– Podobnie było ze mną… Chciałam przez to powiedzieć, że dzięki pracy nie osza-
lałam. – Skrzywiła się. – Przepraszam, odpuśćmy sobie ten temat.
Jakby nic się nie zmieniło przez te siedem lat, mimo że oboje zrobili błyskotliwe
kariery. W dalszym ciągu nie potrafią rozmawiać nawet na błahe tematy.
Ben się zatrzymał, spoglądając na nią.
– Chcesz iść dalej sama?
– Nie – szepnęła – ale chciałabym trochę więcej się o tobie dowiedzieć. Obiecuję,
że ograniczę się do tematów bezpiecznych.
Ben stał nieruchomo, patrząc na nią. Gdyby nie znała go tak dobrze, mogłaby po-
myśleć, że trochę mu na niej zależy. Ale się nie oszukiwała. Rzucił ją. Powiedział, że
między nimi skończone i spakował swoje rzeczy.
Co powiedzieć, żeby się rozluźnił? Do głowy nic jej nie przychodziło. Od dawna
czekała na sposobność, by go zapytać, dlaczego odszedł, dlaczego nie chciał jej po-
wiedzieć, by usłyszała z pierwszych ust, co takiego zaszło wtedy na bloku operacyj-
nym, że pacjentka zmarła. A może przestał ją kochać tak nagle, jak się wyprowa-
dził? Nigdy tego nie powiedział, jedynie dawał do zrozumienia. Ale już jest za póź-
no, bo odpowiedzi nic nie zmienią. Oboje wiodą nowe życie, więc teraz należy poru-
szać tematy neutralne.
Powoli zaczęła iść, nagle przestraszona, że Ben zawróci do hotelu. Chciała, by
z nią został. Dlaczego? Nie miała pojęcia, wiedziała jedynie, że jeszcze ma go za
mało. Przez kilka minut szli w milczeniu.
– Powiedz, co porabia twój brat? – zapytała w końcu.
– Ożenił się z dziewczyną, która trzyma go bardzo krótko, a on jest wniebowzięty.
Mają dwie córeczki, które widuję dwa razy w roku, kiedy przyjeżdżają do Londynu.
– Założę się, że przepadają za wujkiem Benem – wykrztusiła przez ściśnięte gar-
dło.
Już na pierwszej randce powiedział, że chce mieć dzieci. Gdyby tylko wiedział, jak
mało brakowało, by zostali rodzicami. Ponownie dotknęła bransoletki. Niesłusznie
ukrywała przed nim ten sekret.
– Ma się rozumieć – odparł zamyślony, jakby wspominał swoje małe bratanice. Po
chwili zapytał półgłosem: – Jesteś z kimś?
– Nie. Większość mężczyzn woli wiązać się z kobietą, która siedzi w domu, gotuje
i ich zabawia. – Żaden nie zrobił na niej większego wrażenia niż ten, który teraz
idzie obok.
– Szukasz w złych miejscach.
Nie szukam. Wymagana kolejna zmiana tematu, natychmiast.
– Opowiedz o szpitalu w Sydney. Pracowałeś u boku kilku znanych chirurgów. My-
ślałam, że tam zostaniesz i otworzysz własną praktykę.
– Widzę, że wiesz o mnie bardzo dużo.
– Oczywiście. Wiedziałam, jak jesteś dobry i nie wyobrażałam sobie, żebyś nie
mógł zrealizować marzeń.
Dlaczego powiedziała to na głos? Ben nie musi wiedzieć, że obchodzi ją jego ka-
riera ani że serce jej pękało na myśl, że stracił szansę na sukces z powodu tego, co
wydarzyło się w Auckland. Nadal była ciekawa szczegółów tej nieudanej operacji,
ale w tej kwestii milczał jak grób, więc nie liczyła, że się dowie.
– Ja podobnie, ale… – zawahał się. By się zastanowić, jak pokierować rozmową?
Stawała się zbyt osobista, zważywszy etap, na jakim znalazł się ich związek. – Prze-
prowadzka do Sydney okazała się dobrym posunięciem.
Na pewno na początku nie było mu łatwo.
– Dobrze, że tak to widzisz.
– Nie miałem wielkiego wyboru. – Wzruszył ramionami. – Dostałem drugą szansę
i z niej skorzystałem. – I zaraz dodał: – Praca w nowym środowisku otworzyła mi
oczy na fakt, że można z powodzeniem kierować oddziałem, nie będąc osobą tak
apodyktyczną jak mój ojciec.
– Cieszył się opinią świetnego organizatora. – Oraz despoty.
– Owszem – przytaknął Ben. – Ale to samo można osiągnąć, nie stosując dyktator-
skich metod.
Jaki jest ten Ben? Mężczyzna, za którego wyszła, nie rozmawiał o poważnych
sprawach, nigdy ojca nie krytykował. Stale powtarzał, jak bardzo ją kocha. Okej, to
było ważne. Westchnęła. Dlaczego w ogóle o tym myśli? Ich związek się zakończył.
W tej chwili powinna cieszyć się Francją i dla odmiany się rozerwać. Rozrywka
tak, ale bez Benjiego.
Tortury. Spacer u boku Tori bez dotykania, słuchanie jej głosu, oglądanie ożywio-
nej mimiki to katusze. Walczył z sobą, by nie porwać jej w ramiona. Dla siebie, nie
dla niej. Ona by tego nie doceniła. Łudził się, że potrafi ją ujrzeć i odejść bez szwan-
ku. Ale jeżeli w dalszym ciągu jest z nią głęboko związany emocjonalnie? Nie może
się tym kierować. Uczucie osamotnienia ścisnęło go za gardło.
Wcześniej doświadczył tego tylko jeden raz: odchodząc od Tori. Teraz jest z nią
i nic się nie zmieniło. Wciągnął w płuca ciepłe śródziemnomorskie powietrze. Tori
nie posiada się z radości, że się tu znalazła.
– Po konferencji jedziesz do Paryża? – Przytaknęła. – Jako jeden z chirurgów, któ-
rych doktor Leclare poprosił o powtórzenie swoich wykładów na uniwersytecie me-
dycznym?
– Tak. A ty?
– Podobnie. W zastępstwie kolegi, który nie mógł przyjechać. – Zawahał się. –
Z przyjemnością wysłucham jutro twojego referatu.
– Dawno nie miałam takiej tremy.
– Coś ty. To kaszka z mleczkiem. – Tori nigdy nie miała problemów z mówieniem.
Twarzą w twarz czy w grupie.
– Dzięki za wotum zaufania. – Uśmiechnęła się lekko, a on poczuł, jak rozluźnia
się jeden z supłów w jego trzewiach. Czuł je od dnia, gdy jego świat się zawalił.
Pokiwał głową.
– Skąd trema? Nie przygotowałaś się? – Jasne, że jest przygotowana. Pracowała
ciężej niż inni i wszystko, czego się podjęła, traktowała bardzo serio. Łącznie z ich
związkiem. Oraz rozwodem.
– Jak myślisz, dlaczego doktor Leclare zaprosił mnie do wygłoszenia referatu po-
święconego gorączce reumatycznej i w konsekwencji chorobom serca?
– Bo stałaś się ekspertem w tej dziedzinie.
Chodziły słuchy o pewnej kardiolog z Nowej Zelandii, która otworzyła klinikę dla
dzieci z powikłaniami kardiologicznymi po przebyciu gorączki reumatycznej. Z ma-
teriałów rozdanych uczestnikom konferencji dowiedział się, że jest znana jako Pani
od Serca.
– Dzięki tobie dzieci nie trafią do naszych sal operacyjnych.
– W hierarchii kardiologicznej jestem płotką. Nie dokonałam wiekopomnego od-
krycia, nie opracowałam nowej procedury. – Sprawiała wrażenie tak spłoszonej, że
miał ochotę ją przytulić.
– To, co robisz, jest bardzo ważne. Zobaczysz, że podziękują ci owacją na stojąco.
– Sam ją zainicjuje.
– Nie przesadzaj. – Gdy roześmiała się ciepło, poczuł, jak puszcza następny wę-
zeł.
Oby tak dalej, a wkrótce, gdy napięcie zelżeje, będzie mógł swobodnie oddychać.
Przyłożył dłoń do piersi.
– Ona mnie rani – westchnął teatralnym szeptem.
Gdy zaśmiała się ponownie, pomyślał, że powinien się postarać, by to się powta-
rzało przez całą drogę do hotelu.
– Chyba pora zawrócić. Zrobiło się pusto.
Rozejrzała się.
– Faktycznie. – Ziewnęła. – Chyba w końcu zmęczenie daje mi o sobie znać.
Wykorzystując okazję, wziął ją pod rękę, po czym poprowadził w kierunku hotelu.
Cieszył się, czując, jak dotyka go biodrem, i modlił, by się nie odsunęła. Taktyka od-
wracania uwagi może okazać się pomocna.
– Jak mama?
– Jest niesamowita. Trzy razy w tygodniu gra w golfa, zapisała się do klubu sza-
chowego i grywa w brydża. W zeszłym roku sprzedała dom i zamieszkała w osiedlu
dla seniorów.
– Coś podobnego! Nie walczy o niezależność. – Z teściową doskonale mu się ukła-
dało. Nie znosiła wygłupów, nawet jego. Bardzo mu jej brakowało.
– Mówi, że dawno nie podjęła tak trafnej decyzji. Ja tego nie rozumiem, ale to jej
sprawa. Nie mogę jej mówić, jak ma żyć, bo to ona zawsze wspierała mnie we
wszystkim, co robiłam, niezależnie od tego, czy było to słuszne, czy nie.
– Twoja mama jest bardzo mądra.
Ciekawe, jakie dzisiaj miałaby o nim zdanie. Odwiedził ją raz, kiedy ich związek
się rozpadał, i spotkał się z jej strony wyłącznie z dobrocią. Była bardzo dobrą mat-
ką, mimo że sama wychowywała Tori, bo jej mąż zginął w wypadku jako kierowca
ciężarówki, kiedy Tori była malutka.
Gdy Tori na moment zacisnęła palce na jego ramieniu, przygotował się na następ-
ne pytanie. Ale najwyraźniej się rozmyśliła, bo bez słowa rozluźniła uścisk.
Jak by zareagowała, gdyby ulegając pokusie, objął ją i pocałował? Znał odpo-
wiedź. Spoliczkowałaby go i do końca konferencji unikała jak zarazy. Tori nigdy nie
brakowało zdrowego rozsądku.
– Masz kogoś, wobec kogo masz poważne zamiary? – Odwróciła jego wcześniej-
sze pytanie.
– Nie. Mam na to za mało czasu. Pamiętam, jak piekielnie trudno było nam
o wspólny czas. – Zdarzało się, że byli jak statki mijające się w nocy.
– To trochę co innego. Studiowałam, a do tego w szpitalu przydzielano nam naj-
gorsze dyżury.
– To prawda. – Poślubił miłość swojego życia i to się rozpadło, więc czy inny zwią-
zek miałby szansę?
Żadnej, zwłaszcza że jeszcze nie do końca zapomniał o tym pierwszym.
Całując ją w policzek przed hotelową windą, poczuł zapach róż.
– Dobranoc, Tori. Do zobaczenia, do jutra.
Weszła do środka, nacisnęła guzik swojego piętra. Gdy drzwi się zamykały, zoba-
czył, jak dotyka miejsca, które pocałował. Dobranoc, Tori, powtórzył w myślach. By-
łaś miłością mojego życia. Teraz jesteś byłą miłością mojego życia.
Musi częściej to sobie powtarzać.
– Nie poszedłbyś na drinka? – Usłyszał za plecami propozycję Johna.
– To dzisiaj twój najlepszy pomysł. – Być może dzięki temu zaśnie, bo zanosiło się
na bezsenną noc. – Gdzie Rita?
– W łóżku, zajęta planowaniem jutrzejszej wędrówki z Tori po sklepach. – John
wzniósł oczy do nieba. – Ach, te kobiety. Co je tam tak kręci?
– Stary, to są francuskie sklepy, nie byle jakie.
Z rozkoszą zabrałby Tori na zakupy, wybierał wraz z nią biżuterię i sprawił jej
jeszcze kilka sukienek takich jak ta, którą miała wieczorem. Idealnie podkreślała fi-
gurę, przypominając mu o każdym załomku jej ciała, które kiedyś obsypywał poca-
łunkami i pieszczotami, wprawiając ją w ekstazę.
– Potrójna whisky.
ROZDZIAŁ TRZECI
Podniosła słuchawkę telefonu.
– Halo…?
– Cześć, to ja.
Poczuła, jak pod cienką tkaniną nocnej koszulki reagują jej piersi.
– Dzień dobry, Ben. – Na szczęście nie powiedziała „Benji”. Wstrzymała oddech,
czekając, co ma jej do powiedzenia. Przyspieszone tętno stanowiło nowość w jej re-
pertuarze reakcji na wszystko, co miało związek z Benjim. Z Benem.
– Przyszło mi do głowy, że śniadanie w pobliskiej kafejce będzie idealnym począt-
kiem nowego dnia. Zjemy razem? To w ramach programu spędzania jak najmniej
czasu w hotelu.
Mogłaby się wymówić?
– Genialny pomysł. Spotkajmy się na dole za dwadzieścia minut.
Śniadanie z Benem. W ulicznej kafejce w Nicei. Nie ma lepszego otwarcia dnia.
