Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Marshall Paula - Amerykanin w Londynie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :919.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Marshall Paula - Amerykanin w Londynie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 66 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 282 stron)

PAULA MARSHALL Amerykanin w Londynie

Prawdą jest powiedziane po trzykroć Lewis Carroll

Prolog Początek marca 1892 roku, Somerset Lady Dinah Freville, siostra przyrodnia Violet, lady Ke­ nilworth, wyrażała się o swojej krewnej z największą nie­ chęcią. - Nie chcę cię opuszczać, mamo. Wiesz przecież, że nie cierpię Violet. Ona mnie zresztą także. Spoglądała przez okno niewielkiego salonu w mieszkaniu matki, w Somerset. Jej matka, wdowa po lordzie Rainsbo¬ rough, ubrana we wzorzystą suknię z jedwabiu, pochylała się nad robótką. Spojrzała na wyszywane kwiaty, ziewnęła lekko i powie­ działa: - Tak, tak. Jednak nie możesz tu ze mną zostać, kochanie. Z woli mego zmarłego męża, po skończeniu osiemnastu lat masz trafić pod opiekę swojego brata. Ponieważ on jest jesz­ cze kawalerem, postanowił, że to właśnie Violet przedstawi cię na dworze. Przy odrobinie szczęścia, być może będzie twoją swatką. Sama więc widzisz, że nawet gdybym chciała, nie mogę cię zatrzymać. Dinah zmarszczyła nos. - Nie chcę z nią mieszkać! Nie chcę bywać na dworze!

To wszystko mi się nie podoba. Jeśli już muszę cię opuścić, wolałabym zostać z Faa. - To niemożliwe! - zaprotestowała matka. - Nie nazywaj profesora Fabiana tym przezwiskiem. Oficjalnie wciąż nie wiesz, że jest twoim ojcem. - Ładne rzeczy - powiedziała z przekąsem Dinah. - Co za hipokryzja! Skoro lord Rainsborough nie żyje, to nie mu­ szę udawać, że mnie kiedyś spłodził. - I pomyśleć, że zdaniem Violet ciągle jesteś posłusznym i niemrawym dzieckiem - westchnęła jej matka. - Szkoda, że cię teraz nie widzi. Dinah odwróciła się i spojrzała jej prosto w oczy. - Nie dbasz o to, że cię wygnano, bo nie musisz. Miałaś tytuł i posiadłości. A ja kim jestem? Nikim. Ile razy spojrzę na Violet lub na kogoś z jej otoczenia, od razu wiem, co my­ ślą. „O, to ten mały bękart, który zniszczył życie Charlotte Rainsborough. Biedna Charlotte. Uwiódł ją Louis Fabian. Rozstali się, jak tylko urodziła dziecko". Urwała nagle, przestraszona swoją brutalnością. Obrzuci­ ła spojrzeniem spokojną twarz matki. - Dlaczego mnie nie powstrzymasz, mamo, kiedy mówię takie głupstwa? - Lepiej, jak wyrzucisz to z siebie. Tak zawsze powtarza­ ła niania. Dinah roześmiała się szczerze. - Dlaczego, mamo? Dlaczego z nim nie zostałaś? - Nie mogłam. Rainsborough odmówił rozwodu. To mogło doszczętnie zniszczyć biednego Louisa. Nie miałam dość pieniędzy, żeby go wspomagać. Przeżyliśmy radosne la­ to, a potem... cóż, on musiał wrócić do Oxfordu, a ja przy-

jęłam rolę odtrąconej żony lorda. Wolałam to, niż dalej być panią Rainsborough. Umilkła, zatopiona w myślach. Wspominała odległe cza­ sy, kiedy to zapałała namiętnością do pewnego młodzieńca, który przybył do Borough Hall, aby zostać guwernerem jej leniwego syna. Nie, przyrzekła sobie w duchu, nie będę niczego żałowała. Rainsborough zachował się jak pies ogrodnika. Ryknął wte­ dy: „Charlotte, klnę się na Boga, że skoro ja cię nie mam, on też cię nie dostanie! Nie rozwiodę się z tobą! A jeśli odej­ dziesz, doprowadzę go do ruiny i odbiorę mu dziecko. Syn czy córka, nieważne. Przyjmie moje nazwisko!". Nie mogła zdradzić Louisa. On zaś bez protestów przyjął warunki lorda. Tym to właśnie sposobem Dinah była dziś prawdziwą damą, a nie bękartem bez nazwiska. Ale Rains­ borough nigdy nie taił jej prawdziwego pochodzenia. Wie­ dzieli o tym: brat przyrodni, przez wszystkich nazywany Rainey, i siostra - wspomniana na wstępie Violet - zamężna z lordem Kenilworthem, lecz równie chętnie bywająca w sy­ pialni księcia Walii, Edwarda. Co chwila jej przypominali, że zawdzięcza tytuł wyłącznie łaskawości lorda. Dinah opadła na kolana i delikatnie ujęła matkę za rękę. - Wielka miłość trwająca zaledwie pół roku. To dużo czy mało, mamo? Co miała odpowiedzieć? - Zależy od ludzi, Dinah. - Lecz mnie kochasz dużo dłużej. - To prawda i bardzo się z tego cieszę. Teraz jednak na­ deszła pora rozstania. Proszę cię, porzuć myśl o rezygnacji z tytułu. Mój mąż cię uznał. Wobec całego świata jesteś lady

