Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 877
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 901

MacKay Sue - Lekarze od serca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :836.9 KB
Rozszerzenie:pdf

MacKay Sue - Lekarze od serca.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 84 stron)

Sue MacKay Lekarze od serca Tłu​ma​cze​nie Iza Kwiat​kow​ska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Tori Wells przy​sta​nę​ła w wej​ściu do sali kon​fe​ren​cyj​nej w Hôtel de Nice. Omia​ta​- jąc wzro​kiem set​ki twa​rzy, sły​sząc do​oko​ła licz​ne obce ję​zy​ki, ode​tchnę​ła głę​bo​ko, by od​zy​skać pa​no​wa​nie nad emo​cja​mi. Uczu​cie ra​do​sne​go ocze​ki​wa​nia na​ra​sta​ło w niej od chwi​li, kie​dy dwie doby wcze​- śniej sa​mo​lot wy​star​to​wał z lot​ni​ska Auc​kland In​ter​na​tio​nal, a te​raz gro​zi​ło eks​plo​- zją. Z ra​do​ści mu​sia​ła się po​wstrzy​my​wać, by nie za​tań​czyć. Mia​ła na no​gach pięk​- ne szpil​ki w ko​lo​rze awo​ka​do. Oczy​wi​ście fran​cu​skie. Ich cena wy​star​czy​ła​by na wy​ży​wie​nie spo​rej wiel​ko​ści mia​sta, ale tym ra​zem Tori nie mia​ła wy​rzu​tów su​mie​- nia. Naj​mniej​szych. Bez chwi​li wa​ha​nia przy​ję​ła za​pro​sze​nie do wzię​cia udzia​łu w tym fo​rum. Wpraw​- dzie wąt​pi​ła, by świa​to​wej sła​wy spe​cja​li​ści oka​za​li za​in​te​re​so​wa​nie tym, co może mieć do po​wie​dze​nia le​karz spe​cja​li​sta z No​wej Ze​lan​dii na te​mat pro​ble​mów kar​- dio​lo​gicz​nych wy​stę​pu​ją​cych u dzie​ci z cho​ro​bą reu​ma​tycz​ną, ale nie po​tra​fi​ła od​- mó​wić dy​rek​to​ro​wi Fo​rum Kar​dio​lo​gicz​ne​go. Przy​je​cha​ła​by na​wet gdy​by dok​tor Lec​la​re za​ży​czył so​bie wy​kła​du o wy​ści​gach śli​ma​ków na pia​sku, po​nie​waż pro​po​zy​cja wi​zy​ty we Fran​cji była aż nad​to ku​szą​ca, by z niej nie sko​rzy​stać. Mon​sieur Lec​la​re mógł​by za​osz​czę​dzić mnó​stwo euro, gdy​by wie​dział, że jest skłon​na no​co​wać na pla​ży, ale do​trzy​mał obiet​ni​cy, przy​dzie​- la​jąc jej apar​ta​ment w pięk​nym ho​te​lu z wi​do​kiem na za​pie​ra​ją​ce dech w pier​si Mo​- rze Śród​ziem​ne. Re​we​la​cja. A te​raz… Uśmiech​nę​ła się. Te​raz po​pro​sił ją, by po za​koń​cze​niu tej kon​fe​ren​cji uda​ła się do Pa​ry​ża na spo​tka​nie ze stu​den​ta​mi me​dy​cy​ny. Pa​ryż… Nie​sa​mo​wi​te. Żeby po​ha​mo​wać roz​pie​ra​ją​ce ją uczu​cie unie​sie​nia, za​ci​snę​ła dło​- nie w pię​ści i za​ci​snę​ła war​gi. – Wi​taj, Tori. Szu​ka​łem cię. Po​wia​ło chło​dem. Ben​ji? Tu​taj? Wcze​śniej za​po​zna​ła się z li​stą pre​le​gen​tów, ale jego na​zwi​ska tam nie było. Jed​nak to na pew​no jego głos. Od​wróć się i sprawdź. Nie mo​gła. Bra​ko​wa​ło jej po​wie​trza, a do​bry na​strój prysł. Zrób to. Spójrz mu w oczy. Od​dy​cha​jąc mia​ro​wo, od​wró​ci​ła się. – Cześć, Ben. – Za​schło jej w ustach. Jaki on… przy​stoj​ny. Jak za​wsze. Tro​chę się zmie​nił. Przy​by​ło mu lat, to ja​sne. Jak​by zmę​czo​ny ży​ciem, jak​by do​- stał od nie​go na​ucz​kę. Trud​no się temu dzi​wić, zwa​żyw​szy oko​licz​no​ści, w ja​kich ją sie​dem lat temu opu​ścił. – Co ty tu ro​bisz? Los rzu​cił jej wy​zwa​nie… nie, gra​nat. Po​czu​ła się za​sy​pa​na odłam​ka​mi roz​pa​czy, zło​ści, zdzi​wie​nia, a na​wet tę​sk​no​ty. Wszyst​ko to w kil​ka se​kund prze​obra​zi​ło w po​- nu​ry żart jej po​now​nie po​ukła​da​ne ży​cie. – Przy​szło mi w ostat​niej chwi​li za​stą​pić jed​ne​go z mo​ich wspól​ni​ków. Mu​siał zo​-

stać w Lon​dy​nie z po​wo​du pro​ble​mów oso​bi​stych. Ten głos, któ​ry roz​po​zna​ła​by na koń​cu świa​ta, spra​wił, że prze​szył ją dreszcz, przy​po​mi​na​jąc o do​zna​niach, ja​kich wo​la​ła nie pa​mię​tać. Go​rą​ce noce na pla​ży na Fi​dżi, do​kąd się uda​li w po​dróż po​ślub​ną. Pierw​szy raz, gdy się z nią umó​wił, w szpi​- tal​nym bu​fe​cie, bo mie​li nie​ca​łą go​dzi​nę prze​rwy mię​dzy zmia​na​mi na od​dzia​le. Nie chcia​ła tego wspo​mi​nać. Wte​dy był dla niej Ben​jim. To zbyt po​ufa​łe, zbyt na​ła​do​wa​- ne wspo​mnie​nia​mi. Zdo​by​ła się na obo​jęt​ny ton. – Jak ci się żyje w Lon​dy​nie? Uśmie​chał się chy​ba szcze​rze, ale po​zo​ry po​tra​fią my​lić. Tak było przez kil​ka mie​się​cy, za​nim ją rzu​cił. Nie mia​ła po​ję​cia, jaki Ben jest te​raz. I nie chcia​ła tego wie​dzieć. Na pew​no? – Za​mie​rzam zo​stać part​ne​rem w kli​ni​ce kar​dio​lo​gicz​nej, w któ​rej te​raz pra​cu​ję, więc mam mało wol​ne​go cza​su, a je​śli już go mam, po​świę​cam go na swo​ją pa​sję hi​- sto​rycz​ną. W No​wej Ze​lan​dii nie zda​wa​łem so​bie spra​wy, ile jest w An​glii za​byt​ko​- wych zam​ków i pa​ła​ców. Mó​wił swo​bod​nym to​nem, jak​by było cał​kiem nor​mal​ne, że z nią roz​ma​wia po raz pierw​szy, od​kąd wy​szedł z ich miesz​ka​nia. Pła​kał wte​dy, ale usi​ło​wał to przed nią ukryć. Skup się na tym, co po​wie​dział te​raz, za​cho​wuj się, jak​by nie było czym się przej​- mo​wać. Na​po​mknął o zam​kach. Ku​po​wa​ła mu wte​dy al​bu​my ze zdję​cia​mi naj​pięk​- niej​szych an​giel​skich re​zy​den​cji. – Tro​chę inne niż ten „za​mek” w Mo​unt Ru​ape​hu, praw​da? – Na​wią​za​ła do ho​te​lu w No​wej Ze​lan​dii, gdzie ob​cho​dzi​li pierw​szą rocz​ni​cę ślu​bu. Na​wet się uśmiech​nę​- ła, mimo że ser​ce ści​skał jej ból. Prze​stań się uśmie​chać. Jesz​cze po​my​śli, że się cie​szysz z tego spo​tka​nia. – Zde​cy​do​wa​nie inne. – Ben spo​waż​niał. Zo​rien​to​wa​ła się, że wspo​mi​na te dwa cu​dow​ne dni na śnie​gu, a po​tem w ho​te​lo​- wym po​ko​ju, ale do​strze​gła też cień żalu. Ża​łu​je, że z nią roz​ma​wia? Po co wspo​- mnia​ła o Mo​unt Ru​ape​hu? – Wy​glą​dasz re​we​la​cyj​nie – rzu​cił to​nem od nie​chce​nia. Za​wsze po​tra​fił się zna​- leźć. Nie za​wsze mó​wił praw​dę i tyl​ko praw​dę, ale za​wsze wie​dział, co po​wie​dzieć. Przez te lata i ona się na​uczy​ła, na czym po​le​ga nie​zo​bo​wią​zu​ją​ca wy​mia​na zdań, więc ze spo​ko​jem zlek​ce​wa​ży​ła kom​ple​ment. – Ależ Ben, dzię​ku​ję. – Je​że​li wy​star​cza​ją​co czę​sto bę​dzie na​zy​wać go Be​nem, jej mózg w koń​cu za​po​mni, że Ben​ji kie​dy​kol​wiek ist​niał. – Na​praw​dę – od​parł pół​gło​sem. Za​brzmia​ło to cał​kiem szcze​rze. Nogi się pod nią ugię​ły. Po​czu​ła, że lada chwi​la pad​nie na zie​mię po​śród se​tek lu​- dzi. U stóp Bena. – Dzię​ku​ję – mruk​nę​ła. Mi​nę​ło sie​dem lat, od kie​dy po raz ostat​ni wi​dzia​ła Ben​jie​go, kur​czę, Bena, i to w okrop​nych oko​licz​no​ściach. Sie​dem dłu​gich lat, kie​dy sta​ra​ła się za​po​mnieć o nim oraz nie​uda​nym mał​żeń​stwie i bu​do​wać nowe ży​cie, z któ​re​go mo​gła​by być dum​na. Są​dzi​ła, że jej się to uda​ło. Do tej chwi​li, bo te​raz jej ser​ce wali jak sza​lo​ne. Jak​by nie do​pro​wa​dzi​li cze​goś do koń​ca. Idio​tycz​ne, bo ko​cha​ła go ca​łym swo​im je​ste​-

stwem, a on od​szedł, więc mu​sia​ła da​wać so​bie radę bez nie​go. A do tego z tra​ge​- dią, z któ​rą zo​sta​ła cał​kiem sama. Wy​star​czy​ło kil​ka mi​nut w jego to​wa​rzy​stwie, by jej mózg się za​wie​sił, stał się nie​zdol​ny do ja​kiej​kol​wiek sen​sow​nej wy​po​wie​dzi. W kli​ni​ce cie​szy​ła się opi​nią oso​- by roz​sąd​nej, ale te​raz po​wtó​rzy​ła się sy​tu​acja z ostat​nich mie​się​cy przed roz​sta​- niem, kie​dy nie wie​dzia​ła, jak roz​ma​wiać z Be​nem, by nie czuć się, jak​by zna​la​zła się pod wodą i to​nę​ła. Mi​ja​jąc ją, ktoś lek​ko ją po​pchnął, wów​czas Ben pod​szedł bli​żej i usta​wił się tak, by ją osło​nić przed tłu​mem wcho​dzą​cym do sali. Gdy do​tknął jej łok​cia, do​strze​gła skru​chę w jego oczach, któ​re kie​dyś na​zy​wa​ła kar​me​lo​wy​mi. – Tori, czu​ję, że zja​wia​jąc się tak na​gle, wy​trą​ci​łem cię z rów​no​wa​gi. Prze​pra​- szam. Coś ta​kie​go?! To zde​cy​do​wa​nie nie jest Ben​ji. Prze​pra​sza ją? Przez ostat​nie dwie mi​nu​ty wy​po​wie​dział wię​cej słów niż przez ostat​nie mie​sią​ce ich związ​ku. Przyj​rza​ła się mu uważ​nie. Te lata przy​da​ły wy​ra​zu jego spoj​rze​niu, po​głę​bi​ły zmarszcz​ki wo​kół ust i do​da​ły kil​ka srebr​nych pa​se​mek jego ciem​nym wło​som, ale to zde​cy​do​wa​nie ten sam Ben​ji, któ​re​go ko​cha​ła ca​łym ser​cem. To było jed​nak daw​- no temu. Z tą róż​ni​cą, że tam​ten męż​czy​zna nie prze​pra​szał. Spa​ko​wał swo​je rze​- czy i wy​szedł z ich wspól​ne​go domu, znik​nął. Za​tem to musi być Ben, nie Ben​ji. No pro​szę, już idzie jej le​piej. Ben. Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi, by ukryć kłę​bią​ce się w niej emo​cje, jed​no​cze​śnie od​su​wa​jąc jego rękę. Nie ży​czy so​bie, by jej przy​po​mi​nał o pło​mie​niu zmy​słów, jaki ich ogar​niał z każ​dym do​tknię​ciem. – Wca​le nie. Po pro​stu mnie za​sko​czy​łeś. Nic wię​cej. – Je​śli bę​dzie to czę​sto po​- wta​rzać, za​cznie w to wie​rzyć. Ro​zej​rzaw​szy się, ze zdzi​wie​niem za​uwa​ży​ła, jak szyb​ko sala się za​peł​nia. – Mu​szę po​szu​kać so​bie miej​sca. – Daj spo​kój. – Zno​wu za​ci​snął pal​ce na jej łok​ciu. – Mon​sieur Lec​la​re przy​słał mnie, że​bym cię za​pro​wa​dził na two​je miej​sce obok in​nych pre​le​gen​tów. – Ale ja mam re​fe​rat do​pie​ro ju​tro. Pro​wa​dząc ją przez salę, osła​niał ją przed tłu​mem. – Wszy​scy pre​le​gen​ci mają sie​dzieć w pierw​szym rzę​dzie przez całą kon​fe​ren​cję. Nie otrzy​ma​ła ta​kiej in​struk​cji. Więc nie uwol​ni się od Bena, a musi się otrzą​snąć z szo​ku. Oglą​da​nie go, słu​cha​nie tego ni​skie​go chro​pa​we​go gło​su, w któ​rym za​ko​- cha​ła się od pierw​szej chwi​li, bę​dzie wy​ma​ga​ło wy​sił​ku. W tym mo​men​cie nie mia​ła cza​su na ana​li​zo​wa​nie swo​jej re​ak​cji. Już nie była na nie​go zła. Po tylu la​tach nie po​win​na. To by su​ge​ro​wa​ło, że na​dal nosi go w ser​cu. O nie, Ben na​le​ży do prze​- szło​ści. Krop​ka. – Dok​tor Wells, na​sza Dama od Ser​ca… – Sta​nął przed nią mon​sieur Lec​la​re, by się przy​wi​tać, zgod​nie z eu​ro​pej​ską tra​dy​cją ca​łu​jąc ją w oba po​licz​ki. Tak ty​po​wą, że ser​ce zno​wu za​bi​ło jej moc​niej. – Je​stem szczę​śli​wy, mo​gąc pa​nią oso​bi​ście po​- znać i po​dzię​ko​wać, że ze​chcia​ła pani za​szczy​cić na​sze zgro​ma​dze​nie. Z uśmie​chem przy​słu​chi​wa​ła się sło​wom wy​po​wia​da​nym an​gielsz​czy​zną z fran​cu​- skim ak​cen​tem. In​try​gu​ją​cym, a za​ra​zem na​wet ro​man​tycz​nym, mimo że za​słu​żo​ny kar​dio​log był po sześć​dzie​siąt​ce. W szko​le w Auc​kland uczy​ła się fran​cu​skie​go, ale gdy po​przed​nie​go dnia, już w Ni​cei, kil​ka razy od​wa​ży​ła się otwo​rzyć usta, po​nio​sła