Tak, tak, niech ci to nie uderzy do głowy. To w dalszym ciągu Ben, a ty już nie je-
steś jego drugą połową.
Ben nie ma drugiej połowy. Ani ona. Ale to nie znaczy, że znowu się połączą. Trzy-
maj dystans i nie pozwól, żeby ten głos zawrócił ci w głowie. To proste. Bądź sym-
patyczna i opanowana. Nic więcej.
Niedługo potem szli Avenue Jean Médecin, aż trafili na ciastkarnię ze stolikami
wystawionymi na chodnik.
– Popatrz. – Gestem wskazała wystawę pełną smakowitości. – Jak w niebie – wes-
tchnęła z uśmiechem.
– Chcesz wypróbować swój francuski i coś dla nas zamówić? – Odwzajemnił
uśmiech.
– Oczywiście. Co wybierasz?
Uśmiech Bena sprawił, że serce po raz kolejny zabiło jej mocniej. Och, Ben, tak
bardzo mi cię brakowało… Tego dnia nie będzie smutna. Szkoda Nicei.
Podeszła do lady, wyprostowała się i powiedziała powoli i wyraźnie:
– Un café, un café au lait et deux pains au chocolat, s’il vous plaȋt. – Wręczyła ko-
biecie przy kasie banknot o nominale dwudziestu euro, po czym uważnie przygląda-
ła się, jak kasjerka wydaje resztę.
– Sucre?
– Non. – Kto by uwierzył, że potrafi po francusku zamówić śniadanie? Odwróciła
się, żeby popatrzeć na Bena. Uśmiechał się.
– Na razie idzie ci jak z płatka. Mamy dwie kawy – zażartował.
– Człowieku małej wiary… – Parsknęła śmiechem. W myślach trzymała kciuki, by
podano im jedną kawę białą, jedną czarną.
Dumna jak paw popatrzyła na tacę z zamówieniem.
– Sukces! Dostaliśmy to, o co prosiłam, nie podpierając się ani jednym angielskim
słówkiem. – Dawno nie bawiła się tak dobrze. Chyba tylko wtedy, gdy po ślubie
mieszkali razem.
Jej entuzjazm nieco przygasł, gdy usadowili się na zewnątrz, ale by nie ulegać
wspomnieniom, zaczęła obserwować tramwaje jadące w obie strony środkiem alei
i przystanek, na którym wsiadali i wysiadali ludzie pracy, oraz spacerujących tury-
stów.
– Mogłabym tak bez przerwy – westchnęła. Niebo było niebieskie, temperatura
rosła. – Dzięki, że wpadłeś na ten pomysł.
– No właśnie, szkoda siedzieć w hotelu, jak Nicea czeka. Kiedy Francja jest na
wyciagnięcie ręki.
Przytaknęła.
– Byłabym w siódmym niebie, nawet gdyby z powodu mojej łamanej francuszczy-
zny podano mi jakiś podejrzany zielony sok i pieczonego banana. Po to tu przyjecha-
łam.
– Nie wygadaj się przed Leclare’em. Byłby niepocieszony. – Jego uśmiech sprawił,
że ostatecznie opuściło ją napięcie wywołane tym niespodziewanym spotkaniem.
Nawet mała dziewczynka podskakująca na krześle przy sąsiednim stoliku i poka-
zująca Tori język nie popsuła jej nastroju wyobrażaniem sobie, jak wyglądałoby ich
dziecko w tym wieku.
– To mój pierwszy urlop od bardzo dawna. Skończy się z chwilą, kiedy wygłoszę
referat. – Miejmy nadzieję, że minie również i ta przygoda z Benjim. Z Benem.
Odczekała, aż ucichną brawa po zapowiedzi doktora Leclare’a. Nadeszła pora
show. Czuła się pewnie, doskonale znała temat, miała też przy sobie notatki na wy-
padek, gdyby zawiodła ją fenomenalna pamięć. Zawczasu wraz z technikiem spraw-
dziła funkcjonowanie programu do prezentacji. Tak, była przygotowana.
Gdy doktor Leclare gestem zaprosił ją na katedrę, wstała, po czym rozejrzała się
po audytorium. I o wszystkim zapomniała. Prócz tego, że znalazła się tam, by prze-
mawiać. Poczuła suchość w ustach, trzymane w ręce kartki zaczęły drżeć. Spojrza-
ła na nie. Co się dzieje?! Pierwszy raz ją to spotyka.
Na sali zapadła cisza. Złowieszcza. Powiodła wzrokiem ku pierwszemu rzędowi.
Ku Benowi. Nie patrz na Bena. Ben cię nie poratuje. Gdzie patrzeć? Nie ma mowy,
nie poradzi sobie wobec tak licznego zgromadzenia, kiedy wszyscy się w nią wpa-
trują. Może ekran?
Odwróciła się desperackim ruchem i utkwiła wzrok w wyświetlanym tytule.
„Gorączka reumatyczna i jej nawroty”. Tori Wells, kardiolog, Nowa Zelandia.
To powinno uwolnić ją od tremy. Niestety. Zrobiło się jej niedobrze. Poczuła, jak
smakowity rogalik podjeżdża jej do gardła. Jak przez mgłę usłyszała:
– Tori, zostawiłaś notatki. – Ben.
Stał tuż obok, coś jej wtykając do ręki. Notatki. Chwyciła je niczym koło ratunko-
we. Ale to nie jej notatki, bo przecież jej wydruk leży przed nią, na laptopie. Pro-
blem polegał na tym, że nie wie, co z nimi zrobić.
– Przeczytaj je. – Z jego spojrzenia biła pewność siebie.
Popatrzyła na kartkę z nagłówkiem hotelu z notesów rozdawanych uczestnikom
konferencji. „Tori, mów, co ci serce dyktuje. Potrafisz.”, napisane doskonale znanym
jej charakterem pisma.
Odważy się podnieść na niego wzrok? Czy cała sala słyszy, jak wali jej serce? Ło-
skot spotęgowany za sprawą mikrofonu? Czy czeka ją kompromitacja na międzyna-
rodową skalę?
Dotknął jej łokcia.
– Zaczynaj. – Jeszcze tylko owiał ją zapach jego wody i już go nie było. Zszedł
z podium.
Wierzy w nią. Wie, że potrafi przemawiać do ekspertów i niczego nie schrzani.
Odetchnęła głęboko.
– Szanowni państwo, zamierzam poruszyć temat znany wam od pierwszych dni
studiów medycznych, ale pokładam tak wielką wiarę w swoje badania, że i tak bę-
dziecie zmuszeni mnie wysłuchać.
Huragan śmiechu. Show się rozpoczął. Zerknąwszy na Bena, zobaczyła, że
uśmiecha się i przytakuje. Napięcie kompletnie zniknęło, więc poczuła, że nareszcie
może mówić o kwestiach, które pasjonują ją od lat.
– Oto Thomas Kahu, gwiazda tego krótkiego klipa. – Przycisnęła klawisz „Play”,
po czym odsunęła się na bok, by wszyscy zobaczyli króciutki fragment meczu rugby
między drużynami licealistów.
Gdy filmik dobiegł końca, wróciła do pulpitu, spokojna jak nigdy. Gdyby Thomas
mógł ją widzieć, powiedziałby: „Pani doktor, to są tacy sami ludzie jak pani i ja”. To
bardzo bystry młody człowiek.
– Pochodzę z kraju, gdzie wszyscy grają w rugby. Ta dyscyplina sportu całkowicie
mnie odmieniła. Oraz pchnęła na inne tory kariery zawodowej. Pewnego razu kibi-
cowałam synowi koleżanki podczas meczu. W drużynie przeciwnika grał potężnie
zbudowany Samoańczyk. Rugby było jego żywiołem. Tego dnia w trakcie wieczor-
nych wiadomości mówiło się nawet, że za rok, dwa mógłby zostać członkiem repre-
zentacji narodowej juniorów.
Posmutniała.
– Trzy miesiące później Thomas Kahu siedział w mojej poczekalni z zapaleniem
mięśnia sercowego z objawami niewydolności serca. Chorował na gorączkę reuma-
tyczną. Jego kariera sportowa skończyła się przedwcześnie. To z powodu Thomasa
zajęłam się tym zagadnieniem. – Emocje związane z tamtym dniem słychać było
w jej głosie, czego za sprawą mikrofonu nie dało się ukryć.
Oklaski z sali sprawiły, że smutek ustąpił miejsca zadowoleniu. Ben miał rację.
Mów, co ci serce dyktuje.
– Mimo że gorączka reumatyczna występuje na całym globie, od połowy dziewięt-
nastego wieku w świecie zachodnim jest stosunkowo rzadka. Ale nie należy popa-
dać w złudny optymizm, bo od lat osiemdziesiątych wystąpiło kilka epidemii.
Powiodła wzrokiem po zebranych.
Świetnie. Słuchają.
– W Nowej Zelandii gorączka reumatyczna stanowi ograniczony, ale poważny pro-
blem. Ministerstwo zdrowia robi, co może, żeby wdrożyć środki zapobiegawcze po-
przez edukację, lepsze warunki bytowania oraz angażowanie władz lokalnych na
wszystkich szczeblach. Niestety liczna grupa dzieci pozostawionych bez opieki tra-
fia do mnie za późno, już z chorobą serca. Po części dzieje się tak, ponieważ rodzi-
ce, nauczyciele oraz inni opiekunowie uważają, że gdy dziecko skarży się na ból
gardła, to jest to zwyczajna infekcja i leczą ją odpowiednio. Czasami nie ma żadne-
go leczenia nawet w przypadku paciorkowcowego zapalenia gardła.
Upijając łyk wody, popatrzyła na morze głów, ale mimochodem zerknęła na pierw-
szy rząd. Ben posłał jej uśmiech, unosząc kciuk. Odwzajemniła uśmiech.
– Lekceważenie nie jest rozwiązaniem. Zapalenie paciorkowcowe łatwo leczy się
antybiotykami, a mimo to się o nich zapomina, zwłaszcza w niższych warstwach
społecznych, gdzie często brakuje środków na opłacenie wizyty u lekarza.
Moja placówka czyni kroki w kierunku wprowadzenia standardowej obserwacji
przez przeszkolone pielęgniarki środowiskowe w każdej szkole. Wolę mieć mniej
młodocianych pacjentów z chorobą serca jako powikłaniem po przebytej gorączce
reumatycznej, niż robić przeszczepy. Lepiej, żeby te dzieciaki grały w siatkówkę
czy rugby, nie borykając się z zadyszką. Żadne dziecko nie chce różnić się od kole-
gów, ale bywa, że z powodu choroby spotyka je wykluczenie. Dzieci potrzebują być
z kolegami, uczestniczyć w życiu całej grupy rówieśniczej. Nie zasługują na margi-
nalizację z powodu choroby, której można zapobiegać.
Rozległy się pojedyncze oklaski, ale wkrótce zawtórowała im cała sala. O kur-
czę…
Mówię tylko, jak jest, pomyślała. Ze zdziwieniem stwierdziła, że upłynęło już dwa-
dzieścia minut.
To dla niej bardzo ważne, żyje tym, w pewnym sensie rekompensując sobie brak
Bena i dziecka. Być może za dużo wzięła na swoje barki, ale czy to ważne, jeżeli
w ten sposób może pomóc tym dzieciom oraz ich rodzicom?
– Byłam z tymi dzieciakami, trzymałam je za rękę, ocierałam łzy, łagodziłam ból,
zachęcałam, żeby cieszyły się życiem. Czasami całe noce spędzałam przy ich łóż-
kach. To są normalne zwyczajne dzieciaki, które znalazły się w trudnej sytuacji, po-
nieważ nikomu nie przyszło do głowy, do jakich powikłań może doprowadzić wyda-
wałoby się proste zapalenie gardła.
Zorientowała się, że słuchacze jak jeden mąż wstrzymali oddech.
– Przejdźmy do rodziców. Gdy dotrze do nich, co się stało i jak łatwo było temu
zapobiec, zżera ich poczucie winy. Przekonywanie, że to nie ich wina, nie łagodzi
ich rozpaczy. Jedynie dzięki edukacji na wszystkich poziomach można tego oszczę-
dzić kolejnym rodzicom chorych dzieci. Rodziców Thomasa poczucie winy gnębi do
dziś, trzy lata po tym, jak się dowiedzieli, że przyczyną tego, co spotkało ich uko-
chanego syna, było takie samo zapalenie gardła jak to, które jego siostra przeszła
bez komplikacji. Nie mogą się otrząsnąć nawet teraz, kiedy Thomas prowadzi nor-
malne życie. Rzecz w tym, że to nie powinno się zdarzać w takich nowoczesnych
krajach jak Nowa Zelandia. Nie jesteśmy jedynym krajem, gdzie występuje ten pro-
blem. To schorzenie nie należy do historii. Jest wśród nas i sieje zniszczenie.
Sięgnęła po szklankę z wodą.
– Przejdę teraz do omówienia trzech przypadków.
Przyszło jej do głowy, że nawet gdyby ktoś krzyknął „Bomba!”, do nikogo w sali
konferencyjnej by to nie dotarło, bo całe audytorium było pochłonięte wsłuchiwa-
niem się w tłumaczenia płynące w słuchawkach. Świetnie! Dobrze mi idzie.