Dinah Freville. Powiem ci na koniec, że twój przypadek nie jest wyjątkiem. - Wiem, mamo, lecz wcale mnie to nie cieszy. Wolała­ bym wyjechać do Oxfordu, wprowadzić się do Faa i rozpo­ cząć studia. Płonne nadzieje, prawda? - Tak, kochanie. Rozmawiałyśmy o tym setki razy. Mu­ sisz zamieszkać z Violet, znaleźć dobrego męża i założyć ro­ dzinę. Nie dla ciebie kariera naukowa. - Faa jest innego zdania, mamo. Uważa, że mam tęgą głowę. - Nie myśl o tym, kochanie. Wiesz przecież, że Rainsborough wypłaca mi zaledwie marną pensję. Nie masz posagu, więc jeśli nie wyjdziesz bogato za mąż, zostaniesz bez pensa przy duszy. Dzięki Bogu, że obie nie trafiłyśmy na ulicę. Wiele kobiet w naszej sytuacji nie miało takiego szczęścia. Dinah podniosła się z klęczek i niespokojnie krążyła po pokoju. Ani razu nie spojrzała w lustro wiszące naprzeciwko okna. Wreszcie nie wytrzymała. Musiała powiedzieć to, co od dłuższego czasu leżało jej na sercu. - A kto mi się oświadczy, mamo? Nie jestem taka jak ty lub choćby Violet. Brak mi urody i nie potrafię gładko się wysławiać. W dodatku nie mam posagu. Wiedziała, że jej wygląd nie budzi zainteresowania męż­ czyzn. Nie miała ładnej buzi i blond włosów. Była szczupłą brunetką, bez biustu i o wąskich biodrach. W niczym nie przypominała kobiet o bujnych kształtach z witryn magazy­ nów mody lub z pocztówek sprzedawanych niemal w każ­ dym kiosku. - Kochanie - ziewnęła matka - powtarzasz to za każdym razem. Nie wracajmy do tego.

- Nie potrafię. Na pewno nigdy nie zdołam sprawić, by Violet była zadowolona. Boże, błagam, niech książę Walii zajmuje się nią tak ochoczo, żeby nie miała dla mnie czasu! - A fe! - ze śmiechem zawołała matka. Z namysłem popatrzyła na córkę. Twarz Dinah przez chwilę jaśniała wewnętrznym światłem, zdradzając głębsze uczucia. Gdyby częściej tak wyglądała, niejeden młodzieniec by się za nią uganiał. Zwłaszcza taki, który chciałby przeżyć coś poważniejszego. Charlotte Rainsborough potrząsnęła głową. Na Boga je­ dynego, skąd u mnie takie myśli? - Ostatnia rada, moja droga - powiedziała do córki. - Bardzo uważaj, kiedy Violet wprowadzi cię do towarzystwa. Pełno tam takich, dla których byłabyś łakomym kąskiem. - Nie martw się o to - z rozbawieniem odparła Dinah. - Nikt się na mnie nie połaszczy. Ani groźny drapieżnik, ani domowy kocur. Spróbuj sobie wyobrazić, że uwodzę księcia lub kogoś z otoczenia Violet! Ogarnia mnie pusty śmiech. Poza tym, zawsze powtarzałaś, że mężczyźni unikają kobiet, które się z nimi kłócą. Wiem zatem, jak odeprzeć niewczes­ nych konkurentów. To ostatnie stwierdzenie zamknęło dyskusję. Matka zno­ wu pokręciła głową. Czas na herbatę. Przyszli goście i Dinah mogła zapomnieć o przyszłości. O przyszłości, w której ni­ czym paczka miała zostać odesłana do posiadłości Violet, w Moorings. Tam zaś czekały ją przygotowania do wejścia w wielki świat, a potem - o czym nie wątpiła - sromotny po­ wrót w cień, do domu.

Rozdział pierwszy - Nie, Cobie, to nieprzyzwoite. Nikt nie powinien tak wyglądać - powiedziała Susanna Winthrop, żona amerykań­ skiego posła w Londynie do swojego przybranego brata, Ja­ cobusa Granta, przez wszystkich zwanego Cobie. Uśmiechnął się w odpowiedzi - i tym znów przyprawił ją o szybsze bicie serca. Nie chodziło wyłącznie o to, że był niezwykle przystojny, atletycznie zbudowany, elegancki i pewny siebie. Dodatko­ wo budził nieokreślone uczucie strachu u wszystkich, którzy go trochę znali. To ją najbardziej podniecało. Kombinacja tych cech czyniła w sercach kobiet prawdziwe spustoszenie. Susanna niecierpliwie wierciła się na krześle. Cobie po­ stanowił podrażnić się z nią jeszcze trochę. - Daleko mi do przyzwoitości. I co z tego? - spytał pro­ wokującym tonem. - No właśnie! - z gniewem rzuciła Susanna. - Oto cała odpowiedź. Żadnego wstydu ani skromności. Wierzysz wy­ łącznie w siebie! Kpiąco uniósł brwi. Susanna żałowała miłości, jaka ich kiedyś łączyła. Niestety, nie wchodzi się dwa razy do tej sa­ mej rzeki. - A w kogo mam wierzyć? - zapytał z rozbrajającą, nie­ mal dziecięcą niewinnością.

