PROLOG
Thomas Dilhorne, dumny i poważny mężczyzna, znany
niegdyś jako Młody Tom, do którego teraz - na jego wyraźne
życzenie - zwracano się „Thomas", wszedł do pokoju dzie
cięcego w Villa Dilhorne, domu swoich rodziców. Matka
Thomasa, Hester, właśnie skończyła karmić jego synka, La¬
chlana. Kiedy usiadł obok niej, wręczyła pusty talerz niańce,
a chłopczyka podała ojcu.
Thomas niezgrabnie posadził sobie ruchliwe dziecko na
kolanach, bojąc się poplamić eleganckie ubranie. Hester z bó
lem obserwowała, jak syn ostrożnie bierze Lachlana w ra
miona i zdawkowo całuje, a wyraz chłodu nie znika z jego
twarzy.
Hester kochała syna, ale czasem jego przesadna trzeźwość
umysłu i niemal całkowity brak poczucia humoru, którego
nie pozbawiony był ani jego ojciec, ani brat bliźniak, Alan,
wzbudzały jej niepokój. Był dzieckiem poważnym, rzadko
okazującym uczucia, i podobnie zachowywał się jako męż
czyzna. Równie inteligentny jak ojciec, wyglądem i tempe
ramentem nie przypominał go wcale.
Jedynie Bethia - żona Thomasa - miała ten magiczny
urok, wobec którego powaga Thomasa okazywała się niekie
dy bezsilna. Hester westchnęła znowu, bo surowa twarz zła
godniała w nikłym uśmiechu, gdy chłopczyk lekko uderzył
ojca w policzek, ale i ten uśmiech zniknął. Thomas spo
strzegł, że matka mu się przygląda.
- Czas na mnie - rzekł i wstał, oddając dziecko Hester.
- Mam dzisiaj jeszcze dużo roboty. Lachlan musi poczekać
do wieczora na dalszą zabawę.
Matka uśmiechnęła się, lekko zatroskana.
- Nie zapomnij, że mamy proszony obiad - powiedziała,
ale pomyślała z niechęcią: Zabawa, on to nazywa zabawą!
Dwie minuty i oddaje mi swego syna jak paczkę!
Thomas odwrócił się na chwilę w drzwiach, by zobaczyć,
jak Lachlan ku niemu raczkuje. Uśmiechnął się przelotnie,
ale zaraz spoważniał i wyprostowany wyszedł, aby zająć się
pracą, która wypełniała jego życie.
Jedenaście lat temu Thomas ożenił się z Bethią Kerr, w
której kochał się od dawna, niemal od dzieciństwa. Ojcowie
młodych przyjaźnili się od lat. Bethia była wrażliwą dziew
czyną, Thomas stał się dla niej centrum wszechświata. Umia
ła poprowadzić dom i ich piękną willę w najnowszej części
Sydney chętnie odwiedzali liczni przyjaciele. Do szczęścia
brakowało jedynie dzieci.
Na początku nie miało to znaczenia, ale z biegiem czasu
Thomas i Bethia czuli coraz większe rozczarowanie, że ich
miłość jest uboższa o miłość rodzicielską. Gdy już pogodzili
się z tym, że w ich domu nigdy nie będzie dzieci, wydarzył
się cud. Pewnego wieczoru, przy kolacji, Bethia oznajmiła
mężowi radosną nowinę: spodziewa się dziecka. Oboje wów
czas łkali ze szczęścia, tuląc się do siebie i całując.
Ciąża przebiegła prawidłowo, bez komplikacji; poród nie
był ciężki i Bethia mogła osobiście podać Thomasowi ich
długo oczekiwanego syna.
Niestety, w niespełna dwadzieścia cztery godziny po po
rodzie wystąpiła gorączka; dwa dni później Bethia już nie
żyła. Hester myślała czasem, że jej syn umarł wraz żoną. Za
wsze pełen rezerwy, teraz stał się nieprzenikniony. Wszystkie
jego uczucia zeszły do grobu razem z ukochaną żoną. W dniu
jej pogrzebu stał sztywny wśród płaczących żałobników. Był
jedyną obecną osobą, która nie uroniła ani jednej łzy.
Dziadkowie sądzili, że tolerował Lachlana tylko dlatego,
iż był jego ostatnią więzią z Bethią. Upływ czasu nie przy
niósł większej zmiany poza tym, że Thomas jeszcze bardziej
zamknął się w sobie. Dla dobra Lachlana przeniósł się do Vil
la Dilhorne. Wziąwszy pod uwagę nikłe uczucia, jakie oka
zywał, i to, jak zaniedbywał życie rodzinne, równie dobrze
mógłby być gościem lub lokatorem.
- Niepokoję się o niego - wyznała Hester tego popołud
nia mężowi.
- Wiem - odrzekł Tom ze smutkiem - ale nie pozostaje
nam nic poza nadzieją. Starałem się go zainteresować czymś
poza pracą, lecz... - Z żalem wzruszył ramionami.
- Nie kocha też naprawdę Lachlana - powiedziała He
ster. - Jest właściwie... obojętny, to jedyne określenie, które
oddaje jego stan.
- Tak, „obojętny" to dobre słowo. Wiem, że straszliwym
ciosem była dla niego utrata Bethii. Usiłuję wpłynąć na Tho
masa, by stał się łagodniejszy wobec siebie, ale kiedy to ro
bię, patrzy na mnie jak... jak na wroga.
Milczeli przez chwilę.
- Tu wszystko przypomina mu przeszłość. Może zmiana
otoczenia sprawiłaby, że otrząsnąłby się po śmierci Bethii -
odezwał się Tom po długim namyśle. - Mógłbym go wysłać
do Melbourne. Od czasu gorączki złota stało się metropolią.
Doglądałby tam naszych interesów, inwestował w linie kole
jowe i zorientował się, do jakiej branży moglibyśmy jeszcze
wejść jako firma.
- Może istotnie to by coś dało - powiedziała Hester bez
entuzjazmu. Alan osiadł na stałe w dalekiej Anglii i nie
chciała, aby drugi syn zniknął jej z oczu. Jednak dobro Tho
masa liczyło się przede wszystkim. Bethia odeszła i żal nie
mógł jej przywrócić.
Następnego dnia Thomas siedział sam przy stole w jadal
ni, kiedy wszedł ojciec. Zajął miejsce naprzeciwko, mając za
plecami wielki japoński parawan. Thomas, patrząc na ojca,
widział atakującego tygrysa, namalowanego na cienkiej bi
bułce.
Senior rodu nalał sobie herbatę.
- Starzeję się - stwierdził krótko.
- Nie zauważyłem - zaoponował syn.
- Dobiegłem siedemdziesiątki, jak sądzę - ciągnął Tom,
który nie znał dokładnej daty swoich urodzin. - Nie mam za
miaru roztkliwiać się nad sobą i przeszłością. Trzeba patrzeć w
przyszłość. Uważam, że przedstawiciel firmy powinien poje
chać do Melbourne ze względu na możliwości zrobienia do
brych interesów. Mam na myśli pojawienie się złota w Victorii
i projekt nowej linii kolejowej oraz wzmożony ruch w żeglu
dze. Jack wyjechał do Makao, pozostajesz więc tylko ty.
- Nie - zaoponował bez wahania Thomas. - Nie chcę
wyjeżdżać z Sydney.
- Stałeś się uparty jak stara baba - zauważył ojciec. - Wy
jazd do Melbourne dobrze ci zrobi - dodał z troską w głosie.
- Nie potrzebuję niańki - odparł zimno Thomas. - Je-
stem dorosłym mężczyzną i sam wiem, co jest dla mnie do
bre. Albo mi dacie święty spokój, albo wrócę z Lachlanem
do swojego domu.
- Niańki, powiadasz? - podchwycił ojciec w swój irytu
jąco łagodny sposób. - Dorosły mężczyzna, który się cofa
przed nieznanym, wyraźnie potrzebuje niańki. Nie wydawa
łem ci poleceń, od kiedy dorosłeś. Ale teraz ci rozkazuję. Po
trzebujesz odpoczynku lub zmiany powietrza. Jedź do Mel
bourne. Zajmij się sprawami firmy, a przy okazji baw się, za
żywaj przyjemności, jednym słowem posmakuj życia.
- Pij, graj, bierz udział w bijatykach, znajdź kobietę lub
dwie... Czy wtedy byłbyś ze mnie zadowolony, ojcze? - spy
tał Thomas napastliwie, a na twarzy pojawił się mu gniewny
grymas. - Zdążyłeś się już chyba zorientować, że to nie w
moim stylu. A może wolałbyś, bym obrał drogę, którą po
szedł mój dziadek Fred Waring? Wiadomo, do czego dopro
wadziły go hazard i pijaństwo.
- Dobrze cię znam i dlatego nie jestem zbyt zadowolony
- odparł Thomas ze znużeniem.
- Nic mnie to nie obchodzi, ojcze. Twoim zdaniem po
winienem wyjechać i się zabawić. I to radzi ojciec dorosłemu
synowi!
- Nie przypuszczałem, że mój syn wyrośnie na świętosz-
kowatego zrzędę. Wstrętne, aroganckie indywiduum, które
myśli wyłącznie o sobie, a nie o tych, którzy go kochają i się
o niego troszczą. Biedny Lachlan równie dobrze mógłby nie
mieć ojca. Mnie, w przeciwieństwie do ciebie, zabawa
i przyjemność nie kojarzą się z zepsuciem. Ciekawe, co w
tobie siedzi, że głosisz taki pogląd?
Tom wyzbył się wszelkich skrupułów. Obrażał syna z taką
nonszalancją, że w Thomasie narastała wściekłość, której,
jak dotąd mu się zdawało, nie był zdolny odczuwać. Twarz,
zazwyczaj obleczoną w maskę spokoju, wykrzywiał teraz
grymas gniewu. Wstał gwałtownie zza stołu, upuszczając
serwetkę na podłogę.
- Mogłem się tego spodziewać. Nie wystarczy ci, że pro
wadzę porządne życie? Musisz ze mnie drwić i mnie obra
żać? Dobrze, pojadę do Melbourne i wywiążę się ze swoich
obowiązków wobec firmy, ale wiedz, że zrobię to tylko dla
tego, by nie mieć z tobą do czynienia - powiedział podnie
sionym tonem, po czym podszedł do drzwi, odwrócił się
i zmierzył ojca wrogim spojrzeniem.
Tom siedział nieporuszony, z nieprzeniknioną miną.
- Obowiązki, no tak, przede wszystkim obowiązki - za
kpił, nie zmieniając wyrazu twarzy - do tego sprowadza się
twoje życie. Przyjdź później do biura, wtedy porozmawiamy
o...
- ...wyłącznie o interesach - wpadł mu w słowo syn.
Ciężkie drzwi zamknęły się za nim z hukiem.
A jednak ma chłopak temperament, pomyślał Tom, cho
ciaż nie zdaje sobie z tego sprawy.