W trzeciej części wystąpienia poruszyła minusy swojej pracy, kończąc słowami:
– Caroline była zbyt słaba, żeby walczyć o życie. Strata pacjenta to ogromna tra-
gedia, ale nie jest nam dane zwyciężać za każdym razem. Staram się, wierzcie mi,
bardzo się staram. Ale… – rozejrzała się – ale medycyna nie jest doskonała… ani
medycy.
Ben spoglądał na nią wzrokiem pełnym podziwu. Gdy ich spojrzenia się spotkały,
bezgłośnie powiedział: „Masz rację”.
– Na zakończenie pokażę państwu jeszcze jeden krótki filmik. – Na ekranie po-
nownie ukazali się młodzi zawodnicy rugby. Ale tym razem Thomas spacerował za
linią boczną, donośnym krzykiem zagrzewając kolegów do walki.
Zdawała sobie sprawę, że ogląda ten klip z uśmiechem na wargach. Była dumna
ze swojego pacjenta. Na koniec wróciła do mikrofonu.
– Obecnie Thomas jest trenerem szkolnej drużyny rugby, a na początku tego roku
podjął studia nauczycielskie. Ale gdyby nie gorączka reumatyczna, miał szansę
awansować do reprezentacji Nowej Zelandii. Francja może odetchnąć z ulgą.
Jeszcze tylko salwa śmiechu i po wszystkim. Udało się. Bo Ben pomógł jej zacząć.
Monsieur Leclare pocałował ją w oba policzki, po czym przemówił do zebranych.
– Szanowni państwo, właśnie dlatego zaprosiliśmy na tę konferencję Panią od Ser-
ca. Ten tytuł otrzymała od swoich małych pacjentów, którzy rozumieją, jak bardzo
chce im pomóc. Swoim oddaniem sprawie chorych dzieci doktor Wells poruszyła nas
wszystkich. Jestem przekonany, że jej żarliwość przypomniała nam, każdemu
z osobna, po co zostaliśmy lekarzami.
Ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem patrzyła, jak wszyscy podnoszą się z miejsc,
by pożegnać ją oklaskami. Miała łzy w oczach. Łzy z powodu Thomasa i jemu po-
dobnych dzieciaków, że nie potrafiła zagwarantować im powrotu do normalnego ży-
cia
Potem podszedł do niej Ben.
– Byłaś wspaniała, po prostu wspaniała. – Objął ją serdecznie.
– No proszę, ile może się zmienić w ciągu dwudziestu czterech godzin. – Patrzył,
jak kolejny delegat zatrzymuje Tori, która starała się przedrzeć przez tłum zgroma-
dzony w sali, gdzie wydano koktajl dla słuchaczy.
Poprzedniego wieczoru towarzyszyła mu niechętnie, teraz w jej spojrzeniach wy-
czytał, że chce jak najszybciej do niego dotrzeć, choćby tylko po to, by uwolnić się
od natrętów. Mimo to łaskawie zatrzymywała się, żeby cierpliwie odpowiadać na
ich pytania.
– Prawdziwa gwiazda – zauważyła Rita. – Kapitalne wystąpienie.
– Byłaś w sali? – Nie mógł oderwać wzroku od Tori. Takiej Tori nie doświadczył
wcześniej… ani takiego zaangażowania.
– John mnie przemycił. Chciałam się dowiedzieć, jaka jest ta twoja Pani od Serca,
i już wiem. Niesamowita. I nie boi się przyznać, że nie wszystko i nie zawsze się jej
udaje.
Taa… zrozumiał tę aluzję. Ale też nie wypierał się błędnej oceny. Przyznał się do
tego przed sądem lekarskim.
– Nic dziwnego, że klinika doktor Wells zdobywa rozgłos. – Czuł dumę, a jedno-
cześnie smutek. Niestety Tori nie jest jego Panią od Serca, mimo że zawładnęła
Sue MacKay Lekarze od serca Tłumaczenie Iza Kwiatkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY Tori Wells przystanęła w wejściu do sali konferencyjnej w Hôtel de Nice. Omiata- jąc wzrokiem setki twarzy, słysząc dookoła liczne obce języki, odetchnęła głęboko, by odzyskać panowanie nad emocjami. Uczucie radosnego oczekiwania narastało w niej od chwili, kiedy dwie doby wcze- śniej samolot wystartował z lotniska Auckland International, a teraz groziło eksplo- zją. Z radości musiała się powstrzymywać, by nie zatańczyć. Miała na nogach pięk- ne szpilki w kolorze awokado. Oczywiście francuskie. Ich cena wystarczyłaby na wyżywienie sporej wielkości miasta, ale tym razem Tori nie miała wyrzutów sumie- nia. Najmniejszych. Bez chwili wahania przyjęła zaproszenie do wzięcia udziału w tym forum. Wpraw- dzie wątpiła, by światowej sławy specjaliści okazali zainteresowanie tym, co może mieć do powiedzenia lekarz specjalista z Nowej Zelandii na temat problemów kar- diologicznych występujących u dzieci z chorobą reumatyczną, ale nie potrafiła od- mówić dyrektorowi Forum Kardiologicznego. Przyjechałaby nawet gdyby doktor Leclare zażyczył sobie wykładu o wyścigach ślimaków na piasku, ponieważ propozycja wizyty we Francji była aż nadto kusząca, by z niej nie skorzystać. Monsieur Leclare mógłby zaoszczędzić mnóstwo euro, gdyby wiedział, że jest skłonna nocować na plaży, ale dotrzymał obietnicy, przydzie- lając jej apartament w pięknym hotelu z widokiem na zapierające dech w piersi Mo- rze Śródziemne. Rewelacja. A teraz… Uśmiechnęła się. Teraz poprosił ją, by po zakończeniu tej konferencji udała się do Paryża na spotkanie ze studentami medycyny. Paryż… Niesamowite. Żeby pohamować rozpierające ją uczucie uniesienia, zacisnęła dło- nie w pięści i zacisnęła wargi. – Witaj, Tori. Szukałem cię. Powiało chłodem. Benji? Tutaj? Wcześniej zapoznała się z listą prelegentów, ale jego nazwiska tam nie było. Jednak to na pewno jego głos. Odwróć się i sprawdź. Nie mogła. Brakowało jej powietrza, a dobry nastrój prysł. Zrób to. Spójrz mu w oczy. Oddychając miarowo, odwróciła się. – Cześć, Ben. – Zaschło jej w ustach. Jaki on… przystojny. Jak zawsze. Trochę się zmienił. Przybyło mu lat, to jasne. Jakby zmęczony życiem, jakby do- stał od niego nauczkę. Trudno się temu dziwić, zważywszy okoliczności, w jakich ją siedem lat temu opuścił. – Co ty tu robisz? Los rzucił jej wyzwanie… nie, granat. Poczuła się zasypana odłamkami rozpaczy, złości, zdziwienia, a nawet tęsknoty. Wszystko to w kilka sekund przeobraziło w po- nury żart jej ponownie poukładane życie. – Przyszło mi w ostatniej chwili zastąpić jednego z moich wspólników. Musiał zo-
stać w Londynie z powodu problemów osobistych. Ten głos, który rozpoznałaby na końcu świata, sprawił, że przeszył ją dreszcz, przypominając o doznaniach, jakich wolała nie pamiętać. Gorące noce na plaży na Fidżi, dokąd się udali w podróż poślubną. Pierwszy raz, gdy się z nią umówił, w szpi- talnym bufecie, bo mieli niecałą godzinę przerwy między zmianami na oddziale. Nie chciała tego wspominać. Wtedy był dla niej Benjim. To zbyt poufałe, zbyt naładowa- ne wspomnieniami. Zdobyła się na obojętny ton. – Jak ci się żyje w Londynie? Uśmiechał się chyba szczerze, ale pozory potrafią mylić. Tak było przez kilka miesięcy, zanim ją rzucił. Nie miała pojęcia, jaki Ben jest teraz. I nie chciała tego wiedzieć. Na pewno? – Zamierzam zostać partnerem w klinice kardiologicznej, w której teraz pracuję, więc mam mało wolnego czasu, a jeśli już go mam, poświęcam go na swoją pasję hi- storyczną. W Nowej Zelandii nie zdawałem sobie sprawy, ile jest w Anglii zabytko- wych zamków i pałaców. Mówił swobodnym tonem, jakby było całkiem normalne, że z nią rozmawia po raz pierwszy, odkąd wyszedł z ich mieszkania. Płakał wtedy, ale usiłował to przed nią ukryć. Skup się na tym, co powiedział teraz, zachowuj się, jakby nie było czym się przej- mować. Napomknął o zamkach. Kupowała mu wtedy albumy ze zdjęciami najpięk- niejszych angielskich rezydencji. – Trochę inne niż ten „zamek” w Mount Ruapehu, prawda? – Nawiązała do hotelu w Nowej Zelandii, gdzie obchodzili pierwszą rocznicę ślubu. Nawet się uśmiechnę- ła, mimo że serce ściskał jej ból. Przestań się uśmiechać. Jeszcze pomyśli, że się cieszysz z tego spotkania. – Zdecydowanie inne. – Ben spoważniał. Zorientowała się, że wspomina te dwa cudowne dni na śniegu, a potem w hotelo- wym pokoju, ale dostrzegła też cień żalu. Żałuje, że z nią rozmawia? Po co wspo- mniała o Mount Ruapehu? – Wyglądasz rewelacyjnie – rzucił tonem od niechcenia. Zawsze potrafił się zna- leźć. Nie zawsze mówił prawdę i tylko prawdę, ale zawsze wiedział, co powiedzieć. Przez te lata i ona się nauczyła, na czym polega niezobowiązująca wymiana zdań, więc ze spokojem zlekceważyła komplement. – Ależ Ben, dziękuję. – Jeżeli wystarczająco często będzie nazywać go Benem, jej mózg w końcu zapomni, że Benji kiedykolwiek istniał. – Naprawdę – odparł półgłosem. Zabrzmiało to całkiem szczerze. Nogi się pod nią ugięły. Poczuła, że lada chwila padnie na ziemię pośród setek lu- dzi. U stóp Bena. – Dziękuję – mruknęła. Minęło siedem lat, od kiedy po raz ostatni widziała Benjiego, kurczę, Bena, i to w okropnych okolicznościach. Siedem długich lat, kiedy starała się zapomnieć o nim oraz nieudanym małżeństwie i budować nowe życie, z którego mogłaby być dumna. Sądziła, że jej się to udało. Do tej chwili, bo teraz jej serce wali jak szalone. Jakby nie doprowadzili czegoś do końca. Idiotyczne, bo kochała go całym swoim jeste-