- Och, jesteś niemożliwy! - To też prawda - zgodził się bez wahania. Susanna parsknęła śmiechem. Nie potrafiła się na niego gniewać. Kochała go od chwili, kiedy go zobaczyła po raz pierwszy. Miała wtedy prawie dziesięć lat, a on był pulch­ nym malcem. Myślała, że się dobrze znają, dopóki nie przy­ jechał do Londynu. Wtedy zauważyła, że w przeciwieństwie do niej, ogromnie się zmienił. Nie łączyły ich więzy krwi. Dziesięć lat temu przeżyli pło­ mienny romans, lecz Susanna nie zdecydowała się na mał­ żeństwo z powodu różnicy wieku. Jego cielęca miłość już dawno przeminęła, lecz w niej nie wygasło pożądanie. Osiem lat temu wrócił z dwuletniego pobytu na amery­ kańskim Zachodzie. Stał się zupełnie inny. W niczym nie przypominał niewinnego i beztroskiego chłopca, jakim go pamiętała. Wyszła za mąż pod jego nieobecność. Próbowała o nim zapomnieć. W duchu żałowała jednak, że nie doszło do ich małżeństwa. Jej obecne zdenerwowanie było wywołane pewnym wy­ darzeniem z poprzedniego wieczora, z przyjęcia, jakie wraz z mężem wydali dla londyńskiej śmietanki towarzyskiej. Korciło ją, żeby przedstawić dawnego kochanka lady Ke­ nilworth, czyli obecnej faworycie księcia Walii. Doskonale wiedziała, czym się skończy spotkanie tak zmysłowej pary. Violet mogła być sobie belle amie następcy tronu, ale nie przepuściłaby okazji, żeby zainteresować sobą Apollina -jak w myślach Susanna nazywała Cobiego. - To pańska przybrana siostra? - zapytała Violet na przy­ jęciu, tuż po odejściu Susanny. - Można tak powiedzieć - odparł Cobie głębokim gło-

sem. Nie mówił ani czystą angielszczyzną, ani amerykańską gwarą. Wypracował coś pośredniego. Coś, co doskonale pa­ sowało do jego osobowości. - Można? - Violet kontynuowała swoją indagację. - Wcale jej nie przypominasz. - Nie - zgodził się Cobie, nie zwracając uwagi na nagłe odstępstwo od dobrych manier. Violet, tak jak on, grała we­ dług własnych reguł. - A pani przypomina swoją młodszą siostrę, lady Kenil­ worth? - spytał z uroczą bezczelnością. Violet odrzuciła w tył kształtną głowę. Niebieskie oczy błysnęły pod koroną jasnych włosów. - Uchowaj Boże! - zawołała. - Jesteśmy zupełnie inne. Może to i lepiej, moja siostra bowiem w pełni zasługuje na miano największej nudziary na świecie. Mów mi Violet. Jej słowa sprawiły, że w Cobiem obudziła się ciekawość. Cóż to za siostra, która zasługuje na tak niepochlebną opinię? Skłonił się grzecznie. - Zatem: Violet. Wedle życzenia. Jeśli zaś chodzi o mnie, wolałbym choć trochę być podobnym do Susanny. - A ja nie! - zawołała wyzywającym tonem. - Nie chcia­ łabym, żebyś się zmienił w smętną młodą kobietę. Wolę wy­ sokich i przystojnych blondynów. Książę Walii nie był blondynem i nie należał do przystoj­ nych. Cobie już miał ciętą odpowiedź na końcu języka, ale Violet nie dopuściła go do słowa. - Słyszałam, że przyjechałeś ze Stanów. To twoja pier­ wsza wizyta w starym kraju? Mam nadzieję, że zostaniesz tu dłużej. - Pierwsza długa wizyta - odparł, przeciągając zgłoski.

Uśmiechnął się pod wąsem na widok jej podniecenia, źle skrywanego pod pozorem uprzejmej konwersacji. - Bywa­ łem tu już nieraz, najczęściej w interesach. - W interesach! - Wydęła usta. - "Wybacz, ale moim zda­ niem jesteś stworzony raczej do rozkoszy. Karty na stół, nieprawdaż? - Dobra aparycja pomaga w karierze... - zaczął. - Lecz tym razem jesteś tu na urlopie - przerwała, więc zdecydował się nie kończy*;. - Tak, to prawda. Sporo pracowałem i potrzebuję wypo­ czynku. - Amerykanie słyną z tego, że kochają pracować - po­ wiedziała Violet. - Nie przyszło mi do głowy, że mogą od­ poczywać. Zawsze w formie, zawsze... jak to się mówi? Z banderą w górze! - Ot, smutny koniec kolejnego mitu. - Cobie zaczynał się świetnie bawić. - Przewiduję ciąg dalszy. Wszystko zależy od tego, o jakiej banderze mówisz. - O każdej - mruknęła Violet, na chwilę odwracając wzrok. - Pozwolisz, że cię opuszczę. Czas porozmawiać z innymi. Zapraszam cię do siebie, do wiejskiej posiadłości w Moorings. Jedziemy tam za dziesięć dni. Posiedzimy parę tygodni, zanim zacznie się właściwy sezon towarzyski. Tutaj natomiast przyjmuję gości codziennie od drugiej. Tylko nie przychodź dwie godziny później - o tej porze są już sami nudziarze. Cobie zdawał sobie sprawę, że znalazł się w centrum zain­ teresowania. Jak go później podsumowała Susanna, za spra­ wą lady Kenilworth oficjalnie wkroczył do salonów Londy­ nu. Nie wszystkie spojrzenia były mu życzliwe. Wśród nie-

