Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Margaret Moore - Serce i honor

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Margaret Moore - Serce i honor.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 95 osób, 77 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

MARGARET MOORE Serce i honor

ROZDZIAŁ PIERWSZY Anglia, rok 1228 Bryce Frechette oparł się o kamienny mur i z kpią­ cym uśmiechem spoglądał na ciżbę wykwintnych po­ staci, jakie gościły na uczcie kończącej turniej u lorda Melevoir. Gospodarz, trzeba przyznać, był dzielnym człe­ kiem, znawcą kuchni, przednich win, rozrywki i głoś­ nej muzyki. Wprawdzie dwór miał nie tak wielki jak niegdysiejsza posiadłość ojca, ale zewsząd dawało o sobie znać zamiłowanie do zbytków i luksusu, któ­ re zazwyczaj cechowało Normanów. Ogień huczący w kominku pozwalał gościom zapomnieć o chłodzie wiosennej nocy, a mrok wielkiej sali rozpraszały dziesiątki świec w wysokich kandelabrach oraz po­ chodnie zatknięte na ścianach. Po sutym i smakowitym posiłku długie drewniane stoły złożono i odstawiono na bok, za ławy, by zrobić miejsce do tańca. Spasione psy nadal węszyły po ką­ tach w poszukiwaniu gorzej ogryzionych kości. Nie­ jeden z nich cudem uszedł rozdeptania pod stopami

tancerzy, którzy na podobieństwo rozbrykanej dzia­ twy wirowali po całej sali. Bryce uznał, że to istny cud, iż do tej pory żaden z gości nie padł i nie rozbił głowy, zważywszy, że tak wielu miało już dobrze w czubie. Śmiechy i nawoły­ wania nadobnych pań i panów niemalże zagłuszały muzykę harf, piszczałek i bębnów. Wzrok Bryce'a powędrował w stronę pięknej mło­ dej niewiasty o ciemnych włosach i jasnym spojrze­ niu, tańczącej z niezwykłą gracją. Nie chichotała jak inni pod wpływem wypitego wina. Gdy podbiegała bliżej, Bryce wyraźnie widział jej gładkie lico i jas­ noniebieską suknię, do połowy zakrytą brokatową opończą. W blasku świec migotały jej złote klejnoty. Pod regularnie zarysowanym brwiami dziwnym światłem lśniły zielone oczy. Spod czepka i jedwab­ nego szala wymykały się niesforne kruczoczarne kos­ myki. Policzki miała zaróżowione od szybkiego tań­ ca. Bryce podziwiał jej prosty zgrabny nosek i pełne, rubinowe usta, odsłaniające w uśmiechu rząd rów­ nych perłowych zębów. Zachodził w głowę, jak też owa piękność może mieć na imię. Nigdy nie widział równie urodziwej da­ my. Zazdrościł wszystkim, którzy z nią tańczyli, nie wyłączając tęgawego, podstarzałego gospodarza. Gdyby sam miał szlachecki tytuł, bez wątpienia dołączyłby do grona biesiadników. Tańczyłby teraz, zapatrzony w jej przecudne oczy i lekkim krokiem

sunął w mroczniejszy kąt sali z nadzieją, że zdoła skraść jej chociaż jednego całusa. Niestety, smętnie musiał przyznać, że nie ma tytu­ łów. Nie był już hrabią Westborough, choć zgodnie z prawem to mu się należało. Nie miał lenna. Piękna tancerka bez wątpienia ceniła dostatek i za nic miałaby starania takiego chudopachołka. Bryce nie mógł sobie kupić nawet drugiej koszuli. Tę, którą miał, podarł na turnieju, więc na bal przy­ szedł tylko w skórzanej kamizeli. Świadom własnego wyglądu, próbował jednak zostać jak najdłużej. Za życia ojca przywykł do biesiad i zabaw. Przecież w gruncie rzeczy niewiele znaczyło, kim jest tancerka i jakie nosi imię. Równie dobrze mógłby pod nosem wyrzekać, że i pozostali goście omijają go wzrokiem. Jakby dla zaprzeczenia tym ponurym myślom na ławie obok Bryce'a zasiadł przystojny, śniady mło­ dzieniec, ze srebrnym kielichem w dłoni. Był Wa­ lijczykiem, a czarnowłosa piękność ze śmiechem z nim rozmawiała, zanim ruszyła w tany z lordem Melevoir. - Dalibóg, niejedną weselszą twarz widywałem na marach! - przemówił nieznajomy. - A przecież, panie, wygrałeś pękatą sakiewkę. Żal bierze, że dzie­ sięć monet ze srebrnego kruszcu nie wywołuje u cie­ bie uśmiechu. Chętnie je wezmę od ciebie, jeśli to cię pocieszy.