stwem, a on odszedł, więc musiała dawać sobie radę bez niego. A do tego z trage- dią, z którą została całkiem sama. Wystarczyło kilka minut w jego towarzystwie, by jej mózg się zawiesił, stał się niezdolny do jakiejkolwiek sensownej wypowiedzi. W klinice cieszyła się opinią oso- by rozsądnej, ale teraz powtórzyła się sytuacja z ostatnich miesięcy przed rozsta- niem, kiedy nie wiedziała, jak rozmawiać z Benem, by nie czuć się, jakby znalazła się pod wodą i tonęła. Mijając ją, ktoś lekko ją popchnął, wówczas Ben podszedł bliżej i ustawił się tak, by ją osłonić przed tłumem wchodzącym do sali. Gdy dotknął jej łokcia, dostrzegła skruchę w jego oczach, które kiedyś nazywała karmelowymi. – Tori, czuję, że zjawiając się tak nagle, wytrąciłem cię z równowagi. Przepra- szam. Coś takiego?! To zdecydowanie nie jest Benji. Przeprasza ją? Przez ostatnie dwie minuty wypowiedział więcej słów niż przez ostatnie miesiące ich związku. Przyjrzała się mu uważnie. Te lata przydały wyrazu jego spojrzeniu, pogłębiły zmarszczki wokół ust i dodały kilka srebrnych pasemek jego ciemnym włosom, ale to zdecydowanie ten sam Benji, którego kochała całym sercem. To było jednak daw- no temu. Z tą różnicą, że tamten mężczyzna nie przepraszał. Spakował swoje rze- czy i wyszedł z ich wspólnego domu, zniknął. Zatem to musi być Ben, nie Benji. No proszę, już idzie jej lepiej. Ben. Wzruszyła ramionami, by ukryć kłębiące się w niej emocje, jednocześnie odsuwając jego rękę. Nie życzy sobie, by jej przypominał o płomieniu zmysłów, jaki ich ogarniał z każdym dotknięciem. – Wcale nie. Po prostu mnie zaskoczyłeś. Nic więcej. – Jeśli będzie to często po- wtarzać, zacznie w to wierzyć. Rozejrzawszy się, ze zdziwieniem zauważyła, jak szybko sala się zapełnia. – Muszę poszukać sobie miejsca. – Daj spokój. – Znowu zacisnął palce na jej łokciu. – Monsieur Leclare przysłał mnie, żebym cię zaprowadził na twoje miejsce obok innych prelegentów. – Ale ja mam referat dopiero jutro. Prowadząc ją przez salę, osłaniał ją przed tłumem. – Wszyscy prelegenci mają siedzieć w pierwszym rzędzie przez całą konferencję. Nie otrzymała takiej instrukcji. Więc nie uwolni się od Bena, a musi się otrząsnąć z szoku. Oglądanie go, słuchanie tego niskiego chropawego głosu, w którym zako- chała się od pierwszej chwili, będzie wymagało wysiłku. W tym momencie nie miała czasu na analizowanie swojej reakcji. Już nie była na niego zła. Po tylu latach nie powinna. To by sugerowało, że nadal nosi go w sercu. O nie, Ben należy do prze- szłości. Kropka. – Doktor Wells, nasza Dama od Serca… – Stanął przed nią monsieur Leclare, by się przywitać, zgodnie z europejską tradycją całując ją w oba policzki. Tak typową, że serce znowu zabiło jej mocniej. – Jestem szczęśliwy, mogąc panią osobiście po- znać i podziękować, że zechciała pani zaszczycić nasze zgromadzenie. Z uśmiechem przysłuchiwała się słowom wypowiadanym angielszczyzną z francu- skim akcentem. Intrygującym, a zarazem nawet romantycznym, mimo że zasłużony kardiolog był po sześćdziesiątce. W szkole w Auckland uczyła się francuskiego, ale gdy poprzedniego dnia, już w Nicei, kilka razy odważyła się otworzyć usta, poniosła
totalną porażkę, bo nikt jej nie rozumiał. – Doktorze, to zaproszenie to dla mnie wielki zaszczyt. – Proszę mi mówić Luc. Czy to twoja pierwsza wizyta we Francji? – Tak. Marzyłam o tym od dziecka. Francja zawsze była na pierwszym miejscu mojej listy spraw do załatwienia. – Podejrzewam, że na tej liście – wtrącił się Ben – znajduje się też wypad do Mo- ulin Rouge. Tori uwielbia takie przedstawienia. – Aha… – Luc się uśmiechnął. – Dobrze się składa, że będziesz w Paryżu. To bar- dzo romantyczne miasto. – Mrugnął do Bena. – Moja asystentka zamówi dla was stolik. Tori pospiesznie pokręciła głową. – Dziękuję, ale mam inne plany. I wystarczy mi jeden bilet. Luc puścił jej słowa mimo uszu. – Ależ koniecznie musicie tam pójść! Z przyjemnością się tym zajmę. Tori jeszcze raz podziękowała. Być może wypad w pojedynkę do romantycznego Paryża brzmi żałośnie, ale show w Moulin Rouge z drugim biletem w kieszeni? Tra- gedia. – Serdecznie dziękujemy – odezwał się Ben. – Z przyjemnością skorzystamy. Ogarnęło ją uczucie zawodu i zazdrości. To jasne, że w jego życiu jest kobieta. Ben nie jest mnichem. Czy ta kobieta jest teraz w hotelu, czy szaleje na zakupach, podczas gdy Ben wysłuchuje referatów? Czy to ważne? Już się z niego wyleczyła. – Zapraszam do pierwszego rzędu – powiedział Luc. – Porozmawiamy w trakcie kolacji. Ben przytaknął, po czym zwrócił się do Tori. – Dlaczego po rozwodzie nie wróciłaś do panieńskiego nazwiska? Nie miała ochoty o tym rozmawiać. Nie tutaj, nigdy. – Pomyśl, ile by to kosztowało. Ile zachodu, żeby wprowadzić zmianę we wszyst- kich dyplomach i licencjach, w paszporcie, akcie własności mieszkania. Tak było ła- twiej. – Myślałem, że to będzie pierwsza rzecz, o jaką się postarasz. – Chyba był zado- wolony. – Nadal mieszkasz w naszym apartamencie? Benji, odpuść sobie, teraz to jest mój apartament. Szczerze mówiąc, nie zmieniła miejsca zamieszkania ani nazwiska, bo… bo byłoby to równoznaczne z odcięciem się od niego. Gdy się rozwodzili, nie była na to przygotowana. – Jeśli ci to przeszkadza, zajmę się tym zaraz po powrocie. – Ale z mieszkania nie zrezygnuje, bo je bardzo lubi. To jej schronienie. Żeby usunąć wspomnienia, prze- malowała je na inne kolory. Opadła na pierwszy wolny fotel. Ben jest tutaj, w Nicei, na konferencji, pomyślała, czując ucisk w dołku. Stał nad nią. – Mogę zająć miejsce obok ciebie? – Dajesz mi wybór? – mruknęła, po czym pożałowała tego tonu. Mimo to chciała być sama. Trudno o to wśród setek ludzi, ale Ben mógłby usiąść gdzie indziej, dając jej czas
na ochłonięcie. Powiódł wzrokiem po całym rzędzie. – Obawiam się, że nie. – Uśmiechnął się. – Obiecuję, że nie narobię ci kłopotu. Innymi słowy będzie szarmancki i serdeczny, żeby się jej przypodobać, bo nie zniósłby, gdyby pozostała nieczuła na jego urok. Tak, urok to jego modus operandi. W ten sposób zdobywał wszystko i wszystkich, na których mu zależało. No cóż, ona się na to nie nabierze. – Okej. – Skrzyżowała nogi, przenosząc wzrok na podium. Ale, niestety, już sprawił jej kłopot. Poruszył jej emocje. Benji był jej pierwszą i je- dyną miłością. Czy to znaczy, że jej reakcja jest zrozumiała i że gdy tylko się otrzą- śnie z wrażenia, będzie w stanie normalnie rozmawiać, nie czując potrzeby dotyka- nia jego rąk czy policzka? Westchnęła. Dotknąć Bena? Też pomysł! Uciekłby od razu… co być może rozwiązałoby sytuację. Nie, postara się go ignorować, skupi się wyłącznie na prelegentach. Na nieszczę- ście było za wcześnie, by nałożyć słuchawki. To by ją oddzieliło od Bena, ale na ra- zie musi czekać. Gdy prostując się, głęboko odetchnęła, poczuła zniewalający bu- kiet cytrusowo-sosnowej kompozycji. – Używasz tej samej wody po goleniu. – To moja ulubiona. – Pochylił się ku niej. Kurczę! Naprawdę powiedziała to na głos? Teraz bankowo Ben zrozumie to opacznie. Żeby nie czuć tego zapachu, spróbowała oddychać jak najpłycej. Na nic. Wbrew oczekiwaniom nagle poczuła się, jakby weszła do gaju cytrynowego otoczo- nego lasem sosnowym. Z Benjim. Wróciło pewne wspomnienie. Po pierwszej randce z nim nie mogła oprzeć się pokusie kupienia takiej wody. Zapakowała ją w biały pa- pier z nadrukowanymi czerwonymi serduszkami. Na drugiej randce, kiedy po raz pierwszy poszli do łóżka, rozebrał się do majtek… białych w czerwone serduszka. Muszę stąd iść, pomyślała. Postoję w głębi sali. Zaczęła się podnosić akurat w chwili, gdy rozległy się oklaski, więc usiadła z powrotem. Konferencja się rozpo- częła. Doktor Leclare sięgnął do mikrofonu. – Mesdames et messieurs, witam państwa na dziesiątym europejskim forum kar- diologicznym. Przez trzy dni będziemy mieli okazję wysłuchać wielu zasłużonych specjalistów, którzy zaszczycili swoją obecnością naszą konferencję. Uszczypnęła się. Jestem we Francji, na konferencji specjalistów z Europy i Ame- ryki. Jeszcze raz się uszczypnęła. Siedzę obok byłego męża. Zacisnęła zęby, bo na- gle zrobiło jej się słabo. Poprawiając się w fotelu, Benji niechcący dotknął łokciem jej ramienia. Nie spodo- bało się jej ogarniające ją uczucie ciepła, które zwiększyło jeszcze napięcie trzyma- jące ją, odkąd się z nią przywitał. – Wstań – szepnął. – To dla ciebie te brawa. Zerwała się z miejsca, stając twarzą do audytorium, zamrugała niczym zając ośle- piony reflektorami, po czym sztucznie sie uśmiechnęła. Dlaczego biją jej brawo? Kłaniała się na prawo i lewo. Zachowuje się jak królowa. Trzeba było zostać w Auckland, gdzie mało kto ją zna. – Przedstawię teraz członków naszego piątkowego panelu. Benjamin Wells, kar-
diochirurg z Londynu. – Potem jeszcze trzech specjalistów, z którymi Ben miał roz- mawiać o nowej opracowanej przez nich metodzie opieki nad pacjentami po prze- szczepieniu serca. Gdy mężczyźni wstali, owacja przybrała na sile. Tori już mogła usiąść. Bezwied- nie przyłączyła się do oklasków, czując jakby dumę z Bena. Był inteligentny i za- wsze skoncentrowany na kardiologii oraz pacjentach. Korzystając z tego, że Ben stoi, przyjrzała mu się uważnie. Mało ci go? Zaparło jej dech w piersiach. Nadal przystojny, ale siedem lat później, po dramatycznych przeżyciach związanych z niepotrzebnym i kontrowersyjnym zgonem jego pacjent- ki, a do tego ich rozstaniem, uznała, że jego rysy wyszlachetniały, że jest jeszcze bardziej pociągający. W końcu usiadł. – Przyglądasz mi się. – Żeby się upewnić, czy znam człowieka, obok którego przyszło mi siedzieć w pierwszym rzędzie. – Znasz go? Znasz mnie? – W jego oczach dostrzegła smutek. – Dalej przy goleniu przemawiasz do lustra i podśpiewujesz, fałszując? Pokręcił głową. – Nie mam na to czasu. Wtedy na to czas znajdował. – Śpisz na brzuchu? – Nie. Kolejna zmiana. – Chcesz mieć sześcioro dzieci? – Zgodzę się na jedno. Mało brakowało, a by je miał. Zalała ją fala smutku. Ich dziecko. To, które straci- ła, ale on o tym nie wie. – Jak wypadłem? – zapytał. – Nie, nie znam cię – wykrztusiła. Nie potrafiła zdobyć się na uśmiech. – Przepra- szam – powiedziała cicho – ale chcę posłuchać doktora Leclare’a. Wolała uniknąć spojrzenia tych oczu, które widziały za dużo, wiedziały za dużo i nieodmiennie zdobywały dla niego to, czego zapragnął. Szkoda, że tego samego nie czuł do niej. Mogliby wtedy rozwiązać swe problemy, zanim ich przerosły. Uzna- ła, że przez kilka następnych dni najtrudniejszym wyzwaniem będzie nie ulec czaro- wi Benjamina Wellsa, bo łączy się z nim zbyt wiele wspomnień, dobrych i złych, by udało się im obejść pole minowe i udawać, że nic się nie stało. Nie miał jej za złe, że potraktowała go tak chłodno. Gdyby w Londynie miał tro- chę więcej niż dwanaście godzin do odlotu i rozpaczliwie nie szukał zastępcy, spró- bowałby się z nią skontaktować, uprzedzić, że będzie w Nicei, by uniknąć zakłopo- tania. Z tym że ani ona, ani on nie byli zakłopotani. To spotkanie nimi wstrząsnęło. Czy mógłby zapomnieć, jak piękna jest Tori? Zakochał się w jej klasycznych ry- sach, nieskazitelnej karnacji i ciemnoniebieskich oczach. Od pierwszego wejrzenia. Pewnego dnia dostrzegł ją na drugim końcu oddziału, a gdy ją zagadnął, roześmiała się. To wystarczyło.