zadowolonych gości był między innymi sir Ratcliffe He¬ neage, którego mu przedstawił Arthur Winthrop. Sir Ratcliffe pogardliwie patrzył na intruza. Reprezento­ wał sobą prawdziwie angielskiego arystokratę. Był wysoki i postawny, miał wyrazistą, jastrzębią twarz, nosił nienagan­ ny strój i nie ulegało wątpliwości, że ma o sobie wysokie mniemanie. Należał do ścisłego kręgu przyjaciół księcia Wa­ lii i kiedyś był oficerem gwardii. Cobie jednak, z właściwym sobie humorem i przenikli­ wością zauważył, że sir Ratcliffe, mimo zewnętrznych pozo­ rów zdrowia, lubi zaglądać do butelki. - Jak słyszałem, jest pan krewnym sir Alana Dilhorne'a - wyniosłym tonem powiedział sir Ratcliffe. Nie cierpiał Amerykanów, zwłaszcza takich, którym bogactwo utorowało drogę do sławy. Bogactwo, dodajmy szczerze, zdobyte wąt­ pliwymi metodami. - Dalekim. - Cobie umiał przemawiać równie nosowym głosem jak sir Ratcliffe. - Tylko dalekim. - Sir Alan się starzeje. Słyszałem, że na dobre porzucił politykę. To pieskie życie, wie pan? Nie mam pojęcia, po co się tym zajął. Kto by chciał siedzieć i słuchać sążnistych przemówień? Banialuki, powiadam panu. Czy tam, u siebie, zajmuje się pan polityką? - To nie dla mnie - wesoło odparł Cobie. - Poświęcam zbyt wiele czasu, by zarabiać na życie. Ciekawiło go, skąd się bierze niechęć sir Ratcliffe'a. - Całe dnie spędzam na wojnie. Na Wall Street. Kłamstwo. Perfidne kłamstwo. Sir Ratcliffe pozwolił sobie na lekki uśmieszek. - Przedsiębiorca, hę? - powiedział. Nie było wątpliwo-

ści, co myśli o tych, którzy muszą pracować, żeby przeżyć. - Pewnie tęskni pan za giełdą? - Przyjechałem tutaj, by odpocząć - spokojnie wyjaśnił Cobie. Rozmowa zaczęła go nużyć. - W Anglii znajdzie pan dość rozrywek. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Poluje pan? - Trochę - skłamał Cobie. Był znakomitym strzelcem i radził sobie z każdym rodzajem broni, ale nie uznał za sto­ sowne, żeby się tym przechwalać. Bywało, że się zastana­ wiał, czy nadejdzie taka chwila, że będzie mógł powiedzieć prawdę i tylko prawdę! - Trochę? Na Wall Street zapewne nie ma zbyt wielu oka­ zji do postrzelania. Gdzie indziej zresztą też nie. - Właśnie - przytaknął Cobie, chociaż miał chęć opowie­ dzieć, jak to Cobie Grant, znany wówczas jako Jake Coburn, budził strach na pograniczu swoim sześciostrzałowcem. Sir Ratcliffe uważał go za mieszczucha. Niech będzie. Le­ piej go nie wyprowadzać z błędu. Cobie dopiero rano dowiedział się od Susanny, jakie były prawdziwe powody niezadowolenia wyniosłego arystokraty. - Widział, jakie wrażenie zrobiłeś na Violet. Spoglądała na ciebie jak kotka na sperkę. Sir Ratcliffe zaleca się do niej od miesięcy. Niestety, bez powodzenia. Zrobił z siebie durnia nawet w obecności księcia. Mówi się też, że marnie stoi fi­ nansowo. Wściekł się więc, gdy jakiś obrzydliwie bogaty Jankes bez najmniejszego trudu oczarował Violet. Sir Ratcliffe miał wszelkie powody do zazdrości. Susanna zresztą także. Cobie dostał od niej solidną reprymendę za to, że tak się zmienił. A Cobie przy pierwszej nadarzającej się okazji przyjął za-

proszenie Violet. Zrobił to już następnego dnia po południu. Podobało mu się w domu Kenilworthów, przy Piccadilly. Szczerze mówiąc, wolał to, co pewna piękna i słynna aktorka nazwała igraszkami chaise longue niż spokój małżeńskiego łoża. Zgodził się także, choć nie bez wahania, przyjechać do Moorings już na kilka dni przed pozostałymi gośćmi. Violet uśmiechnęła się do niego tajemniczo. - Przybądź tak wcześnie, jak tylko zechcesz - powie­ działa. - Będziemy mieli trochę czasu wyłącznie dla siebie. Cobie nie do końca był przekonany, czy ma ochotę na coś więcej niż przelotny romans. Violet nie umiała go niczym zaskoczyć. Wiedział o niej już wszystko, nie mógł jednak od­ mówić przyjazdu do Moorings, bo nie chciał jej obrazić. Zda­ wał sobie sprawę, że ona z kolei traktuje go jak trofeum. Cie­ kawe, co na to powiedziałby książę Walii? Violet, rzecz jasna, ani słowem nie zająknęła się na ten temat. - Słyszałam, że w Ameryce znają cię pod przezwiskiem Do­ larowy Książę - rzekła tylko na koniec. - Mam więc dwóch. Mnie nie masz, moja droga, zamierzał jej odpowiedzieć, ale w porę ugryzł się w język. Po co ją denerwować? Skłonił się więc uprzejmie i wyszedł, zanim tuż przed czwartą zwalił się tłum „nudziarzy". Pocieszał się nadzieją, że kilka tygodni spędzi w jednej z najpiękniejszych posiadłości w Anglii. To było warte wszelkiego poświęcenia. Nawet z udziałem Violet. Właśnie z tego powodu - ale nie tylko z tego - dwa dni później opuścił bal wydany w Kenilworth House. - Dobranoc - z galanterią powiedział do gospodyni, ona jednak nie pozwoliła mu tak łatwo się wymknąć.