Tego dnia podczas przygotowań do podróży Thomas był
tak lodowato uprzejmy wobec ojca, że nawet urzędnicy
w biurze firmy to zauważyli. Podobnie zachowywał się wie
czorem. Matka, którą powiadomiono o jego wyjeździe, ży
cząc mu dobrej nocy, powiedziała:
- Uważaj, w dzisiejszych czasach Melbourne nie jest
bezpiecznym miejscem.
- Nie martw się, mamo. Wiem o tym i będę ostrożny. Nie
zamierzam słuchać ojca, który poradził mi, żebym nie szczę-
dził sobie przyjemności - odparł Thomas, po czym poszedł
do swojej sypialni.
Hester postanowiła poruszyć ten temat w rozmowie z
mężem.
- Zasugerowałem tylko, by zabawił się trochę w Mel
bourne, skoro już tam będzie, a on zachowuje się, jakbym
wysyłał go do samego diabła - wyjaśnił Tom.
- Wiesz, jaki jest.
- Thomas nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest człowie
kiem o silnych namiętnościach - zauważył Tom, który miał
za sobą wiele doświadczeń i był znawcą ludzkich charakte
rów. - Wkrótce się o tym przekona. Nie może tłumić ich bez
końca. Bóg raczy wiedzieć, co się stanie, gdy jakieś okolicz
ności je wyzwolą. Przypomina mi trochę twojego ojca, zanim
zniszczył go hulaszczy tryb życia. Nasz syn chyba zdaje so
bie sprawę z tego podobieństwa i dlatego narzuca sobie takie
rygory. Poza tym ma żal o to, że śmierć zabrała jego ukocha
ną żonę. Nienawidzi wszystkich, zwłaszcza mnie, ponieważ
usiłuję mu pomóc, a to drażni go najbardziej. Gdyby Bethia
żyła, wszystko układałoby się inaczej, a tak... cóż, jest, jak
jest - zakończył Tom ze smutkiem.
W odpowiedzi Hester tylko westchnęła.
- Nie martw się- powiedział Tom uspokajającym tonem.
- W Melbourne może mu się nawet spodobać. Z czasem
wspomnienia zblakną - dodał, by pocieszyć żonę.
Sam nie wierzył w to, co mówił, i widział, że Hester rów
nież nie wierzy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Ależ to duże miasto! - Kirstie potrząsnęła jasnymi wło
sami. - Melbourne jest większe, niż myślałam. Czy jesteś pe
wien, że dobrze robimy?
- Ballarat będzie mniejsze, kochanie - zapewnił Sam
Moore. - Wiesz, że nie mogliśmy zostać na farmie. Wyjaś
niłem ci wszystko przed wyjazdem.
Kirstie skinęła głową, nie bardzo się z tym zgadzając. Po
wstrzymała się jednak od uwag, ponieważ dobrze wiedziała,
że gdy ojciec wbił sobie coś do głowy, trudno go było skłonić
do zmiany zdania.
Wspomniała ranek sprzed miesiąca, kiedy to odwiedził
ich zaprzyjaźniony sąsiad Bart Jackson. W rozmowie z nim
ojciec powiedział, że powinni porzucić życie na farmie: nę
dzne i nie rokujące zmian na lepsze. Zasługują na coś więcej
niż wegetacja na krawędzi głodu, stwierdził, a dzieciom na
leży zapewnić przyzwoity start w dorosłe życie.
- Można sprzedać ziemię, jechać tam, gdzie jest złoto,
i zbić fortunę - przekonywał z ożywieniem. - Jarvis, bankier
z Melbourne, tylko czeka, żeby kupić od nas ziemię i po ja
kimś czasie odsprzedać ją z zyskiem. Bart, nic tu po nas.
A zresztą, co mamy do stracenia? - Sam wydawał się całko
wicie zdecydowany.
Bart, który cenił zdanie Sama i stosował się do jego rad,
uznał, że to świetny pomysł i że należy przystąpić do jego
realizacji. Po wyjściu sąsiada Sam poszedł do kuchni, by po
dzielić się z najstarszą córką najświeższymi ustaleniami.
- Co myślisz o wyjeździe na pola złotonośne, Siostruniu?
Mówią, że można się tam nieźle obłowić.
Kirstie, zwana przez rodzinę i przyjaciół Starszą Sio
strą albo po prostu Siostrunią od czasu, gdy matka zmarła
przy porodzie Roda, sądziła w pierwszej chwili, że ojciec
żartuje.
- Myślałam, że poszedłeś doić krowy, tato, a nie fanta
zjować.
- Nie, Siostruniu, kończę z dojeniem, jak również z in
nymi pracami na farmie. Mam dosyć harówki, z której nie
da się godziwie żyć. Sprzedamy ziemię i wyruszymy jak naj
szybciej na poszukiwania.
- Poszukiwania? - Kirstie była tak wzburzona i zarazem
przerażona tą niezwykłą perspektywą, że omal nie upuściła
małego Roda, którego właśnie karmiła. - A z czego będzie
my żyli?
- Z tego - powiedział, wskazując na skromne wyposaże
nie kuchni. - Razem z pieniędzmi, które otrzymam za farmę,
wystarczy na parę wozów, licencję, narzędzia do poszukiwań
i jedzenie, dopóki nie dopisze nam szczęście i nie natrafimy
na złoto. Poza tym, kręcą się tam młodzi mężczyźni, jakich
tu nigdy nie spotkasz. Kto wie, może jeden z nich zostanie
twoim mężem? Zresztą, inni zbili fortuny na poszukiwa
niach, czemu my nie moglibyśmy się wzbogacić?
W niebieskozielonych oczach Kirstie pojawiły się gniew
ne błyski.
- Inni wszystko stracili - zauważyła z przekąsem - a ja
nie potrzebuję męża, muszę się troszczyć o naszą rodzinę;
mam dużo obowiązków.
- Wiecznie tak nie będzie, Siostruniu.
- Zostawimy grób matki?
- Kirsteen, mama umarła dwa lata temu, odeszła na za
wsze i nic tego nie zmieni. Miała ciężkie życie i na pewno
chciałaby dla ciebie lepszego losu. Jeśli nam się poszczęści,
będziesz żyła jak księżniczka.
- Jeśli... A jeśli nie? - Kirstie myślała praktycznie i stą
pała twardo po ziemi. - Co zrobimy z maluchami? Czy nie
utrudnią poszukiwań?
- Dzieci będą zadowolone, polubią swobodę. - Sam miał
gotową odpowiedź na każde pytanie i potrafił rozproszyć
każdą wątpliwość.
Kirstie rozpłakała się z bezsilności. Wiedziała, że nie war
to z ojcem rozmawiać i przedstawiać mu kolejnych argumen
tów. Decyzja już zapadła.
- Nie przejmuj się tak - uspokajał córkę Sam. - Dziecia
ki rwą się do wyjazdu.
- Dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, co je czeka, ale
ty powinieneś wiedzieć, na co się porywasz.
Sam Moore westchnął i usiadł na wysłużonym krześle.
- Córko, zrozum, to ostatnia szansa, żeby odmienić los
rodziny. Farma zabiła twoją matkę i ciebie zabije. Już jesteś
zmęczona, a przecież masz przed sobą całe życie. Proszę, po
wiedz, że się zgadzasz i mi pomożesz. Nigdy mnie nie za
wiodłaś, zawsze przy mnie stałaś, chociaż było nam nie-
lekko.
Kirstie nie podzielała entuzjazmu ojca, lecz ta pokorna
prośba ją wzruszyła.
- Dobrze, tatku, masz moją zgodę. Wolałabym jednak,
żebyś ze mną porozmawiał, zanim podjąłeś decyzję.
- Teraz rozumiesz, czemu tego nie zrobiłem. Och, Kir¬
stie, tak bardzo chcę znowu usłyszeć twój śmiech. Nie mie
liśmy ostatnio powodów do radości.
Właśnie miała mu odpowiedzieć, kiedy drzwi się otwo
rzyły i wbiegł Patryk.
- Tato, czy to prawda, co mówi Dave Jackson, że wszy
scy jedziemy na poszukiwania i będziemy bogaci? Hurra!
W tej sytuacji Kirstie nie mogła się sprzeciwiać, chociaż
uważała plan ojca za szalony. Poza tym, skąd mu przyszło
do głowy, że tam, gdzie wyjadą, znajdzie męża? Dlaczego
jakiś tamtejszy konkurent miałby być lepszy od tego biedne
go niedołęgi Ralpha Bransona, którego oświadczyny ostatnio
odrzuciła?
Nie powiedziała o tym ojcu, ale nie zamierzała wycho
dzić za mąż, ponieważ nie miała ochoty usługiwać
mężczyźnie, słuchać poleceń i spełniać zachcianki. Stanow
czo wolała pozostać Siostrunią i pomagać młodszemu ro
dzeństwu i ojcu.
I oto pewnego dnia Sam wraz z Kirstie, dwunastoletnią
Aileen, dziesięcioletnim Patrykiem, czteroletnim Herbiem
i dwuletnim Rodem znalazł się w środku Melbourne z całym
swoim majątkiem, załadowanym na dwa wozy ciągnione
przez woły. Sam powoził jednym, Kirstie drugim, za nimi
toczył się wóz Jacksonów.
Znaleźli się w gronie podobnych sobie przybyszów, któ
rzy wyruszyli z domostw, licząc na pomyślną odmianę losu.
Zatrzymali się na placu, naprzeciwko „Criterionu", naj
droższego hotelu w Melbourne. Wokal stały wozy i kłębił się
rozgorączkowany tłum. Wielu mężczyzn było podpitych. Je
den z nich, wysoki o ciemnych, gęstych włosach i długiej
brodzie, któremu towarzyszył rudy i niski, o równie odstrę
czającym wyglądzie, zaczepił Sama. Kirstie skrzywiła się z
odrazą, natomiast jej ojciec i Bart zaczęli rozmawiać z męż
czyznami, którzy dawali do zrozumienia, że są doświadczo
nymi poszukiwaczami.
- We dwóch daleko nie zajdziecie - orzekł brodacz. -
Powinniście utworzyć spółkę, której przewodziłby silny,
znający się na rzeczy mężczyzna.
Sam nic na to nie odrzekł, ale pomyślał, że taki przywódca
grupy mógłby zagrozić interesom jego rodziny. Rankiem,
kiedy byli już gotowi do dalszej drogi, ciągle jeszcze nie mie
li wspólnika.
- Postaramy się znaleźć kogoś już na miejscu - zdecydo
wał Sam, nie tracąc optymizmu.
Właśnie kończyli ładować prowiant na wóz, którym po
woziła Kirstie, kiedy podszedł do nich niewysoki, anemiczny
mężczyzna ubrany jak urzędnik.
- Powiedziano mi w sklepie, że wyjeżdżacie do Ballarat
i szukacie kogoś, kto chciałby dołączyć do waszej grupy -
odezwał się nieznajomy uprzejmym tonem. - Nazywam się
Farquhar, George Farquhar, wołają na mnie Geordie.
Sam w milczeniu obrzucił go uważnym spojrzeniem.