Gdyby zamknął oczy, miałby pod powiekami obrazy tamtego poranka. To był jej pierwszy dzień w szpitalu kardiologicznym w Auckland. Po coś ją wysłano na od- dział, na którym pracował jako kardiochirurg, zbierając doświadczenie przed podję- ciem praktyki prywatnej. Tori, brakuje mi ciebie. Tak, tęsknię za tobą. Dopiero teraz do tego się przyznaję, ale to prawda. Od roz- stania z tobą z żadną kobietą nie związałem się poważnie. Nie miałem ochoty. Obserwując Tori, która akurat rozmawiała z dwoma uczestnikami forum, poczuł ogromną tęsknotę. Ale między nimi koniec. To się nie powtórzy. Tori go do siebie nie dopuści, chyba że wśród licznego zgromadzenia. Skrzywdził ją potwornie. Wtedy wydawało mu się, że ma konkretne powody, ale później, kiedy burza ucichła i miał sporo czasu na re- fleksję, zrozumiał, że odgrywał się na niej za to, że w niego nie wierzyła, że podwa- żyła jego profesjonalizm w trakcie tamtej operacji, tym bardziej że miała rację. Wstyd go zżerał, jeszcze zanim zakwestionowała jego uczciwość zawodową. Po- tem było jeszcze gorzej. Jeżeli własna żona nie ma do niego zaufania, to kto inny miałby mu ufać? Nawet ojciec nie kwestionował jego winy, ukrywał to, szukając winnych gdzie indziej, co pogarszało sytuację. Gdy ją teraz zobaczył, dotknął jej ręki, oddychał tym samym co ona powietrzem, poczuł bezgraniczną tęsknotę. Poważnie? To nie może być tęsknota do Tori. Między nimi stoją nierozwiązane problemy, których nie udało się naprawić, gdy byli w związku. Nawet gdyby wyjaśnił, dlaczego się z niego wypisał, nie ma szansy, by Tori zdobyła się wobec niego na bezwarunkowe zaufanie, a co za tym idzie, by zno- wu go pokochała. W najgorszych chwilach ich kulejącego małżeństwa życzył jej jak najlepiej w pra- cy, w życiu prywatnym, w czymkolwiek, czego pragnęła. Zawsze. Po rozwodzie ży- czył jej tego jeszcze bardziej. Jego wina polegała na tym, że ją odtrącił, kiedy jej rozpaczliwie potrzebował. Wiedziała o tym, a on widział w jej spojrzeniu urazę, ile- kroć się przed nią zamykał. Był jej dłużnikiem za mnóstwo rzeczy, ale jednocześnie zabijały go jej oskarżenia. Mimo to nie potrafił wyznać jej prawdy. – Ben, nareszcie! Szukam cię, od kiedy wypuścili nas na kawę. John. Podali sobie dłonie. – Wypuścili? Mówisz, jakbyśmy znaleźli się w więzieniu. Co u ciebie? Kopę lat! Kurczę, od ostatniego spotkania John bardzo utył. – Za dużo. – John westchnął. – Ale domyślam się, że Sydney jest za daleko, żebyś wpadł odwiedzić rodzinne strony. – To prawda, Sydney nie jest o rzut beretem. – Ale to jego kolej, więc powinien się postarać. John był jego najlepszym kumplem, gdy po rozwodzie zamieszkał w Syd- ney, usiłując się pozbierać. – Odwiedzę was, jak tylko uda mi się wziąć urlop. Okej? – Błyskawicznie podjął decyzję. Kiedy dowie się o tym Rita, żona Johna, trudno się będzie wycofać. – Umowa stoi. – Wzrok Johna powędrował w stronę Tori. – To twoja była. – Tak, Tori. – John musiał słyszeć jej nazwisko, gdy przedstawiano ją zebranym. Czy wszyscy mają ich za parę małżeńską z racji takiego samego nazwiska? Nie przekonało go wyjaśnienie, dlaczego go nie zmieniła. To nie pasowało do daw-
nej Tori, która bez zwłoki robiła, co należało. Ilekroć natknął się na jej nazwisko w artykule naukowym, a ostatnio w programie konferencji, robiło mu się ciepło na sercu… do tego poranka. Rozwiedli się. Takie samo nazwisko nic nie znaczy, nie su- geruje żadnej więzi. John nie odpuszczał. – Mało z fotela nie spadłem, kiedy wstała madame Wells. Wiedziałem, że tu bę- dzie, ale nie podejrzewałem, że jest taka urodziwa. Jak najszybciej zmienić temat! – Rita ci towarzyszy? – Chyba sobie nie wyobrażasz, że puściłaby mnie samego do Francji? – John sze- roko się uśmiechnął. – Wolę nie myśleć, co się teraz dzieje z moją kartą kredytową. – Rita, wyluzuj! Mam nadzieję, że zaszalejesz. – Ben wiedział, że ta drobniutka dziewczyna, oczko w głowie Johna, jest oszczędna. Pochodziła z biednej rodziny, a mając mnóstwo pieniędzy, nie stała się rozrzutna, aczkolwiek korzystając z wizyty we Francji, mogłaby sobie trochę pofolgować. Lubił ją i zazdrościł Johnowi tego, co ich łączy. Tak było na początku z Tori, dopóki nie popełnił tej fatalnej pomyłki. Prze- stań myśleć o Tori. Skoncentruj się na Johnie. – Co słychać w Sydney Hospital? – Stale mam za mało czasu na przebadanie pacjenta tak, jak bym chciał, ale poza tym nie narzekam. A u ciebie? Nadal podoba ci się na Harley Street? – Absolutnie. Spędzam tam większość czasu. – Nawet wieczory, kiedy wszyscy inni są w domu z rodziną, a na niego czeka jedynie posiłek przygotowany przez do- chodzącą gosposię. – Pracuję w trybie dwadzieścia cztery na siedem. Z przerwą na kilka najbliższych dni. Miał nadzieję, że trochę się zrelaksuje. Czuł, że z powodu wyczerpania może popełnić błąd. Po raz drugi. Przeszył go dreszcz. Dostał od losu bolesną nauczkę, że należy robić przerwy, by doładować sobie bate- rie. Przemęczony chirurg robi błędy. Na twarzy Johna dostrzegł podejrzany uśmie- szek. – O co ci chodzi? – Uszom nie wierzę. Pracujesz cały dzień. A czas na rozrywki? Na damy? Chyba o nich nie zapomniałeś? Wzrok Bena powędrował ku pięknej rudowłosej kilka metrów od nich. Oto dama, dama z krwi i kości. Dama, która nigdy nie planowała korzystać z jego ramienia, bo był przystojny, ani z jego pieniędzy, ani pokazywać się z kardiochirurgiem Benjami- nem Wellsem. Nie, kochała go za to, jaki był, ze wszystkimi jego wadami. Tak mu się przynajmniej wydawało. – Nie wstąpiłem do zakonu. – Rozważasz możliwość powrotu na antypody czy już na dobre zapuściłeś korze- nie w Anglii? Ben się zamyślił. Dobrze wspominał pobyt w Sydney, mieście, które kulturowo nie odbiegało od Auckland. Londyn był inny. Podobało mu się samo miasto, spektakle te- atralne, nocne kluby, jego historia oraz sztuka, a za oknami jego mieszkania rozcią- gał się bajeczny widok na Tamizę. Mimo to nie czuł, że to jest jego miejsce na ziemi. – Jak leje non stop przez kilka dni albo powieje polarnym zimnem to, owszem, coś takiego przychodzi mi do głowy. Ale nie, teraz jestem londyńczykiem. – Tak starał
się przekonywać samego siebie, zwłaszcza w te dni, kiedy dopadała go tęsknota za Auckland. Bezwiednie powędrował wzrokiem do Tori, która roześmiała się, odrzuciwszy gło- wę do tyłu. Nikt, kto na nią patrzy, nie ma pojęcia, jak pięknie wyglądają jej włosy rozrzucone na poduszce, jakie są jedwabiste. – Pora wracać na miejsce – orzekł John. – Spotkasz się z nami w barze na drinka przed kolacją? – Wpół do siódmej? – Dwa drinki i pogawędka z przyjaciółmi pomogą mu na chwilę zapomnieć o Tori. Nie oczekiwał, że się od niej uwolni w czasie trwania konferencji, mimo to każda minuta spędzona bez niej pozwoli mu odzyskać równowagę wewnętrzną. Czyż nie?
ROZDZIAŁ DRUGI Stukając obcasami nowych szpilek, tym razem czerwonych, podążała za kelnerem do wyznaczonego jej stołu. Ponad morzem głów gości zaproszonych na kolację, któ- rzy już zajęli miejsca, dostrzegła stojącego Bena. W miarę jak odległość między nimi się kurczyła, dotarło do niej, że zmierza w jego stronę. – To chyba pomyłka – powiedziała, zrównawszy się z nim. Jednak na obrusie leżała karta ze złoconymi brzegami, a na niej czarno na białym wydrukowane „Madame Wells”. Tuż obok druga karta z imieniem jedynego człowie- ka spośród tysiąca dwustu zebranych, obok którego wolałaby nie siedzieć. Ben, niespeszony, z uśmiechem odsunął jej krzesło. – Byłoby dużo ciekawiej, gdyby taka pomyłka się zdarzyła przy przydzielaniu nam pokoi w hotelu. – Po moim trupie, Benji… Ben. – Za późno. Uśmiechnął się szerzej, po czym przysunął do niej. – Uszom nie wierzę. Powiedziałaś „Benji” – szepnął. Uśmiech na jego wargach przygasł, ustępując smutkowi, który rano wyczytała w jego oczach. Odwróciła się plecami. Co więcej mogła zrobić? Wkurzył ją żarcik o pokojach ho- telowych, chociaż nie powinien. To, że będą siedzieć obok siebie przy stole, nie zna- czy, że przez cały wieczór będzie skazana wyłącznie na niego, chociaż jakaś jej część bardzo tego chciała. Rozejrzawszy się za kimś znajomym, zauważyła kobietę mniej więcej w jej wieku, przyglądającą się im i niekryjącą rozbawienia. Zagotowało się w niej. Dlaczego ob- cych ludzi cieszą takie scenki? Kolacja jeszcze się nie rozpoczęła, a ona już miała ochotę wyjść. Sekundę później nieznajoma wyciągnęła do niej rękę przez stół. – Hej, jestem Rita McIntyre, a tam, obok Bena, siedzi John, mój mąż. Tori poskromiła nerwy i uścisnęła jej dłoń. Ciepłą jak jej uśmiech. – Tori Wells – przedstawiła się. – Domyśliłam się. Miło cię poznać. Znamy się z Benem, odkąd przeprowadził się do Sydney. Ben i John pracowali w Sydney Hospital, więc się zaprzyjaźnili, ale od kiedy wyniósł się do Londynu, widujemy go bardzo rzadko. Namawiamy go do po- wrotu, żebyśmy mogli spotykać się częściej. Nasze dzieciaki bardzo za nim tęsknią. Natłok informacji. Przed oczami stanął jej obraz Bena grającego z dziećmi w pił- kę. Oraz Bena, jak przytula zapłakane dziecko albo kupuje mu lody. Byłby cudow- nym ojcem, gdyby dostał szansę. Odkaszlnęła, rozglądając się za kelnerem. Przyda- łaby się szklanka wody. Wcale jej to nie interesuje. Jego życie nie ma z nią nic wspólnego, chociaż kiedyś tego chciała. I mało brakowało, by się to ziściło. – Nie sądzę, żeby Tori miała ochotę rozmawiać akurat o mnie – Ben ostrzegł Ritę. Rita ani trochę się nie speszyła. – Jasne, że ma. Założę się, że śledzi twoją karierę tak jak ty jej. Prawda, Tori?
Ups! Ben jest na bieżąco z tym, co robię? Powiedz prawdę, to nie boli. – Masz rację, śledzę. – Dostrzegła zdziwienie na jego twarzy. – I podziwiam, ale moim zdaniem było to oczywiste już na studiach. – Hola, Tori, nie przeholuj! Rozejrzała się. Gdzie ten kelner?! Czyli Ben obserwuje jej poczynania zawodowe. To wyjaśnia, skąd wie, że nie zmieniła nazwiska. Zdaje się, że o sobie nie zapomnie- li. Zrobiło się jej ciepło na sercu. Interesujące, że ciekawi go, co ona robi, że kom- pletnie jej nie skreślił. Spojrzawszy na swojego byłego męża, poczuła falę przyjemnego ciepła. – Dziękuję za komplement – powiedział. – Ostatnio los mi sprzyjał, więc udało mi się sporo osiągnąć. Oboje wiedzieli co nieco o przychylności losu albo o jej braku. Zamiast zarozu- mialstwa w jego głosie, tym razem zabrzmiała mocna nuta wiary w siebie. Oto osobnik bardziej stabilny niż ten, za którego wyszła. Wiara w siebie utemperowana przez życie. Tak, na niwie zawodowej otrzymał niezłą lekcję pokory. Rita uśmiechnęła się, jakby wygrała los na loterii. – Ben, usiądź wreszcie. I zamów dla nas jakieś drinki. Tori i ja musimy obgadać kilka poważnych kwestii. – Przeniosła wzrok na Tori. – Gdzie kupiłaś tę sukienkę? Rewelacyjna. Chcę taką samą. No, może podobną. Nie możemy ubrać się identycz- nie. Bezpośredniość Rity pomogła Tori się zrelaksować. Przed tą kobietą nie miała nic do ukrycia. Chyba że tę starą historię, z której nikomu się nie zwierzała. – Wczoraj zaraz po przyjeździe poszłam na zakupy. – Nie byłaś wykończona długim lotem? – Jasne, że byłam, ale przecież wylądowałam we Francji. Miałam marnować cen- ny czas na spanie? Tutaj są niesamowite sklepy, zwłaszcza z butami. Nie do prze- oczenia. Poczuła, że Ben siada, a gdy niechcący dotknął udem jej uda, pospiesznie się odsu- nęła, jednocześnie zaciskając zęby, zła, że na najlżejszy jego dotyk podskakuje jej temperatura. – Mów, gdzie są te sklepy. Albo lepiej. Masz jakieś luki w programie tego spędu, żeby mnie tam zaprowadzić? – Na pewno mam jakieś luki, ale muszę to jeszcze sprawdzić. Po kolacji dam ci znać. Wpadł mi w oko jeden żakiet, co do którego nie mogłam się zdecydować. Przyda mi się twoja opinia. Zakupy zawsze zasługują na to, żeby im poświęcić godzinę lub trzy, a poza tym byłaby to okazja, by lepiej poznać Ritę. Oby Ben nie miał z tym problemu, bo prze- cież Rita i jej mąż to jego przyjaciele. – Czego się napijesz? – Poczuła znany sosnowy zapach. Odwróciwszy się w stronę Bena, zobaczyła, że tuż za ich plecami stoi kelner. – Poproszę wodę gazowaną. Jak on rozkosznie wygląda, kiedy tak unosi brwi. Chyba się zdziwił, że nie pije al- koholu. Nie miał przecież pojęcia, że za przyczynę poronienia uznała alkohol. Od tamtej koszmarnej nocy nie wypiła ani kropli. Nie wiedział, że była w ciąży. Zaczęła ostro pić, kiedy w ich związku pojawiły się złe zmiany. Alkohol pozwalał jej na chwilę o nich zapomnieć i pomagał zasnąć. Sprawy zaszły tak daleko, że Ben