- Już wychodzisz! - zawołała. Jej piękne brwi wygięły się w wyrazie zdumienia. - Noc wciąż młoda, a wielu star­ ców może wytrzymać tu do rana! - Cały dzień byłem mocno zajęty w City - odparł i po­ nownie rozminął się z prawdą. - Tak wzmożony wysiłek mu­ si mieć swoją cenę. Kenilworth bez wątpienia potwierdzi moje słowa. Zawsze wychodził z założenia, że warto korzystać z oka­ zji. A dziś właśnie przypadkowo słyszał pewną rozmowę, która zapadła mu w pamięć. Dlatego też po wyjściu od Ke¬ nilworthów nie od razu poszedł do Winthropów. Zwolnił po­ wóz i piechotą powędrował na rzęsiście oświetlony Haymar­ ket. Było tu jasno jak w dzień. Odprowadzały go zaciekawione spojrzenia przechodniów, ale on nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wciąż szedł, aż znalazł się sto metrów od wejścia do Haymarket Theatre. Tu­ taj zobaczył grapę mężczyzn w cylindrach i surdutach. Paląc papierosy, stali pod lampą wiszącą na spojeniu osiemnasto­ wiecznej bramy. Był to zapewne słynny dom schadzek madame Louise. Szyk, dyskrecja i najwyższe ceny. Cobie wystarczająco wiele usłyszał podczas balu, żeby to pobudziło jego ciekawość. Ukryty w cieniu, oparł się o filar. Nagle do jego uszu dobie­ gły kroki dwóch nadchodzących ludzi. Stanęli obok i nie­ świadomi jego obecności, rozpoczęli rozmowę. - Wynudziłem się na przyjęciu. Ty też, Heneage? Prawdę powiedziawszy, na początku sezonu nigdy nie bywało zbyt wesoło. Heneage. To ten pompatyczny dandys, którego Cobie po­ znał onegdaj na równie nudnym balu u Susanny.

- Znam bardziej godziwą rozrywkę, mój drogi Darrellu - rozległ się drugi glos. Pobrzmiewało w nim lekkie rozba­ wienie. - To niedaleko. Mówiąc wprost, chodzi mi o przy­ bytek madame Louise. Możesz tam wejść jedynie wówczas, kiedy masz entree. A ja mam. Jeśli chcesz, zakończymy tam wieczór rozpoczęty u Violet. Darrell. To pewnie Hubert Darrell. Sęp krążący wokół bo­ gaczy i arystokratów. Jeden ze statystów, którzy w odpo­ wiedniej chwili stają w chórze na scenie. Z rozmowy wyni­ kało, że imć Darrell miał lada chwila wejść do wewnętrznego kręgu. - Warto, Heneage? Tam wszędzie jest tak samo. Heneage roześmiał się z wyższością. - Nie u madame Louise! Ona zawsze ma asa w rękawie. Na pewno znajdziesz coś dla siebie. Pozbądź się wszelkich zahamowań. Dyskrecja zapewniona. Rzuć się w wir życia! Gramy? - Gramy. Znasz mnie przecież. - Najpierw zrobimy małą rundkę, żeby zobaczyć, co no­ wego. Słyszałem, lecz nie pytaj od kogo, że madame spro­ wadziła całkiem świeży towar. Ponoć pierwszorzędny - po­ wiedział tęsknie sir Ratcliffe. Oddalili się, więc Cobie nie słyszał reszty rozmowy. Przez chwilę zastanawiał się, co mogą znaczyć słowa: „pozbądź się wszelkich zahamowań" i „świeży towar". Odpowiedź wcale nie przypadła mu do gustu. Wiedziony ciekawością wszedł do kapiącej złotem sieni domu madame Louise. Był sam i bez stosownych rekomen­ dacji, musiał więc przekupić srogich strażników. To mu za­ brało trochę czasu. Pomyślał z rozbawieniem, że chyba ła-