- Spróbuj, panie - odparł Bryce spokojnym, lecz ostrzegawczym tonem. - Hola, aż takiś skory do zwady? Teraz nie pora - uśmiechnął się Walijczyk. W oczach migotały mu błyski rozbawienia. - Wygrałeś zasłużenie. Niewielu umie mnie pokonać, lecz muszę przyznać, że do ta­ kich jak ty nie chowam urazy. W polu nikt lepiej od ciebie nie radził sobie dziś z kopią. Głupiec by temu zaprzeczył, a ja nie jestem głupcem. Bryce, ujęty zachowaniem i przemową tamtego, rozluźnił napięte mięśnie. Od dawna żaden szlachcic nie traktował go jak równego. - Wybacz mój brak manier, panie - powiedział z przepraszającym uśmiechem. - Nie każdy rycerz, którego dzisiaj pokonałem, okazywał podobną wielkoduszność. - Skłonił głowę. - Jestem Bryce Frechette. - Wielkoduszność? - zdumiał się ciemnowłosy. - Raczej zdrowy rozsądek. Znam cię. Bryce westchnął w duchu, gotów na nieuchronne pytania. - Jestem lord Cynvelin ap Hywell z Caer Coch, najwspanialszej posiadłości w Walii - przedstawił się nieznajomy, który najwyraźniej nie miał zamiaru drę­ czyć Bryce'a niemiłą indagacją. Bryce zerknął na niego z wdzięcznością. - Szukam krzepkich rycerzy do mojej drużyny. Mam nadzieję, że zechcesz to rozważyć.

- Ponieważ obaj jesteśmy rycerzami, nie będzie­ my jak zwykli kupcy targować się o warunki. Jeśli przystaniesz, panie, na moją propozycję, przez rok będziesz mógł korzystać z broni, ubrań, jadła i za- kwaterowania bez żadnych ograniczeń. Jeśli zaś po tym czasie będziemy sobie radzi, nie widzę prze- szkód, byś nie dostał dodatkowej nagrody. Bryce dobrze wiedział, że nie wyżyje długo sa- mym srebrem zdobytym na różnych turniejach. W najgorszym razie musiałby iść do siostry i w jej plamku błagać o jakieś schronienie. Lata całe walczył i wędrował po kraju, a nikt jesz- Cze nie złożył mu lepszej propozycji. Jeśli chodzi o siostrę... nie chciał być żebrakiem. Praktyczne względy pokonały dumę. Ród Bryce'a stra­ cił tytuł i domenę, a za cały majątek pozostało mu dzie­ sięć srebrnych monet w sakiewce. Gdyby nie przystał do Cynvelina, wkrótce, jak tresowany niedźwiedź, znowu by musiał walczyć dla rozrywki gawiedzi. Cynvelin zaś był nie tylko grzeczny, ale i pełen szacunku dla swego rozmówcy. Rzadkość w ostat­ nich czasach. Poza tym, jakich trudów mógłby ocze­ kiwać na służbie? Gdyby chciał, mógłby zrezygno­ wać, dzisiaj jednak doprawdy miał niewielki wybór. - Mój panie, z radością przyjmę propozycję - od­ powiedział z kolejnym dostojnym ukłonem.

Lord Cynvelin klepnął go w ramię. - Wyśmienicie, mój druhu! - zawołał z ciepłym uśmiechem. Bryce wziął głęboki oddech. - Możesz na mnie polegać, panie - odparł. Za­ brzmiało to niemal jak wyzwanie. Cynvelin spoważniał. - Gdybym sądził inaczej, nie rozmawiałbym z tobą. Większość z tych, których znam, to zwykłe wartogłowy. Pomyśl jeszcze, co i dla mnie będzie znaczyć, kiedy wieść gruchnie, że w mojej kompanii jest sam Bryce Frechette, zwycięzca turnieju lorda Melevoir. Bryce skinął głową, mile połechtany w dumie i kontent zarazem. - Jutro po mszy wyruszamy w drogę do Walii. Bę- dziesz gotów? - Do Walii? - Rzekłem. A jak sądzisz, gdzie żyją Walijczycy? - Rzeczywiście - przytaknął Bryce. - Chyba to nie kłopot dla ciebie? - Nie, milordzie - odpowiedział Bryce, niechętnie jednak myśląc o podróży przez dzikie bory zamiesz- kane przez Celtów - To dobrze. - Lord Cynvelin westchnął i pociąg­ nął długi łyk wina. - Wspaniała uczta. Nigdy nie wi­ działem zgromadzenia tak wielu pięknych panien. - Pięknych, bogatych i utytułowanych - zgodził się Bryce i uśmiechnął drwiąco do nowego przyjacie-