prawdopodobnie nawet nie zauważył, do jakiego stopnia nadużywała alkoholu, w którym topiła smutek. Pozostali zamawiali wina, a gdy kelner odszedł, reszta gości przy stole zaczęła nawzajem się przedstawiać. Gdy rozmowa zeszła na tematy ogólne, Tori odetchnę- ła. Aż… – Wyglądasz przepięknie – odezwał się Ben półgłosem w przerwie między daniem głównym i mową sławnego francuskiego kardiologa. – Rita trafnie zauważyła, że w tej sukience jest ci wyjątkowo do twarzy. Czerń zawsze pasowała do twojej kar- nacji. Ale to nie kolor go zainteresował, a jej dekolt. – Przestań – szepnęła. Gdyby wiedziała, że przyjdzie jej siedzieć koło niego, ubrałaby się w worek. Tak, często powtarzał, że nawet worek wyglądałby na niej jak najmodniejsza kreacja. Zacisnęła palce. Zdecydowanie za dużo wspomnień. Jak się okazuje, nie wyparowa- ły i teraz przypominają jej o tym, o czym nie chciała myśleć. Kiedy w końcu oderwał od niej wzrok, jego oczy przepełniał smutek. Kiedyś jego pewność siebie graniczyła z bezczelnością, bo zawsze dostawał to, czego zapra- gnął. Teraz był to inny Ben, stonowany, bardziej wyczulony na uczucia innych. Ko- chała go i była z niego dumna, gdy odmówił propozycji pominięcia wpadki w swoim CV, opcji przedstawionej przez ojca. Wymagało to od niego ogromnej odwagi i głę- bokich przemyśleń. Wydoroślał, zmienił się, ale to nadal jej Benji. Benji? Kto to jest? Ten człowiek to Ben. Dlaczego jej wzrok co chwila biegł w stronę mężczyzny, którego pokochała? Męż- czyzny, który kiedyś uwierzył, że spędzi z nim resztę życia. Benjiego. Lub Bena. Wszystko jedno. Opakowanie identyczne. Atrakcyjne ze sporą domieszką intelektu. Pamiętała każdy szczegół tego ciała. Jaką przyjemność sprawiały mu pieszczoty powyżej biodra, jak tężały mu mięśnie, gdy lizała go po brzuchu. Kurczę, przestań! Siedzi przy uroczystej kolacji wśród setek ludzi. Z byłym mężem, o którym dawno przestała myśleć. Najwyraźniej pora poszukać sobie faceta, żeby dobrze zabawić się w łóżku. Ale, niestety, to jej nie kręci. Sięgnęła po pustą szklankę. Gdzie jest kel- ner? Jeżeli kiedykolwiek żałowała, że nie pije alkoholu, to właśnie teraz. Rozpaczliwie potrzebując świeżego powietrza oraz odrobiny samotności, zaraz po kolacji wróciła do swojego pokoju, by przebrać się w spodnie, bluzkę i baleriny. Wróciwszy do foyer, zobaczyła, że Ben rozmawia z grupą specjalistów z Nowego Jorku, ale gdy tylko ją dostrzegł, przeprosił ich i podszedł do niej. – Wybierasz się na przechadzkę Quai des États-Unis? Mimo postanowienia, że zachowa dystans, roześmiała się, słysząc, jak kaleczy francuską wymowę. – Tak, mam ochotę powdychać morską bryzę, a poza tym to przecież Nicea. – Ge- stem wskazała morze. – Pół życia marzyłam o Francji, więc szkoda mi czasu na ukrywanie się. – Przed czym miałabyś się ukrywać? – Ujął ją pod ramię i wyprowadził na ulicę przez drzwi, które otworzył im portier w liberii. Przed tobą. Przed nami. Przed wspomnieniami, jakie budzisz. Przystanęła na
chodniku i szeroko rozrzucając ramiona, zaczerpnęła powietrza. Jednocześnie za- stanawiała się nad odpowiedzią. Nie chciała go obrazić ani sprawić mu przykrości, ale też i obnażać swojej słabo- ści. Dopiero teraz zdała sobie z niej sprawę, a to podważało jej decyzję, by trakto- wać go przyjaźnie, lecz z rezerwą. – Proszę, nie mów, że ukrywasz się przede mną. Nie chcę ci psuć pobytu w Nicei. – Po raz kolejny jego szczerość zachwiała jej postanowieniem. – Podczas obrad tak się skupiam, że praktycznie nie wiem, co się dokoła dzieje. – Była to prawda, ale nie dlatego chciała być sama. – Mogłabym mieszkać w każdym innym hotelu, ale nie tym razem. Zamierzam wykorzystać każdą wolną sekundę. Ruszyła promenadą, Ben ramię w ramię z nią. Czy powiedziała, że potrzebuje to- warzystwa? Zwłaszcza jego? – Doskonale cię rozumiem. Takie spotkania często są organizowane w egzotycz- nych miejscach, a mimo to ich uczestnicy nie mają szansy ich poznać. – Jego głos przyprawiał ją o dreszcz. Czy on to wie? Powiedziała mu kiedyś o tym? Chyba tak. – Cieszę się, że nie zamknęłaś się w pokoju. Zresztą to do ciebie niepodobne. Dobrze pamiętam tę Tori, która lubiła spacerować w nocy. – Czuję zmęczenie, ale nie mam zamiaru marnować nocy na spanie do samego od- lotu. – Zgadzam się, że to jedyna okazja. – Zdjął marynarkę i przewiesił ją przez ramię. Był już bez krawata, rozpiął ostatni guzik białej koszuli, a wolną dłoń wsunął do kie- szeni spodni. Benji w najbardziej seksownym wydaniu. Oraz najgroźniejszym. Marzenie każdej kobiety. Żadna by mu się nie oparła. Ale ona musi być odporna, nie wolno jej ryzy- kować. Bezwiednie gładząc palcem złotą bransoletkę, z którą się nie rozstawała, oddała się smutnym wspomnieniom. Jej dzieciątko odeszło w dziewiątym tygodniu. To bolesne wydarzenie stało się ponurym zwieńczeniem koszmarnego roku, ale Ben się nie dowiedział o ich dziecku, nie miał pojęcia o jego istnieniu. – Tori, słyszysz mnie? – zapytał rozbawionym tonem. – Czy jak zwykle zapatrzyłaś się w gwiazdy? Nie, cierpię. Dzień w dzień dręczyło ją poczucie winy z powodu tej straty, ale on nie musi o tym wiedzieć. Ben nie odmieni przeszłości, więc po co go zasmucać? Zdecydowała, że będzie się uśmiechać i udawać szczęśliwą. – Chłonę tę atmosferę całą sobą. Ciepłym letnim wieczorem napawały się dziesiątki turystów. Śmiali się i rozma- wiali w różnych językach. Obserwowała ich z radością. Od czasu do czasu odkłania- li się uczestnikom konferencji, ale nie wdawali się w rozmowy. Jakiś czas później po- czuła, że napięcie stopniowo ją opuszcza. Nicea, o kurczę! Nawet powietrze pach- nie inaczej. Historią, bogactwem i obietnicą. – Czy do tej pory Francja spełnia twoje oczekiwania? Po raz kolejny ten niesamowity głos sprawił, że serce zabiło jej mocniej, wzmac- niając dziwną mieszankę emocji doznawanych tego wieczoru. Walczyła, by nad nimi zapanować. Na tyle, żeby zmylić Bena. – O tak, absolutnie. Zerknąwszy na niego kątem oka, o mało się nie potknęła o własne nogi. Pospiesz-
nie złapała równowagę, by jej nie dotknął. Nie chciała poczuć jego palców na skó- rze, ponieważ elektryzowały jej spragnione miłości ciało. Ale ignorowała go z ogromnym trudem. Ta ukochana twarz nadal emanowała mocą, która przeszka- dzała jej traktować go z obojętnością. Już kiedyś widziała na jego twarzy wyraz smutku i miłości, śmiech i łzy, zrozumienie i zdziwienie. To jej pokazało, jak ogrom- na przepaść dzieli ich związek, jak niemożliwe jest porozumienie. Przypomniała so- bie, że jak na ironię Ben mnóstwo razy jej wytykał, że gada jak najęta. – Spodobali mi się ci twoi przyjaciele z Sydney. – Błyskawicznie znalazłyście z Ritą wspólny język. – To cię peszy? – Niby dlaczego? – Bo być może będziemy rozmawiać o tobie – zażartowała, siląc się na swobodny ton. – Po pięciu minutach byście się pospały – odparł. – Słyszałem, że umówiłyście się na zakupy. Widzę, że już zaspokoiłaś swoją pasję do butów, sądząc po tych czerwo- nych. Buty to twój fetysz. O, zauważył buty. Czy to znaczy, że pamięta, jak całował jej stopy, gdy zdjęła pięk- ne białe szpilki z koronki po weselu? Lepiej, żeby tak na niego nie popatrywała, bo mu się przypomną najdrobniejsze szczegóły. – Nie byłyby fetyszem, gdyby nie to, że są kupione we Francji. – Dwie pary to do- piero początek. Będzie miała mnóstwo czasu na zgarnięcie jeszcze piękniejszych trofeów. Oraz kupno drugiej walizki. – Naprawdę obserwowałaś moją karierę zawodową? – Nie śledziłam cię, ale wiedziałam, kiedy zrobiłeś dyplom w Sydney Hospital. – Po raz pierwszy dotarło to do niej w formie plotki. Ben stanowił idealny temat, po- nieważ odszedł w niesławie. – W jednym z artykułów poświęconym klinice, w której pracujesz, natknęłam się na wzmiankę o tobie. Nawet nie wiedziałam, że zamierza- łeś przeprowadzić się do Anglii. – Nie wyjechałbym, gdyby moje plany zawodowe nie zostały pokrzyżowane. – Rysy mu stężały. Odwrócił głowę, by popatrzeć na morze. Beztroska atmosfera prysła. Może już zawsze tak będzie, kiedy ich drogi się zej- dą? – Interesowało mnie, co robisz, gdzie bywasz – przyznała. – Miałeś wielkie plany, więc się martwiłam, że po tym, co się stało, z nich zrezygnowałeś. – Te plany, nawet zmodyfikowane, trzymały mnie przy życiu. – W jego głosie za- brzmiała nuta smutku. Miała ochotę go przytulić, ale tego nie zrobiła, bo mogłoby to zostać zrozumiane opacznie. Łaska boska, że zachowała resztki rozsądku. – Cieszę się, że ci się powiodło, naprawdę się cieszę. Zasługiwałeś na drugą szan- sę. – Tak myślisz? – Tak. Co więcej, zawsze byłam o tym przekonana. Gdy na niego spojrzała, w jego oczach smutek ustąpił miejsce czujności. Dotknęła tematu tabu, mimo że obiecywała sobie tego nie robić. Dlaczego przyszło jej do gło- wy, że mogą o tym rozmawiać teraz, skoro nie potrafili się porozumieć, gdy ich to