to​tal​ną po​raż​kę, bo nikt jej nie ro​zu​miał. – Dok​to​rze, to za​pro​sze​nie to dla mnie wiel​ki za​szczyt. – Pro​szę mi mó​wić Luc. Czy to two​ja pierw​sza wi​zy​ta we Fran​cji? – Tak. Ma​rzy​łam o tym od dziec​ka. Fran​cja za​wsze była na pierw​szym miej​scu mo​jej li​sty spraw do za​ła​twie​nia. – Po​dej​rze​wam, że na tej li​ście – wtrą​cił się Ben – znaj​du​je się też wy​pad do Mo​- ulin Ro​uge. Tori uwiel​bia ta​kie przed​sta​wie​nia. – Aha… – Luc się uśmiech​nął. – Do​brze się skła​da, że bę​dziesz w Pa​ry​żu. To bar​- dzo ro​man​tycz​ne mia​sto. – Mru​gnął do Bena. – Moja asy​stent​ka za​mó​wi dla was sto​lik. Tori po​spiesz​nie po​krę​ci​ła gło​wą. – Dzię​ku​ję, ale mam inne pla​ny. I wy​star​czy mi je​den bi​let. Luc pu​ścił jej sło​wa mimo uszu. – Ależ ko​niecz​nie mu​si​cie tam pójść! Z przy​jem​no​ścią się tym zaj​mę. Tori jesz​cze raz po​dzię​ko​wa​ła. Być może wy​pad w po​je​dyn​kę do ro​man​tycz​ne​go Pa​ry​ża brzmi ża​ło​śnie, ale show w Mo​ulin Ro​uge z dru​gim bi​le​tem w kie​sze​ni? Tra​- ge​dia. – Ser​decz​nie dzię​ku​je​my – ode​zwał się Ben. – Z przy​jem​no​ścią sko​rzy​sta​my. Ogar​nę​ło ją uczu​cie za​wo​du i za​zdro​ści. To ja​sne, że w jego ży​ciu jest ko​bie​ta. Ben nie jest mni​chem. Czy ta ko​bie​ta jest te​raz w ho​te​lu, czy sza​le​je na za​ku​pach, pod​czas gdy Ben wy​słu​chu​je re​fe​ra​tów? Czy to waż​ne? Już się z nie​go wy​le​czy​ła. – Za​pra​szam do pierw​sze​go rzę​du – po​wie​dział Luc. – Po​roz​ma​wia​my w trak​cie ko​la​cji. Ben przy​tak​nął, po czym zwró​cił się do Tori. – Dla​cze​go po roz​wo​dzie nie wró​ci​łaś do pa​nień​skie​go na​zwi​ska? Nie mia​ła ocho​ty o tym roz​ma​wiać. Nie tu​taj, ni​g​dy. – Po​myśl, ile by to kosz​to​wa​ło. Ile za​cho​du, żeby wpro​wa​dzić zmia​nę we wszyst​- kich dy​plo​mach i li​cen​cjach, w pasz​por​cie, ak​cie wła​sno​ści miesz​ka​nia. Tak było ła​- twiej. – My​śla​łem, że to bę​dzie pierw​sza rzecz, o jaką się po​sta​rasz. – Chy​ba był za​do​- wo​lo​ny. – Na​dal miesz​kasz w na​szym apar​ta​men​cie? Ben​ji, od​puść so​bie, te​raz to jest mój apar​ta​ment. Szcze​rze mó​wiąc, nie zmie​ni​ła miej​sca za​miesz​ka​nia ani na​zwi​ska, bo… bo by​ło​by to rów​no​znacz​ne z od​cię​ciem się od nie​go. Gdy się roz​wo​dzi​li, nie była na to przy​go​to​wa​na. – Je​śli ci to prze​szka​dza, zaj​mę się tym za​raz po po​wro​cie. – Ale z miesz​ka​nia nie zre​zy​gnu​je, bo je bar​dzo lubi. To jej schro​nie​nie. Żeby usu​nąć wspo​mnie​nia, prze​- ma​lo​wa​ła je na inne ko​lo​ry. Opa​dła na pierw​szy wol​ny fo​tel. Ben jest tu​taj, w Ni​cei, na kon​fe​ren​cji, po​my​śla​ła, czu​jąc ucisk w doł​ku. Stał nad nią. – Mogę za​jąć miej​sce obok cie​bie? – Da​jesz mi wy​bór? – mruk​nę​ła, po czym po​ża​ło​wa​ła tego tonu. Mimo to chcia​ła być sama. Trud​no o to wśród se​tek lu​dzi, ale Ben mógł​by usiąść gdzie in​dziej, da​jąc jej czas

na ochło​nię​cie. Po​wiódł wzro​kiem po ca​łym rzę​dzie. – Oba​wiam się, że nie. – Uśmiech​nął się. – Obie​cu​ję, że nie na​ro​bię ci kło​po​tu. In​ny​mi sło​wy bę​dzie szar​manc​ki i ser​decz​ny, żeby się jej przy​po​do​bać, bo nie zniósł​by, gdy​by po​zo​sta​ła nie​czu​ła na jego urok. Tak, urok to jego mo​dus ope​ran​di. W ten spo​sób zdo​by​wał wszyst​ko i wszyst​kich, na któ​rych mu za​le​ża​ło. No cóż, ona się na to nie na​bie​rze. – Okej. – Skrzy​żo​wa​ła nogi, prze​no​sząc wzrok na po​dium. Ale, nie​ste​ty, już spra​wił jej kło​pot. Po​ru​szył jej emo​cje. Ben​ji był jej pierw​szą i je​- dy​ną mi​ło​ścią. Czy to zna​czy, że jej re​ak​cja jest zro​zu​mia​ła i że gdy tyl​ko się otrzą​- śnie z wra​że​nia, bę​dzie w sta​nie nor​mal​nie roz​ma​wiać, nie czu​jąc po​trze​by do​ty​ka​- nia jego rąk czy po​licz​ka? Wes​tchnę​ła. Do​tknąć Bena? Też po​mysł! Uciekł​by od razu… co być może roz​wią​za​ło​by sy​tu​ację. Nie, po​sta​ra się go igno​ro​wać, sku​pi się wy​łącz​nie na pre​le​gen​tach. Na nie​szczę​- ście było za wcze​śnie, by na​ło​żyć słu​chaw​ki. To by ją od​dzie​li​ło od Bena, ale na ra​- zie musi cze​kać. Gdy pro​stu​jąc się, głę​bo​ko ode​tchnę​ła, po​czu​ła znie​wa​la​ją​cy bu​- kiet cy​tru​so​wo-so​sno​wej kom​po​zy​cji. – Uży​wasz tej sa​mej wody po go​le​niu. – To moja ulu​bio​na. – Po​chy​lił się ku niej. Kur​czę! Na​praw​dę po​wie​dzia​ła to na głos? Te​raz ban​ko​wo Ben zro​zu​mie to opacz​nie. Żeby nie czuć tego za​pa​chu, spró​bo​wa​ła od​dy​chać jak naj​pły​cej. Na nic. Wbrew ocze​ki​wa​niom na​gle po​czu​ła się, jak​by we​szła do gaju cy​try​no​we​go oto​czo​- ne​go la​sem so​sno​wym. Z Ben​jim. Wró​ci​ło pew​ne wspo​mnie​nie. Po pierw​szej rand​ce z nim nie mo​gła oprzeć się po​ku​sie ku​pie​nia ta​kiej wody. Za​pa​ko​wa​ła ją w bia​ły pa​- pier z na​dru​ko​wa​ny​mi czer​wo​ny​mi ser​dusz​ka​mi. Na dru​giej rand​ce, kie​dy po raz pierw​szy po​szli do łóż​ka, ro​ze​brał się do maj​tek… bia​łych w czer​wo​ne ser​dusz​ka. Mu​szę stąd iść, po​my​śla​ła. Po​sto​ję w głę​bi sali. Za​czę​ła się pod​no​sić aku​rat w chwi​li, gdy roz​le​gły się okla​ski, więc usia​dła z po​wro​tem. Kon​fe​ren​cja się roz​po​- czę​ła. Dok​tor Lec​la​re się​gnął do mi​kro​fo​nu. – Mes​da​mes et mes​sieurs, wi​tam pań​stwa na dzie​sią​tym eu​ro​pej​skim fo​rum kar​- dio​lo​gicz​nym. Przez trzy dni bę​dzie​my mie​li oka​zję wy​słu​chać wie​lu za​słu​żo​nych spe​cja​li​stów, któ​rzy za​szczy​ci​li swo​ją obec​no​ścią na​szą kon​fe​ren​cję. Uszczyp​nę​ła się. Je​stem we Fran​cji, na kon​fe​ren​cji spe​cja​li​stów z Eu​ro​py i Ame​- ry​ki. Jesz​cze raz się uszczyp​nę​ła. Sie​dzę obok by​łe​go męża. Za​ci​snę​ła zęby, bo na​- gle zro​bi​ło jej się sła​bo. Po​pra​wia​jąc się w fo​te​lu, Ben​ji nie​chcą​cy do​tknął łok​ciem jej ra​mie​nia. Nie spodo​- ba​ło się jej ogar​nia​ją​ce ją uczu​cie cie​pła, któ​re zwięk​szy​ło jesz​cze na​pię​cie trzy​ma​- ją​ce ją, od​kąd się z nią przy​wi​tał. – Wstań – szep​nął. – To dla cie​bie te bra​wa. Ze​rwa​ła się z miej​sca, sta​jąc twa​rzą do au​dy​to​rium, za​mru​ga​ła ni​czym za​jąc ośle​- pio​ny re​flek​to​ra​mi, po czym sztucz​nie sie uśmiech​nę​ła. Dla​cze​go biją jej bra​wo? Kła​nia​ła się na pra​wo i lewo. Za​cho​wu​je się jak kró​lo​wa. Trze​ba było zo​stać w Auc​kland, gdzie mało kto ją zna. – Przed​sta​wię te​raz człon​ków na​sze​go piąt​ko​we​go pa​ne​lu. Ben​ja​min Wells, kar​-