la. - To sprawia, że każda z nich jest poza moim za­ sięgiem. Lord Cynvelin parsknął śmiechem. - Przebóg, piękniś z ciebie, jakiego nie widzia­ łem, rzecz jasna pominąwszy mnie samego. Nie uwierzę, że sam legniesz dziś w nocy. Uśmiech Bryce'a był zabarwiony goryczą. - Brak mi tytułu, a zatem nie sądzę, aby któraś z tych panien poświęciła mi więcej niż jedno spojrzenie. Piękny jak z obrazka Cynvelin wybuchnął grom­ kim śmiechem, co przyciągnęło uwagę najbliższych tancerzy, nie wyłączając czarnowłosej. - Spójrz tylko, jak wiele dziewcząt zerka - ode­ zwał się Cynvelin, gdy już zapanował nad wesoło­ ścią. - Trzeba ci innych dowodów? Bryce potoczył po sali podejrzliwym wzrokiem. - To na ciebie patrzą, milordzie. - Owszem, dlaczegóż by nie? - zgodził się Cyn- velin i znów parsknął śmiechem. - Ale na ciebie tak­ że. Widziałem to, gdy tańczyłem. Sławę zdobyłeś, gdyś przełożył pięć razy kopię przez pierścień. Star­ czy, że skiniesz palcem, a na pewno dzisiejszej nocy nie spędzisz samotnie. - Sądzę, że rozsądniej będzie, jeśli się przygotuję do jutrzejszej podróży. - Zrobisz, jak zechcesz - skinął głową Cynvelin. - Mogę tylko podziwiać tak wielkie poświęcenie. Ja zaś teraz odejdę, by porozmawiać z przyszłą narze-

czoną. To ta, która tańczy z lordem Melevoir. Widziałeś kiedy urodziwsze i zgrabniejsze stworzenie niźli Rhian- non DeLanyea? - Jest bardzo piękna - odpowiedział Bryce, spogląda­ jąc na czarnowłosą tancerkę, lekko pląsającą w rytm mu- zyki. Zręcznie omijała duże i niezgrabne stopy partnera. - Ostrzegam cię, Brysie Frechette, ona należy do mnie - z humorem powiedział Cynvelin. - Poza tym, jej ojciec jest półkrwi Walijczykiem i baronem. Okro­ pny z niego raptus. Rycerz, który zdobędzie miłość jego córki, będzie miał twardy orzech do zgryzienia. - Zapewniam cię, milordzie, że mam wobec niej jedynie niekłamany podziw, jaki każdy mężczyzna musi odczuwać na widok nieziemskiej piękności. - Mówisz jak rzetelny normański szlachcic - od­ parł Cynvelin i wstał. Wygładził czarny kaftan i po­ prawił złoty pas opinający mu biodra. - No, ruszam jej z odsieczą. Rano spotkamy się w stajniach, panie. Bryce skinął mu głową na pożegnanie. Patrzył, jak lord Cynvelin przechodzi przez salę i staje przed uro­ dziwą Rhiannon DeLanyea. Lady Rhiannon DeLanyea, poprawił się w my­ ślach. Przyszłą narzeczoną mojego nowego pana. Dziwny dzień nastał, rozmyślał, z uśmiechem opierając plecy o mur. A już przestał wierzyć, że bę­ dzie traktowany jak równy wśród rycerzy. Że na za­ wsze zostanie wyklętym i wydziedziczonym synem hrabiego Westborough.

Teraz wszystko wskazywało na to, że ma szansę własnym sumptem odzyskać utracony tytuł i pozycję. Czy warto więc porzucać nadzieję? Będą wszak inne roześmiane, piękne i młode szla­ chcianki, które na pewno zechcą dzielnego rycerza. Rhiannon opadła na najbliższą ławę i próbowała złapać oddech. Lord Melevoir skłonił przed nią siwie­ jącą głowę i poszedł na poszukiwanie nowej partner­ ki do tańca. Dobrze chociaż, że do końca ustałam na nogach, pomyślała, wachlując się dłonią. Mimo wieku, lord Melevoir okazał się zapalonym tancerzem i raz nawet mało nie wpadli w grupę muzykantów. - Podaj wina! - rzuciła do przechodzącej obok służącej. - Proszę bardzo, milady - odpowiedział męski głos, w dodatku po walijsku i zza jej pleców wyłoniła się szczupła, dobrze umięśniona ręka z pucharem. Rhiannon wypiła łyk i uniosła głowę, by spoj­ rzeć wprost w roześmiane oczy lorda Cynvelina ap Hywell. - Lord Cynvelin! - zawołała z radością. - Wiel­ kie dzięki, panie. Spragnionam bardzo i stopy zdar­ łam w tańcu omalże do kostek. - Nie masz tu piękniejszej i zgrabniejszej tancerki od ciebie, pani, zatem nie dziw się, że wszyscy cię kolejno proszą - odparł i usiadł przy niej.