twiej byłoby się dostać do pałacu księcia niż do londyńskiego burdelu. W szatni oddał cylinder i szal, lecz nie zgodził się zdjąć peleryny. Za ten przywilej także zapłacił. Miał swoje powo­ dy, żeby zostać w okryciu. Z szatni przeszedł do bogato umeblowanego salonu. Wszystko wokół było świadectwem wykwintnego smaku. Nad kominkiem wisiał nawet oryginalny Gainsborough. Pa­ ry gawędziły cicho na kanapach i przy stolikach. W tłumie gości zauważył sir Ratcliffe'a. W kącie sali, za kotarą, przez chwilę mignęła mu znajoma twarz. Mógłby przysiąc, że to jego szwagier, Arthur Winthrop, który także wyszedł wcześ­ niej z balu u Kenilworthów, narzekając na migrenę. Madame Louise okazała się wysoką i gustownie ubraną kobietą w średnim wieku. Za młodu musiała być bardzo piękna. Chłodnym wzrokiem popatrzyła na intruza. - Nie znam pana. W dodatku przyszedł pan sam, bez przyjaciół. W jaki sposób pan się tu dostał? - Pieniądze są najlepszym wytrychem - odpowiedział Cobie z triumfalnym uśmiechem. - Jeśli jednak potrzeba mi przyjaciół, to jest tu jeden. Sir Ratcliffe Heneage. Z pewno­ ścią potwierdzi, że nazywam się Jacobus Grant. Szwagier amerykańskiego posła w Londynie i daleki kuzyn sir Alana Dilhorne'a z brytyjskiej Izby Lordów. Czy to wystarcza, abym wzbudził pani zaufanie? Sir Ratcliffe obserwował ich z ironicznym uśmiechem. Cieszyło go, że cwany Jankes dostał reprymendę, chociaż wcześniej zdobył względy samej Violet Kenilworth. - Tak, potwierdzam - powiedział. - Byliśmy sobie przedstawieni.

- Proszę bardzo! - zawołał Cobie. - Czyż potrzeba lep­ szej rekomendacji? Mogę zostać? - Oczywiście. Mam w zwyczaju częstować nowych go­ ści kieliszkiem szampana i dyskretnie pytać o ich upodoba­ nia. Zechce pan mi towarzyszyć? Cobie skłonił się w odpowiedzi. W duchu bawiło go, że używała słowa „gość" zamiast „klient". Kelner podał mu szampana. - Czy pańskie gusta są równie niezwykłe jak sposób wej­ ścia, panie Grant? - ściszonym głosem zapytała madame Louise. - Raczej nie. We wszystkim, co robię, jestem do bólu tra­ dycyjny. Niektórzy nawet zarzucają mi brak inwencji. Wyglądał teraz tak niewinnie jak anioł z renesansowego obrazu. Tyle że znowu skłamał. Inwencja stanowiła główny motyw jego wszelkich działań. Wprawdzie nie wiedział je­ szcze, co zdziała u madame Louise, ale podejrzewał, że wkrótce się tego dowie. - Rozumiem. Ma być piękna i młoda. Cobie ponownie się ukłonił. - Właśnie. Z lekkim posmakiem niewinności. Czuję się nieco zmęczony i chciałbym odpocząć. Madame z właściwą powagą potraktowała jego słowa. Wręczył jej garść suwerenów i został wprowadzony na górę. Tam, za kotarą, znalazł młodą dziewczynę, ubraną w myśl najnowszej mody. Była tak piękna, że z powodzeniem zrobi­ łaby furorę na Mayfair. - Ma na imię Charlotte - od niechcenia powiedziała ma­ dame. Wystrój sypialni w niczym nie ustępował salonowi. Char-

lotte, po krótkim wahaniu, zaczęła się rozbierać. Cobie usiadł na wielkim łożu i rzucił pelerynę obok siebie. Do tej pory nawet nie dotknął dziewczyny. Kiedy była już zupełnie naga, podeszła bliżej. Cobie wciąż siedział i patrzył na nią. Powstrzymał ją uniesieniem ręki, kiedy spróbowała go dotknąć. - Proszę się cofnąć, panno Charlotte. Tak. I niech pani rozpuści włosy. Chcę, żeby spadły na ramiona. A potem pro­ szę z powrotem zacząć je upinać. Zrobiła zdumioną minę, ale bez słowa spełniła jego prośbę. Tak była nauczona. Kiedy uniosła ręce nad głowę, mruknął: - A teraz proszę się nie ruszać. - Na pewno? - wybąkała. - Tylko tego pan oczekuje? Skinął głową. Z wewnętrznej kieszeni peleryny wyciąg­ nął mały szkicownik i ołówek. Zaczął rysować pośpiesznie. Z uwagą patrzył na jej kształtne ciało. Nie okazywał przy tym żadnych uczuć. Równie dobrze mógłby szkicować mar­ twą naturę, a nie żywą i ponętną dziewczynę. Po chwili skończył. Zaskoczona Charlotte zapomniała o ogładzie i zawołała czystym cockneyem: - Niech skonam, to przecie ja! Ależ z pana łebski malarz! Cobie pokręcił głową. - Zwykły amator. Teraz usiądź. Narysuję cię w innej po­ zycji. - Ma pan tylko godzinę - powiedziała rzeczowo. - Wiem - odparł i zaczął wodzić ołówkiem po papierze. - Nic pan ode mnie nie chce? To znaczy nic poza tym? Taki laluś? A może pan jest jednym z tych... No, wie pan, co nie mogą, albo mają zgoła inne zachcianki. Nikomu nie mówić?