- Mogę nie tylko powozić wozem, radzę sobie również z
końmi - dodał nowo przybyły. - Nie piję i nie gram. Jestem
silniejszy, niż na to wyglądam. Mam też trochę gotówki, by
się dorzucić, jeśli zechcecie mnie wziąć ze sobą.
To wystarczyło.
- Ile? - zapytał przebiegle Bart.
- Całkiem sporo! Nie pokażę wam, za dużo tutaj ludzi.
Jeżeli chcecie referencji, to możecie zapytać w aptece, w któ
rej pracowałem przez ostatnie trzy miesiące.
Sam, jak zwykle, podjął decyzję pod wpływem impulsu.
- Zgoda, Geordie Farquhar, jestem skłonny zaryzyko
wać. Dołóż swoje pieniądze do wspólnej kasy i bierz się do
roboty. Po prostu rób, co potrafisz - dodał i wyciągnął spra
cowaną dłoń. Bart zrobił to samo i wszyscy trzej uroczyście
dobili targu.
Geordie okazał się przydatny niemal od razu. Przekonał
ich, by zostali jeszcze jeden dzień, sprzedali wóz i kupili ko
nia oraz wagonik.
- Przyda się bardziej od wołu, kiedy dotrzemy na tereny
poszukiwań - oświadczył.
- Tyle tylko, że w razie czego nie nadaje się do zjedzenia
- zauważył Sam.
- Prędzej zjadłbym konia, niż głodował - odparł Geor
die.
Następnego ranka na jednym z pierwszych postojów, kie
dy trudny do upilnowania Dave Jackson spadł z drzewa i zła
mał rękę, Geordie złożył mu ją, demonstrując nie tylko swe
umiejętności, ale i cierpliwość.
- Byłem kiedyś lekarzem - uciął, kiedy mu Bart dzię
kował.
W drodze do Ballarat rodziny Moore'ów i Jacksonów,
dysponujące dwoma wozami zaprzężonymi w woły, koniem
i wagonikiem, wyróżniały się spośród tłumu spragnionych
bogactw poszukiwaczy, którzy w większości podążali pieszo.
Kobiet było mało, przeważali mężczyźni, brodaci, zarośnię
ci, z pistoletami wetkniętymi za pas. Kirstie zauważyła, że
niektórym tęgo kurzyło się z czupryn, choć dzień ledwie się
zaczął.
Patryk, zawsze żywy i ciekawski, zapiszczał głośno, kie
dy mijali kolejny rozklekotany wóz ciągniony przez nędzną
chabetę.
- Popatrz, Kirstie, to tych dwóch włóczęgów spod „Cri¬
teriona"! Że też się tu znaleźli!
Kirstie obejrzała się przez ramię i stwierdziła, że rzeczy
wiście są to ci sami dwaj poszukiwacze, z którymi rozmawiał
ojciec. Niski rudowłosy siedział na wozie, rozglądając się do
okoła, podczas gdy ciemnowłosy brodacz leżał na plecach z
zamkniętymi oczami, z butelką w ręce, nie zwracając uwagi
na otoczenie.
Kirstie skrzywiła się z obrzydzeniem i pouczyła brata:
- Ciszej, mogą cię usłyszeć.
- Och, na pewno nic ich to nie obchodzi. Przyzwyczaili
się, że ludzie na nich patrzą.
- Pat, masz z nimi nie rozmawiać. Zapamiętaj to sobie
- włączył się Sam.
- Dobrze, tato. Zresztą tylko Ryży mówi. Wrak nie od
zywa się wcale, tylko patrzy - zauważył chłopiec, który zdą
żył już nazwać po swojemu dwóch nieznajomych.
- I śmierdzi! - wzdrygnęła się Kirstie.
- W każdym razie, nie próbowali się do nas dosiąść - do
dał Geordie. - Wio! - zakrzyknął na konia, odpędzając ba
tem łysego, śmierdzącego grogiem typa z zarośniętą gębą,
który czepiał się wozu i napraszał się o podwiezienie. Odtrą
cony pozostał na drodze w tumanie kurzu i miotał przekleń-
stwa.
Ci, którzy nie mieli wozu, pchali taczki wypełnione do-
bytkiem i dziećmi. Niektóre, nawet młodsze od Herbiego,
szły pieszo. Wzdłuż zatłoczonej ludźmi i pojazdami drogi
ciągnęły się domy publiczne, zajazdy i sklepy z grogiem, na
zwane tak, ponieważ działały bez licencji. Na jednej z przy
budówek widniał napis: „Ostatni sklep z grogiem przed po
lami złotonośnymi" - co nie odpowiadało stanowi faktycz
nemu, gdyż parę mil dalej następny, jeszcze większy napis
głosił: „To naprawdę ostatni sklep z grogiem przed polami
złotonośnymi".
Geordie, który miał duże poczucie humoru, zauważył, że
mogliby otworzyć swój własny sklep z grogiem i zbić fortu
nę. Chociaż, dodał, z pewnością znajdzie się ktoś, kto zbu
duje następny kilkaset jardów dalej!
Szybko się zorientował, że Sam Moore i Kirstie przewo
dzą całej wyprawie. Spokojny i pewny siebie Sam podejmo
wał decyzje; jego córka wzięła na siebie opiekę nad rodzeń
stwem i całą kobiecą robotę. Doglądała dzieci, w razie po
trzeby przywoływała do porządku, opatrywała skaleczone
kolana, gotowała, a gdy jedzenie było gotowe, zwoływała
ich, uderzając łyżką w cynowy talerz. Ten dźwięk miał im
towarzyszyć przez najbliższe miesiące.
W czasie drogi Kirstie swoim delikatnym i czystym gło
sem śpiewała im piosenki, których nauczyła ją matka. Były
one ostatnim ogniwem łączącym ich z odległą Anglią.
Gdy dotarli do Ballarat, Kirstie od razu zrozumiała, że te
ren poszukiwań jest ziemią obiecaną dla mężczyzn spodzie
wających się natrafić na żyłę złota i piekłem dla kobiet, które
muszą zadbać o codzienną egzystencję rodzin w bardzo pry
mitywnych warunkach. Ludzie niczym mrówki kręcili się
wokół setek wykopanych w ziemi dołów, przesiadywali
przed namiotami. Jeżeli nawet ta okolica miała kiedyś wiej
ski urok, to przeminął wraz z nastaniem gorączki złota.
Jak zły omen odebrała Kirstie fakt, że pierwszymi ludźmi,
których ujrzała u celu podróży, byli Ryży i Wrak! Leżeli na
poboczu błotnistej drogi. Wyrzucił ich tam woźnica, kiedy
zorientował się, że nie mają dość pieniędzy, by mu zapłacić
za przejazd.
Kirstie wiedziała, że w tych warunkach nie uda się jej zor
ganizować życia na wzór tego, jakie wraz z rodziną wiodła
na farmie. Że będą skazani na prowizorkę, a posiłki będą
przypominały naprędce zaimprowizowany piknik. Mężczy
znom to się zapewne podoba, pomyślała, bo mogą zapomnieć
o dobrych manierach.
Bliższe poznanie osady odłożono na potem. Teraz na
leżało się jakoś urządzić, dowiedzieć, jak zabrać się do
poszukiwań i gdzie sprzedawać złoto, jeżeli się je w ogóle
znajdzie.
Niechlujni mężczyźni, w zabłoconych, przepoconych
ubraniach przychodzili pogadać z nowo przybyłymi, pora
dzić im, gdzie i co można kupić i kto jest uczciwy, a kto nie.
Zazdrośnie spoglądali na wozy, woły, konia i wagonik oraz
na sprzęt, który Sam i Bart zaczęli wyładowywać. Geordie
w tym czasie pomagał Kirstie rozpalić ognisko i rozstawić
trójnóg do gotowania. Na razie posiłki miały być jedzone na
dworze.
- Czy naprawdę to wszystko jest wam potrzebne? - za
pytał jeden z poszukiwaczy. Wskazywał na kufry i koce, któ
re rozładowywał Sam. - Dobrze ci za to zapłacę - zapropo
nował, kładąc rękę na lampie sztormowej.
Sam odsunął natarczywą dłoń.
- Nie ma tu nic do sprzedania, przyjacielu. Wszystko, co
przywieźliśmy, jest nam potrzebne.
- Trochę dużo tego - zauważył Ginger, który naprawdę
nazywał się George Tate. - Gdybyś chciał coś sprzedać, znaj
dziesz mnie na targu.
Salwa z działa zaskoczyła wszystkich. Kirstie upuściła pa
telnię, którą trzymała w ręku, a młodsze dzieci zaczęły pła
kać. Dołączyła do nich Emmie Jackson, i tak przygnębiona
prymitywnymi warunkami, jakie zastała w Ballarat.
- Nie przejmujcie się, to nic takiego - powiedział Ginger.
- Kiedy strzelają z działa, wszyscy przestają kopać. Nadcho
dzi czas na wieczorny posiłek i... - urwał, patrząc na męż
czyzn - ...prawdziwą zabawę.
- Dla mężczyzn, jak sądzę - cierpko stwierdziła Kirstie.
- Tylko mężczyznom może odpowiadać życie w tak okro
pnych warunkach. Żadna kobieta w własnej woli nie zgodzi
łaby się przebywać w takim brudzie i bałaganie, nawet za ce
nę złota - dodała i aby pokazać, że nie żartuje, zdzieliła że
lazną łyżką rękę Gingera, który znów buszował wśród rzeczy
nowo przybyłych.
- Dobrze ci zapłacę - powtórzył.
- Nie chcę żadnych pieniędzy - odparła stanowczo. -
Będziemy tego wszystkiego potrzebować w tej zapomnianej
przez Boga dziurze.
Odszedł z uśmiechem, robiąc miejsce innym, którzy jak
wiewiórki - według określenia Geordiego - zbiegli się, by
zagrabić ich zapasy. Wziął odparcie ich ataku na siebie, żeby
Kirstie mogła w spokoju przygotować kolację. Tymczasem
dzieci, korzystając z nieuwagi starszej siostry, urządziły so
bie zabawę w berka wokół dołów i przejść służących za uli-
ce. W końcu wszyscy się zebrali i zasiedli do zaimprowi
zowanego posiłku. Apetyty im dopisywały - od rana nie mie
li nic w ustach.
- Jutro zabieramy się do pracy - oznajmił Sam, kiedy
skończył jeść. - Bart i Geordie, chodźmy się przejść.
Kirstie patrzyła, jak odchodzą, gdy wraz z apatyczną,
przygnębioną Emmie Jackson zbierały brudne naczynia. Kir
stie wiedziała, że w osadzie zamieszkanej głównie przez
mężczyzn nie może zabraknąć miejsc męskich uciech w ro
dzaju barów czy szynków.
Sam, Bart i Geordie zatrzymali się w najbliższym sklepie
z grogiem. Wypili i poszli dalej. Wizytę „U Grubej Lil", któ
ra wystrojona siedziała w progu lokalu, wychwalając urodę
swoich dziewcząt, odłożyli na inny wieczór. Nie odmówili
sobie przyjemności wstąpienia do salonu gier „Pod Złotym
Asem". Ograniczyli się jednak do kibicowania innym, sami
nie grali. Stamtąd trafili do tancbudy. Wreszcie w nadzwy
czaj dobrych humorach, zataczając się i śpiewając, ruszyli w
powrotną drogę.