dio​chi​rurg z Lon​dy​nu. – Po​tem jesz​cze trzech spe​cja​li​stów, z któ​ry​mi Ben miał roz​- ma​wiać o no​wej opra​co​wa​nej przez nich me​to​dzie opie​ki nad pa​cjen​ta​mi po prze​- szcze​pie​niu ser​ca. Gdy męż​czyź​ni wsta​li, owa​cja przy​bra​ła na sile. Tori już mo​gła usiąść. Bez​wied​- nie przy​łą​czy​ła się do okla​sków, czu​jąc jak​by dumę z Bena. Był in​te​li​gent​ny i za​- wsze skon​cen​tro​wa​ny na kar​dio​lo​gii oraz pa​cjen​tach. Ko​rzy​sta​jąc z tego, że Ben stoi, przyj​rza​ła mu się uważ​nie. Mało ci go? Za​par​ło jej dech w pier​siach. Na​dal przy​stoj​ny, ale sie​dem lat póź​niej, po dra​ma​tycz​nych prze​ży​ciach zwią​za​nych z nie​po​trzeb​nym i kon​tro​wer​syj​nym zgo​nem jego pa​cjent​- ki, a do tego ich roz​sta​niem, uzna​ła, że jego rysy wy​szla​chet​nia​ły, że jest jesz​cze bar​dziej po​cią​ga​ją​cy. W koń​cu usiadł. – Przy​glą​dasz mi się. – Żeby się upew​nić, czy znam czło​wie​ka, obok któ​re​go przy​szło mi sie​dzieć w pierw​szym rzę​dzie. – Znasz go? Znasz mnie? – W jego oczach do​strze​gła smu​tek. – Da​lej przy go​le​niu prze​ma​wiasz do lu​stra i pod​śpie​wu​jesz, fał​szu​jąc? Po​krę​cił gło​wą. – Nie mam na to cza​su. Wte​dy na to czas znaj​do​wał. – Śpisz na brzu​chu? – Nie. Ko​lej​na zmia​na. – Chcesz mieć sze​ścio​ro dzie​ci? – Zgo​dzę się na jed​no. Mało bra​ko​wa​ło, a by je miał. Za​la​ła ją fala smut​ku. Ich dziec​ko. To, któ​re stra​ci​- ła, ale on o tym nie wie. – Jak wy​pa​dłem? – za​py​tał. – Nie, nie znam cię – wy​krztu​si​ła. Nie po​tra​fi​ła zdo​być się na uśmiech. – Prze​pra​- szam – po​wie​dzia​ła ci​cho – ale chcę po​słu​chać dok​to​ra Lec​la​re’a. Wo​la​ła unik​nąć spoj​rze​nia tych oczu, któ​re wi​dzia​ły za dużo, wie​dzia​ły za dużo i nie​odmien​nie zdo​by​wa​ły dla nie​go to, cze​go za​pra​gnął. Szko​da, że tego sa​me​go nie czuł do niej. Mo​gli​by wte​dy roz​wią​zać swe pro​ble​my, za​nim ich prze​ro​sły. Uzna​- ła, że przez kil​ka na​stęp​nych dni naj​trud​niej​szym wy​zwa​niem bę​dzie nie ulec cza​ro​- wi Ben​ja​mi​na Wel​l​sa, bo łą​czy się z nim zbyt wie​le wspo​mnień, do​brych i złych, by uda​ło się im obejść pole mi​no​we i uda​wać, że nic się nie sta​ło. Nie miał jej za złe, że po​trak​to​wa​ła go tak chłod​no. Gdy​by w Lon​dy​nie miał tro​- chę wię​cej niż dwa​na​ście go​dzin do od​lo​tu i roz​pacz​li​wie nie szu​kał za​stęp​cy, spró​- bo​wał​by się z nią skon​tak​to​wać, uprze​dzić, że bę​dzie w Ni​cei, by unik​nąć za​kło​po​- ta​nia. Z tym że ani ona, ani on nie byli za​kło​po​ta​ni. To spo​tka​nie nimi wstrzą​snę​ło. Czy mógł​by za​po​mnieć, jak pięk​na jest Tori? Za​ko​chał się w jej kla​sycz​nych ry​- sach, nie​ska​zi​tel​nej kar​na​cji i ciem​no​nie​bie​skich oczach. Od pierw​sze​go wej​rze​nia. Pew​ne​go dnia do​strzegł ją na dru​gim koń​cu od​dzia​łu, a gdy ją za​gad​nął, ro​ze​śmia​ła się. To wy​star​czy​ło.

Gdy​by za​mknął oczy, miał​by pod po​wie​ka​mi ob​ra​zy tam​te​go po​ran​ka. To był jej pierw​szy dzień w szpi​ta​lu kar​dio​lo​gicz​nym w Auc​kland. Po coś ją wy​sła​no na od​- dział, na któ​rym pra​co​wał jako kar​dio​chi​rurg, zbie​ra​jąc do​świad​cze​nie przed pod​ję​- ciem prak​ty​ki pry​wat​nej. Tori, bra​ku​je mi cie​bie. Tak, tę​sk​nię za tobą. Do​pie​ro te​raz do tego się przy​zna​ję, ale to praw​da. Od roz​- sta​nia z tobą z żad​ną ko​bie​tą nie zwią​za​łem się po​waż​nie. Nie mia​łem ocho​ty. Ob​ser​wu​jąc Tori, któ​ra aku​rat roz​ma​wia​ła z dwo​ma uczest​ni​ka​mi fo​rum, po​czuł ogrom​ną tę​sk​no​tę. Ale mię​dzy nimi ko​niec. To się nie po​wtó​rzy. Tori go do sie​bie nie do​pu​ści, chy​ba że wśród licz​ne​go zgro​ma​dze​nia. Skrzyw​dził ją po​twor​nie. Wte​dy wy​da​wa​ło mu się, że ma kon​kret​ne po​wo​dy, ale póź​niej, kie​dy bu​rza uci​chła i miał spo​ro cza​su na re​- flek​sję, zro​zu​miał, że od​gry​wał się na niej za to, że w nie​go nie wie​rzy​ła, że pod​wa​- ży​ła jego pro​fe​sjo​na​lizm w trak​cie tam​tej ope​ra​cji, tym bar​dziej że mia​ła ra​cję. Wstyd go zże​rał, jesz​cze za​nim za​kwe​stio​no​wa​ła jego uczci​wość za​wo​do​wą. Po​- tem było jesz​cze go​rzej. Je​że​li wła​sna żona nie ma do nie​go za​ufa​nia, to kto inny miał​by mu ufać? Na​wet oj​ciec nie kwe​stio​no​wał jego winy, ukry​wał to, szu​ka​jąc win​nych gdzie in​dziej, co po​gar​sza​ło sy​tu​ację. Gdy ją te​raz zo​ba​czył, do​tknął jej ręki, od​dy​chał tym sa​mym co ona po​wie​trzem, po​czuł bez​gra​nicz​ną tę​sk​no​tę. Po​waż​nie? To nie może być tę​sk​no​ta do Tori. Mię​dzy nimi sto​ją nie​roz​wią​za​ne pro​ble​my, któ​rych nie uda​ło się na​pra​wić, gdy byli w związ​ku. Na​wet gdy​by wy​ja​śnił, dla​cze​go się z nie​go wy​pi​sał, nie ma szan​sy, by Tori zdo​by​ła się wo​bec nie​go na bez​wa​run​ko​we za​ufa​nie, a co za tym idzie, by zno​- wu go po​ko​cha​ła. W naj​gor​szych chwi​lach ich ku​le​ją​ce​go mał​żeń​stwa ży​czył jej jak naj​le​piej w pra​- cy, w ży​ciu pry​wat​nym, w czym​kol​wiek, cze​go pra​gnę​ła. Za​wsze. Po roz​wo​dzie ży​- czył jej tego jesz​cze bar​dziej. Jego wina po​le​ga​ła na tym, że ją od​trą​cił, kie​dy jej roz​pacz​li​wie po​trze​bo​wał. Wie​dzia​ła o tym, a on wi​dział w jej spoj​rze​niu ura​zę, ile​- kroć się przed nią za​my​kał. Był jej dłuż​ni​kiem za mnó​stwo rze​czy, ale jed​no​cze​śnie za​bi​ja​ły go jej oskar​że​nia. Mimo to nie po​tra​fił wy​znać jej praw​dy. – Ben, na​resz​cie! Szu​kam cię, od kie​dy wy​pu​ści​li nas na kawę. John. Po​da​li so​bie dło​nie. – Wy​pu​ści​li? Mó​wisz, jak​by​śmy zna​leź​li się w wię​zie​niu. Co u cie​bie? Kopę lat! Kur​czę, od ostat​nie​go spo​tka​nia John bar​dzo utył. – Za dużo. – John wes​tchnął. – Ale do​my​ślam się, że Syd​ney jest za da​le​ko, że​byś wpadł od​wie​dzić ro​dzin​ne stro​ny. – To praw​da, Syd​ney nie jest o rzut be​re​tem. – Ale to jego ko​lej, więc po​wi​nien się po​sta​rać. John był jego naj​lep​szym kum​plem, gdy po roz​wo​dzie za​miesz​kał w Syd​- ney, usi​łu​jąc się po​zbie​rać. – Od​wie​dzę was, jak tyl​ko uda mi się wziąć urlop. Okej? – Bły​ska​wicz​nie pod​jął de​cy​zję. Kie​dy do​wie się o tym Rita, żona Joh​na, trud​no się bę​dzie wy​co​fać. – Umo​wa stoi. – Wzrok Joh​na po​wę​dro​wał w stro​nę Tori. – To two​ja była. – Tak, Tori. – John mu​siał sły​szeć jej na​zwi​sko, gdy przed​sta​wia​no ją ze​bra​nym. Czy wszy​scy mają ich za parę mał​żeń​ską z ra​cji ta​kie​go sa​me​go na​zwi​ska? Nie prze​ko​na​ło go wy​ja​śnie​nie, dla​cze​go go nie zmie​ni​ła. To nie pa​so​wa​ło do daw​-

nej Tori, któ​ra bez zwło​ki ro​bi​ła, co na​le​ża​ło. Ile​kroć na​tknął się na jej na​zwi​sko w ar​ty​ku​le na​uko​wym, a ostat​nio w pro​gra​mie kon​fe​ren​cji, ro​bi​ło mu się cie​pło na ser​cu… do tego po​ran​ka. Roz​wie​dli się. Ta​kie samo na​zwi​sko nic nie zna​czy, nie su​- ge​ru​je żad​nej wię​zi. John nie od​pusz​czał. – Mało z fo​te​la nie spa​dłem, kie​dy wsta​ła ma​da​me Wells. Wie​dzia​łem, że tu bę​- dzie, ale nie po​dej​rze​wa​łem, że jest taka uro​dzi​wa. Jak naj​szyb​ciej zmie​nić te​mat! – Rita ci to​wa​rzy​szy? – Chy​ba so​bie nie wy​obra​żasz, że pu​ści​ła​by mnie sa​me​go do Fran​cji? – John sze​- ro​ko się uśmiech​nął. – Wolę nie my​śleć, co się te​raz dzie​je z moją kar​tą kre​dy​to​wą. – Rita, wy​lu​zuj! Mam na​dzie​ję, że za​sza​le​jesz. – Ben wie​dział, że ta drob​niut​ka dziew​czy​na, oczko w gło​wie Joh​na, jest oszczęd​na. Po​cho​dzi​ła z bied​nej ro​dzi​ny, a ma​jąc mnó​stwo pie​nię​dzy, nie sta​ła się roz​rzut​na, acz​kol​wiek ko​rzy​sta​jąc z wi​zy​ty we Fran​cji, mo​gła​by so​bie tro​chę po​fol​go​wać. Lu​bił ją i za​zdro​ścił Joh​no​wi tego, co ich łą​czy. Tak było na po​cząt​ku z Tori, do​pó​ki nie po​peł​nił tej fa​tal​nej po​mył​ki. Prze​- stań my​śleć o Tori. Skon​cen​truj się na Joh​nie. – Co sły​chać w Syd​ney Ho​spi​tal? – Sta​le mam za mało cza​su na prze​ba​da​nie pa​cjen​ta tak, jak bym chciał, ale poza tym nie na​rze​kam. A u cie​bie? Na​dal po​do​ba ci się na Har​ley Stre​et? – Ab​so​lut​nie. Spę​dzam tam więk​szość cza​su. – Na​wet wie​czo​ry, kie​dy wszy​scy inni są w domu z ro​dzi​ną, a na nie​go cze​ka je​dy​nie po​si​łek przy​go​to​wa​ny przez do​- cho​dzą​cą go​spo​się. – Pra​cu​ję w try​bie dwa​dzie​ścia czte​ry na sie​dem. Z prze​rwą na kil​ka naj​bliż​szych dni. Miał na​dzie​ję, że tro​chę się zre​lak​su​je. Czuł, że z po​wo​du wy​czer​pa​nia może po​peł​nić błąd. Po raz dru​gi. Prze​szył go dreszcz. Do​stał od losu bo​le​sną na​ucz​kę, że na​le​ży ro​bić prze​rwy, by do​ła​do​wać so​bie ba​te​- rie. Prze​mę​czo​ny chi​rurg robi błę​dy. Na twa​rzy Joh​na do​strzegł po​dej​rza​ny uśmie​- szek. – O co ci cho​dzi? – Uszom nie wie​rzę. Pra​cu​jesz cały dzień. A czas na roz​ryw​ki? Na damy? Chy​ba o nich nie za​po​mnia​łeś? Wzrok Bena po​wę​dro​wał ku pięk​nej ru​do​wło​sej kil​ka me​trów od nich. Oto dama, dama z krwi i ko​ści. Dama, któ​ra ni​g​dy nie pla​no​wa​ła ko​rzy​stać z jego ra​mie​nia, bo był przy​stoj​ny, ani z jego pie​nię​dzy, ani po​ka​zy​wać się z kar​dio​chi​rur​giem Ben​ja​mi​- nem Wel​l​sem. Nie, ko​cha​ła go za to, jaki był, ze wszyst​ki​mi jego wa​da​mi. Tak mu się przy​naj​mniej wy​da​wa​ło. – Nie wstą​pi​łem do za​ko​nu. – Roz​wa​żasz moż​li​wość po​wro​tu na an​ty​po​dy czy już na do​bre za​pu​ści​łeś ko​rze​- nie w An​glii? Ben się za​my​ślił. Do​brze wspo​mi​nał po​byt w Syd​ney, mie​ście, któ​re kul​tu​ro​wo nie od​bie​ga​ło od Auc​kland. Lon​dyn był inny. Po​do​ba​ło mu się samo mia​sto, spek​ta​kle te​- atral​ne, noc​ne klu​by, jego hi​sto​ria oraz sztu​ka, a za okna​mi jego miesz​ka​nia roz​cią​- gał się ba​jecz​ny wi​dok na Ta​mi​zę. Mimo to nie czuł, że to jest jego miej​sce na zie​mi. – Jak leje non stop przez kil​ka dni albo po​wie​je po​lar​nym zim​nem to, ow​szem, coś ta​kie​go przy​cho​dzi mi do gło​wy. Ale nie, te​raz je​stem lon​dyń​czy​kiem. – Tak sta​rał

się prze​ko​ny​wać sa​me​go sie​bie, zwłasz​cza w te dni, kie​dy do​pa​da​ła go tę​sk​no​ta za Auc​kland. Bez​wied​nie po​wę​dro​wał wzro​kiem do Tori, któ​ra ro​ze​śmia​ła się, od​rzu​ciw​szy gło​- wę do tyłu. Nikt, kto na nią pa​trzy, nie ma po​ję​cia, jak pięk​nie wy​glą​da​ją jej wło​sy roz​rzu​co​ne na po​dusz​ce, ja​kie są je​dwa​bi​ste. – Pora wra​cać na miej​sce – orzekł John. – Spo​tkasz się z nami w ba​rze na drin​ka przed ko​la​cją? – Wpół do siód​mej? – Dwa drin​ki i po​ga​węd​ka z przy​ja​ciół​mi po​mo​gą mu na chwi​lę za​po​mnieć o Tori. Nie ocze​ki​wał, że się od niej uwol​ni w cza​sie trwa​nia kon​fe​ren​cji, mimo to każ​da mi​nu​ta spę​dzo​na bez niej po​zwo​li mu od​zy​skać rów​no​wa​gę we​wnętrz​ną. Czyż nie?