Rhiannon podziękowała mu uśmiechem, potem znów pociągnęła wina i mało się nie zakrztusiła. - 0'r annwyl! - zaklęła, a Cynvelin szybko ode­ brał jej kielich. - Upiję się zaraz, jak nie zacznę uwa- żać. Lord Melevoir to zacny człowiek, a równie za- cną ma piwnicę. Nie przywykłam do aż tak mocnych trunków. - Podczas gdy ja wciąż spijam tylko twą urodę, pani - półgłosem odpowiedział Cynvelin. Rhiannon pokraśniała z zadowolenia. - Myślałam, że już mnie nie lubisz, panie. Czeka- łam, aż wyrwiesz mnie z kręgu tancerzy, a ty gawę- dziłeś z Sasem, co na biesiadę przyszedł bez koszuli! Ruchem głowy wskazała na drugi koniec sali, gdzie siedział Bryce. Długie ciemne kędziory opadały mu na ramiona. Miał na sobie zwykłą, wiązaną na rzemienie skórzaną kamizelę, spod której widać było jego szeroką pierś i muskularne ramiona. Cechowała go pewna dzi­ kość, jakby pod cienkim płaszczem ogłady skrywał wrzący gejzer nieposkromionej energii. - To Norman, milady - sprostował Cynvelin. - Czyż twój ojciec i bracia nie noszą włosów w ten sam sposób? Rhiannon roześmiała się cicho. - W rzeczy samej, panie. Głoszą wszem i wobec, że hełm wówczas mocniej siedzi na głowie. W przy­ padku moich braci uważam, że to tylko próżność. Bo­ ję się, że to samo tyczy tego rycerza.

- Obce ci jest nazwisko Bryce'a Frechette'a, syna hrabiego Westborough? Z wyraźnym zaskoczeniem popatrzyła na Cynvelina. - Oczywiście, że nie! Wszyscy wiedzą, jak popadł w zatarg z ojcem, porzucił dom i nie zajrzał nawet w rodzinne progi, by pożegnać umierającego rodzica. Ciekawe, co tu robi? Jak śmiał się pokazać między szlachcicami? Znów popatrzyła na wydziedziczonego Normana. Bryce właśnie wstał i przeszedł na drugi kraniec sali. Kroczył z gracją, niczym wielki kot, pełen ukrytej siły. - O mnie zaś usłyszałaś zaledwie trzy dni temu, w czasie naszego pierwszego spotkania - cierpko za­ uważył lord Cynvelin. - Łamiesz mi serce, pani. - Wybacz mi - odparła z uśmiechem. - Nie wąt- pię, że wokół siebie znajdziesz niejedną pannę, która zechce je uleczyć. - Niestety, tylko jedna potrafi to uczynić - powie­ dział znaczącym tonem. - Chyba nie, milordzie. - Tym razem śmiech Rhiannon brzmiał wymuszenie. Prawdę powiedzia­ wszy, lubiła młodego walijskiego szlachcica i pochle­ biało jej zainteresowanie, ale ostatnio w jego spojrze­ niach odkryła nowy, niepokojący wyraz. - Lady Valmont bez wątpienia poświęciłaby całe swe dobra, gdyby w ten sposób mogła znaleźć drogę i do twego serca, panie. - Jeśli mnie odrzuci lepsza dama, poszukam uko-

jenia u gorszej i dla pocieszenia przyjmę jakieś wło­ ści - zapewnił ją Cynvelin i przysunął się bliżej. Rhiannon wyraźnie widziała rumieniec na jego po­ liczkach i czuła bijący z ust zapach wypitego wina. - Wolałbym, żeby jednak do tego nie doszło. Wątpię, czy Normanka raczy zwrócić na mnie uwagę. Tylko spójrz, pani, jak zerka na dzielnego Frechette'a. - Zerka, bo to prostak - odpowiedziała Rhiannon. - Lady Valmont ma słabość do wszelkich parweniuszy. - Twierdzisz, pani, że ja także należę do parwe­ niuszy? - spytał Cynvelin i z udanym wstrętem uniósł dłoń do policzka. - Ale skądże! - Zatem wybaczam popularność panu Freche- tte'owi - westchnął z przesadną ulgą. - Mam nadzie­ ję, że nie podasz mojego rozsądku w wątpliwość, je­ śli powiem, że przyjąłem go do drużyny i zabieram jutro do Walii. Rhiannon nie zwróciła uwagi na pierwszą część ty­ rady Cynvelina. - Jutro wyjeżdżasz, panie? - Po mszy. - Jutro przybywa mój ojciec - przypomniała mu. - Miałam wielką nadzieję, że zdołacie się poznać. Lord przybrał skruszoną i zbolałą minę. - Wybacz, milady, lecz nie jestem panem swojego czasu. Pewne sprawy wymagają mej pilnej obecności. - Och...