Mijały dni i tygodnie na bezowocnych poszukiwaniach.
Pewnego dnia Sam przypomniał sobie, co radzili mu dwaj
poszukiwacze, napotkani przypadkowo w Melbourne, któ
rych Patryk nazwał później Ryżym i Wrakiem. Wspomnieli
oni wówczas, że potrzebny im będzie wspólnik, najlepiej du
ży i silny. Sam uznał, że nadszedł czas, by kogoś wynająć.
Nie chciał jeszcze jednego wspólnika do podziału złota.
- W porządku - zgodził się Bart. - To dobry pomysł, ale
kto zechce się zatrudnić u kogoś, kiedy może pracować dla
siebie?
- Nie masz chyba na myśli tych włóczęgów, ojcze - ża
chnęła się Kirstie. - Tacy będą pracować tylko do pierwszej
wypłaty.
- Nigdy nie wiadomo, zanim się nie spróbuje - łagodnie
zaoponował Sam, chociaż i jego odstraszał widok nierobów,
którzy podejmowali się dorywczych zajęć tylko po to, by ku
pić kolejną butelczynę. Kirstie z pewnością miała rację.
- A może Wrak ? - podsunął Geordie. - Siły mu nie bra
kuje.
- Wrak? - powtórzył zdziwiony Sam. - Chyba nie mó
wisz tego serio, Geordie.
- Ależ tak. Odkąd zabrakło Ryżego, ten facet jest zgubio
ny. Obserwowałem go. Każdy darowany grosz przepija,
ale... - Geordie urwał, niepewny, jak wyrazić to, co jedynie
przeczuwał. Było coś we Wraku, co budziło jego litość
i zainteresowanie. Może to smutek, który wyzierał z jego
oczu? Geordie odczuwał wewnętrzny przymus, by go ra
tować.
- Wrak! - wykrzyknął Bart z niedowierzaniem. - Jaki z
niego mielibyśmy pożytek? Jest duży, przyznaję, ale...
- Wiem, jak kontrolować, czy ktoś pije, czy nie - powie
dział Geordie. - Nic nie stracimy. Jeśli się nie uda, po prostu
się go pozbędziemy. - Wzruszył ramionami. - Przekonamy
się, na ile można się z nim porozumieć.
- Geordie ma rację - przyznał po namyśle Sam. - Bę
dziemy mu płacić tygodniowo. Pozbędziemy się go, jeśli nie
przestanie pić.
Bart wstał.
- Ostatnio widziałem go leżącego koło salonu gier, wczo
raj po południu.
- Był w okropnym stanie - dorzucił Sam. - Zdaje się, że
policja go zabrała. Przejadę się do aresztu. Chętnie się go po
zbędą.
- Myślę, że wszyscy zwariowaliście - stwierdziła cierp
ko Kirstie. - Chcecie zatrudnić Wraka! Jedyne, co on potrafi,
to zalać się w trupa. O jakiej pracy mówicie?
- Nie bądź taka zawzięta - powiedział Geordie. - Okaż
trochę litości.
- Trochę litości?! - uniosła się Kirstie. - W takim razie
wy będziecie się nim zajmować, gotować mu, prać jego rze
czy, bo z pewnością nie ja!
- Wątpię, czy on w ogóle przejmuje się ubraniem - za
uważył Bart.
Tego popołudnia Sam zaprzągł jedyny wóz, jaki im został
- drugi sprzedali, by zgromadzić pieniądze na niezbędny
sprzęt - i zabrał Kirstie na zakupy. Zamierzali przy tym ro
zejrzeć się za Wrakiem.
- Zabrali go do aresztu pół godziny temu - usłyszeli od bar
czystego nieznajomego, którego spotkali w pobliżu salonu gier.
Kiedy dotarli na dziedziniec przed aresztem, zobaczyli
Wraka podpierającego frontową ścianę budynku.
- Jest zbyt brudny, by go wsadzić - wyjaśnił im poli
cjant.
Sam go znał.
- Znów ma kłopoty, Mac? - Sam wykazywał pewność
siebie kogoś, kto wobec prawa jest zawsze w porządku.
- Bóg wie, co z nim zrobić, Sam. - Mac podrapał się po
głowie. - Zamykanie nic nie daje. Zwalniamy go po przepi
sowym czasie i on znów pije na umór. - Potrząsnął głową
zrezygnowany.
- A gdybym cię od niego uwolnił? Geordie twierdzi, że
ma sposoby na pijaków. Może go oduczyć picia.
- To ci dopiero - skwitował Mac cierpko. - Cudotwórca
z tego Geordiego czy co?
- Tak jakby - odparł Sam. - Coś dobrego już mu się uda
ło dla nas zrobić.
Policjant spojrzał na Wraka uśmiechającego się do nich
beztrosko.
- Zrobisz nam przysługę, Sam, zabierając go chociaż na
trochę. Szczerze wątpię, czy uda się wam doprowadzić tego
ochlapusa do stanu używalności.
- To zależy od tego, czy jest nałogowym pijakiem - za
uważył Sam, spoglądając na żałosną postać mężczyzny, któ
ry teraz jego obdarzał uśmiechem tak jak wcześniej Maca.
- Nie mogę być pijany, bo nigdy nie piję - powiedział
Wrak z wielką godnością. Zamknął oczy, osunął się na ziemię
i zaczął chrapać.
Policjant pomógł Samowi postawić go na nogi. Kirstie
siedząca na wozie zesztywniała z obrzydzenia.
- Jak możesz kogoś takiego zatrudniać?! - wykrzyknęła
oburzona. - Nie przyda się do niczego!
- To silny mężczyzna - odparł Sam. - Poczekamy, aż
otrzeźwieje i poślemy go do roboty.
- Wiem, że kogoś potrzebujemy, ale dlaczego właśnie
jego? Czy nie można znaleźć kogoś bardziej odpowied
niego?
- Nikt teraz nie chce dla nikogo pracować, córko - mó
wiąc to, Sam pomógł Macowi zataszczyć Wraka do wozu.
Wspólnie udało im się wywindować go na górę.
Był tak brudny, że Kirstie się odsunęła, prychając z ob-
rzydzenia. W pewnym momencie otworzył przekrwione
oczy i zapytał:
- Gdzie ja jestem?
- Tam, gdzie nie chcesz być - burknęła Kirstie. Kiedy
próbował usiąść, pchnęła go z powrotem. - Leż spokojnie.
Nie zbliżaj się do mnie. On jest obrzydliwy - poskarżyła się
ojcu. - Myślę, że popełniłeś błąd.
- Myśl sobie, co chcesz, moja córko - odpowiedział spo
kojnie Sam. - Pojedzie z nami, a jeśli się okaże bezużytecz
ny, to się go pozbędziemy.
- Nie jestem obrzydliwy - zaprotestował bełkotli
wie Wrak. - Fred jest zmęczony. To wszystko. Fred musi
spać.
- To śpij - ucięła Kirstie. - Twój oddech jest równie
przykry jak cała twoja osoba.
- Nieuprzejma - wystękał Wrak. - Kobiety powinny być
łagodne.
- Łagodne! Dobre sobie! A mężczyźni powinni być
schludni. Kiedy ty będziesz schludny, ja będę łagodna. Nie
wcześniej.
Przemilczał jej słowa i odwrócił się.
- Prześpię się teraz - powiedział cicho i natychmiast za
czął chrapać.
- Fred? - Sam zwrócił się do Maca. - Czy on ma jakieś
nazwisko?
- Waring - odparł Mac, uszczęśliwiony, że przez jakiś
czas nie będzie oglądał tego osobnika. - Przynajmniej tak
twierdzi. W gruncie rzeczy niczego nie jest pewien, z wyjąt
kiem tego, czy pił, czy nie.
Kirstie jeszcze bardziej odsunęła spódnicę. Jej wzrok skie-
rowany na Maca jasno wyrażał, co sądzi na temat policji, któ
ra tak łatwo pozbywa się uciążliwego obywatela.
Sam ujął lejce i ruszył w powrotną drogę.
Geordie Farquhar tkwił po pas w dole, który zaczął kopać
wczoraj tuż przed końcem dnia. Chociaż nie posługiwał się
kilofem z taką samą siłą i wigorem jak Sam czy Bart i pod
czas jednej zmiany usuwał dwa razy mniej błota niż oni, to
jego determinacja nie budziła wątpliwości.
Kiedy Sam zajechał wozem, Geordie odłożył kilof, obej
rzał pęcherze na dłoniach i wygramolił się z dołu. Nawet
Sam i Bart mieli problemy z rękami, chociaż nawykli do pra
cy fizycznej. Kiedyś Geordie szczycił się swoimi wypie
lęgnowanymi dłońmi, ale to było dawno temu.
Podszedł do wozu. Kirstie zeskoczyła z kozła.
- Ładne ci stworzenie przywiozłam - zwróciła się do nie
go szyderczo. - Wóz trzeba będzie odgrzybiać.
- Daj spokój - łagodził Sam, jak zwykle. - Geordie,
chodź i pomóż mi wynieść naszego nowego pracownika.
Bart wystawił głowę z dołu, który właśnie pogłębiał.
- Masz go, Sam?
- Tak, niech mnie kule biją. Jest duży i silny. Na pewno
się przyda, niech tylko wytrzeźwieje.
Trzech mężczyzn spoglądało na leżącego na dnie wozu
Freda. Właśnie się ocknął i uśmiechał się do nich, ale najwy
raźniej nie zamierzał wstawać.
- Kirstie ma rację - stwierdził Geordie. - My jesteśmy
brudni, natomiast on jest odrażający.
- Wrzućcie go do sadzawki - poradził Bart - to otrzeź
wieje.
- Dobrze - rzekł Sam. - Będzie potrzebował nowego
ubrania. To, które ma na sobie, nie nadaje się nawet do ko
pania. Przydałyby się też buty. Jego są do wyrzucenia. Skąd
wziąć te rzeczy? Nasze są dla niego za małe.
- Andy Watt - podpowiedział Geordie.
- Zgadza się - przytaknął Sam.
Andy Watt był dużym mężczyzną, sąsiadem z ich poprze
dniej działki. Kiedy przyszły deszcze, Andy po pijanemu wpadł
do dziury wypełnionej wodą i się utopił. Zapobiegliwy Geordie
schował ubrania i rzeczy należące do nieszczęsnego poszuki
wacza złota. „Mogą się przydać" - orzekł wówczas.
Geordie poszedł po ubranie, buty, mydło i ręcznik. Sam
i Bart wytaszczyli protestującego Freda z wozu i poprowa
dzili go do sadzawki. Kirstie ciągle sztywna z niechęci pa
trzyła, jak odchodzą.
Fred miał rozanielony wyraz twarzy. Najwyraźniej nie
zdawał sobie sprawy z tego, co jego nowi przyjaciele zamie
rzają z nim zrobić.