ROZDZIAŁ DRUGI Stu​ka​jąc ob​ca​sa​mi no​wych szpi​lek, tym ra​zem czer​wo​nych, po​dą​ża​ła za kel​ne​rem do wy​zna​czo​ne​go jej sto​łu. Po​nad mo​rzem głów go​ści za​pro​szo​nych na ko​la​cję, któ​- rzy już za​ję​li miej​sca, do​strze​gła sto​ją​ce​go Bena. W mia​rę jak od​le​głość mię​dzy nimi się kur​czy​ła, do​tar​ło do niej, że zmie​rza w jego stro​nę. – To chy​ba po​mył​ka – po​wie​dzia​ła, zrów​naw​szy się z nim. Jed​nak na ob​ru​sie le​ża​ła kar​ta ze zło​co​ny​mi brze​ga​mi, a na niej czar​no na bia​łym wy​dru​ko​wa​ne „Ma​da​me Wells”. Tuż obok dru​ga kar​ta z imie​niem je​dy​ne​go czło​wie​- ka spo​śród ty​sią​ca dwu​stu ze​bra​nych, obok któ​re​go wo​la​ła​by nie sie​dzieć. Ben, nie​spe​szo​ny, z uśmie​chem od​su​nął jej krze​sło. – By​ło​by dużo cie​ka​wiej, gdy​by taka po​mył​ka się zda​rzy​ła przy przy​dzie​la​niu nam po​koi w ho​te​lu. – Po moim tru​pie, Ben​ji… Ben. – Za póź​no. Uśmiech​nął się sze​rzej, po czym przy​su​nął do niej. – Uszom nie wie​rzę. Po​wie​dzia​łaś „Ben​ji” – szep​nął. Uśmiech na jego war​gach przy​gasł, ustę​pu​jąc smut​ko​wi, któ​ry rano wy​czy​ta​ła w jego oczach. Od​wró​ci​ła się ple​ca​mi. Co wię​cej mo​gła zro​bić? Wku​rzył ją żar​cik o po​ko​jach ho​- te​lo​wych, cho​ciaż nie po​wi​nien. To, że będą sie​dzieć obok sie​bie przy sto​le, nie zna​- czy, że przez cały wie​czór bę​dzie ska​za​na wy​łącz​nie na nie​go, cho​ciaż ja​kaś jej część bar​dzo tego chcia​ła. Ro​zej​rzaw​szy się za kimś zna​jo​mym, za​uwa​ży​ła ko​bie​tę mniej wię​cej w jej wie​ku, przy​glą​da​ją​cą się im i nie​kry​ją​cą roz​ba​wie​nia. Za​go​to​wa​ło się w niej. Dla​cze​go ob​- cych lu​dzi cie​szą ta​kie scen​ki? Ko​la​cja jesz​cze się nie roz​po​czę​ła, a ona już mia​ła ocho​tę wyjść. Se​kun​dę póź​niej nie​zna​jo​ma wy​cią​gnę​ła do niej rękę przez stół. – Hej, je​stem Rita McIn​ty​re, a tam, obok Bena, sie​dzi John, mój mąż. Tori po​skro​mi​ła ner​wy i uści​snę​ła jej dłoń. Cie​płą jak jej uśmiech. – Tori Wells – przed​sta​wi​ła się. – Do​my​śli​łam się. Miło cię po​znać. Zna​my się z Be​nem, od​kąd prze​pro​wa​dził się do Syd​ney. Ben i John pra​co​wa​li w Syd​ney Ho​spi​tal, więc się za​przy​jaź​ni​li, ale od kie​dy wy​niósł się do Lon​dy​nu, wi​du​je​my go bar​dzo rzad​ko. Na​ma​wia​my go do po​- wro​tu, że​by​śmy mo​gli spo​ty​kać się czę​ściej. Na​sze dzie​cia​ki bar​dzo za nim tę​sk​nią. Na​tłok in​for​ma​cji. Przed ocza​mi sta​nął jej ob​raz Bena gra​ją​ce​go z dzieć​mi w pił​- kę. Oraz Bena, jak przy​tu​la za​pła​ka​ne dziec​ko albo ku​pu​je mu lody. Był​by cu​dow​- nym oj​cem, gdy​by do​stał szan​sę. Od​kaszl​nę​ła, roz​glą​da​jąc się za kel​ne​rem. Przy​da​- ła​by się szklan​ka wody. Wca​le jej to nie in​te​re​su​je. Jego ży​cie nie ma z nią nic wspól​ne​go, cho​ciaż kie​dyś tego chcia​ła. I mało bra​ko​wa​ło, by się to zi​ści​ło. – Nie są​dzę, żeby Tori mia​ła ocho​tę roz​ma​wiać aku​rat o mnie – Ben ostrzegł Ritę. Rita ani tro​chę się nie spe​szy​ła. – Ja​sne, że ma. Za​ło​żę się, że śle​dzi two​ją ka​rie​rę tak jak ty jej. Praw​da, Tori?

Ups! Ben jest na bie​żą​co z tym, co ro​bię? Po​wiedz praw​dę, to nie boli. – Masz ra​cję, śle​dzę. – Do​strze​gła zdzi​wie​nie na jego twa​rzy. – I po​dzi​wiam, ale moim zda​niem było to oczy​wi​ste już na stu​diach. – Hola, Tori, nie prze​ho​luj! Ro​zej​rza​ła się. Gdzie ten kel​ner?! Czy​li Ben ob​ser​wu​je jej po​czy​na​nia za​wo​do​we. To wy​ja​śnia, skąd wie, że nie zmie​ni​ła na​zwi​ska. Zda​je się, że o so​bie nie za​po​mnie​- li. Zro​bi​ło się jej cie​pło na ser​cu. In​te​re​su​ją​ce, że cie​ka​wi go, co ona robi, że kom​- plet​nie jej nie skre​ślił. Spoj​rzaw​szy na swo​je​go by​łe​go męża, po​czu​ła falę przy​jem​ne​go cie​pła. – Dzię​ku​ję za kom​ple​ment – po​wie​dział. – Ostat​nio los mi sprzy​jał, więc uda​ło mi się spo​ro osią​gnąć. Obo​je wie​dzie​li co nie​co o przy​chyl​no​ści losu albo o jej bra​ku. Za​miast za​ro​zu​- mial​stwa w jego gło​sie, tym ra​zem za​brzmia​ła moc​na nuta wia​ry w sie​bie. Oto osob​nik bar​dziej sta​bil​ny niż ten, za któ​re​go wy​szła. Wia​ra w sie​bie utem​pe​ro​wa​na przez ży​cie. Tak, na ni​wie za​wo​do​wej otrzy​mał nie​złą lek​cję po​ko​ry. Rita uśmiech​nę​ła się, jak​by wy​gra​ła los na lo​te​rii. – Ben, usiądź wresz​cie. I za​mów dla nas ja​kieś drin​ki. Tori i ja mu​si​my ob​ga​dać kil​ka po​waż​nych kwe​stii. – Prze​nio​sła wzrok na Tori. – Gdzie ku​pi​łaś tę su​kien​kę? Re​we​la​cyj​na. Chcę taką samą. No, może po​dob​ną. Nie mo​że​my ubrać się iden​tycz​- nie. Bez​po​śred​niość Rity po​mo​gła Tori się zre​lak​so​wać. Przed tą ko​bie​tą nie mia​ła nic do ukry​cia. Chy​ba że tę sta​rą hi​sto​rię, z któ​rej ni​ko​mu się nie zwie​rza​ła. – Wczo​raj za​raz po przy​jeź​dzie po​szłam na za​ku​py. – Nie by​łaś wy​koń​czo​na dłu​gim lo​tem? – Ja​sne, że by​łam, ale prze​cież wy​lą​do​wa​łam we Fran​cji. Mia​łam mar​no​wać cen​- ny czas na spa​nie? Tu​taj są nie​sa​mo​wi​te skle​py, zwłasz​cza z bu​ta​mi. Nie do prze​- ocze​nia. Po​czu​ła, że Ben sia​da, a gdy nie​chcą​cy do​tknął udem jej uda, po​spiesz​nie się od​su​- nę​ła, jed​no​cze​śnie za​ci​ska​jąc zęby, zła, że na naj​lżej​szy jego do​tyk pod​ska​ku​je jej tem​pe​ra​tu​ra. – Mów, gdzie są te skle​py. Albo le​piej. Masz ja​kieś luki w pro​gra​mie tego spę​du, żeby mnie tam za​pro​wa​dzić? – Na pew​no mam ja​kieś luki, ale mu​szę to jesz​cze spraw​dzić. Po ko​la​cji dam ci znać. Wpadł mi w oko je​den ża​kiet, co do któ​re​go nie mo​głam się zde​cy​do​wać. Przy​da mi się two​ja opi​nia. Za​ku​py za​wsze za​słu​gu​ją na to, żeby im po​świę​cić go​dzi​nę lub trzy, a poza tym by​ła​by to oka​zja, by le​piej po​znać Ritę. Oby Ben nie miał z tym pro​ble​mu, bo prze​- cież Rita i jej mąż to jego przy​ja​cie​le. – Cze​go się na​pi​jesz? – Po​czu​ła zna​ny so​sno​wy za​pach. Od​wró​ciw​szy się w stro​nę Bena, zo​ba​czy​ła, że tuż za ich ple​ca​mi stoi kel​ner. – Po​pro​szę wodę ga​zo​wa​ną. Jak on roz​kosz​nie wy​glą​da, kie​dy tak uno​si brwi. Chy​ba się zdzi​wił, że nie pije al​- ko​ho​lu. Nie miał prze​cież po​ję​cia, że za przy​czy​nę po​ro​nie​nia uzna​ła al​ko​hol. Od tam​tej kosz​mar​nej nocy nie wy​pi​ła ani kro​pli. Nie wie​dział, że była w cią​ży. Za​czę​ła ostro pić, kie​dy w ich związ​ku po​ja​wi​ły się złe zmia​ny. Al​ko​hol po​zwa​lał jej na chwi​lę o nich za​po​mnieć i po​ma​gał za​snąć. Spra​wy za​szły tak da​le​ko, że Ben

praw​do​po​dob​nie na​wet nie za​uwa​żył, do ja​kie​go stop​nia nad​uży​wa​ła al​ko​ho​lu, w któ​rym to​pi​ła smu​tek. Po​zo​sta​li za​ma​wia​li wina, a gdy kel​ner od​szedł, resz​ta go​ści przy sto​le za​czę​ła na​wza​jem się przed​sta​wiać. Gdy roz​mo​wa ze​szła na te​ma​ty ogól​ne, Tori ode​tchnę​- ła. Aż… – Wy​glą​dasz prze​pięk​nie – ode​zwał się Ben pół​gło​sem w prze​rwie mię​dzy da​niem głów​nym i mową sław​ne​go fran​cu​skie​go kar​dio​lo​ga. – Rita traf​nie za​uwa​ży​ła, że w tej su​kien​ce jest ci wy​jąt​ko​wo do twa​rzy. Czerń za​wsze pa​so​wa​ła do two​jej kar​- na​cji. Ale to nie ko​lor go za​in​te​re​so​wał, a jej de​kolt. – Prze​stań – szep​nę​ła. Gdy​by wie​dzia​ła, że przyj​dzie jej sie​dzieć koło nie​go, ubra​ła​by się w wo​rek. Tak, czę​sto po​wta​rzał, że na​wet wo​rek wy​glą​dał​by na niej jak naj​mod​niej​sza kre​acja. Za​ci​snę​ła pal​ce. Zde​cy​do​wa​nie za dużo wspo​mnień. Jak się oka​zu​je, nie wy​pa​ro​wa​- ły i te​raz przy​po​mi​na​ją jej o tym, o czym nie chcia​ła my​śleć. Kie​dy w koń​cu ode​rwał od niej wzrok, jego oczy prze​peł​niał smu​tek. Kie​dyś jego pew​ność sie​bie gra​ni​czy​ła z bez​czel​no​ścią, bo za​wsze do​sta​wał to, cze​go za​pra​- gnął. Te​raz był to inny Ben, sto​no​wa​ny, bar​dziej wy​czu​lo​ny na uczu​cia in​nych. Ko​- cha​ła go i była z nie​go dum​na, gdy od​mó​wił pro​po​zy​cji po​mi​nię​cia wpad​ki w swo​im CV, opcji przed​sta​wio​nej przez ojca. Wy​ma​ga​ło to od nie​go ogrom​nej od​wa​gi i głę​- bo​kich prze​my​śleń. Wy​do​ro​ślał, zmie​nił się, ale to na​dal jej Ben​ji. Ben​ji? Kto to jest? Ten czło​wiek to Ben. Dla​cze​go jej wzrok co chwi​la biegł w stro​nę męż​czy​zny, któ​re​go po​ko​cha​ła? Męż​- czy​zny, któ​ry kie​dyś uwie​rzył, że spę​dzi z nim resz​tę ży​cia. Ben​jie​go. Lub Bena. Wszyst​ko jed​no. Opa​ko​wa​nie iden​tycz​ne. Atrak​cyj​ne ze spo​rą do​miesz​ką in​te​lek​tu. Pa​mię​ta​ła każ​dy szcze​gół tego cia​ła. Jaką przy​jem​ność spra​wia​ły mu piesz​czo​ty po​wy​żej bio​dra, jak tę​ża​ły mu mię​śnie, gdy li​za​ła go po brzu​chu. Kur​czę, prze​stań! Sie​dzi przy uro​czy​stej ko​la​cji wśród se​tek lu​dzi. Z by​łym mę​żem, o któ​rym daw​no prze​sta​ła my​śleć. Naj​wy​raź​niej pora po​szu​kać so​bie fa​ce​ta, żeby do​brze za​ba​wić się w łóż​ku. Ale, nie​ste​ty, to jej nie krę​ci. Się​gnę​ła po pu​stą szklan​kę. Gdzie jest kel​- ner? Je​że​li kie​dy​kol​wiek ża​ło​wa​ła, że nie pije al​ko​ho​lu, to wła​śnie te​raz. Roz​pacz​li​wie po​trze​bu​jąc świe​że​go po​wie​trza oraz odro​bi​ny sa​mot​no​ści, za​raz po ko​la​cji wró​ci​ła do swo​je​go po​ko​ju, by prze​brać się w spodnie, bluz​kę i ba​le​ri​ny. Wró​ciw​szy do foy​er, zo​ba​czy​ła, że Ben roz​ma​wia z gru​pą spe​cja​li​stów z No​we​go Jor​ku, ale gdy tyl​ko ją do​strzegł, prze​pro​sił ich i pod​szedł do niej. – Wy​bie​rasz się na prze​chadz​kę Quai des États-Unis? Mimo po​sta​no​wie​nia, że za​cho​wa dy​stans, ro​ze​śmia​ła się, sły​sząc, jak ka​le​czy fran​cu​ską wy​mo​wę. – Tak, mam ocho​tę po​wdy​chać mor​ską bry​zę, a poza tym to prze​cież Ni​cea. – Ge​- stem wska​za​ła mo​rze. – Pół ży​cia ma​rzy​łam o Fran​cji, więc szko​da mi cza​su na ukry​wa​nie się. – Przed czym mia​ła​byś się ukry​wać? – Ujął ją pod ra​mię i wy​pro​wa​dził na uli​cę przez drzwi, któ​re otwo​rzył im por​tier w li​be​rii. Przed tobą. Przed nami. Przed wspo​mnie​nia​mi, ja​kie bu​dzisz. Przy​sta​nę​ła na