Cobie roześmiał się ani trochę nie obrażony. - Nie. Nic mi nie dolega. Przyszedłem tu, do madame Louise, wiedziony zwykłą ciekawością. Nie mogłem jednak tak po prostu wyjść, nie korzystając z usług żadnej z dziew­ cząt. Nie zdradź mnie, że cię rysowałem, a dostaniesz sowitą zapłatę. Zabawimy się w parę spiskowców, zgoda? Na pięknej twarzy dziewczyny zajaśniał chytry uśmie­ szek. Spodobał jej się pomysł, by oszukać madame. Chociaż trochę szkoda, że nie będzie zabawy z tak przystojnym mło­ dzieńcem. - Jak pan chce - westchnęła. - Nie podobam się panu? - dodała z niepokojem. - Bardzo mi się podobasz, moja droga Charlotte. Spójrz na mnie przez lewe ramię. Posłuchała, lecz kiedy skończył, szybko zerknęła na ry­ sunek. - Dobre! - zawołała. - Ale z drugiej strony, prawdziwy dziwak z pana. - Tak o mnie mówi większość znajomych - odpowie­ dział z powagą i wręczył jej oba szkice. - Masz. Możesz je zatrzymać. Tylko lepiej ich nie pokazuj madame. - Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal - powiedziała sentencjonalnie. Zwinęła kartki w rulon i schowała do szu­ flady w kunsztownie rzeźbionej toaletce. - To twój pokój, Charlotte? - zapytał z zainteresowa­ niem. - Tak - odparła - ale tylko wówczas, gdy przyjmuję gości. Na co dzień, jak inne dziewczęta, mieszkam na poddaszu. Cobie z pogardą pomyślał o świecie, w którym bez żena­ dy wykorzystywano ludzi takich jak Charlotte.

Hipokryto! - skarcił się w duchu. Jesteś niewiele lepszy. Korzystasz z bogactw, nic nie robiąc, żeby dopomóc bied­ nym i skrzywdzonym. Ciekawe, ile lat ta mała tkwi w tym interesie? Przyjdzie czas, kiedy straci świeżość i urodę, a wówczas madame bez skrupułów przegna ją na ulicę i weźmie młodszą. - Gdzie są inne rozrywki? - spytał od niechcenia. - Po­ wiesz mi, Charlotte? Spoważniała. - Mówił pan, że nie ma takich upodobań. Kłamał pan? - Nie - odparł. - To po co panu wiedzieć? A jak pan kłamał, to niech pan spyta madame. Koniec. Minęła krótka chwila wzajemnego porozumienia. Cobie westchnął. Wiedział już, że nic więcej od niej nie wy­ ciągnie. Dziewczyna nagle pochyliła się w jego stronę. - Kilka razy powiedział pan do mnie „Charlotte" - szep­ nęła gorączkowo. - Inni widzą we mnie tylko ciało. Jak nie chce pan wyjść przez salon, to może tylnymi drzwiami? Naj­ pierw po schodach, a potem na podwórko. Stamtąd uliczką prosto na Haymarket. Po drugiej strome korytarza są jeszcze jedne schody. Wiodą na strych i nigdzie więcej. To wszystko. Cobie wstał z łóżka. - Skorzystam z twojej rady. Dobranoc, Charlotte. Byłaś dobrą modelką. Oto twoja nagroda, za pomoc i za milczenie. Z uśmiechem wzięła pieniądze. Potem wzruszyła ramio­ nami, odwróciła się i sięgnęła po suknię. Krótkie, intymne interludium dobiegło końca. Cobie znalazł schody na końcu korytarza. Zarzucił pele-

rynę na ramiona. Przypomniał sobie, że cylinder i szal zosta­ wił w szatni, ale nie miał zamiaru po nie wracać. Lekkim krokiem zbiegł po schodach i znalazł się w ponu­ rym świecie, pozbawionym najmniejszych nawet znamion luksusu. W świecie oświetlonym nagim płomieniem gazo­ wych latarni. Tu na podłodze korytarza leżały nagie deski. Żadnych dywanów lub chodnika. Z niewielkiej sieni tuż przed drzwiami prowadziły na strych drugie schody. Charlotte też o tym wspominała. W ką­ cie stała masywna mahoniowa szafa. Drzwi były zamknięte. Cobie właśnie zdążył je otworzyć, kiedy usłyszał hałas. Odwrócił się i w tej samej chwili wpadła na niego jakaś mała postać. Z piętra dobiegały gniewne męskie głosy. Cobie popatrzył w dół i zobaczył małą, może dziesięcio­ letnią dziewczynkę. Czerwona na buzi, ciężko dyszała z wy­ siłku. Na widok zbawcy, który w jej oczach jawił się aniołem z nieba, uklękła i wybuchnęła płaczem. - Boże, dobry panie, ratuj! Nie daj im mnie skrzywdzić, tak jak skrzywdzili Clarę! Pomóż mi! Twarz miała brudną i zapłakaną. Ubrana była w różową sukieneczkę, ze złotą lamówką, jak w cyrku. Sukienka była rozdarta do pasa. Na szyi i chudych ramionach znać było śla­ dy silnych palców. Cobie aż skrzywił się z niesmakiem. Dał ponieść się wściekłości. Zawsze tak reagował na widok czyjejś krzywdy. W gniewie potrafiłby zabić. Wiele go kosztowało, by zacho­ wać spokój. Po takiej przygodzie zawsze czuł się chory. Opanował się siłą woli i popatrzył na małą. - Zaraz mnie złapią! - jęknęła. - Panie, błagam, nie po­ zwól im na to!