Pojawił się Geordie Farquhar, taszcząc wszystkie potrzeb
ne rzeczy.
- Jak myślisz, będzie z niego pożytek? - krzyknęła za
nim Kirstie.
- Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje, prawda?
Bart i Sam wrzucili opierającego się Freda do sadzawki,
której woda była mętna od wielokrotnego przemywania w
niej gliny i kwarcu, w których osadzało się złoto. Mimo to
udało się osiągnąć zamierzony cel: wykąpać Freda oraz spra
wić, że chociaż trochę wytrzeźwiał.
Hałas i zamieszanie ściągnęły nie tylko dzieci, które przy
szły obejrzeć widowisko, ale też mężczyzn i kobiety. Wresz
cie Sam i Bart po wielokrotnym zanurzeniu w wodzie po-
Paula Marshall Maskarada mimo woli
PROLOG Thomas Dilhorne, dumny i poważny mężczyzna, znany niegdyś jako Młody Tom, do którego teraz - na jego wyraźne życzenie - zwracano się „Thomas", wszedł do pokoju dzie cięcego w Villa Dilhorne, domu swoich rodziców. Matka Thomasa, Hester, właśnie skończyła karmić jego synka, La¬ chlana. Kiedy usiadł obok niej, wręczyła pusty talerz niańce, a chłopczyka podała ojcu. Thomas niezgrabnie posadził sobie ruchliwe dziecko na kolanach, bojąc się poplamić eleganckie ubranie. Hester z bó lem obserwowała, jak syn ostrożnie bierze Lachlana w ra miona i zdawkowo całuje, a wyraz chłodu nie znika z jego twarzy. Hester kochała syna, ale czasem jego przesadna trzeźwość umysłu i niemal całkowity brak poczucia humoru, którego nie pozbawiony był ani jego ojciec, ani brat bliźniak, Alan, wzbudzały jej niepokój. Był dzieckiem poważnym, rzadko okazującym uczucia, i podobnie zachowywał się jako męż czyzna. Równie inteligentny jak ojciec, wyglądem i tempe ramentem nie przypominał go wcale. Jedynie Bethia - żona Thomasa - miała ten magiczny urok, wobec którego powaga Thomasa okazywała się niekie dy bezsilna. Hester westchnęła znowu, bo surowa twarz zła godniała w nikłym uśmiechu, gdy chłopczyk lekko uderzył
ojca w policzek, ale i ten uśmiech zniknął. Thomas spo strzegł, że matka mu się przygląda. - Czas na mnie - rzekł i wstał, oddając dziecko Hester. - Mam dzisiaj jeszcze dużo roboty. Lachlan musi poczekać do wieczora na dalszą zabawę. Matka uśmiechnęła się, lekko zatroskana. - Nie zapomnij, że mamy proszony obiad - powiedziała, ale pomyślała z niechęcią: Zabawa, on to nazywa zabawą! Dwie minuty i oddaje mi swego syna jak paczkę! Thomas odwrócił się na chwilę w drzwiach, by zobaczyć, jak Lachlan ku niemu raczkuje. Uśmiechnął się przelotnie, ale zaraz spoważniał i wyprostowany wyszedł, aby zająć się pracą, która wypełniała jego życie. Jedenaście lat temu Thomas ożenił się z Bethią Kerr, w której kochał się od dawna, niemal od dzieciństwa. Ojcowie młodych przyjaźnili się od lat. Bethia była wrażliwą dziew czyną, Thomas stał się dla niej centrum wszechświata. Umia ła poprowadzić dom i ich piękną willę w najnowszej części Sydney chętnie odwiedzali liczni przyjaciele. Do szczęścia brakowało jedynie dzieci. Na początku nie miało to znaczenia, ale z biegiem czasu Thomas i Bethia czuli coraz większe rozczarowanie, że ich miłość jest uboższa o miłość rodzicielską. Gdy już pogodzili się z tym, że w ich domu nigdy nie będzie dzieci, wydarzył się cud. Pewnego wieczoru, przy kolacji, Bethia oznajmiła mężowi radosną nowinę: spodziewa się dziecka. Oboje wów czas łkali ze szczęścia, tuląc się do siebie i całując. Ciąża przebiegła prawidłowo, bez komplikacji; poród nie był ciężki i Bethia mogła osobiście podać Thomasowi ich długo oczekiwanego syna.
Niestety, w niespełna dwadzieścia cztery godziny po po rodzie wystąpiła gorączka; dwa dni później Bethia już nie żyła. Hester myślała czasem, że jej syn umarł wraz żoną. Za wsze pełen rezerwy, teraz stał się nieprzenikniony. Wszystkie jego uczucia zeszły do grobu razem z ukochaną żoną. W dniu jej pogrzebu stał sztywny wśród płaczących żałobników. Był jedyną obecną osobą, która nie uroniła ani jednej łzy. Dziadkowie sądzili, że tolerował Lachlana tylko dlatego, iż był jego ostatnią więzią z Bethią. Upływ czasu nie przy niósł większej zmiany poza tym, że Thomas jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Dla dobra Lachlana przeniósł się do Vil la Dilhorne. Wziąwszy pod uwagę nikłe uczucia, jakie oka zywał, i to, jak zaniedbywał życie rodzinne, równie dobrze mógłby być gościem lub lokatorem. - Niepokoję się o niego - wyznała Hester tego popołud nia mężowi. - Wiem - odrzekł Tom ze smutkiem - ale nie pozostaje nam nic poza nadzieją. Starałem się go zainteresować czymś poza pracą, lecz... - Z żalem wzruszył ramionami. - Nie kocha też naprawdę Lachlana - powiedziała He ster. - Jest właściwie... obojętny, to jedyne określenie, które oddaje jego stan. - Tak, „obojętny" to dobre słowo. Wiem, że straszliwym ciosem była dla niego utrata Bethii. Usiłuję wpłynąć na Tho masa, by stał się łagodniejszy wobec siebie, ale kiedy to ro bię, patrzy na mnie jak... jak na wroga. Milczeli przez chwilę. - Tu wszystko przypomina mu przeszłość. Może zmiana otoczenia sprawiłaby, że otrząsnąłby się po śmierci Bethii - odezwał się Tom po długim namyśle. - Mógłbym go wysłać
do Melbourne. Od czasu gorączki złota stało się metropolią. Doglądałby tam naszych interesów, inwestował w linie kole jowe i zorientował się, do jakiej branży moglibyśmy jeszcze wejść jako firma. - Może istotnie to by coś dało - powiedziała Hester bez entuzjazmu. Alan osiadł na stałe w dalekiej Anglii i nie chciała, aby drugi syn zniknął jej z oczu. Jednak dobro Tho masa liczyło się przede wszystkim. Bethia odeszła i żal nie mógł jej przywrócić. Następnego dnia Thomas siedział sam przy stole w jadal ni, kiedy wszedł ojciec. Zajął miejsce naprzeciwko, mając za plecami wielki japoński parawan. Thomas, patrząc na ojca, widział atakującego tygrysa, namalowanego na cienkiej bi bułce. Senior rodu nalał sobie herbatę. - Starzeję się - stwierdził krótko. - Nie zauważyłem - zaoponował syn. - Dobiegłem siedemdziesiątki, jak sądzę - ciągnął Tom, który nie znał dokładnej daty swoich urodzin. - Nie mam za miaru roztkliwiać się nad sobą i przeszłością. Trzeba patrzeć w przyszłość. Uważam, że przedstawiciel firmy powinien poje chać do Melbourne ze względu na możliwości zrobienia do brych interesów. Mam na myśli pojawienie się złota w Victorii i projekt nowej linii kolejowej oraz wzmożony ruch w żeglu dze. Jack wyjechał do Makao, pozostajesz więc tylko ty. - Nie - zaoponował bez wahania Thomas. - Nie chcę wyjeżdżać z Sydney. - Stałeś się uparty jak stara baba - zauważył ojciec. - Wy jazd do Melbourne dobrze ci zrobi - dodał z troską w głosie. - Nie potrzebuję niańki - odparł zimno Thomas. - Je-
stem dorosłym mężczyzną i sam wiem, co jest dla mnie do bre. Albo mi dacie święty spokój, albo wrócę z Lachlanem do swojego domu. - Niańki, powiadasz? - podchwycił ojciec w swój irytu jąco łagodny sposób. - Dorosły mężczyzna, który się cofa przed nieznanym, wyraźnie potrzebuje niańki. Nie wydawa łem ci poleceń, od kiedy dorosłeś. Ale teraz ci rozkazuję. Po trzebujesz odpoczynku lub zmiany powietrza. Jedź do Mel bourne. Zajmij się sprawami firmy, a przy okazji baw się, za żywaj przyjemności, jednym słowem posmakuj życia. - Pij, graj, bierz udział w bijatykach, znajdź kobietę lub dwie... Czy wtedy byłbyś ze mnie zadowolony, ojcze? - spy tał Thomas napastliwie, a na twarzy pojawił się mu gniewny grymas. - Zdążyłeś się już chyba zorientować, że to nie w moim stylu. A może wolałbyś, bym obrał drogę, którą po szedł mój dziadek Fred Waring? Wiadomo, do czego dopro wadziły go hazard i pijaństwo. - Dobrze cię znam i dlatego nie jestem zbyt zadowolony - odparł Thomas ze znużeniem. - Nic mnie to nie obchodzi, ojcze. Twoim zdaniem po winienem wyjechać i się zabawić. I to radzi ojciec dorosłemu synowi! - Nie przypuszczałem, że mój syn wyrośnie na świętosz- kowatego zrzędę. Wstrętne, aroganckie indywiduum, które myśli wyłącznie o sobie, a nie o tych, którzy go kochają i się o niego troszczą. Biedny Lachlan równie dobrze mógłby nie mieć ojca. Mnie, w przeciwieństwie do ciebie, zabawa i przyjemność nie kojarzą się z zepsuciem. Ciekawe, co w tobie siedzi, że głosisz taki pogląd? Tom wyzbył się wszelkich skrupułów. Obrażał syna z taką
nonszalancją, że w Thomasie narastała wściekłość, której, jak dotąd mu się zdawało, nie był zdolny odczuwać. Twarz, zazwyczaj obleczoną w maskę spokoju, wykrzywiał teraz grymas gniewu. Wstał gwałtownie zza stołu, upuszczając serwetkę na podłogę. - Mogłem się tego spodziewać. Nie wystarczy ci, że pro wadzę porządne życie? Musisz ze mnie drwić i mnie obra żać? Dobrze, pojadę do Melbourne i wywiążę się ze swoich obowiązków wobec firmy, ale wiedz, że zrobię to tylko dla tego, by nie mieć z tobą do czynienia - powiedział podnie sionym tonem, po czym podszedł do drzwi, odwrócił się i zmierzył ojca wrogim spojrzeniem. Tom siedział nieporuszony, z nieprzeniknioną miną. - Obowiązki, no tak, przede wszystkim obowiązki - za kpił, nie zmieniając wyrazu twarzy - do tego sprowadza się twoje życie. Przyjdź później do biura, wtedy porozmawiamy o... - ...wyłącznie o interesach - wpadł mu w słowo syn. Ciężkie drzwi zamknęły się za nim z hukiem. A jednak ma chłopak temperament, pomyślał Tom, cho ciaż nie zdaje sobie z tego sprawy. Tego dnia podczas przygotowań do podróży Thomas był tak lodowato uprzejmy wobec ojca, że nawet urzędnicy w biurze firmy to zauważyli. Podobnie zachowywał się wie czorem. Matka, którą powiadomiono o jego wyjeździe, ży cząc mu dobrej nocy, powiedziała: - Uważaj, w dzisiejszych czasach Melbourne nie jest bezpiecznym miejscem. - Nie martw się, mamo. Wiem o tym i będę ostrożny. Nie zamierzam słuchać ojca, który poradził mi, żebym nie szczę-