- Dopraszam się pozwolenia, abym mógł cię od- wiedzić w majątku Craig Fawr, gdy już skończę z in- nymi sprawami - zaproponował. Rhiannon nie widziała powodów do odmowy, cho­ ciaż coraz mniej jej się podobało zachowanie rycerza. - Sprawisz nam wielki zaszczyt, parne. - Będę liczył godziny do naszego ponownego spotkania - szepnął lord Cynvelin, rzucając jej kolej- ne znaczące spojrzenie. Rhiannon spąsowiała i umknęła wzrokiem, zakło- potana i zarazem wystraszona. Czyżby chciał prosić ojca o jej rękę? Lubiła lorda Cynvelina. Podziwiała go i z zadowo- leniem przyjmowała jego komplementy. Darzyła go szacunkiem, gdyż był Walijczykiem. Z tych to powo- dów towarzyszyła mu na biesiadzie u lorda Melevoir i zaprosiła do Craig Fawr. Z drugiej strony, znali się zaledwie trzy dni. Zbyt mało na dalsze plany. Stanowczo za mało na miłość i myśl o małżeństwie. Matka zawsze ją ostrzegała przed pochopnym działaniem. Rhiannon pożałowała, że tym razem nie pamiętała o jej słowach i jakimś nieostrożnym ge­ stem lub uwagą okazała Walijczykowi więcej, niżby chciała. - Proszę o wybaczenie, milady - zwrócił się do niej lord Cynvelin i wstał. Rhiannon przyjęła to z nie­ kłamaną ulgą.

- Chcę jeszcze przed odjazdem pomówić z lor­ dem Melevoir i podziękować mu za gościnę. Potem wracam do kwatery. - Oczywiście, milordzie - wyjąkała, płonąc jak krzew róży, gdyż Cynvelin złożył na jej dłoni długi pocałunek i wyczekująco popatrzył w oczy. - Zatem do zobaczenia później, pani. Skłonił się i odmaszerował. Pierwszy raz od chwi­ li, kiedy się poznali, była szczęśliwa, że wreszcie po­ szedł. Do zobaczenia później? Co to miało znaczyć? Rhiannon niemal jęknęła. Chciał może, żeby przy­ szła do jego komnaty? Co też sobie uroił? Widziała, że na chwilę przystanął obok lady Valrnont, która podejrzliwie zerknęła w jej stronę. Czyżby też fał­ szywie oceniała naturę łączącego ich związku? Rhiannon zauważyła grupę normańskich szlach­ cianek, szepczących coś na boku. Z uśmieszkiem po­ patrywały na nią. Wszyscy podejrzewali ją o to samo? W obszernej sali nagle zrobiło się zbyt tłoczno i nazbyt gorąco. Rhiannon wstała i wyszła na dwór, na chłodny, ogromny dziedziniec, otoczony wysoki­ mi murami. Za nimi biegł pas ziemi obronnej, a dalej zewnętrzne wały, fortyfikacje i warowna brama. Rhiannon zwolniła kroku, jak dziewczęciu jej sta­ nu przystało.

Nagle zatrzymała się. W cieniu obok wozów, przed budynkiem, w którym nocowali rycerze ze świ- tą, stał plecami do niej jakiś człowiek. Szukał czegoś w wozie, a przecież było już zbyt późno na przygo- towania do porannej podróży. - Hej, ty tam! Co robisz? - Rhiannon podeszła bliżej, gotowa wezwać straże w razie potrzeby. Poznała go po czuprynie, zanim się odwrócił. Był to Bryce Frechette. - Szukam swych rzeczy, pani - rzekł. - Nie wnie­ siono ich na kwaterę. Słyszałem, że służba przez po­ myłkę rzuciła je na wozy. Rhiannon uznała, że jest bardziej podobny do Sasa niż Normana, a to ze względu na długie do ramion włosy, wyraziste rysy i chmurny wygląd. Stał w dziwnej pozycji, na ugiętych kolanach, jakby chciał zażyć odpoczynku w czasie ciężkiej bitwy. Znała tylko jednego, który tak jak Bryce zdawał się zawsze go­ towy do boju. Urien Fitzroy, dobry druh ojca, uważany za najlepszego nauczyciela fechtunku w Anglii. Bryce Frechette także miał posturę dzielnego wo­ jownika, a jednak w jego obecności nie czuła naj­ mniejszego strachu. Raczej ją zaciekawiał. Żałowała, że nie widzi lepiej jego twarzy, a zwłaszcza ocienio­ nych oczu. - Wybacz, pomyliłam się. - Myślałaś, pani, że próbuję coś ukraść? - spytał wyzywająco.