spotkało? – Podobnie było ze mną… Chciałam przez to powiedzieć, że dzięki pracy nie osza- lałam. – Skrzywiła się. – Przepraszam, odpuśćmy sobie ten temat. Jakby nic się nie zmieniło przez te siedem lat, mimo że oboje zrobili błyskotliwe kariery. W dalszym ciągu nie potrafią rozmawiać nawet na błahe tematy. Ben się zatrzymał, spoglądając na nią. – Chcesz iść dalej sama? – Nie – szepnęła – ale chciałabym trochę więcej się o tobie dowiedzieć. Obiecuję, że ograniczę się do tematów bezpiecznych. Ben stał nieruchomo, patrząc na nią. Gdyby nie znała go tak dobrze, mogłaby po- myśleć, że trochę mu na niej zależy. Ale się nie oszukiwała. Rzucił ją. Powiedział, że między nimi skończone i spakował swoje rzeczy. Co powiedzieć, żeby się rozluźnił? Do głowy nic jej nie przychodziło. Od dawna czekała na sposobność, by go zapytać, dlaczego odszedł, dlaczego nie chciał jej po- wiedzieć, by usłyszała z pierwszych ust, co takiego zaszło wtedy na bloku operacyj- nym, że pacjentka zmarła. A może przestał ją kochać tak nagle, jak się wyprowa- dził? Nigdy tego nie powiedział, jedynie dawał do zrozumienia. Ale już jest za póź- no, bo odpowiedzi nic nie zmienią. Oboje wiodą nowe życie, więc teraz należy poru- szać tematy neutralne. Powoli zaczęła iść, nagle przestraszona, że Ben zawróci do hotelu. Chciała, by z nią został. Dlaczego? Nie miała pojęcia, wiedziała jedynie, że jeszcze ma go za mało. Przez kilka minut szli w milczeniu. – Powiedz, co porabia twój brat? – zapytała w końcu. – Ożenił się z dziewczyną, która trzyma go bardzo krótko, a on jest wniebowzięty. Mają dwie córeczki, które widuję dwa razy w roku, kiedy przyjeżdżają do Londynu. – Założę się, że przepadają za wujkiem Benem – wykrztusiła przez ściśnięte gar- dło. Już na pierwszej randce powiedział, że chce mieć dzieci. Gdyby tylko wiedział, jak mało brakowało, by zostali rodzicami. Ponownie dotknęła bransoletki. Niesłusznie ukrywała przed nim ten sekret. – Ma się rozumieć – odparł zamyślony, jakby wspominał swoje małe bratanice. Po chwili zapytał półgłosem: – Jesteś z kimś? – Nie. Większość mężczyzn woli wiązać się z kobietą, która siedzi w domu, gotuje i ich zabawia. – Żaden nie zrobił na niej większego wrażenia niż ten, który teraz idzie obok. – Szukasz w złych miejscach. Nie szukam. Wymagana kolejna zmiana tematu, natychmiast. – Opowiedz o szpitalu w Sydney. Pracowałeś u boku kilku znanych chirurgów. My- ślałam, że tam zostaniesz i otworzysz własną praktykę. – Widzę, że wiesz o mnie bardzo dużo. – Oczywiście. Wiedziałam, jak jesteś dobry i nie wyobrażałam sobie, żebyś nie mógł zrealizować marzeń. Dlaczego powiedziała to na głos? Ben nie musi wiedzieć, że obchodzi ją jego ka- riera ani że serce jej pękało na myśl, że stracił szansę na sukces z powodu tego, co wydarzyło się w Auckland. Nadal była ciekawa szczegółów tej nieudanej operacji,
ale w tej kwestii milczał jak grób, więc nie liczyła, że się dowie. – Ja podobnie, ale… – zawahał się. By się zastanowić, jak pokierować rozmową? Stawała się zbyt osobista, zważywszy etap, na jakim znalazł się ich związek. – Prze- prowadzka do Sydney okazała się dobrym posunięciem. Na pewno na początku nie było mu łatwo. – Dobrze, że tak to widzisz. – Nie miałem wielkiego wyboru. – Wzruszył ramionami. – Dostałem drugą szansę i z niej skorzystałem. – I zaraz dodał: – Praca w nowym środowisku otworzyła mi oczy na fakt, że można z powodzeniem kierować oddziałem, nie będąc osobą tak apodyktyczną jak mój ojciec. – Cieszył się opinią świetnego organizatora. – Oraz despoty. – Owszem – przytaknął Ben. – Ale to samo można osiągnąć, nie stosując dyktator- skich metod. Jaki jest ten Ben? Mężczyzna, za którego wyszła, nie rozmawiał o poważnych sprawach, nigdy ojca nie krytykował. Stale powtarzał, jak bardzo ją kocha. Okej, to było ważne. Westchnęła. Dlaczego w ogóle o tym myśli? Ich związek się zakończył. W tej chwili powinna cieszyć się Francją i dla odmiany się rozerwać. Rozrywka tak, ale bez Benjiego. Tortury. Spacer u boku Tori bez dotykania, słuchanie jej głosu, oglądanie ożywio- nej mimiki to katusze. Walczył z sobą, by nie porwać jej w ramiona. Dla siebie, nie dla niej. Ona by tego nie doceniła. Łudził się, że potrafi ją ujrzeć i odejść bez szwan- ku. Ale jeżeli w dalszym ciągu jest z nią głęboko związany emocjonalnie? Nie może się tym kierować. Uczucie osamotnienia ścisnęło go za gardło. Wcześniej doświadczył tego tylko jeden raz: odchodząc od Tori. Teraz jest z nią i nic się nie zmieniło. Wciągnął w płuca ciepłe śródziemnomorskie powietrze. Tori nie posiada się z radości, że się tu znalazła. – Po konferencji jedziesz do Paryża? – Przytaknęła. – Jako jeden z chirurgów, któ- rych doktor Leclare poprosił o powtórzenie swoich wykładów na uniwersytecie me- dycznym? – Tak. A ty? – Podobnie. W zastępstwie kolegi, który nie mógł przyjechać. – Zawahał się. – Z przyjemnością wysłucham jutro twojego referatu. – Dawno nie miałam takiej tremy. – Coś ty. To kaszka z mleczkiem. – Tori nigdy nie miała problemów z mówieniem. Twarzą w twarz czy w grupie. – Dzięki za wotum zaufania. – Uśmiechnęła się lekko, a on poczuł, jak rozluźnia się jeden z supłów w jego trzewiach. Czuł je od dnia, gdy jego świat się zawalił. Pokiwał głową. – Skąd trema? Nie przygotowałaś się? – Jasne, że jest przygotowana. Pracowała ciężej niż inni i wszystko, czego się podjęła, traktowała bardzo serio. Łącznie z ich związkiem. Oraz rozwodem. – Jak myślisz, dlaczego doktor Leclare zaprosił mnie do wygłoszenia referatu po- święconego gorączce reumatycznej i w konsekwencji chorobom serca? – Bo stałaś się ekspertem w tej dziedzinie.
Chodziły słuchy o pewnej kardiolog z Nowej Zelandii, która otworzyła klinikę dla dzieci z powikłaniami kardiologicznymi po przebyciu gorączki reumatycznej. Z ma- teriałów rozdanych uczestnikom konferencji dowiedział się, że jest znana jako Pani od Serca. – Dzięki tobie dzieci nie trafią do naszych sal operacyjnych. – W hierarchii kardiologicznej jestem płotką. Nie dokonałam wiekopomnego od- krycia, nie opracowałam nowej procedury. – Sprawiała wrażenie tak spłoszonej, że miał ochotę ją przytulić. – To, co robisz, jest bardzo ważne. Zobaczysz, że podziękują ci owacją na stojąco. – Sam ją zainicjuje. – Nie przesadzaj. – Gdy roześmiała się ciepło, poczuł, jak puszcza następny wę- zeł. Oby tak dalej, a wkrótce, gdy napięcie zelżeje, będzie mógł swobodnie oddychać. Przyłożył dłoń do piersi. – Ona mnie rani – westchnął teatralnym szeptem. Gdy zaśmiała się ponownie, pomyślał, że powinien się postarać, by to się powta- rzało przez całą drogę do hotelu. – Chyba pora zawrócić. Zrobiło się pusto. Rozejrzała się. – Faktycznie. – Ziewnęła. – Chyba w końcu zmęczenie daje mi o sobie znać. Wykorzystując okazję, wziął ją pod rękę, po czym poprowadził w kierunku hotelu. Cieszył się, czując, jak dotyka go biodrem, i modlił, by się nie odsunęła. Taktyka od- wracania uwagi może okazać się pomocna. – Jak mama? – Jest niesamowita. Trzy razy w tygodniu gra w golfa, zapisała się do klubu sza- chowego i grywa w brydża. W zeszłym roku sprzedała dom i zamieszkała w osiedlu dla seniorów. – Coś podobnego! Nie walczy o niezależność. – Z teściową doskonale mu się ukła- dało. Nie znosiła wygłupów, nawet jego. Bardzo mu jej brakowało. – Mówi, że dawno nie podjęła tak trafnej decyzji. Ja tego nie rozumiem, ale to jej sprawa. Nie mogę jej mówić, jak ma żyć, bo to ona zawsze wspierała mnie we wszystkim, co robiłam, niezależnie od tego, czy było to słuszne, czy nie. – Twoja mama jest bardzo mądra. Ciekawe, jakie dzisiaj miałaby o nim zdanie. Odwiedził ją raz, kiedy ich związek się rozpadał, i spotkał się z jej strony wyłącznie z dobrocią. Była bardzo dobrą mat- ką, mimo że sama wychowywała Tori, bo jej mąż zginął w wypadku jako kierowca ciężarówki, kiedy Tori była malutka. Gdy Tori na moment zacisnęła palce na jego ramieniu, przygotował się na następ- ne pytanie. Ale najwyraźniej się rozmyśliła, bo bez słowa rozluźniła uścisk. Jak by zareagowała, gdyby ulegając pokusie, objął ją i pocałował? Znał odpo- wiedź. Spoliczkowałaby go i do końca konferencji unikała jak zarazy. Tori nigdy nie brakowało zdrowego rozsądku. – Masz kogoś, wobec kogo masz poważne zamiary? – Odwróciła jego wcześniej- sze pytanie. – Nie. Mam na to za mało czasu. Pamiętam, jak piekielnie trudno było nam
o wspólny czas. – Zdarzało się, że byli jak statki mijające się w nocy. – To trochę co innego. Studiowałam, a do tego w szpitalu przydzielano nam naj- gorsze dyżury. – To prawda. – Poślubił miłość swojego życia i to się rozpadło, więc czy inny zwią- zek miałby szansę? Żadnej, zwłaszcza że jeszcze nie do końca zapomniał o tym pierwszym. Całując ją w policzek przed hotelową windą, poczuł zapach róż. – Dobranoc, Tori. Do zobaczenia, do jutra. Weszła do środka, nacisnęła guzik swojego piętra. Gdy drzwi się zamykały, zoba- czył, jak dotyka miejsca, które pocałował. Dobranoc, Tori, powtórzył w myślach. By- łaś miłością mojego życia. Teraz jesteś byłą miłością mojego życia. Musi częściej to sobie powtarzać. – Nie poszedłbyś na drinka? – Usłyszał za plecami propozycję Johna. – To dzisiaj twój najlepszy pomysł. – Być może dzięki temu zaśnie, bo zanosiło się na bezsenną noc. – Gdzie Rita? – W łóżku, zajęta planowaniem jutrzejszej wędrówki z Tori po sklepach. – John wzniósł oczy do nieba. – Ach, te kobiety. Co je tam tak kręci? – Stary, to są francuskie sklepy, nie byle jakie. Z rozkoszą zabrałby Tori na zakupy, wybierał wraz z nią biżuterię i sprawił jej jeszcze kilka sukienek takich jak ta, którą miała wieczorem. Idealnie podkreślała fi- gurę, przypominając mu o każdym załomku jej ciała, które kiedyś obsypywał poca- łunkami i pieszczotami, wprawiając ją w ekstazę. – Potrójna whisky.
ROZDZIAŁ TRZECI Podniosła słuchawkę telefonu. – Halo…? – Cześć, to ja. Poczuła, jak pod cienką tkaniną nocnej koszulki reagują jej piersi. – Dzień dobry, Ben. – Na szczęście nie powiedziała „Benji”. Wstrzymała oddech, czekając, co ma jej do powiedzenia. Przyspieszone tętno stanowiło nowość w jej re- pertuarze reakcji na wszystko, co miało związek z Benjim. Z Benem. – Przyszło mi do głowy, że śniadanie w pobliskiej kafejce będzie idealnym począt- kiem nowego dnia. Zjemy razem? To w ramach programu spędzania jak najmniej czasu w hotelu. Mogłaby się wymówić? – Genialny pomysł. Spotkajmy się na dole za dwadzieścia minut. Śniadanie z Benem. W ulicznej kafejce w Nicei. Nie ma lepszego otwarcia dnia. Tak, tak, niech ci to nie uderzy do głowy. To w dalszym ciągu Ben, a ty już nie je- steś jego drugą połową. Ben nie ma drugiej połowy. Ani ona. Ale to nie znaczy, że znowu się połączą. Trzy- maj dystans i nie pozwól, żeby ten głos zawrócił ci w głowie. To proste. Bądź sym- patyczna i opanowana. Nic więcej. Niedługo potem szli Avenue Jean Médecin, aż trafili na ciastkarnię ze stolikami wystawionymi na chodnik. – Popatrz. – Gestem wskazała wystawę pełną smakowitości. – Jak w niebie – wes- tchnęła z uśmiechem. – Chcesz wypróbować swój francuski i coś dla nas zamówić? – Odwzajemnił uśmiech. – Oczywiście. Co wybierasz? Uśmiech Bena sprawił, że serce po raz kolejny zabiło jej mocniej. Och, Ben, tak bardzo mi cię brakowało… Tego dnia nie będzie smutna. Szkoda Nicei. Podeszła do lady, wyprostowała się i powiedziała powoli i wyraźnie: – Un café, un café au lait et deux pains au chocolat, s’il vous plaȋt. – Wręczyła ko- biecie przy kasie banknot o nominale dwudziestu euro, po czym uważnie przygląda- ła się, jak kasjerka wydaje resztę. – Sucre? – Non. – Kto by uwierzył, że potrafi po francusku zamówić śniadanie? Odwróciła się, żeby popatrzeć na Bena. Uśmiechał się. – Na razie idzie ci jak z płatka. Mamy dwie kawy – zażartował. – Człowieku małej wiary… – Parsknęła śmiechem. W myślach trzymała kciuki, by podano im jedną kawę białą, jedną czarną. Dumna jak paw popatrzyła na tacę z zamówieniem. – Sukces! Dostaliśmy to, o co prosiłam, nie podpierając się ani jednym angielskim