dził sobie przyjemności - odparł Thomas, po czym poszedł do swojej sypialni. Hester postanowiła poruszyć ten temat w rozmowie z mężem. - Zasugerowałem tylko, by zabawił się trochę w Mel bourne, skoro już tam będzie, a on zachowuje się, jakbym wysyłał go do samego diabła - wyjaśnił Tom. - Wiesz, jaki jest. - Thomas nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest człowie kiem o silnych namiętnościach - zauważył Tom, który miał za sobą wiele doświadczeń i był znawcą ludzkich charakte rów. - Wkrótce się o tym przekona. Nie może tłumić ich bez końca. Bóg raczy wiedzieć, co się stanie, gdy jakieś okolicz ności je wyzwolą. Przypomina mi trochę twojego ojca, zanim zniszczył go hulaszczy tryb życia. Nasz syn chyba zdaje so bie sprawę z tego podobieństwa i dlatego narzuca sobie takie rygory. Poza tym ma żal o to, że śmierć zabrała jego ukocha ną żonę. Nienawidzi wszystkich, zwłaszcza mnie, ponieważ usiłuję mu pomóc, a to drażni go najbardziej. Gdyby Bethia żyła, wszystko układałoby się inaczej, a tak... cóż, jest, jak jest - zakończył Tom ze smutkiem. W odpowiedzi Hester tylko westchnęła. - Nie martw się- powiedział Tom uspokajającym tonem. - W Melbourne może mu się nawet spodobać. Z czasem wspomnienia zblakną - dodał, by pocieszyć żonę. Sam nie wierzył w to, co mówił, i widział, że Hester rów nież nie wierzy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Ależ to duże miasto! - Kirstie potrząsnęła jasnymi wło sami. - Melbourne jest większe, niż myślałam. Czy jesteś pe wien, że dobrze robimy? - Ballarat będzie mniejsze, kochanie - zapewnił Sam Moore. - Wiesz, że nie mogliśmy zostać na farmie. Wyjaś niłem ci wszystko przed wyjazdem. Kirstie skinęła głową, nie bardzo się z tym zgadzając. Po wstrzymała się jednak od uwag, ponieważ dobrze wiedziała, że gdy ojciec wbił sobie coś do głowy, trudno go było skłonić do zmiany zdania. Wspomniała ranek sprzed miesiąca, kiedy to odwiedził ich zaprzyjaźniony sąsiad Bart Jackson. W rozmowie z nim ojciec powiedział, że powinni porzucić życie na farmie: nę dzne i nie rokujące zmian na lepsze. Zasługują na coś więcej niż wegetacja na krawędzi głodu, stwierdził, a dzieciom na leży zapewnić przyzwoity start w dorosłe życie. - Można sprzedać ziemię, jechać tam, gdzie jest złoto, i zbić fortunę - przekonywał z ożywieniem. - Jarvis, bankier z Melbourne, tylko czeka, żeby kupić od nas ziemię i po ja kimś czasie odsprzedać ją z zyskiem. Bart, nic tu po nas. A zresztą, co mamy do stracenia? - Sam wydawał się całko wicie zdecydowany. Bart, który cenił zdanie Sama i stosował się do jego rad,
uznał, że to świetny pomysł i że należy przystąpić do jego realizacji. Po wyjściu sąsiada Sam poszedł do kuchni, by po dzielić się z najstarszą córką najświeższymi ustaleniami. - Co myślisz o wyjeździe na pola złotonośne, Siostruniu? Mówią, że można się tam nieźle obłowić. Kirstie, zwana przez rodzinę i przyjaciół Starszą Sio strą albo po prostu Siostrunią od czasu, gdy matka zmarła przy porodzie Roda, sądziła w pierwszej chwili, że ojciec żartuje. - Myślałam, że poszedłeś doić krowy, tato, a nie fanta zjować. - Nie, Siostruniu, kończę z dojeniem, jak również z in nymi pracami na farmie. Mam dosyć harówki, z której nie da się godziwie żyć. Sprzedamy ziemię i wyruszymy jak naj szybciej na poszukiwania. - Poszukiwania? - Kirstie była tak wzburzona i zarazem przerażona tą niezwykłą perspektywą, że omal nie upuściła małego Roda, którego właśnie karmiła. - A z czego będzie my żyli? - Z tego - powiedział, wskazując na skromne wyposaże nie kuchni. - Razem z pieniędzmi, które otrzymam za farmę, wystarczy na parę wozów, licencję, narzędzia do poszukiwań i jedzenie, dopóki nie dopisze nam szczęście i nie natrafimy na złoto. Poza tym, kręcą się tam młodzi mężczyźni, jakich tu nigdy nie spotkasz. Kto wie, może jeden z nich zostanie twoim mężem? Zresztą, inni zbili fortuny na poszukiwa niach, czemu my nie moglibyśmy się wzbogacić? W niebieskozielonych oczach Kirstie pojawiły się gniew ne błyski. - Inni wszystko stracili - zauważyła z przekąsem - a ja
nie potrzebuję męża, muszę się troszczyć o naszą rodzinę; mam dużo obowiązków. - Wiecznie tak nie będzie, Siostruniu. - Zostawimy grób matki? - Kirsteen, mama umarła dwa lata temu, odeszła na za wsze i nic tego nie zmieni. Miała ciężkie życie i na pewno chciałaby dla ciebie lepszego losu. Jeśli nam się poszczęści, będziesz żyła jak księżniczka. - Jeśli... A jeśli nie? - Kirstie myślała praktycznie i stą pała twardo po ziemi. - Co zrobimy z maluchami? Czy nie utrudnią poszukiwań? - Dzieci będą zadowolone, polubią swobodę. - Sam miał gotową odpowiedź na każde pytanie i potrafił rozproszyć każdą wątpliwość. Kirstie rozpłakała się z bezsilności. Wiedziała, że nie war to z ojcem rozmawiać i przedstawiać mu kolejnych argumen tów. Decyzja już zapadła. - Nie przejmuj się tak - uspokajał córkę Sam. - Dziecia ki rwą się do wyjazdu. - Dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, co je czeka, ale ty powinieneś wiedzieć, na co się porywasz. Sam Moore westchnął i usiadł na wysłużonym krześle. - Córko, zrozum, to ostatnia szansa, żeby odmienić los rodziny. Farma zabiła twoją matkę i ciebie zabije. Już jesteś zmęczona, a przecież masz przed sobą całe życie. Proszę, po wiedz, że się zgadzasz i mi pomożesz. Nigdy mnie nie za wiodłaś, zawsze przy mnie stałaś, chociaż było nam nie- lekko. Kirstie nie podzielała entuzjazmu ojca, lecz ta pokorna prośba ją wzruszyła.
- Dobrze, tatku, masz moją zgodę. Wolałabym jednak, żebyś ze mną porozmawiał, zanim podjąłeś decyzję. - Teraz rozumiesz, czemu tego nie zrobiłem. Och, Kir¬ stie, tak bardzo chcę znowu usłyszeć twój śmiech. Nie mie liśmy ostatnio powodów do radości. Właśnie miała mu odpowiedzieć, kiedy drzwi się otwo rzyły i wbiegł Patryk. - Tato, czy to prawda, co mówi Dave Jackson, że wszy scy jedziemy na poszukiwania i będziemy bogaci? Hurra! W tej sytuacji Kirstie nie mogła się sprzeciwiać, chociaż uważała plan ojca za szalony. Poza tym, skąd mu przyszło do głowy, że tam, gdzie wyjadą, znajdzie męża? Dlaczego jakiś tamtejszy konkurent miałby być lepszy od tego biedne go niedołęgi Ralpha Bransona, którego oświadczyny ostatnio odrzuciła? Nie powiedziała o tym ojcu, ale nie zamierzała wycho dzić za mąż, ponieważ nie miała ochoty usługiwać mężczyźnie, słuchać poleceń i spełniać zachcianki. Stanow czo wolała pozostać Siostrunią i pomagać młodszemu ro dzeństwu i ojcu. I oto pewnego dnia Sam wraz z Kirstie, dwunastoletnią Aileen, dziesięcioletnim Patrykiem, czteroletnim Herbiem i dwuletnim Rodem znalazł się w środku Melbourne z całym swoim majątkiem, załadowanym na dwa wozy ciągnione przez woły. Sam powoził jednym, Kirstie drugim, za nimi toczył się wóz Jacksonów. Znaleźli się w gronie podobnych sobie przybyszów, któ rzy wyruszyli z domostw, licząc na pomyślną odmianę losu. Zatrzymali się na placu, naprzeciwko „Criterionu", naj droższego hotelu w Melbourne. Wokal stały wozy i kłębił się
rozgorączkowany tłum. Wielu mężczyzn było podpitych. Je den z nich, wysoki o ciemnych, gęstych włosach i długiej brodzie, któremu towarzyszył rudy i niski, o równie odstrę czającym wyglądzie, zaczepił Sama. Kirstie skrzywiła się z odrazą, natomiast jej ojciec i Bart zaczęli rozmawiać z męż czyznami, którzy dawali do zrozumienia, że są doświadczo nymi poszukiwaczami. - We dwóch daleko nie zajdziecie - orzekł brodacz. - Powinniście utworzyć spółkę, której przewodziłby silny, znający się na rzeczy mężczyzna. Sam nic na to nie odrzekł, ale pomyślał, że taki przywódca grupy mógłby zagrozić interesom jego rodziny. Rankiem, kiedy byli już gotowi do dalszej drogi, ciągle jeszcze nie mie li wspólnika. - Postaramy się znaleźć kogoś już na miejscu - zdecydo wał Sam, nie tracąc optymizmu. Właśnie kończyli ładować prowiant na wóz, którym po woziła Kirstie, kiedy podszedł do nich niewysoki, anemiczny mężczyzna ubrany jak urzędnik. - Powiedziano mi w sklepie, że wyjeżdżacie do Ballarat i szukacie kogoś, kto chciałby dołączyć do waszej grupy - odezwał się nieznajomy uprzejmym tonem. - Nazywam się Farquhar, George Farquhar, wołają na mnie Geordie. Sam w milczeniu obrzucił go uważnym spojrzeniem. - Mogę nie tylko powozić wozem, radzę sobie również z końmi - dodał nowo przybyły. - Nie piję i nie gram. Jestem silniejszy, niż na to wyglądam. Mam też trochę gotówki, by się dorzucić, jeśli zechcecie mnie wziąć ze sobą. To wystarczyło. - Ile? - zapytał przebiegle Bart.