chod​ni​ku i sze​ro​ko roz​rzu​ca​jąc ra​mio​na, za​czerp​nę​ła po​wie​trza. Jed​no​cze​śnie za​- sta​na​wia​ła się nad od​po​wie​dzią. Nie chcia​ła go ob​ra​zić ani spra​wić mu przy​kro​ści, ale też i ob​na​żać swo​jej sła​bo​- ści. Do​pie​ro te​raz zda​ła so​bie z niej spra​wę, a to pod​wa​ża​ło jej de​cy​zję, by trak​to​- wać go przy​jaź​nie, lecz z re​zer​wą. – Pro​szę, nie mów, że ukry​wasz się przede mną. Nie chcę ci psuć po​by​tu w Ni​cei. – Po raz ko​lej​ny jego szcze​rość za​chwia​ła jej po​sta​no​wie​niem. – Pod​czas ob​rad tak się sku​piam, że prak​tycz​nie nie wiem, co się do​ko​ła dzie​je. – Była to praw​da, ale nie dla​te​go chcia​ła być sama. – Mo​gła​bym miesz​kać w każ​dym in​nym ho​te​lu, ale nie tym ra​zem. Za​mie​rzam wy​ko​rzy​stać każ​dą wol​ną se​kun​dę. Ru​szy​ła pro​me​na​dą, Ben ra​mię w ra​mię z nią. Czy po​wie​dzia​ła, że po​trze​bu​je to​- wa​rzy​stwa? Zwłasz​cza jego? – Do​sko​na​le cię ro​zu​miem. Ta​kie spo​tka​nia czę​sto są or​ga​ni​zo​wa​ne w eg​zo​tycz​- nych miej​scach, a mimo to ich uczest​ni​cy nie mają szan​sy ich po​znać. – Jego głos przy​pra​wiał ją o dreszcz. Czy on to wie? Po​wie​dzia​ła mu kie​dyś o tym? Chy​ba tak. – Cie​szę się, że nie za​mknę​łaś się w po​ko​ju. Zresz​tą to do cie​bie nie​po​dob​ne. Do​brze pa​mię​tam tę Tori, któ​ra lu​bi​ła spa​ce​ro​wać w nocy. – Czu​ję zmę​cze​nie, ale nie mam za​mia​ru mar​no​wać nocy na spa​nie do sa​me​go od​- lo​tu. – Zga​dzam się, że to je​dy​na oka​zja. – Zdjął ma​ry​nar​kę i prze​wie​sił ją przez ra​mię. Był już bez kra​wa​ta, roz​piął ostat​ni gu​zik bia​łej ko​szu​li, a wol​ną dłoń wsu​nął do kie​- sze​ni spodni. Ben​ji w naj​bar​dziej sek​sow​nym wy​da​niu. Oraz naj​groź​niej​szym. Ma​rze​nie każ​dej ko​bie​ty. Żad​na by mu się nie opar​ła. Ale ona musi być od​por​na, nie wol​no jej ry​zy​- ko​wać. Bez​wied​nie gła​dząc pal​cem zło​tą bran​so​let​kę, z któ​rą się nie roz​sta​wa​ła, od​da​ła się smut​nym wspo​mnie​niom. Jej dzie​ciąt​ko ode​szło w dzie​wią​tym ty​go​dniu. To bo​le​sne wy​da​rze​nie sta​ło się po​nu​rym zwień​cze​niem kosz​mar​ne​go roku, ale Ben się nie do​wie​dział o ich dziec​ku, nie miał po​ję​cia o jego ist​nie​niu. – Tori, sły​szysz mnie? – za​py​tał roz​ba​wio​nym to​nem. – Czy jak zwy​kle za​pa​trzy​łaś się w gwiaz​dy? Nie, cier​pię. Dzień w dzień drę​czy​ło ją po​czu​cie winy z po​wo​du tej stra​ty, ale on nie musi o tym wie​dzieć. Ben nie od​mie​ni prze​szło​ści, więc po co go za​smu​cać? Zde​cy​do​wa​ła, że bę​dzie się uśmie​chać i uda​wać szczę​śli​wą. – Chło​nę tę at​mos​fe​rę całą sobą. Cie​płym let​nim wie​czo​rem na​pa​wa​ły się dzie​siąt​ki tu​ry​stów. Śmia​li się i roz​ma​- wia​li w róż​nych ję​zy​kach. Ob​ser​wo​wa​ła ich z ra​do​ścią. Od cza​su do cza​su od​kła​nia​- li się uczest​ni​kom kon​fe​ren​cji, ale nie wda​wa​li się w roz​mo​wy. Ja​kiś czas póź​niej po​- czu​ła, że na​pię​cie stop​nio​wo ją opusz​cza. Ni​cea, o kur​czę! Na​wet po​wie​trze pach​- nie ina​czej. Hi​sto​rią, bo​gac​twem i obiet​ni​cą. – Czy do tej pory Fran​cja speł​nia two​je ocze​ki​wa​nia? Po raz ko​lej​ny ten nie​sa​mo​wi​ty głos spra​wił, że ser​ce za​bi​ło jej moc​niej, wzmac​- nia​jąc dziw​ną mie​szan​kę emo​cji do​zna​wa​nych tego wie​czo​ru. Wal​czy​ła, by nad nimi za​pa​no​wać. Na tyle, żeby zmy​lić Bena. – O tak, ab​so​lut​nie. Zer​k​nąw​szy na nie​go ką​tem oka, o mało się nie po​tknę​ła o wła​sne nogi. Po​spiesz​-

nie zła​pa​ła rów​no​wa​gę, by jej nie do​tknął. Nie chcia​ła po​czuć jego pal​ców na skó​- rze, po​nie​waż elek​try​zo​wa​ły jej spra​gnio​ne mi​ło​ści cia​ło. Ale igno​ro​wa​ła go z ogrom​nym tru​dem. Ta uko​cha​na twarz na​dal ema​no​wa​ła mocą, któ​ra prze​szka​- dza​ła jej trak​to​wać go z obo​jęt​no​ścią. Już kie​dyś wi​dzia​ła na jego twa​rzy wy​raz smut​ku i mi​ło​ści, śmiech i łzy, zro​zu​mie​nie i zdzi​wie​nie. To jej po​ka​za​ło, jak ogrom​- na prze​paść dzie​li ich zwią​zek, jak nie​moż​li​we jest po​ro​zu​mie​nie. Przy​po​mnia​ła so​- bie, że jak na iro​nię Ben mnó​stwo razy jej wy​ty​kał, że gada jak na​ję​ta. – Spodo​ba​li mi się ci twoi przy​ja​cie​le z Syd​ney. – Bły​ska​wicz​nie zna​la​zły​ście z Ritą wspól​ny ję​zyk. – To cię pe​szy? – Niby dla​cze​go? – Bo być może bę​dzie​my roz​ma​wiać o to​bie – za​żar​to​wa​ła, si​ląc się na swo​bod​ny ton. – Po pię​ciu mi​nu​tach by​ście się po​spa​ły – od​parł. – Sły​sza​łem, że umó​wi​ły​ście się na za​ku​py. Wi​dzę, że już za​spo​ko​iłaś swo​ją pa​sję do bu​tów, są​dząc po tych czer​wo​- nych. Buty to twój fe​tysz. O, za​uwa​żył buty. Czy to zna​czy, że pa​mię​ta, jak ca​ło​wał jej sto​py, gdy zdję​ła pięk​- ne bia​łe szpil​ki z ko​ron​ki po we​se​lu? Le​piej, żeby tak na nie​go nie po​pa​try​wa​ła, bo mu się przy​po​mną naj​drob​niej​sze szcze​gó​ły. – Nie by​ły​by fe​ty​szem, gdy​by nie to, że są ku​pio​ne we Fran​cji. – Dwie pary to do​- pie​ro po​czą​tek. Bę​dzie mia​ła mnó​stwo cza​su na zgar​nię​cie jesz​cze pięk​niej​szych tro​fe​ów. Oraz kup​no dru​giej wa​liz​ki. – Na​praw​dę ob​ser​wo​wa​łaś moją ka​rie​rę za​wo​do​wą? – Nie śle​dzi​łam cię, ale wie​dzia​łam, kie​dy zro​bi​łeś dy​plom w Syd​ney Ho​spi​tal. – Po raz pierw​szy do​tar​ło to do niej w for​mie plot​ki. Ben sta​no​wił ide​al​ny te​mat, po​- nie​waż od​szedł w nie​sła​wie. – W jed​nym z ar​ty​ku​łów po​świę​co​nym kli​ni​ce, w któ​rej pra​cu​jesz, na​tknę​łam się na wzmian​kę o to​bie. Na​wet nie wie​dzia​łam, że za​mie​rza​- łeś prze​pro​wa​dzić się do An​glii. – Nie wy​je​chał​bym, gdy​by moje pla​ny za​wo​do​we nie zo​sta​ły po​krzy​żo​wa​ne. – Rysy mu stę​ża​ły. Od​wró​cił gło​wę, by po​pa​trzeć na mo​rze. Bez​tro​ska at​mos​fe​ra pry​sła. Może już za​wsze tak bę​dzie, kie​dy ich dro​gi się zej​- dą? – In​te​re​so​wa​ło mnie, co ro​bisz, gdzie by​wasz – przy​zna​ła. – Mia​łeś wiel​kie pla​ny, więc się mar​twi​łam, że po tym, co się sta​ło, z nich zre​zy​gno​wa​łeś. – Te pla​ny, na​wet zmo​dy​fi​ko​wa​ne, trzy​ma​ły mnie przy ży​ciu. – W jego gło​sie za​- brzmia​ła nuta smut​ku. Mia​ła ocho​tę go przy​tu​lić, ale tego nie zro​bi​ła, bo mo​gło​by to zo​stać zro​zu​mia​ne opacz​nie. Ła​ska bo​ska, że za​cho​wa​ła reszt​ki roz​sąd​ku. – Cie​szę się, że ci się po​wio​dło, na​praw​dę się cie​szę. Za​słu​gi​wa​łeś na dru​gą szan​- sę. – Tak my​ślisz? – Tak. Co wię​cej, za​wsze by​łam o tym prze​ko​na​na. Gdy na nie​go spoj​rza​ła, w jego oczach smu​tek ustą​pił miej​sce czuj​no​ści. Do​tknę​ła te​ma​tu tabu, mimo że obie​cy​wa​ła so​bie tego nie ro​bić. Dla​cze​go przy​szło jej do gło​- wy, że mogą o tym roz​ma​wiać te​raz, sko​ro nie po​tra​fi​li się po​ro​zu​mieć, gdy ich to