słówkiem. – Dawno nie bawiła się tak dobrze. Chyba tylko wtedy, gdy po ślubie mieszkali razem. Jej entuzjazm nieco przygasł, gdy usadowili się na zewnątrz, ale by nie ulegać wspomnieniom, zaczęła obserwować tramwaje jadące w obie strony środkiem alei i przystanek, na którym wsiadali i wysiadali ludzie pracy, oraz spacerujących tury- stów. – Mogłabym tak bez przerwy – westchnęła. Niebo było niebieskie, temperatura rosła. – Dzięki, że wpadłeś na ten pomysł. – No właśnie, szkoda siedzieć w hotelu, jak Nicea czeka. Kiedy Francja jest na wyciagnięcie ręki. Przytaknęła. – Byłabym w siódmym niebie, nawet gdyby z powodu mojej łamanej francuszczy- zny podano mi jakiś podejrzany zielony sok i pieczonego banana. Po to tu przyjecha- łam. – Nie wygadaj się przed Leclare’em. Byłby niepocieszony. – Jego uśmiech sprawił, że ostatecznie opuściło ją napięcie wywołane tym niespodziewanym spotkaniem. Nawet mała dziewczynka podskakująca na krześle przy sąsiednim stoliku i poka- zująca Tori język nie popsuła jej nastroju wyobrażaniem sobie, jak wyglądałoby ich dziecko w tym wieku. – To mój pierwszy urlop od bardzo dawna. Skończy się z chwilą, kiedy wygłoszę referat. – Miejmy nadzieję, że minie również i ta przygoda z Benjim. Z Benem. Odczekała, aż ucichną brawa po zapowiedzi doktora Leclare’a. Nadeszła pora show. Czuła się pewnie, doskonale znała temat, miała też przy sobie notatki na wy- padek, gdyby zawiodła ją fenomenalna pamięć. Zawczasu wraz z technikiem spraw- dziła funkcjonowanie programu do prezentacji. Tak, była przygotowana. Gdy doktor Leclare gestem zaprosił ją na katedrę, wstała, po czym rozejrzała się po audytorium. I o wszystkim zapomniała. Prócz tego, że znalazła się tam, by prze- mawiać. Poczuła suchość w ustach, trzymane w ręce kartki zaczęły drżeć. Spojrza- ła na nie. Co się dzieje?! Pierwszy raz ją to spotyka. Na sali zapadła cisza. Złowieszcza. Powiodła wzrokiem ku pierwszemu rzędowi. Ku Benowi. Nie patrz na Bena. Ben cię nie poratuje. Gdzie patrzeć? Nie ma mowy, nie poradzi sobie wobec tak licznego zgromadzenia, kiedy wszyscy się w nią wpa- trują. Może ekran? Odwróciła się desperackim ruchem i utkwiła wzrok w wyświetlanym tytule. „Gorączka reumatyczna i jej nawroty”. Tori Wells, kardiolog, Nowa Zelandia. To powinno uwolnić ją od tremy. Niestety. Zrobiło się jej niedobrze. Poczuła, jak smakowity rogalik podjeżdża jej do gardła. Jak przez mgłę usłyszała: – Tori, zostawiłaś notatki. – Ben. Stał tuż obok, coś jej wtykając do ręki. Notatki. Chwyciła je niczym koło ratunko- we. Ale to nie jej notatki, bo przecież jej wydruk leży przed nią, na laptopie. Pro- blem polegał na tym, że nie wie, co z nimi zrobić. – Przeczytaj je. – Z jego spojrzenia biła pewność siebie. Popatrzyła na kartkę z nagłówkiem hotelu z notesów rozdawanych uczestnikom konferencji. „Tori, mów, co ci serce dyktuje. Potrafisz.”, napisane doskonale znanym
jej charakterem pisma. Odważy się podnieść na niego wzrok? Czy cała sala słyszy, jak wali jej serce? Ło- skot spotęgowany za sprawą mikrofonu? Czy czeka ją kompromitacja na międzyna- rodową skalę? Dotknął jej łokcia. – Zaczynaj. – Jeszcze tylko owiał ją zapach jego wody i już go nie było. Zszedł z podium. Wierzy w nią. Wie, że potrafi przemawiać do ekspertów i niczego nie schrzani. Odetchnęła głęboko. – Szanowni państwo, zamierzam poruszyć temat znany wam od pierwszych dni studiów medycznych, ale pokładam tak wielką wiarę w swoje badania, że i tak bę- dziecie zmuszeni mnie wysłuchać. Huragan śmiechu. Show się rozpoczął. Zerknąwszy na Bena, zobaczyła, że uśmiecha się i przytakuje. Napięcie kompletnie zniknęło, więc poczuła, że nareszcie może mówić o kwestiach, które pasjonują ją od lat. – Oto Thomas Kahu, gwiazda tego krótkiego klipa. – Przycisnęła klawisz „Play”, po czym odsunęła się na bok, by wszyscy zobaczyli króciutki fragment meczu rugby między drużynami licealistów. Gdy filmik dobiegł końca, wróciła do pulpitu, spokojna jak nigdy. Gdyby Thomas mógł ją widzieć, powiedziałby: „Pani doktor, to są tacy sami ludzie jak pani i ja”. To bardzo bystry młody człowiek. – Pochodzę z kraju, gdzie wszyscy grają w rugby. Ta dyscyplina sportu całkowicie mnie odmieniła. Oraz pchnęła na inne tory kariery zawodowej. Pewnego razu kibi- cowałam synowi koleżanki podczas meczu. W drużynie przeciwnika grał potężnie zbudowany Samoańczyk. Rugby było jego żywiołem. Tego dnia w trakcie wieczor- nych wiadomości mówiło się nawet, że za rok, dwa mógłby zostać członkiem repre- zentacji narodowej juniorów. Posmutniała. – Trzy miesiące później Thomas Kahu siedział w mojej poczekalni z zapaleniem mięśnia sercowego z objawami niewydolności serca. Chorował na gorączkę reuma- tyczną. Jego kariera sportowa skończyła się przedwcześnie. To z powodu Thomasa zajęłam się tym zagadnieniem. – Emocje związane z tamtym dniem słychać było w jej głosie, czego za sprawą mikrofonu nie dało się ukryć. Oklaski z sali sprawiły, że smutek ustąpił miejsca zadowoleniu. Ben miał rację. Mów, co ci serce dyktuje. – Mimo że gorączka reumatyczna występuje na całym globie, od połowy dziewięt- nastego wieku w świecie zachodnim jest stosunkowo rzadka. Ale nie należy popa- dać w złudny optymizm, bo od lat osiemdziesiątych wystąpiło kilka epidemii. Powiodła wzrokiem po zebranych. Świetnie. Słuchają. – W Nowej Zelandii gorączka reumatyczna stanowi ograniczony, ale poważny pro- blem. Ministerstwo zdrowia robi, co może, żeby wdrożyć środki zapobiegawcze po- przez edukację, lepsze warunki bytowania oraz angażowanie władz lokalnych na wszystkich szczeblach. Niestety liczna grupa dzieci pozostawionych bez opieki tra- fia do mnie za późno, już z chorobą serca. Po części dzieje się tak, ponieważ rodzi-
ce, nauczyciele oraz inni opiekunowie uważają, że gdy dziecko skarży się na ból gardła, to jest to zwyczajna infekcja i leczą ją odpowiednio. Czasami nie ma żadne- go leczenia nawet w przypadku paciorkowcowego zapalenia gardła. Upijając łyk wody, popatrzyła na morze głów, ale mimochodem zerknęła na pierw- szy rząd. Ben posłał jej uśmiech, unosząc kciuk. Odwzajemniła uśmiech. – Lekceważenie nie jest rozwiązaniem. Zapalenie paciorkowcowe łatwo leczy się antybiotykami, a mimo to się o nich zapomina, zwłaszcza w niższych warstwach społecznych, gdzie często brakuje środków na opłacenie wizyty u lekarza. Moja placówka czyni kroki w kierunku wprowadzenia standardowej obserwacji przez przeszkolone pielęgniarki środowiskowe w każdej szkole. Wolę mieć mniej młodocianych pacjentów z chorobą serca jako powikłaniem po przebytej gorączce reumatycznej, niż robić przeszczepy. Lepiej, żeby te dzieciaki grały w siatkówkę czy rugby, nie borykając się z zadyszką. Żadne dziecko nie chce różnić się od kole- gów, ale bywa, że z powodu choroby spotyka je wykluczenie. Dzieci potrzebują być z kolegami, uczestniczyć w życiu całej grupy rówieśniczej. Nie zasługują na margi- nalizację z powodu choroby, której można zapobiegać. Rozległy się pojedyncze oklaski, ale wkrótce zawtórowała im cała sala. O kur- czę… Mówię tylko, jak jest, pomyślała. Ze zdziwieniem stwierdziła, że upłynęło już dwa- dzieścia minut. To dla niej bardzo ważne, żyje tym, w pewnym sensie rekompensując sobie brak Bena i dziecka. Być może za dużo wzięła na swoje barki, ale czy to ważne, jeżeli w ten sposób może pomóc tym dzieciom oraz ich rodzicom? – Byłam z tymi dzieciakami, trzymałam je za rękę, ocierałam łzy, łagodziłam ból, zachęcałam, żeby cieszyły się życiem. Czasami całe noce spędzałam przy ich łóż- kach. To są normalne zwyczajne dzieciaki, które znalazły się w trudnej sytuacji, po- nieważ nikomu nie przyszło do głowy, do jakich powikłań może doprowadzić wyda- wałoby się proste zapalenie gardła. Zorientowała się, że słuchacze jak jeden mąż wstrzymali oddech. – Przejdźmy do rodziców. Gdy dotrze do nich, co się stało i jak łatwo było temu zapobiec, zżera ich poczucie winy. Przekonywanie, że to nie ich wina, nie łagodzi ich rozpaczy. Jedynie dzięki edukacji na wszystkich poziomach można tego oszczę- dzić kolejnym rodzicom chorych dzieci. Rodziców Thomasa poczucie winy gnębi do dziś, trzy lata po tym, jak się dowiedzieli, że przyczyną tego, co spotkało ich uko- chanego syna, było takie samo zapalenie gardła jak to, które jego siostra przeszła bez komplikacji. Nie mogą się otrząsnąć nawet teraz, kiedy Thomas prowadzi nor- malne życie. Rzecz w tym, że to nie powinno się zdarzać w takich nowoczesnych krajach jak Nowa Zelandia. Nie jesteśmy jedynym krajem, gdzie występuje ten pro- blem. To schorzenie nie należy do historii. Jest wśród nas i sieje zniszczenie. Sięgnęła po szklankę z wodą. – Przejdę teraz do omówienia trzech przypadków. Przyszło jej do głowy, że nawet gdyby ktoś krzyknął „Bomba!”, do nikogo w sali konferencyjnej by to nie dotarło, bo całe audytorium było pochłonięte wsłuchiwa- niem się w tłumaczenia płynące w słuchawkach. Świetnie! Dobrze mi idzie. W trzeciej części wystąpienia poruszyła minusy swojej pracy, kończąc słowami:
– Caroline była zbyt słaba, żeby walczyć o życie. Strata pacjenta to ogromna tra- gedia, ale nie jest nam dane zwyciężać za każdym razem. Staram się, wierzcie mi, bardzo się staram. Ale… – rozejrzała się – ale medycyna nie jest doskonała… ani medycy. Ben spoglądał na nią wzrokiem pełnym podziwu. Gdy ich spojrzenia się spotkały, bezgłośnie powiedział: „Masz rację”. – Na zakończenie pokażę państwu jeszcze jeden krótki filmik. – Na ekranie po- nownie ukazali się młodzi zawodnicy rugby. Ale tym razem Thomas spacerował za linią boczną, donośnym krzykiem zagrzewając kolegów do walki. Zdawała sobie sprawę, że ogląda ten klip z uśmiechem na wargach. Była dumna ze swojego pacjenta. Na koniec wróciła do mikrofonu. – Obecnie Thomas jest trenerem szkolnej drużyny rugby, a na początku tego roku podjął studia nauczycielskie. Ale gdyby nie gorączka reumatyczna, miał szansę awansować do reprezentacji Nowej Zelandii. Francja może odetchnąć z ulgą. Jeszcze tylko salwa śmiechu i po wszystkim. Udało się. Bo Ben pomógł jej zacząć. Monsieur Leclare pocałował ją w oba policzki, po czym przemówił do zebranych. – Szanowni państwo, właśnie dlatego zaprosiliśmy na tę konferencję Panią od Ser- ca. Ten tytuł otrzymała od swoich małych pacjentów, którzy rozumieją, jak bardzo chce im pomóc. Swoim oddaniem sprawie chorych dzieci doktor Wells poruszyła nas wszystkich. Jestem przekonany, że jej żarliwość przypomniała nam, każdemu z osobna, po co zostaliśmy lekarzami. Ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem patrzyła, jak wszyscy podnoszą się z miejsc, by pożegnać ją oklaskami. Miała łzy w oczach. Łzy z powodu Thomasa i jemu po- dobnych dzieciaków, że nie potrafiła zagwarantować im powrotu do normalnego ży- cia Potem podszedł do niej Ben. – Byłaś wspaniała, po prostu wspaniała. – Objął ją serdecznie. – No proszę, ile może się zmienić w ciągu dwudziestu czterech godzin. – Patrzył, jak kolejny delegat zatrzymuje Tori, która starała się przedrzeć przez tłum zgroma- dzony w sali, gdzie wydano koktajl dla słuchaczy. Poprzedniego wieczoru towarzyszyła mu niechętnie, teraz w jej spojrzeniach wy- czytał, że chce jak najszybciej do niego dotrzeć, choćby tylko po to, by uwolnić się od natrętów. Mimo to łaskawie zatrzymywała się, żeby cierpliwie odpowiadać na ich pytania. – Prawdziwa gwiazda – zauważyła Rita. – Kapitalne wystąpienie. – Byłaś w sali? – Nie mógł oderwać wzroku od Tori. Takiej Tori nie doświadczył wcześniej… ani takiego zaangażowania. – John mnie przemycił. Chciałam się dowiedzieć, jaka jest ta twoja Pani od Serca, i już wiem. Niesamowita. I nie boi się przyznać, że nie wszystko i nie zawsze się jej udaje. Taa… zrozumiał tę aluzję. Ale też nie wypierał się błędnej oceny. Przyznał się do tego przed sądem lekarskim. – Nic dziwnego, że klinika doktor Wells zdobywa rozgłos. – Czuł dumę, a jedno- cześnie smutek. Niestety Tori nie jest jego Panią od Serca, mimo że zawładnęła