- Całkiem sporo! Nie pokażę wam, za dużo tutaj ludzi. Jeżeli chcecie referencji, to możecie zapytać w aptece, w któ rej pracowałem przez ostatnie trzy miesiące. Sam, jak zwykle, podjął decyzję pod wpływem impulsu. - Zgoda, Geordie Farquhar, jestem skłonny zaryzyko wać. Dołóż swoje pieniądze do wspólnej kasy i bierz się do roboty. Po prostu rób, co potrafisz - dodał i wyciągnął spra cowaną dłoń. Bart zrobił to samo i wszyscy trzej uroczyście dobili targu. Geordie okazał się przydatny niemal od razu. Przekonał ich, by zostali jeszcze jeden dzień, sprzedali wóz i kupili ko nia oraz wagonik. - Przyda się bardziej od wołu, kiedy dotrzemy na tereny poszukiwań - oświadczył. - Tyle tylko, że w razie czego nie nadaje się do zjedzenia - zauważył Sam. - Prędzej zjadłbym konia, niż głodował - odparł Geor die. Następnego ranka na jednym z pierwszych postojów, kie dy trudny do upilnowania Dave Jackson spadł z drzewa i zła mał rękę, Geordie złożył mu ją, demonstrując nie tylko swe umiejętności, ale i cierpliwość. - Byłem kiedyś lekarzem - uciął, kiedy mu Bart dzię kował. W drodze do Ballarat rodziny Moore'ów i Jacksonów, dysponujące dwoma wozami zaprzężonymi w woły, koniem i wagonikiem, wyróżniały się spośród tłumu spragnionych bogactw poszukiwaczy, którzy w większości podążali pieszo. Kobiet było mało, przeważali mężczyźni, brodaci, zarośnię ci, z pistoletami wetkniętymi za pas. Kirstie zauważyła, że
niektórym tęgo kurzyło się z czupryn, choć dzień ledwie się zaczął. Patryk, zawsze żywy i ciekawski, zapiszczał głośno, kie dy mijali kolejny rozklekotany wóz ciągniony przez nędzną chabetę. - Popatrz, Kirstie, to tych dwóch włóczęgów spod „Cri¬ teriona"! Że też się tu znaleźli! Kirstie obejrzała się przez ramię i stwierdziła, że rzeczy wiście są to ci sami dwaj poszukiwacze, z którymi rozmawiał ojciec. Niski rudowłosy siedział na wozie, rozglądając się do okoła, podczas gdy ciemnowłosy brodacz leżał na plecach z zamkniętymi oczami, z butelką w ręce, nie zwracając uwagi na otoczenie. Kirstie skrzywiła się z obrzydzeniem i pouczyła brata: - Ciszej, mogą cię usłyszeć. - Och, na pewno nic ich to nie obchodzi. Przyzwyczaili się, że ludzie na nich patrzą. - Pat, masz z nimi nie rozmawiać. Zapamiętaj to sobie - włączył się Sam. - Dobrze, tato. Zresztą tylko Ryży mówi. Wrak nie od zywa się wcale, tylko patrzy - zauważył chłopiec, który zdą żył już nazwać po swojemu dwóch nieznajomych. - I śmierdzi! - wzdrygnęła się Kirstie. - W każdym razie, nie próbowali się do nas dosiąść - do dał Geordie. - Wio! - zakrzyknął na konia, odpędzając ba tem łysego, śmierdzącego grogiem typa z zarośniętą gębą, który czepiał się wozu i napraszał się o podwiezienie. Odtrą cony pozostał na drodze w tumanie kurzu i miotał przekleń- stwa. Ci, którzy nie mieli wozu, pchali taczki wypełnione do-
bytkiem i dziećmi. Niektóre, nawet młodsze od Herbiego, szły pieszo. Wzdłuż zatłoczonej ludźmi i pojazdami drogi ciągnęły się domy publiczne, zajazdy i sklepy z grogiem, na zwane tak, ponieważ działały bez licencji. Na jednej z przy budówek widniał napis: „Ostatni sklep z grogiem przed po lami złotonośnymi" - co nie odpowiadało stanowi faktycz nemu, gdyż parę mil dalej następny, jeszcze większy napis głosił: „To naprawdę ostatni sklep z grogiem przed polami złotonośnymi". Geordie, który miał duże poczucie humoru, zauważył, że mogliby otworzyć swój własny sklep z grogiem i zbić fortu nę. Chociaż, dodał, z pewnością znajdzie się ktoś, kto zbu duje następny kilkaset jardów dalej! Szybko się zorientował, że Sam Moore i Kirstie przewo dzą całej wyprawie. Spokojny i pewny siebie Sam podejmo wał decyzje; jego córka wzięła na siebie opiekę nad rodzeń stwem i całą kobiecą robotę. Doglądała dzieci, w razie po trzeby przywoływała do porządku, opatrywała skaleczone kolana, gotowała, a gdy jedzenie było gotowe, zwoływała ich, uderzając łyżką w cynowy talerz. Ten dźwięk miał im towarzyszyć przez najbliższe miesiące. W czasie drogi Kirstie swoim delikatnym i czystym gło sem śpiewała im piosenki, których nauczyła ją matka. Były one ostatnim ogniwem łączącym ich z odległą Anglią. Gdy dotarli do Ballarat, Kirstie od razu zrozumiała, że te ren poszukiwań jest ziemią obiecaną dla mężczyzn spodzie wających się natrafić na żyłę złota i piekłem dla kobiet, które muszą zadbać o codzienną egzystencję rodzin w bardzo pry mitywnych warunkach. Ludzie niczym mrówki kręcili się wokół setek wykopanych w ziemi dołów, przesiadywali
przed namiotami. Jeżeli nawet ta okolica miała kiedyś wiej ski urok, to przeminął wraz z nastaniem gorączki złota. Jak zły omen odebrała Kirstie fakt, że pierwszymi ludźmi, których ujrzała u celu podróży, byli Ryży i Wrak! Leżeli na poboczu błotnistej drogi. Wyrzucił ich tam woźnica, kiedy zorientował się, że nie mają dość pieniędzy, by mu zapłacić za przejazd. Kirstie wiedziała, że w tych warunkach nie uda się jej zor ganizować życia na wzór tego, jakie wraz z rodziną wiodła na farmie. Że będą skazani na prowizorkę, a posiłki będą przypominały naprędce zaimprowizowany piknik. Mężczy znom to się zapewne podoba, pomyślała, bo mogą zapomnieć o dobrych manierach. Bliższe poznanie osady odłożono na potem. Teraz na leżało się jakoś urządzić, dowiedzieć, jak zabrać się do poszukiwań i gdzie sprzedawać złoto, jeżeli się je w ogóle znajdzie. Niechlujni mężczyźni, w zabłoconych, przepoconych ubraniach przychodzili pogadać z nowo przybyłymi, pora dzić im, gdzie i co można kupić i kto jest uczciwy, a kto nie. Zazdrośnie spoglądali na wozy, woły, konia i wagonik oraz na sprzęt, który Sam i Bart zaczęli wyładowywać. Geordie w tym czasie pomagał Kirstie rozpalić ognisko i rozstawić trójnóg do gotowania. Na razie posiłki miały być jedzone na dworze. - Czy naprawdę to wszystko jest wam potrzebne? - za pytał jeden z poszukiwaczy. Wskazywał na kufry i koce, któ re rozładowywał Sam. - Dobrze ci za to zapłacę - zapropo nował, kładąc rękę na lampie sztormowej. Sam odsunął natarczywą dłoń.
- Nie ma tu nic do sprzedania, przyjacielu. Wszystko, co przywieźliśmy, jest nam potrzebne. - Trochę dużo tego - zauważył Ginger, który naprawdę nazywał się George Tate. - Gdybyś chciał coś sprzedać, znaj dziesz mnie na targu. Salwa z działa zaskoczyła wszystkich. Kirstie upuściła pa telnię, którą trzymała w ręku, a młodsze dzieci zaczęły pła kać. Dołączyła do nich Emmie Jackson, i tak przygnębiona prymitywnymi warunkami, jakie zastała w Ballarat. - Nie przejmujcie się, to nic takiego - powiedział Ginger. - Kiedy strzelają z działa, wszyscy przestają kopać. Nadcho dzi czas na wieczorny posiłek i... - urwał, patrząc na męż czyzn - ...prawdziwą zabawę. - Dla mężczyzn, jak sądzę - cierpko stwierdziła Kirstie. - Tylko mężczyznom może odpowiadać życie w tak okro pnych warunkach. Żadna kobieta w własnej woli nie zgodzi łaby się przebywać w takim brudzie i bałaganie, nawet za ce nę złota - dodała i aby pokazać, że nie żartuje, zdzieliła że lazną łyżką rękę Gingera, który znów buszował wśród rzeczy nowo przybyłych. - Dobrze ci zapłacę - powtórzył. - Nie chcę żadnych pieniędzy - odparła stanowczo. - Będziemy tego wszystkiego potrzebować w tej zapomnianej przez Boga dziurze. Odszedł z uśmiechem, robiąc miejsce innym, którzy jak wiewiórki - według określenia Geordiego - zbiegli się, by zagrabić ich zapasy. Wziął odparcie ich ataku na siebie, żeby Kirstie mogła w spokoju przygotować kolację. Tymczasem dzieci, korzystając z nieuwagi starszej siostry, urządziły so bie zabawę w berka wokół dołów i przejść służących za uli-
ce. W końcu wszyscy się zebrali i zasiedli do zaimprowi zowanego posiłku. Apetyty im dopisywały - od rana nie mie li nic w ustach. - Jutro zabieramy się do pracy - oznajmił Sam, kiedy skończył jeść. - Bart i Geordie, chodźmy się przejść. Kirstie patrzyła, jak odchodzą, gdy wraz z apatyczną, przygnębioną Emmie Jackson zbierały brudne naczynia. Kir stie wiedziała, że w osadzie zamieszkanej głównie przez mężczyzn nie może zabraknąć miejsc męskich uciech w ro dzaju barów czy szynków. Sam, Bart i Geordie zatrzymali się w najbliższym sklepie z grogiem. Wypili i poszli dalej. Wizytę „U Grubej Lil", któ ra wystrojona siedziała w progu lokalu, wychwalając urodę swoich dziewcząt, odłożyli na inny wieczór. Nie odmówili sobie przyjemności wstąpienia do salonu gier „Pod Złotym Asem". Ograniczyli się jednak do kibicowania innym, sami nie grali. Stamtąd trafili do tancbudy. Wreszcie w nadzwy czaj dobrych humorach, zataczając się i śpiewając, ruszyli w powrotną drogę. Mijały dni i tygodnie na bezowocnych poszukiwaniach. Pewnego dnia Sam przypomniał sobie, co radzili mu dwaj poszukiwacze, napotkani przypadkowo w Melbourne, któ rych Patryk nazwał później Ryżym i Wrakiem. Wspomnieli oni wówczas, że potrzebny im będzie wspólnik, najlepiej du ży i silny. Sam uznał, że nadszedł czas, by kogoś wynająć. Nie chciał jeszcze jednego wspólnika do podziału złota. - W porządku - zgodził się Bart. - To dobry pomysł, ale kto zechce się zatrudnić u kogoś, kiedy może pracować dla siebie?