- Tak... nie... - zaczęła, po czym, niby dla obro­ ny, dumnie uniosła głowę. - Sam przyznaj, że twe za­ chowanie było cokolwiek podejrzane. - Przede wszystkim dlatego, że nie jestem szlach­ cicem? - mówił z pozorną grzecznością, lecz w jego tonie kryła się groźba. Czemuż się złości? - pomyślała Rhiannon. Gniew w niej wzbierał, kiedy przypomniała sobie, co wie o tym człeku. - Jeśliś nie jest szlachcicem, to tylko z własnej wi­ ny, panie Brysie Frechette - rzuciła. - Zaszczyt mi sprawiasz, lady Rhiannon, że znasz mnie z imienia - odparł kpiąco i z przesadnym ukło­ nem. Z zadowoleniem zauważył wyraz zdumienia na jej twarzy. Widać nie sądziła, że i jemu jest znana. Chwycił ją za przegub, jakby chciał ucałować dłoń. Wyrwała się. - Znam nie tylko z imienia - powiedziała, cofając się. - Może nie tak dobrze, jak myślisz, milady - od­ rzekł cicho i postąpił krok bliżej. Ani drgnęła. Bryce przypomniał sobie jej zachowanie na sali balowej, zwłaszcza w obecności lorda Cynvelina. Może nie jest tak cnotliwa, na jaką wygląda? - Chciałabyś poznać bliżej? - Być może. Lecz nie pora i miejsce na takie roz­ mowy - ucięła.

Zbiła go z pantałyku szczerą odpowiedzią, ale szybko odzyskał rezon. - Szkoda... - mruknął niskim, uwodzicielskim to­ nem. - Bo ja miałbym ochotę na bliższą zażyłość, pani. Rhiannon chrząknęła. Od kilku dni słuchała kom­ plementów i pochwał, lecz słowa Bryce'a poruszyły w niej najczulszą strunę. - Innym razem - odparła. - A skąd ten nagły pośpiech, milady? Idziesz na schadzkę? - spytał. Był coraz bliżej. - Nie! - Cofnęła się w zacienioną wnękę, unie­ sieniem głowy demonstrując pogardę dla jego gru- biaństwa. Bryce obrzucił ją zachwyconym spojrzeniem od stóp po okrytą jedwabnym szalem głowę. - Nie wpatruj się w tak nachalny sposób, panie! - zawołała, on zaś, zupełnie nie speszony, patrzył na­ dal. Rhiannon czuła, że zalewa ją fala gorąca. - Panie? Widzę, że awansowałem w twych oczach. Zapewniam cię, milady, że nie krzywdzę ko­ biet. Daleki jestem od tego - odpowiedział i z uśmie­ chem postąpił naprzód. Lord Cynvelin uśmiechał się przy każdej okazji, niejako z obowiązku. U Bryce'a wyraz wesołości tak rzadko gościł na twarzy, że można go było poczytać wręcz za cenną nagrodę. W Rhiannon znów wezbrał żal, że w cieniu nie mogła lepiej zobaczyć jego twarzy.

Nagle zauważyła, że znaleźli się oboje w rogu osłoniętym przed wzrokiem ludzi spacerujących po górnej galerii. - Z twego zachowania na balu miałem prawo wnosić, że uwielbiasz być adorowana - szeptem do­ powiedział Bryce. - Być może przez niektórych - odparła i skrzyżo­ wała ręce na piersiach, żeby zdobyć choć taką, mizer­ ną osłonę. - Nie życzę sobie jednak rozmawiać z człowiekiem, który porzucił rodzinę i własną sio­ strę postawił w dwuznacznej sytuacji. Dziwię się, do­ prawdy, że lord Cynvelin przyjął cię do drużyny. Bryce zamarł w pół kroku. Potem zmarszczył brwi. Jak przedtem biła od niego utajona siła. - Tak myślisz o mnie? - Tak - odpowiedziała. Cofnął się. - Zadziwiasz mnie, pani. Sądziłem, że masz wię­ cej sprytu, by nie wierzyć w plotki i pomówienia. - Zatem to, co o tobie powiadają, to nieprawda? Nie miałeś zatargu z rodzicem i nie uciekłeś jak roz­ kapryszone dziecko? Nie siedziałeś w ukryciu, gdy twój ojciec spoczął na łożu śmierci? A może powiesz, że wbrew temu, co słyszałam, pośpieszyłeś na pomoc swojej siostrze, zanim popadła w biedę i stała się słu­ żącą we własnym zamku? - Nie słyszałaś nic więcej? - warknął. - Nie wiesz, że ze mnie hultaj i prostak? Że siostra mnie