Jak zwykle w takich razach, działał instynktownie, z szybkością błyskawicy. Pochwycił dziecko z ziemi. - Teraz ani mru-mru - szepnął. Odwrócił się i posadził dziewczynkę na szafie. Położyła się tam, ukryta za rzeźbionym i złoconym gzymsem. Cobie oparł się o ścianę i wlepił przed siebie zdumione spojrzenie człowieka, który wypił zbyt wiele szampana i zbyt namiętnie się zabawiał ze śliczną Charlotte. Po schodach zbiegł jakiś brutal w ubraniu robotnika. Bez wątpienia jeden z goryli madame. Rozejrzał się po sieni. Ani śladu dzieciaka, tylko smętny pijak. - Gdzie ta smarkula? - krzyknął. - Nie widział jej... pan? - Zająknął się przy drugim pytaniu i dodał „pan", bo uświadomił sobie, że rozmawia z bogatym dżentelmenem. Cobie miał oczy okrągłe jak spodki. - Smar... kula - wybełkotał z trudem. - Co to... Co to? - Nie dokończył, bo na scenie pojawił się następny aktor. - Strasznie się guzdrzesz, Hoskyns! - zahuczał znajomy głos. - Szlag by trafił, prawie mi odgryzła palec! Był to sir Ratcliffe Heneage, ale w stanie, który wprawił­ by w zdumienie stałych bywalców salonów Mayfair. Nad­ biegał boso, w samych spodniach i rozpiętej koszuli. Cobie postanowił, że jednak się wtrąci. - Oooo... sir Ratcliffe! Wreszcie pana znalazłem! Zasta­ nawiałem się, gdzie pan zniknął - zamruczał z artystyczną czkawką. - Dajże spokój, człowieku! - zawołał sir Ratcliffe. - Przechodził tu ktoś? Cobie zachwiał się, pomyślał chwilę, po czym nagle po­ chylił się i złapał go za kołnierz. Miał szczerą ochotę udusić

starego capa. Domyślił się, co się działo na sekretnym pod­ daszu przybytku madame Louise. Ciekawe, ile zapłaciłeś, draniu, za tę małą, schowaną na szafie? - Owszem. Jakaś dziewczynka. Pędziła niczym zając. Zgubiłem się w tym głupim korytarzu. Puścił sir Ratcliffe'a i mętnym wzrokiem popatrzył na Hoskynsa. - Pomóż mi się stąd wydostać. Zostawiłem cylinder w szatni. Nie mam ochoty się przeziębić. Ryzykował, że Hoskyns spełni jego prośbę i odprowadzi go do drzwi frontowych. Dziewczynka wówczas zostałaby całkiem sama i bezradna na wysokiej szafie. Sir Ratcliffe jednak nie pozwolił mu na dalsze fanaberie. - Sam sobie znajdź drzwi, Grant. A ty, Hoskyns, leć za tą dziewuchą. Nie mogła uciec daleko. Grant, poproś ma­ dame, żeby ci wezwała powóz. Odwrócił się i powędrował po schodach na górę. Hoskyns wzruszył ramionami, sklął w duchu wszystkich arystokratów świata i wyszedł. Cobie westchnął z ulgą. Rozprostował ramiona, podszedł do szafy i zawołał cicho do dziewczynki: - Wyciągnij ręce, mała! Zdejmę cię stamtąd i spróbuję wynieść! Chwilę trwało, zanim zdołał postawić ją na ziemi. Zdjąć było ją trudniej, niż wrzucić na górę. Dziecko zaczęło całować go po rękach. - Dziękuję panu, dziękuję, dziękuję. Uratował mnie pan. - Jeszcze nie - krótko odparł Cobie. - Podziękujesz, jak będziesz bezpieczna. Nie możemy wyjść tędy, bo na pewno spotkamy Hoskynsa. Silna jesteś?

- Tak silna, jak tylko pan sobie życzy - zawołała z prze­ jęciem. - Nie mam gdzie pójść. Ojczym mnie tu sprzedał. Co jeszcze ta noc przyniesie? - zastanawiał się Cobie. Od­ rzucił połę peleryny. - Złap się mnie - powiedział. - Obejmij mnie w pasie nogami i głowę połóż na piersi. Siedź cicho jak myszka. Owinę cię peleryną i spróbujemy we dwoje opuścić to par­ szywe miejsce. Energicznie pokiwała główką i przywarła do niego z całej siły. Okrył ją i odpowiednio udrapował pelerynę. Dobrze, że nie zabrałem płaszcza, pomyślał. Bez trudu znalazł drogę do głównego wyjścia. Od nie­ chcenia pogawędził z szatniarką i wręczył jej suty napiwek. Na pewno doszła do wniosku, że wszyscy Amerykanie mają więcej pieniędzy niż rozumu. Lewą ręką nasadził cylinder na głowę i owinął szal wokół szyi. Prawą podtrzymywał dziecko ukryte pod peleryną. Raz jeszcze dziękował opatrzności, że uczyniła go przesadnie czujnym. Tym razem wprawdzie nie dbał o własne życie, ale mógł uratować dziecko. Czuł jej oddech. Albo istotnie była tak silna, jak twierdzi­ ła, albo strach potęgował jej siły. Prędzej to drugie. Cobie spokojnie wyszedł na ulicę. Strażnicy madame Louise wy­ glądali na śpiących i zmęczonych. Z chęcią się go pozbyli, skoro już nie płacił. Przeszedł przez Haymarket. Światła wciąż się paliły, cho­ ciaż było już dobrze po północy. Cały czas niósł dziewczynkę ukrytą pod peleryną. Wzbudzałby przecież powszechną cie­ kawość, gdyby pozwolił jej iść obok siebie. Stanowiliby osobliwą parę - wytworny dandys i dziwnie ubrane dziecko.