- Nie masz chyba na myśli tych włóczęgów, ojcze - ża chnęła się Kirstie. - Tacy będą pracować tylko do pierwszej wypłaty. - Nigdy nie wiadomo, zanim się nie spróbuje - łagodnie zaoponował Sam, chociaż i jego odstraszał widok nierobów, którzy podejmowali się dorywczych zajęć tylko po to, by ku pić kolejną butelczynę. Kirstie z pewnością miała rację. - A może Wrak ? - podsunął Geordie. - Siły mu nie bra kuje. - Wrak? - powtórzył zdziwiony Sam. - Chyba nie mó wisz tego serio, Geordie. - Ależ tak. Odkąd zabrakło Ryżego, ten facet jest zgubio ny. Obserwowałem go. Każdy darowany grosz przepija, ale... - Geordie urwał, niepewny, jak wyrazić to, co jedynie przeczuwał. Było coś we Wraku, co budziło jego litość i zainteresowanie. Może to smutek, który wyzierał z jego oczu? Geordie odczuwał wewnętrzny przymus, by go ra tować. - Wrak! - wykrzyknął Bart z niedowierzaniem. - Jaki z niego mielibyśmy pożytek? Jest duży, przyznaję, ale... - Wiem, jak kontrolować, czy ktoś pije, czy nie - powie dział Geordie. - Nic nie stracimy. Jeśli się nie uda, po prostu się go pozbędziemy. - Wzruszył ramionami. - Przekonamy się, na ile można się z nim porozumieć. - Geordie ma rację - przyznał po namyśle Sam. - Bę dziemy mu płacić tygodniowo. Pozbędziemy się go, jeśli nie przestanie pić. Bart wstał. - Ostatnio widziałem go leżącego koło salonu gier, wczo raj po południu.
- Był w okropnym stanie - dorzucił Sam. - Zdaje się, że policja go zabrała. Przejadę się do aresztu. Chętnie się go po zbędą. - Myślę, że wszyscy zwariowaliście - stwierdziła cierp ko Kirstie. - Chcecie zatrudnić Wraka! Jedyne, co on potrafi, to zalać się w trupa. O jakiej pracy mówicie? - Nie bądź taka zawzięta - powiedział Geordie. - Okaż trochę litości. - Trochę litości?! - uniosła się Kirstie. - W takim razie wy będziecie się nim zajmować, gotować mu, prać jego rze czy, bo z pewnością nie ja! - Wątpię, czy on w ogóle przejmuje się ubraniem - za uważył Bart. Tego popołudnia Sam zaprzągł jedyny wóz, jaki im został - drugi sprzedali, by zgromadzić pieniądze na niezbędny sprzęt - i zabrał Kirstie na zakupy. Zamierzali przy tym ro zejrzeć się za Wrakiem. - Zabrali go do aresztu pół godziny temu - usłyszeli od bar czystego nieznajomego, którego spotkali w pobliżu salonu gier. Kiedy dotarli na dziedziniec przed aresztem, zobaczyli Wraka podpierającego frontową ścianę budynku. - Jest zbyt brudny, by go wsadzić - wyjaśnił im poli cjant. Sam go znał. - Znów ma kłopoty, Mac? - Sam wykazywał pewność siebie kogoś, kto wobec prawa jest zawsze w porządku. - Bóg wie, co z nim zrobić, Sam. - Mac podrapał się po głowie. - Zamykanie nic nie daje. Zwalniamy go po przepi sowym czasie i on znów pije na umór. - Potrząsnął głową zrezygnowany.
- A gdybym cię od niego uwolnił? Geordie twierdzi, że ma sposoby na pijaków. Może go oduczyć picia. - To ci dopiero - skwitował Mac cierpko. - Cudotwórca z tego Geordiego czy co? - Tak jakby - odparł Sam. - Coś dobrego już mu się uda ło dla nas zrobić. Policjant spojrzał na Wraka uśmiechającego się do nich beztrosko. - Zrobisz nam przysługę, Sam, zabierając go chociaż na trochę. Szczerze wątpię, czy uda się wam doprowadzić tego ochlapusa do stanu używalności. - To zależy od tego, czy jest nałogowym pijakiem - za uważył Sam, spoglądając na żałosną postać mężczyzny, któ ry teraz jego obdarzał uśmiechem tak jak wcześniej Maca. - Nie mogę być pijany, bo nigdy nie piję - powiedział Wrak z wielką godnością. Zamknął oczy, osunął się na ziemię i zaczął chrapać. Policjant pomógł Samowi postawić go na nogi. Kirstie siedząca na wozie zesztywniała z obrzydzenia. - Jak możesz kogoś takiego zatrudniać?! - wykrzyknęła oburzona. - Nie przyda się do niczego! - To silny mężczyzna - odparł Sam. - Poczekamy, aż otrzeźwieje i poślemy go do roboty. - Wiem, że kogoś potrzebujemy, ale dlaczego właśnie jego? Czy nie można znaleźć kogoś bardziej odpowied niego? - Nikt teraz nie chce dla nikogo pracować, córko - mó wiąc to, Sam pomógł Macowi zataszczyć Wraka do wozu. Wspólnie udało im się wywindować go na górę. Był tak brudny, że Kirstie się odsunęła, prychając z ob-
rzydzenia. W pewnym momencie otworzył przekrwione oczy i zapytał: - Gdzie ja jestem? - Tam, gdzie nie chcesz być - burknęła Kirstie. Kiedy próbował usiąść, pchnęła go z powrotem. - Leż spokojnie. Nie zbliżaj się do mnie. On jest obrzydliwy - poskarżyła się ojcu. - Myślę, że popełniłeś błąd. - Myśl sobie, co chcesz, moja córko - odpowiedział spo kojnie Sam. - Pojedzie z nami, a jeśli się okaże bezużytecz ny, to się go pozbędziemy. - Nie jestem obrzydliwy - zaprotestował bełkotli wie Wrak. - Fred jest zmęczony. To wszystko. Fred musi spać. - To śpij - ucięła Kirstie. - Twój oddech jest równie przykry jak cała twoja osoba. - Nieuprzejma - wystękał Wrak. - Kobiety powinny być łagodne. - Łagodne! Dobre sobie! A mężczyźni powinni być schludni. Kiedy ty będziesz schludny, ja będę łagodna. Nie wcześniej. Przemilczał jej słowa i odwrócił się. - Prześpię się teraz - powiedział cicho i natychmiast za czął chrapać. - Fred? - Sam zwrócił się do Maca. - Czy on ma jakieś nazwisko? - Waring - odparł Mac, uszczęśliwiony, że przez jakiś czas nie będzie oglądał tego osobnika. - Przynajmniej tak twierdzi. W gruncie rzeczy niczego nie jest pewien, z wyjąt kiem tego, czy pił, czy nie. Kirstie jeszcze bardziej odsunęła spódnicę. Jej wzrok skie-
rowany na Maca jasno wyrażał, co sądzi na temat policji, któ ra tak łatwo pozbywa się uciążliwego obywatela. Sam ujął lejce i ruszył w powrotną drogę. Geordie Farquhar tkwił po pas w dole, który zaczął kopać wczoraj tuż przed końcem dnia. Chociaż nie posługiwał się kilofem z taką samą siłą i wigorem jak Sam czy Bart i pod czas jednej zmiany usuwał dwa razy mniej błota niż oni, to jego determinacja nie budziła wątpliwości. Kiedy Sam zajechał wozem, Geordie odłożył kilof, obej rzał pęcherze na dłoniach i wygramolił się z dołu. Nawet Sam i Bart mieli problemy z rękami, chociaż nawykli do pra cy fizycznej. Kiedyś Geordie szczycił się swoimi wypie lęgnowanymi dłońmi, ale to było dawno temu. Podszedł do wozu. Kirstie zeskoczyła z kozła. - Ładne ci stworzenie przywiozłam - zwróciła się do nie go szyderczo. - Wóz trzeba będzie odgrzybiać. - Daj spokój - łagodził Sam, jak zwykle. - Geordie, chodź i pomóż mi wynieść naszego nowego pracownika. Bart wystawił głowę z dołu, który właśnie pogłębiał. - Masz go, Sam? - Tak, niech mnie kule biją. Jest duży i silny. Na pewno się przyda, niech tylko wytrzeźwieje. Trzech mężczyzn spoglądało na leżącego na dnie wozu Freda. Właśnie się ocknął i uśmiechał się do nich, ale najwy raźniej nie zamierzał wstawać. - Kirstie ma rację - stwierdził Geordie. - My jesteśmy brudni, natomiast on jest odrażający. - Wrzućcie go do sadzawki - poradził Bart - to otrzeź wieje. - Dobrze - rzekł Sam. - Będzie potrzebował nowego
ubrania. To, które ma na sobie, nie nadaje się nawet do ko pania. Przydałyby się też buty. Jego są do wyrzucenia. Skąd wziąć te rzeczy? Nasze są dla niego za małe. - Andy Watt - podpowiedział Geordie. - Zgadza się - przytaknął Sam. Andy Watt był dużym mężczyzną, sąsiadem z ich poprze dniej działki. Kiedy przyszły deszcze, Andy po pijanemu wpadł do dziury wypełnionej wodą i się utopił. Zapobiegliwy Geordie schował ubrania i rzeczy należące do nieszczęsnego poszuki wacza złota. „Mogą się przydać" - orzekł wówczas. Geordie poszedł po ubranie, buty, mydło i ręcznik. Sam i Bart wytaszczyli protestującego Freda z wozu i poprowa dzili go do sadzawki. Kirstie ciągle sztywna z niechęci pa trzyła, jak odchodzą. Fred miał rozanielony wyraz twarzy. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, co jego nowi przyjaciele zamie rzają z nim zrobić. Pojawił się Geordie Farquhar, taszcząc wszystkie potrzeb ne rzeczy. - Jak myślisz, będzie z niego pożytek? - krzyknęła za nim Kirstie. - Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje, prawda? Bart i Sam wrzucili opierającego się Freda do sadzawki, której woda była mętna od wielokrotnego przemywania w niej gliny i kwarcu, w których osadzało się złoto. Mimo to udało się osiągnąć zamierzony cel: wykąpać Freda oraz spra wić, że chociaż trochę wytrzeźwiał. Hałas i zamieszanie ściągnęły nie tylko dzieci, które przy szły obejrzeć widowisko, ale też mężczyzn i kobiety. Wresz cie Sam i Bart po wielokrotnym zanurzeniu w wodzie po-