spo​tka​ło? – Po​dob​nie było ze mną… Chcia​łam przez to po​wie​dzieć, że dzię​ki pra​cy nie osza​- la​łam. – Skrzy​wi​ła się. – Prze​pra​szam, od​pu​ść​my so​bie ten te​mat. Jak​by nic się nie zmie​ni​ło przez te sie​dem lat, mimo że obo​je zro​bi​li bły​sko​tli​we ka​rie​ry. W dal​szym cią​gu nie po​tra​fią roz​ma​wiać na​wet na bła​he te​ma​ty. Ben się za​trzy​mał, spo​glą​da​jąc na nią. – Chcesz iść da​lej sama? – Nie – szep​nę​ła – ale chcia​ła​bym tro​chę wię​cej się o to​bie do​wie​dzieć. Obie​cu​ję, że ogra​ni​czę się do te​ma​tów bez​piecz​nych. Ben stał nie​ru​cho​mo, pa​trząc na nią. Gdy​by nie zna​ła go tak do​brze, mo​gła​by po​- my​śleć, że tro​chę mu na niej za​le​ży. Ale się nie oszu​ki​wa​ła. Rzu​cił ją. Po​wie​dział, że mię​dzy nimi skoń​czo​ne i spa​ko​wał swo​je rze​czy. Co po​wie​dzieć, żeby się roz​luź​nił? Do gło​wy nic jej nie przy​cho​dzi​ło. Od daw​na cze​ka​ła na spo​sob​ność, by go za​py​tać, dla​cze​go od​szedł, dla​cze​go nie chciał jej po​- wie​dzieć, by usły​sza​ła z pierw​szych ust, co ta​kie​go za​szło wte​dy na blo​ku ope​ra​cyj​- nym, że pa​cjent​ka zmar​ła. A może prze​stał ją ko​chać tak na​gle, jak się wy​pro​wa​- dził? Ni​g​dy tego nie po​wie​dział, je​dy​nie da​wał do zro​zu​mie​nia. Ale już jest za póź​- no, bo od​po​wie​dzi nic nie zmie​nią. Obo​je wio​dą nowe ży​cie, więc te​raz na​le​ży po​ru​- szać te​ma​ty neu​tral​ne. Po​wo​li za​czę​ła iść, na​gle prze​stra​szo​na, że Ben za​wró​ci do ho​te​lu. Chcia​ła, by z nią zo​stał. Dla​cze​go? Nie mia​ła po​ję​cia, wie​dzia​ła je​dy​nie, że jesz​cze ma go za mało. Przez kil​ka mi​nut szli w mil​cze​niu. – Po​wiedz, co po​ra​bia twój brat? – za​py​ta​ła w koń​cu. – Oże​nił się z dziew​czy​ną, któ​ra trzy​ma go bar​dzo krót​ko, a on jest wnie​bo​wzię​ty. Mają dwie có​recz​ki, któ​re wi​du​ję dwa razy w roku, kie​dy przy​jeż​dża​ją do Lon​dy​nu. – Za​ło​żę się, że prze​pa​da​ją za wuj​kiem Be​nem – wy​krztu​si​ła przez ści​śnię​te gar​- dło. Już na pierw​szej rand​ce po​wie​dział, że chce mieć dzie​ci. Gdy​by tyl​ko wie​dział, jak mało bra​ko​wa​ło, by zo​sta​li ro​dzi​ca​mi. Po​now​nie do​tknę​ła bran​so​let​ki. Nie​słusz​nie ukry​wa​ła przed nim ten se​kret. – Ma się ro​zu​mieć – od​parł za​my​ślo​ny, jak​by wspo​mi​nał swo​je małe bra​ta​ni​ce. Po chwi​li za​py​tał pół​gło​sem: – Je​steś z kimś? – Nie. Więk​szość męż​czyzn woli wią​zać się z ko​bie​tą, któ​ra sie​dzi w domu, go​tu​je i ich za​ba​wia. – Ża​den nie zro​bił na niej więk​sze​go wra​że​nia niż ten, któ​ry te​raz idzie obok. – Szu​kasz w złych miej​scach. Nie szu​kam. Wy​ma​ga​na ko​lej​na zmia​na te​ma​tu, na​tych​miast. – Opo​wiedz o szpi​ta​lu w Syd​ney. Pra​co​wa​łeś u boku kil​ku zna​nych chi​rur​gów. My​- śla​łam, że tam zo​sta​niesz i otwo​rzysz wła​sną prak​ty​kę. – Wi​dzę, że wiesz o mnie bar​dzo dużo. – Oczy​wi​ście. Wie​dzia​łam, jak je​steś do​bry i nie wy​obra​ża​łam so​bie, że​byś nie mógł zre​ali​zo​wać ma​rzeń. Dla​cze​go po​wie​dzia​ła to na głos? Ben nie musi wie​dzieć, że ob​cho​dzi ją jego ka​- rie​ra ani że ser​ce jej pę​ka​ło na myśl, że stra​cił szan​sę na suk​ces z po​wo​du tego, co wy​da​rzy​ło się w Auc​kland. Na​dal była cie​ka​wa szcze​gó​łów tej nie​uda​nej ope​ra​cji,

ale w tej kwe​stii mil​czał jak grób, więc nie li​czy​ła, że się do​wie. – Ja po​dob​nie, ale… – za​wa​hał się. By się za​sta​no​wić, jak po​kie​ro​wać roz​mo​wą? Sta​wa​ła się zbyt oso​bi​sta, zwa​żyw​szy etap, na ja​kim zna​lazł się ich zwią​zek. – Prze​- pro​wadz​ka do Syd​ney oka​za​ła się do​brym po​su​nię​ciem. Na pew​no na po​cząt​ku nie było mu ła​two. – Do​brze, że tak to wi​dzisz. – Nie mia​łem wiel​kie​go wy​bo​ru. – Wzru​szył ra​mio​na​mi. – Do​sta​łem dru​gą szan​sę i z niej sko​rzy​sta​łem. – I za​raz do​dał: – Pra​ca w no​wym śro​do​wi​sku otwo​rzy​ła mi oczy na fakt, że moż​na z po​wo​dze​niem kie​ro​wać od​dzia​łem, nie bę​dąc oso​bą tak apo​dyk​tycz​ną jak mój oj​ciec. – Cie​szył się opi​nią świet​ne​go or​ga​ni​za​to​ra. – Oraz de​spo​ty. – Ow​szem – przy​tak​nął Ben. – Ale to samo moż​na osią​gnąć, nie sto​su​jąc dyk​ta​tor​- skich me​tod. Jaki jest ten Ben? Męż​czy​zna, za któ​re​go wy​szła, nie roz​ma​wiał o po​waż​nych spra​wach, ni​g​dy ojca nie kry​ty​ko​wał. Sta​le po​wta​rzał, jak bar​dzo ją ko​cha. Okej, to było waż​ne. Wes​tchnę​ła. Dla​cze​go w ogó​le o tym my​śli? Ich zwią​zek się za​koń​czył. W tej chwi​li po​win​na cie​szyć się Fran​cją i dla od​mia​ny się ro​ze​rwać. Roz​ryw​ka tak, ale bez Ben​jie​go. Tor​tu​ry. Spa​cer u boku Tori bez do​ty​ka​nia, słu​cha​nie jej gło​su, oglą​da​nie oży​wio​- nej mi​mi​ki to ka​tu​sze. Wal​czył z sobą, by nie po​rwać jej w ra​mio​na. Dla sie​bie, nie dla niej. Ona by tego nie do​ce​ni​ła. Łu​dził się, że po​tra​fi ją uj​rzeć i odejść bez szwan​- ku. Ale je​że​li w dal​szym cią​gu jest z nią głę​bo​ko zwią​za​ny emo​cjo​nal​nie? Nie może się tym kie​ro​wać. Uczu​cie osa​mot​nie​nia ści​snę​ło go za gar​dło. Wcze​śniej do​świad​czył tego tyl​ko je​den raz: od​cho​dząc od Tori. Te​raz jest z nią i nic się nie zmie​ni​ło. Wcią​gnął w płu​ca cie​płe śród​ziem​no​mor​skie po​wie​trze. Tori nie po​sia​da się z ra​do​ści, że się tu zna​la​zła. – Po kon​fe​ren​cji je​dziesz do Pa​ry​ża? – Przy​tak​nę​ła. – Jako je​den z chi​rur​gów, któ​- rych dok​tor Lec​la​re po​pro​sił o po​wtó​rze​nie swo​ich wy​kła​dów na uni​wer​sy​te​cie me​- dycz​nym? – Tak. A ty? – Po​dob​nie. W za​stęp​stwie ko​le​gi, któ​ry nie mógł przy​je​chać. – Za​wa​hał się. – Z przy​jem​no​ścią wy​słu​cham ju​tro two​je​go re​fe​ra​tu. – Daw​no nie mia​łam ta​kiej tre​my. – Coś ty. To kasz​ka z mlecz​kiem. – Tori ni​g​dy nie mia​ła pro​ble​mów z mó​wie​niem. Twa​rzą w twarz czy w gru​pie. – Dzię​ki za wo​tum za​ufa​nia. – Uśmiech​nę​ła się lek​ko, a on po​czuł, jak roz​luź​nia się je​den z su​płów w jego trze​wiach. Czuł je od dnia, gdy jego świat się za​wa​lił. Po​ki​wał gło​wą. – Skąd tre​ma? Nie przy​go​to​wa​łaś się? – Ja​sne, że jest przy​go​to​wa​na. Pra​co​wa​ła cię​żej niż inni i wszyst​ko, cze​go się pod​ję​ła, trak​to​wa​ła bar​dzo se​rio. Łącz​nie z ich związ​kiem. Oraz roz​wo​dem. – Jak my​ślisz, dla​cze​go dok​tor Lec​la​re za​pro​sił mnie do wy​gło​sze​nia re​fe​ra​tu po​- świę​co​ne​go go​rącz​ce reu​ma​tycz​nej i w kon​se​kwen​cji cho​ro​bom ser​ca? – Bo sta​łaś się eks​per​tem w tej dzie​dzi​nie.

Cho​dzi​ły słu​chy o pew​nej kar​dio​log z No​wej Ze​lan​dii, któ​ra otwo​rzy​ła kli​ni​kę dla dzie​ci z po​wi​kła​nia​mi kar​dio​lo​gicz​ny​mi po prze​by​ciu go​rącz​ki reu​ma​tycz​nej. Z ma​- te​ria​łów roz​da​nych uczest​ni​kom kon​fe​ren​cji do​wie​dział się, że jest zna​na jako Pani od Ser​ca. – Dzię​ki to​bie dzie​ci nie tra​fią do na​szych sal ope​ra​cyj​nych. – W hie​rar​chii kar​dio​lo​gicz​nej je​stem płot​ką. Nie do​ko​na​łam wie​ko​pom​ne​go od​- kry​cia, nie opra​co​wa​łam no​wej pro​ce​du​ry. – Spra​wia​ła wra​że​nie tak spło​szo​nej, że miał ocho​tę ją przy​tu​lić. – To, co ro​bisz, jest bar​dzo waż​ne. Zo​ba​czysz, że po​dzię​ku​ją ci owa​cją na sto​ją​co. – Sam ją za​ini​cju​je. – Nie prze​sa​dzaj. – Gdy ro​ze​śmia​ła się cie​pło, po​czuł, jak pusz​cza na​stęp​ny wę​- zeł. Oby tak da​lej, a wkrót​ce, gdy na​pię​cie ze​lże​je, bę​dzie mógł swo​bod​nie od​dy​chać. Przy​ło​żył dłoń do pier​si. – Ona mnie rani – wes​tchnął te​atral​nym szep​tem. Gdy za​śmia​ła się po​now​nie, po​my​ślał, że po​wi​nien się po​sta​rać, by to się po​wta​- rza​ło przez całą dro​gę do ho​te​lu. – Chy​ba pora za​wró​cić. Zro​bi​ło się pu​sto. Ro​zej​rza​ła się. – Fak​tycz​nie. – Ziew​nę​ła. – Chy​ba w koń​cu zmę​cze​nie daje mi o so​bie znać. Wy​ko​rzy​stu​jąc oka​zję, wziął ją pod rękę, po czym po​pro​wa​dził w kie​run​ku ho​te​lu. Cie​szył się, czu​jąc, jak do​ty​ka go bio​drem, i mo​dlił, by się nie od​su​nę​ła. Tak​ty​ka od​- wra​ca​nia uwa​gi może oka​zać się po​moc​na. – Jak mama? – Jest nie​sa​mo​wi​ta. Trzy razy w ty​go​dniu gra w gol​fa, za​pi​sa​ła się do klu​bu sza​- cho​we​go i gry​wa w bry​dża. W ze​szłym roku sprze​da​ła dom i za​miesz​ka​ła w osie​dlu dla se​nio​rów. – Coś po​dob​ne​go! Nie wal​czy o nie​za​leż​ność. – Z te​ścio​wą do​sko​na​le mu się ukła​- da​ło. Nie zno​si​ła wy​głu​pów, na​wet jego. Bar​dzo mu jej bra​ko​wa​ło. – Mówi, że daw​no nie pod​ję​ła tak traf​nej de​cy​zji. Ja tego nie ro​zu​miem, ale to jej spra​wa. Nie mogę jej mó​wić, jak ma żyć, bo to ona za​wsze wspie​ra​ła mnie we wszyst​kim, co ro​bi​łam, nie​za​leż​nie od tego, czy było to słusz​ne, czy nie. – Two​ja mama jest bar​dzo mą​dra. Cie​ka​we, ja​kie dzi​siaj mia​ła​by o nim zda​nie. Od​wie​dził ją raz, kie​dy ich zwią​zek się roz​pa​dał, i spo​tkał się z jej stro​ny wy​łącz​nie z do​bro​cią. Była bar​dzo do​brą mat​- ką, mimo że sama wy​cho​wy​wa​ła Tori, bo jej mąż zgi​nął w wy​pad​ku jako kie​row​ca cię​ża​rów​ki, kie​dy Tori była ma​lut​ka. Gdy Tori na mo​ment za​ci​snę​ła pal​ce na jego ra​mie​niu, przy​go​to​wał się na na​stęp​- ne py​ta​nie. Ale naj​wy​raź​niej się roz​my​śli​ła, bo bez sło​wa roz​luź​ni​ła uścisk. Jak by za​re​ago​wa​ła, gdy​by ule​ga​jąc po​ku​sie, ob​jął ją i po​ca​ło​wał? Znał od​po​- wiedź. Spo​licz​ko​wa​ła​by go i do koń​ca kon​fe​ren​cji uni​ka​ła jak za​ra​zy. Tori ni​g​dy nie bra​ko​wa​ło zdro​we​go roz​sąd​ku. – Masz ko​goś, wo​bec kogo masz po​waż​ne za​mia​ry? – Od​wró​ci​ła jego wcze​śniej​- sze py​ta​nie. – Nie. Mam na to za mało cza​su. Pa​mię​tam, jak pie​kiel​nie trud​no było nam