wyklęła? Że jej mąż, potężny baron DeGuerre, pała do mnie zawziętą niechęcią? Że kłamię, kradnę i oszukuję? - Podszedł bliżej. - Że zaprzedałem du­ szę diabłu? Rhiannon szeroko rozwarła oczy i aż jęknęła. Bryce skrzywił usta w gorzkim uśmiechu. - Głupiaś, jeżeli słuchasz wszystkiego, co mówią. - Jak śmiesz! - zawołała, gdyż dotknął ją do ży­ wego. - Ty pozbawiony honoru... - Hola, milady, to ty zaczęłaś! - sprostował lodo­ watym tonem. - Nie znasz mnie, a poddałaś surowej ocenie wszystkie moje niegdysiejsze czyny. Nie wiesz, o co popadłem w zatarg z ojcem, i dlaczego odszedłem z zamku. Nie masz pojęcia, co czułem na wygnaniu - mówił teraz łagodniej. - Nie wiesz, co przeżywałem, słysząc, że w największej potrzebie za­ brakło mnie u boku Gabrielli. Rhiannon poczerwieniała ze wstydu. Źle zrobiła, wyciągając pochopne wnioski. Nim jednakże zdążyła cokolwiek powiedzieć, Bryce stał już przed nią nie dalej niż na szerokość dłoni. - Kim jesteś, by ferować wyroki? - spytał. - Z te­ go, co widziałem w domu lorda Melevoir, to z nie­ jednym tańczyłaś, śmiałaś się i gawędziłaś. Jak mo­ żesz czynić mi zarzuty, skoro wcale nie jesteś lepsza, piękna hipokrytko? Stała jak wrośnięta w ziemię pod jego spojrze­ niem. Nie mogła wykrztusić słowa. Nie mogła odpo-

wiedzieć na jego zarzuty ani usprawiedliwić swego zachowania. Przysunął się jeszcze bliżej, tak że już tylko gru­ bość włosa dzieliła ją od niego. - Jak śmiesz stać tu, w cieniu, piękna i godna pożądania, a jednocześnie gotowa przywołać straże, gdybym cię tylko dotknął? - powiedział niskim gło­ sem. Głośno przełknęła ślinę, ani na chwilę nie potrafiąc oderwać odeń spojrzenia. - Nie zrobiłabym tego - szepnęła. Zdziwił się. - Nie zrobiłabyś? - spytał także szeptem. - Nie wezwałabyś wartowników, aby mnie ukarać za moje zuchwalstwo? Lekkim ruchem pogładził ją po ramieniu. Zadrżała. - Cieszy mnie to, gdyż doprawdy trudno mi się opanować. Przygarnął ją do siebie. Wiedziała, że powinna się bronić, a jednak kiedy jego wargi spoczęły na jej ustach, w pocałunku nie było nic zdrożnego, niemoralnego bądź grzesznego. Wydawał się całkiem oczywisty. Rhiannon całowała się już przedtem, ale cóż to by­ ły za pocałunki! Czasem jakiś nieśmiały młodzian cmoknął ją w usta lub policzek. Nigdy jeszcze nie za­ smakowała tak wielkiej namiętności, domagającej się natychmiastowej odpowiedzi.

Bez oporu rozchyliła wargi. Bryce zamknął ją w objęciach. Dłonie Rhiannon delikatnie spoczęły na jego gładkiej skórzanej kami­ zeli. Magiczna siła pocałunku sprawiła, że i on rozluźnił twardo napięte mięśnie. Z wolna odsunął ją od siebie. Dotknęła plecami ka­ miennego muru. Bryce wsunął jej nogę pomiędzy ko­ lana. Rhiannon zadrżała pod wpływem nieznanej, pierwotnej żądzy. Nagle drzwi sali stanęły otworem i snop światła padł na krużganek. Bełkotliwy głos krzyknął komuś „Dobranoc!". Lady Rhiannon DeLanyea jęknęła, cień przeraże­ nia przemknął po jej twarzy. Odepchnęła Bryce'a, uniosła brzeg sukni i pośpiesznie umknęła.