o wspól​ny czas. – Zda​rza​ło się, że byli jak stat​ki mi​ja​ją​ce się w nocy. – To tro​chę co in​ne​go. Stu​dio​wa​łam, a do tego w szpi​ta​lu przy​dzie​la​no nam naj​- gor​sze dy​żu​ry. – To praw​da. – Po​ślu​bił mi​łość swo​je​go ży​cia i to się roz​pa​dło, więc czy inny zwią​- zek miał​by szan​sę? Żad​nej, zwłasz​cza że jesz​cze nie do koń​ca za​po​mniał o tym pierw​szym. Ca​łu​jąc ją w po​li​czek przed ho​te​lo​wą win​dą, po​czuł za​pach róż. – Do​bra​noc, Tori. Do zo​ba​cze​nia, do ju​tra. We​szła do środ​ka, na​ci​snę​ła gu​zik swo​je​go pię​tra. Gdy drzwi się za​my​ka​ły, zo​ba​- czył, jak do​ty​ka miej​sca, któ​re po​ca​ło​wał. Do​bra​noc, Tori, po​wtó​rzył w my​ślach. By​- łaś mi​ło​ścią mo​je​go ży​cia. Te​raz je​steś byłą mi​ło​ścią mo​je​go ży​cia. Musi czę​ściej to so​bie po​wta​rzać. – Nie po​szedł​byś na drin​ka? – Usły​szał za ple​ca​mi pro​po​zy​cję Joh​na. – To dzi​siaj twój naj​lep​szy po​mysł. – Być może dzię​ki temu za​śnie, bo za​no​si​ło się na bez​sen​ną noc. – Gdzie Rita? – W łóż​ku, za​ję​ta pla​no​wa​niem ju​trzej​szej wę​drów​ki z Tori po skle​pach. – John wzniósł oczy do nie​ba. – Ach, te ko​bie​ty. Co je tam tak krę​ci? – Sta​ry, to są fran​cu​skie skle​py, nie byle ja​kie. Z roz​ko​szą za​brał​by Tori na za​ku​py, wy​bie​rał wraz z nią bi​żu​te​rię i spra​wił jej jesz​cze kil​ka su​kie​nek ta​kich jak ta, któ​rą mia​ła wie​czo​rem. Ide​al​nie pod​kre​śla​ła fi​- gu​rę, przy​po​mi​na​jąc mu o każ​dym za​łom​ku jej cia​ła, któ​re kie​dyś ob​sy​py​wał po​ca​- łun​ka​mi i piesz​czo​ta​mi, wpra​wia​jąc ją w eks​ta​zę. – Po​trój​na whi​sky.

ROZDZIAŁ TRZECI Pod​nio​sła słu​chaw​kę te​le​fo​nu. – Halo…? – Cześć, to ja. Po​czu​ła, jak pod cien​ką tka​ni​ną noc​nej ko​szul​ki re​agu​ją jej pier​si. – Dzień do​bry, Ben. – Na szczę​ście nie po​wie​dzia​ła „Ben​ji”. Wstrzy​ma​ła od​dech, cze​ka​jąc, co ma jej do po​wie​dze​nia. Przy​spie​szo​ne tęt​no sta​no​wi​ło no​wość w jej re​- per​tu​arze re​ak​cji na wszyst​ko, co mia​ło zwią​zek z Ben​jim. Z Be​nem. – Przy​szło mi do gło​wy, że śnia​da​nie w po​bli​skiej ka​fej​ce bę​dzie ide​al​nym po​cząt​- kiem no​we​go dnia. Zje​my ra​zem? To w ra​mach pro​gra​mu spę​dza​nia jak naj​mniej cza​su w ho​te​lu. Mo​gła​by się wy​mó​wić? – Ge​nial​ny po​mysł. Spo​tkaj​my się na dole za dwa​dzie​ścia mi​nut. Śnia​da​nie z Be​nem. W ulicz​nej ka​fej​ce w Ni​cei. Nie ma lep​sze​go otwar​cia dnia. Tak, tak, niech ci to nie ude​rzy do gło​wy. To w dal​szym cią​gu Ben, a ty już nie je​- steś jego dru​gą po​ło​wą. Ben nie ma dru​giej po​ło​wy. Ani ona. Ale to nie zna​czy, że zno​wu się po​łą​czą. Trzy​- maj dy​stans i nie po​zwól, żeby ten głos za​wró​cił ci w gło​wie. To pro​ste. Bądź sym​- pa​tycz​na i opa​no​wa​na. Nic wię​cej. Nie​dłu​go po​tem szli Ave​nue Jean Méde​cin, aż tra​fi​li na ciast​kar​nię ze sto​li​ka​mi wy​sta​wio​ny​mi na chod​nik. – Po​patrz. – Ge​stem wska​za​ła wy​sta​wę peł​ną sma​ko​wi​to​ści. – Jak w nie​bie – wes​- tchnę​ła z uśmie​chem. – Chcesz wy​pró​bo​wać swój fran​cu​ski i coś dla nas za​mó​wić? – Od​wza​jem​nił uśmiech. – Oczy​wi​ście. Co wy​bie​rasz? Uśmiech Bena spra​wił, że ser​ce po raz ko​lej​ny za​bi​ło jej moc​niej. Och, Ben, tak bar​dzo mi cię bra​ko​wa​ło… Tego dnia nie bę​dzie smut​na. Szko​da Ni​cei. Po​de​szła do lady, wy​pro​sto​wa​ła się i po​wie​dzia​ła po​wo​li i wy​raź​nie: – Un café, un café au lait et deux pa​ins au cho​co​lat, s’il vous pla​ȋt. – Wrę​czy​ła ko​- bie​cie przy ka​sie bank​not o no​mi​na​le dwu​dzie​stu euro, po czym uważ​nie przy​glą​da​- ła się, jak ka​sjer​ka wy​da​je resz​tę. – Su​cre? – Non. – Kto by uwie​rzył, że po​tra​fi po fran​cu​sku za​mó​wić śnia​da​nie? Od​wró​ci​ła się, żeby po​pa​trzeć na Bena. Uśmie​chał się. – Na ra​zie idzie ci jak z płat​ka. Mamy dwie kawy – za​żar​to​wał. – Czło​wie​ku ma​łej wia​ry… – Par​sk​nę​ła śmie​chem. W my​ślach trzy​ma​ła kciu​ki, by po​da​no im jed​ną kawę bia​łą, jed​ną czar​ną. Dum​na jak paw po​pa​trzy​ła na tacę z za​mó​wie​niem. – Suk​ces! Do​sta​li​śmy to, o co pro​si​łam, nie pod​pie​ra​jąc się ani jed​nym an​giel​skim

słów​kiem. – Daw​no nie ba​wi​ła się tak do​brze. Chy​ba tyl​ko wte​dy, gdy po ślu​bie miesz​ka​li ra​zem. Jej en​tu​zjazm nie​co przy​gasł, gdy usa​do​wi​li się na ze​wnątrz, ale by nie ule​gać wspo​mnie​niom, za​czę​ła ob​ser​wo​wać tram​wa​je ja​dą​ce w obie stro​ny środ​kiem alei i przy​sta​nek, na któ​rym wsia​da​li i wy​sia​da​li lu​dzie pra​cy, oraz spa​ce​ru​ją​cych tu​ry​- stów. – Mo​gła​bym tak bez prze​rwy – wes​tchnę​ła. Nie​bo było nie​bie​skie, tem​pe​ra​tu​ra ro​sła. – Dzię​ki, że wpa​dłeś na ten po​mysł. – No wła​śnie, szko​da sie​dzieć w ho​te​lu, jak Ni​cea cze​ka. Kie​dy Fran​cja jest na wy​cia​gnię​cie ręki. Przy​tak​nę​ła. – By​ła​bym w siód​mym nie​bie, na​wet gdy​by z po​wo​du mo​jej ła​ma​nej fran​cusz​czy​- zny po​da​no mi ja​kiś po​dej​rza​ny zie​lo​ny sok i pie​czo​ne​go ba​na​na. Po to tu przy​je​cha​- łam. – Nie wy​ga​daj się przed Lec​la​re’em. Był​by nie​po​cie​szo​ny. – Jego uśmiech spra​wił, że osta​tecz​nie opu​ści​ło ją na​pię​cie wy​wo​ła​ne tym nie​spo​dzie​wa​nym spo​tka​niem. Na​wet mała dziew​czyn​ka pod​ska​ku​ją​ca na krze​śle przy są​sied​nim sto​li​ku i po​ka​- zu​ją​ca Tori ję​zyk nie po​psu​ła jej na​stro​ju wy​obra​ża​niem so​bie, jak wy​glą​da​ło​by ich dziec​ko w tym wie​ku. – To mój pierw​szy urlop od bar​dzo daw​na. Skoń​czy się z chwi​lą, kie​dy wy​gło​szę re​fe​rat. – Miej​my na​dzie​ję, że mi​nie rów​nież i ta przy​go​da z Ben​jim. Z Be​nem. Od​cze​ka​ła, aż ucich​ną bra​wa po za​po​wie​dzi dok​to​ra Lec​la​re’a. Na​de​szła pora show. Czu​ła się pew​nie, do​sko​na​le zna​ła te​mat, mia​ła też przy so​bie no​tat​ki na wy​- pa​dek, gdy​by za​wio​dła ją fe​no​me​nal​na pa​mięć. Za​wcza​su wraz z tech​ni​kiem spraw​- dzi​ła funk​cjo​no​wa​nie pro​gra​mu do pre​zen​ta​cji. Tak, była przy​go​to​wa​na. Gdy dok​tor Lec​la​re ge​stem za​pro​sił ją na ka​te​drę, wsta​ła, po czym ro​zej​rza​ła się po au​dy​to​rium. I o wszyst​kim za​po​mnia​ła. Prócz tego, że zna​la​zła się tam, by prze​- ma​wiać. Po​czu​ła su​chość w ustach, trzy​ma​ne w ręce kart​ki za​czę​ły drżeć. Spoj​rza​- ła na nie. Co się dzie​je?! Pierw​szy raz ją to spo​ty​ka. Na sali za​pa​dła ci​sza. Zło​wiesz​cza. Po​wio​dła wzro​kiem ku pierw​sze​mu rzę​do​wi. Ku Be​no​wi. Nie patrz na Bena. Ben cię nie po​ra​tu​je. Gdzie pa​trzeć? Nie ma mowy, nie po​ra​dzi so​bie wo​bec tak licz​ne​go zgro​ma​dze​nia, kie​dy wszy​scy się w nią wpa​- tru​ją. Może ekran? Od​wró​ci​ła się de​spe​rac​kim ru​chem i utkwi​ła wzrok w wy​świe​tla​nym ty​tu​le. „Go​rącz​ka reu​ma​tycz​na i jej na​wro​ty”. Tori Wells, kar​dio​log, Nowa Ze​lan​dia. To po​win​no uwol​nić ją od tre​my. Nie​ste​ty. Zro​bi​ło się jej nie​do​brze. Po​czu​ła, jak sma​ko​wi​ty ro​ga​lik pod​jeż​dża jej do gar​dła. Jak przez mgłę usły​sza​ła: – Tori, zo​sta​wi​łaś no​tat​ki. – Ben. Stał tuż obok, coś jej wty​ka​jąc do ręki. No​tat​ki. Chwy​ci​ła je ni​czym koło ra​tun​ko​- we. Ale to nie jej no​tat​ki, bo prze​cież jej wy​druk leży przed nią, na lap​to​pie. Pro​- blem po​le​gał na tym, że nie wie, co z nimi zro​bić. – Prze​czy​taj je. – Z jego spoj​rze​nia biła pew​ność sie​bie. Po​pa​trzy​ła na kart​kę z na​głów​kiem ho​te​lu z no​te​sów roz​da​wa​nych uczest​ni​kom kon​fe​ren​cji. „Tori, mów, co ci ser​ce dyk​tu​je. Po​tra​fisz.”, na​pi​sa​ne do​sko​na​le zna​nym

jej cha​rak​te​rem pi​sma. Od​wa​ży się pod​nieść na nie​go wzrok? Czy cała sala sły​szy, jak wali jej ser​ce? Ło​- skot spo​tę​go​wa​ny za spra​wą mi​kro​fo​nu? Czy cze​ka ją kom​pro​mi​ta​cja na mię​dzy​na​- ro​do​wą ska​lę? Do​tknął jej łok​cia. – Za​czy​naj. – Jesz​cze tyl​ko owiał ją za​pach jego wody i już go nie było. Zszedł z po​dium. Wie​rzy w nią. Wie, że po​tra​fi prze​ma​wiać do eks​per​tów i ni​cze​go nie schrza​ni. Ode​tchnę​ła głę​bo​ko. – Sza​now​ni pań​stwo, za​mie​rzam po​ru​szyć te​mat zna​ny wam od pierw​szych dni stu​diów me​dycz​nych, ale po​kła​dam tak wiel​ką wia​rę w swo​je ba​da​nia, że i tak bę​- dzie​cie zmu​sze​ni mnie wy​słu​chać. Hu​ra​gan śmie​chu. Show się roz​po​czął. Zer​k​nąw​szy na Bena, zo​ba​czy​ła, że uśmie​cha się i przy​ta​ku​je. Na​pię​cie kom​plet​nie znik​nę​ło, więc po​czu​ła, że na​resz​cie może mó​wić o kwe​stiach, któ​re pa​sjo​nu​ją ją od lat. – Oto Tho​mas Kahu, gwiaz​da tego krót​kie​go kli​pa. – Przy​ci​snę​ła kla​wisz „Play”, po czym od​su​nę​ła się na bok, by wszy​scy zo​ba​czy​li kró​ciut​ki frag​ment me​czu rug​by mię​dzy dru​ży​na​mi li​ce​ali​stów. Gdy fil​mik do​biegł koń​ca, wró​ci​ła do pul​pi​tu, spo​koj​na jak ni​g​dy. Gdy​by Tho​mas mógł ją wi​dzieć, po​wie​dział​by: „Pani dok​tor, to są tacy sami lu​dzie jak pani i ja”. To bar​dzo by​stry mło​dy czło​wiek. – Po​cho​dzę z kra​ju, gdzie wszy​scy gra​ją w rug​by. Ta dys​cy​pli​na spor​tu cał​ko​wi​cie mnie od​mie​ni​ła. Oraz pchnę​ła na inne tory ka​rie​ry za​wo​do​wej. Pew​ne​go razu ki​bi​- co​wa​łam sy​no​wi ko​le​żan​ki pod​czas me​czu. W dru​ży​nie prze​ciw​ni​ka grał po​tęż​nie zbu​do​wa​ny Sa​mo​ań​czyk. Rug​by było jego ży​wio​łem. Tego dnia w trak​cie wie​czor​- nych wia​do​mo​ści mó​wi​ło się na​wet, że za rok, dwa mógł​by zo​stać człon​kiem re​pre​- zen​ta​cji na​ro​do​wej ju​nio​rów. Po​smut​nia​ła. – Trzy mie​sią​ce póź​niej Tho​mas Kahu sie​dział w mo​jej po​cze​kal​ni z za​pa​le​niem mię​śnia ser​co​we​go z ob​ja​wa​mi nie​wy​dol​no​ści ser​ca. Cho​ro​wał na go​rącz​kę reu​ma​- tycz​ną. Jego ka​rie​ra spor​to​wa skoń​czy​ła się przed​wcze​śnie. To z po​wo​du Tho​ma​sa za​ję​łam się tym za​gad​nie​niem. – Emo​cje zwią​za​ne z tam​tym dniem sły​chać było w jej gło​sie, cze​go za spra​wą mi​kro​fo​nu nie dało się ukryć. Okla​ski z sali spra​wi​ły, że smu​tek ustą​pił miej​sca za​do​wo​le​niu. Ben miał ra​cję. Mów, co ci ser​ce dyk​tu​je. – Mimo że go​rącz​ka reu​ma​tycz​na wy​stę​pu​je na ca​łym glo​bie, od po​ło​wy dzie​więt​- na​ste​go wie​ku w świe​cie za​chod​nim jest sto​sun​ko​wo rzad​ka. Ale nie na​le​ży po​pa​- dać w złud​ny opty​mizm, bo od lat osiem​dzie​sią​tych wy​stą​pi​ło kil​ka epi​de​mii. Po​wio​dła wzro​kiem po ze​bra​nych. Świet​nie. Słu​cha​ją. – W No​wej Ze​lan​dii go​rącz​ka reu​ma​tycz​na sta​no​wi ogra​ni​czo​ny, ale po​waż​ny pro​- blem. Mi​ni​ster​stwo zdro​wia robi, co może, żeby wdro​żyć środ​ki za​po​bie​gaw​cze po​- przez edu​ka​cję, lep​sze wa​run​ki by​to​wa​nia oraz an​ga​żo​wa​nie władz lo​kal​nych na wszyst​kich szcze​blach. Nie​ste​ty licz​na gru​pa dzie​ci po​zo​sta​wio​nych bez opie​ki tra​- fia do mnie za póź​no, już z cho​ro​bą ser​ca. Po czę​ści dzie​je się tak, po​nie​waż ro​dzi​-

ce, na​uczy​cie​le oraz inni opie​ku​no​wie uwa​ża​ją, że gdy dziec​ko skar​ży się na ból gar​dła, to jest to zwy​czaj​na in​fek​cja i le​czą ją od​po​wied​nio. Cza​sa​mi nie ma żad​ne​- go le​cze​nia na​wet w przy​pad​ku pa​cior​kow​co​we​go za​pa​le​nia gar​dła. Upi​ja​jąc łyk wody, po​pa​trzy​ła na mo​rze głów, ale mi​mo​cho​dem zer​k​nę​ła na pierw​- szy rząd. Ben po​słał jej uśmiech, uno​sząc kciuk. Od​wza​jem​ni​ła uśmiech. – Lek​ce​wa​że​nie nie jest roz​wią​za​niem. Za​pa​le​nie pa​cior​kow​co​we ła​two le​czy się an​ty​bio​ty​ka​mi, a mimo to się o nich za​po​mi​na, zwłasz​cza w niż​szych war​stwach spo​łecz​nych, gdzie czę​sto bra​ku​je środ​ków na opła​ce​nie wi​zy​ty u le​ka​rza. Moja pla​ców​ka czy​ni kro​ki w kie​run​ku wpro​wa​dze​nia stan​dar​do​wej ob​ser​wa​cji przez prze​szko​lo​ne pie​lę​gniar​ki śro​do​wi​sko​we w każ​dej szko​le. Wolę mieć mniej mło​do​cia​nych pa​cjen​tów z cho​ro​bą ser​ca jako po​wi​kła​niem po prze​by​tej go​rącz​ce reu​ma​tycz​nej, niż ro​bić prze​szcze​py. Le​piej, żeby te dzie​cia​ki gra​ły w siat​ków​kę czy rug​by, nie bo​ry​ka​jąc się z za​dysz​ką. Żad​ne dziec​ko nie chce róż​nić się od ko​le​- gów, ale bywa, że z po​wo​du cho​ro​by spo​ty​ka je wy​klu​cze​nie. Dzie​ci po​trze​bu​ją być z ko​le​ga​mi, uczest​ni​czyć w ży​ciu ca​łej gru​py ró​wie​śni​czej. Nie za​słu​gu​ją na mar​gi​- na​li​za​cję z po​wo​du cho​ro​by, któ​rej moż​na za​po​bie​gać. Roz​le​gły się po​je​dyn​cze okla​ski, ale wkrót​ce za​wtó​ro​wa​ła im cała sala. O kur​- czę… Mó​wię tyl​ko, jak jest, po​my​śla​ła. Ze zdzi​wie​niem stwier​dzi​ła, że upły​nę​ło już dwa​- dzie​ścia mi​nut. To dla niej bar​dzo waż​ne, żyje tym, w pew​nym sen​sie re​kom​pen​su​jąc so​bie brak Bena i dziec​ka. Być może za dużo wzię​ła na swo​je bar​ki, ale czy to waż​ne, je​że​li w ten spo​sób może po​móc tym dzie​ciom oraz ich ro​dzi​com? – By​łam z tymi dzie​cia​ka​mi, trzy​ma​łam je za rękę, ocie​ra​łam łzy, ła​go​dzi​łam ból, za​chę​ca​łam, żeby cie​szy​ły się ży​ciem. Cza​sa​mi całe noce spę​dza​łam przy ich łóż​- kach. To są nor​mal​ne zwy​czaj​ne dzie​cia​ki, któ​re zna​la​zły się w trud​nej sy​tu​acji, po​- nie​waż ni​ko​mu nie przy​szło do gło​wy, do ja​kich po​wi​kłań może do​pro​wa​dzić wy​da​- wa​ło​by się pro​ste za​pa​le​nie gar​dła. Zo​rien​to​wa​ła się, że słu​cha​cze jak je​den mąż wstrzy​ma​li od​dech. – Przejdź​my do ro​dzi​ców. Gdy do​trze do nich, co się sta​ło i jak ła​two było temu za​po​biec, zże​ra ich po​czu​cie winy. Prze​ko​ny​wa​nie, że to nie ich wina, nie ła​go​dzi ich roz​pa​czy. Je​dy​nie dzię​ki edu​ka​cji na wszyst​kich po​zio​mach moż​na tego oszczę​- dzić ko​lej​nym ro​dzi​com cho​rych dzie​ci. Ro​dzi​ców Tho​ma​sa po​czu​cie winy gnę​bi do dziś, trzy lata po tym, jak się do​wie​dzie​li, że przy​czy​ną tego, co spo​tka​ło ich uko​- cha​ne​go syna, było ta​kie samo za​pa​le​nie gar​dła jak to, któ​re jego sio​stra prze​szła bez kom​pli​ka​cji. Nie mogą się otrzą​snąć na​wet te​raz, kie​dy Tho​mas pro​wa​dzi nor​- mal​ne ży​cie. Rzecz w tym, że to nie po​win​no się zda​rzać w ta​kich no​wo​cze​snych kra​jach jak Nowa Ze​lan​dia. Nie je​ste​śmy je​dy​nym kra​jem, gdzie wy​stę​pu​je ten pro​- blem. To scho​rze​nie nie na​le​ży do hi​sto​rii. Jest wśród nas i sie​je znisz​cze​nie. Się​gnę​ła po szklan​kę z wodą. – Przej​dę te​raz do omó​wie​nia trzech przy​pad​ków. Przy​szło jej do gło​wy, że na​wet gdy​by ktoś krzyk​nął „Bom​ba!”, do ni​ko​go w sali kon​fe​ren​cyj​nej by to nie do​tar​ło, bo całe au​dy​to​rium było po​chło​nię​te wsłu​chi​wa​- niem się w tłu​ma​cze​nia pły​ną​ce w słu​chaw​kach. Świet​nie! Do​brze mi idzie. W trze​ciej czę​ści wy​stą​pie​nia po​ru​szy​ła mi​nu​sy swo​jej pra​cy, koń​cząc sło​wa​mi:

– Ca​ro​li​ne była zbyt sła​ba, żeby wal​czyć o ży​cie. Stra​ta pa​cjen​ta to ogrom​na tra​- ge​dia, ale nie jest nam dane zwy​cię​żać za każ​dym ra​zem. Sta​ram się, wierz​cie mi, bar​dzo się sta​ram. Ale… – ro​zej​rza​ła się – ale me​dy​cy​na nie jest do​sko​na​ła… ani me​dy​cy. Ben spo​glą​dał na nią wzro​kiem peł​nym po​dzi​wu. Gdy ich spoj​rze​nia się spo​tka​ły, bez​gło​śnie po​wie​dział: „Masz ra​cję”. – Na za​koń​cze​nie po​ka​żę pań​stwu jesz​cze je​den krót​ki fil​mik. – Na ekra​nie po​- now​nie uka​za​li się mło​dzi za​wod​ni​cy rug​by. Ale tym ra​zem Tho​mas spa​ce​ro​wał za li​nią bocz​ną, do​no​śnym krzy​kiem za​grze​wa​jąc ko​le​gów do wal​ki. Zda​wa​ła so​bie spra​wę, że oglą​da ten klip z uśmie​chem na war​gach. Była dum​na ze swo​je​go pa​cjen​ta. Na ko​niec wró​ci​ła do mi​kro​fo​nu. – Obec​nie Tho​mas jest tre​ne​rem szkol​nej dru​ży​ny rug​by, a na po​cząt​ku tego roku pod​jął stu​dia na​uczy​ciel​skie. Ale gdy​by nie go​rącz​ka reu​ma​tycz​na, miał szan​sę awan​so​wać do re​pre​zen​ta​cji No​wej Ze​lan​dii. Fran​cja może ode​tchnąć z ulgą. Jesz​cze tyl​ko sal​wa śmie​chu i po wszyst​kim. Uda​ło się. Bo Ben po​mógł jej za​cząć. Mon​sieur Lec​la​re po​ca​ło​wał ją w oba po​licz​ki, po czym prze​mó​wił do ze​bra​nych. – Sza​now​ni pań​stwo, wła​śnie dla​te​go za​pro​si​li​śmy na tę kon​fe​ren​cję Pa​nią od Ser​- ca. Ten ty​tuł otrzy​ma​ła od swo​ich ma​łych pa​cjen​tów, któ​rzy ro​zu​mie​ją, jak bar​dzo chce im po​móc. Swo​im od​da​niem spra​wie cho​rych dzie​ci dok​tor Wells po​ru​szy​ła nas wszyst​kich. Je​stem prze​ko​na​ny, że jej żar​li​wość przy​po​mnia​ła nam, każ​de​mu z osob​na, po co zo​sta​li​śmy le​ka​rza​mi. Ze ści​śnię​tym ze wzru​sze​nia gar​dłem pa​trzy​ła, jak wszy​scy pod​no​szą się z miejsc, by po​że​gnać ją okla​ska​mi. Mia​ła łzy w oczach. Łzy z po​wo​du Tho​ma​sa i jemu po​- dob​nych dzie​cia​ków, że nie po​tra​fi​ła za​gwa​ran​to​wać im po​wro​tu do nor​mal​ne​go ży​- cia Po​tem pod​szedł do niej Ben. – By​łaś wspa​nia​ła, po pro​stu wspa​nia​ła. – Ob​jął ją ser​decz​nie. – No pro​szę, ile może się zmie​nić w cią​gu dwu​dzie​stu czte​rech go​dzin. – Pa​trzył, jak ko​lej​ny de​le​gat za​trzy​mu​je Tori, któ​ra sta​ra​ła się prze​drzeć przez tłum zgro​ma​- dzo​ny w sali, gdzie wy​da​no kok​tajl dla słu​cha​czy. Po​przed​nie​go wie​czo​ru to​wa​rzy​szy​ła mu nie​chęt​nie, te​raz w jej spoj​rze​niach wy​- czy​tał, że chce jak naj​szyb​ciej do nie​go do​trzeć, choć​by tyl​ko po to, by uwol​nić się od na​trę​tów. Mimo to ła​ska​wie za​trzy​my​wa​ła się, żeby cier​pli​wie od​po​wia​dać na ich py​ta​nia. – Praw​dzi​wa gwiaz​da – za​uwa​ży​ła Rita. – Ka​pi​tal​ne wy​stą​pie​nie. – By​łaś w sali? – Nie mógł ode​rwać wzro​ku od Tori. Ta​kiej Tori nie do​świad​czył wcze​śniej… ani ta​kie​go za​an​ga​żo​wa​nia. – John mnie prze​my​cił. Chcia​łam się do​wie​dzieć, jaka jest ta two​ja Pani od Ser​ca, i już wiem. Nie​sa​mo​wi​ta. I nie boi się przy​znać, że nie wszyst​ko i nie za​wsze się jej uda​je. Taa… zro​zu​miał tę alu​zję. Ale też nie wy​pie​rał się błęd​nej oce​ny. Przy​znał się do tego przed są​dem le​kar​skim. – Nic dziw​ne​go, że kli​ni​ka dok​tor Wells zdo​by​wa roz​głos. – Czuł dumę, a jed​no​- cze​śnie smu​tek. Nie​ste​ty Tori nie jest jego Pa​nią od Ser​ca, mimo że za​wład​nę​ła