ROZDZIAŁ DRUGI 1 Bryce Frechette zaklął w duchu, patrząc na ucie- kającą lady Rłiiannon. Co tu się, na Boga, działo? Do czego by jeszcze doszło, gdyby nie otwarte drzwi? Zaklął raz jeszcze, gdyż przypomniał sobie nie tak dawną rozmowę z lordem Cynvelinem ap Hywell. Rhiannon ponoć miała być jego narzeczoną. Na rany Zbawiciela, ależ okazał się głupcem! A je­ śli Cynvelin się dowie o tym, co przed chwilą za­ szło... Nigdy się nie nauczę trzymać uczuć na wodzy, go­ rzko pomyślał Bryce. Co z tego, że Rhiannon była piękną, powabną kobietą, rozmawiającą z nim otwar­ cie, jakby dorównywał jej stanem? Dlaczego nie dał jej spokoju od razu po wyjaśnieniach, co robił przy taborze? Wciąż popadał w kłopoty graniczące z hańbą, gdyż wpierw działał, a myślał dopiero później. Nic go nie nauczyły lata tułaczki poza domem. Ciężko oparł się o mur. Nie zdziwiłby się, gdyby teraz Cynvelih nie przyjął go do drużyny. Tylko sie­ bie mógłby za to obwiniać.

Nie, nie tylko. Nie tym razem. Tu, w podcieniach, lady Rhiannon zawiniła tak samo. Przecież nie prote­ stowała, gdy wziął ją w ramiona. Wprost przeciwnie, na jego pocałunek odpowiedziała z takim żarem, o jakim wielu mężczyzn mogło tylko marzyć. Na pewno go nie zdradzi przed lordem Cynveli- nem. Chyba że zechce kłamać. A do tego była naprawdę zdolna. Bryce z ponurą miną wkroczył do sali. Uznał, że w razie śledztwa powie całą prawdę. Niechże Walij­ czyk dowie się, jak było... i niech myśli sobie, cokol- iwiek zechce. Następnego ranka Rhiannon ukradkiem powiodła wzrokiem po twarzach osób zgromadzonych w kaplicy. Bez trudu odnalazła lorda Cynvelina, ubranego już do podróży w krótki czarny kaftan, brązowe rajtuzy i czar­ ny płaszcz z cienkiej wełny, zarzucony na ramiona. Stał obok lady Valmont, tak blisko, że prawie się stykali. Bez chwili przerwy coś jej szeptał do ucha. Wyśmienicie, pomyślała Rhiannon. Spodziewała się, że jej nie zauważy, i zamierzała się oddalić zaraz po skończonych modłach. Chciała uniknąć pytań i niezręcznych tłumaczeń. Przemknęło jej przez głowę, by unikać też reszty gości lorda Melevoir. Potem postanowiła, że nie bę­ dzie jak wystraszona mysz kryć się po kątach. Musia­ ła wiedzieć, czy ktoś ją widział w ramionach pana

Frechette'a, czy też może on sam zdradził, że minio­ nej nocy zachowała sienie lepiej od ulicznej dziewki. Tego rodzaju plotki wędrowały w świat jak piórko pod najlżejszym powiewem wiatru. Teraz już rozu­ miała rozgoryczenie Bryce'a z powodu pomówień. Na szczęście, nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Nikt nie patrzył spod oka i nie wskazywał pal­ cem. Kłaniano jej się z uśmiechem, w którym nie by­ ło drwiny. Odetchnęła z ulgą. Z drugiej strony, była niezwykle rada, że Norman nie pojawił się w kaplicy. Nie wiedziałaby, co począć, gdyby chciał z nią porozmawiać. Być może też żałował wydarzeń ostatniej nocy. Cokolwiek rzec, nie potraktował jej jak damy. Ona zresztą nie zachowała się jak dama. Przecież mogła od razu odejść, uspokojona, że nie okazał się złodziejem węszącym po taborach. W gruncie rzeczy chodziło o to, że wbrew jej przy­ puszczeniom Bryce Frechette nie był ani hultajem, ani gburem, choć na ucztę przybył due decorum i przez cały czas trzymał się z dala od pozostałych gości. Nie też był zabijaką ani wartogłowem... przy­ najmniej dopóki go ktoś nie sprowokował. Ona zaś go sprowokowała - chociaż i w tym względzie nie miał prawa podawać w osąd jej zacho­ wania. Od tego są rodzice. Właśnie... Co by powiedział ojciec, widząc ją tam,