ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sydney, Nowa Południowa Walia, 1812
- Jedna rzecz nie ulega najmniejszej wątpliwości - powie
dział z wyraźnym rozbawieniem Tom Dilhorne. - Nikt nie za
rzuci mi prywaty, jeśli zatrudnię Hester Waring w roli nauczy
cielki, w szkółce pana Macquariego. Widział ją ktoś ostatnio?
Bo ja tak. Wczoraj mi ją pokazał nie kto inny, tylko Robert Jar
dine. Szara myszka, ot co. Wygląda prawie jak upiór.
- Twoje upodobania nie są dla nikogo żadną tajemnicą - od
parł doktor Alan Kerr i z porozumiewawczym uśmiechem zerk
nął na swoją rudowłosą żonę, Sarę. - Najbardziej wodzisz wzro
kiem za piersiastymi blondynkami.
Siedzieli, jak co tydzień, na obiedzie u Kerrów, w pięknej
nowej willi z widokiem na zatokę. Tom - również jak zwykle
- chciał zasięgnąć porady w sprawach, w których miał wątpli
wości.
- Sęk w tym - dodał - że choć była jedyną kandydatką, nikt
z zarządu nie chciał dać jej tej posady.
- Oprócz ciebie, jak sądzę - zauważyła Sara i podała mu
Johna, najmłodszą latorośl Kerrów i zarazem najmłodszego
obywatela Sydney.
- To prawda - mruknął Tom.
Tak manewrował małym zawiniątkiem, żeby nie pognieść ele
ganckiego płaszcza z wyłogami. Nie nosił już zgrzebnych ubrań
Wyzwoleńców. Wyzwoleńcami zwano tych, którzy przybyli tutaj
jako skazańcy z Anglii i odbyli karę do końca. Natomiast wolni
osadnicy w Nowej Południowej Walii nosili miano Wybrańców.
Zaliczano do nich urzędników państwowych, żołnierzy i żeglarzy
oraz tych wszystkich, którzy z takich bądź innych powodów do
browolnie wyruszyli w podróż do najnowszej brytyjskiej kolonii.
Wybrańcy na ogół gardzili Wyzwoleńcami i nie utrzymywali
z nimi żadnych stosunków. Gubernator Macquarie często im się
narażał, bo dopuszczał byłych skazańców do stanowisk i funkcji
publicznych. Tom mógł sobie być najbogatszym mieszkańcem
Sydney, a i tak stał poza nawiasem, dopóki z polecenia władz
nie trafił do zarządu szkoły. Obie grupy obywateli dzieliła głę
boka przepaść. Można było przypuszczać, że sukcesy Toma tyl
ko potęgowały ogólną niechęć.
- Bez wątpienia Hester potrzebowała pracy - powiedziała
Sara z namysłem. - Jej ojciec, Fred, należał przecież do Wy
brańców, chociaż uprawiał hazard i w końcu zapił się na śmierć.
Zostawił jej cokolwiek?
- Nic, tylko długi - odparł Tom, ocierając buzię chrześniaka
śnieżnobiałą chusteczką. Na ten widok Kerrowie uśmiechnęli
się z rozbawieniem.
- Śmiejcie się, proszę bardzo - powiedział wesoło Tom. -
Prawdziwy mężczyzna potrafi wszystko. Nawet opiekować się
przeciekającym dzieckiem... - dokończył wyraźnie strapiony,
gdyż John właśnie oznaczył jego nowe spodnie jako wyłączną
część własnego terytorium.
W zamieszaniu, jakie nastąpiło, wszyscy zapomnieli o He
ster. Dopiero potem, kiedy Sara ułożyła już Johna w łóżeczku,
na nowo podjęto rozmowę. Mówiono jednak o czymś innym,
o tym, co przed kilku laty byłoby nie do pomyślenia.
Tom gąbką osuszył przemoczone spodnie, mrucząc przy
tym, że łachmany biedaka mają przynajmniej jedną zaletę: nic
na nich nie widać.
- Dziś wyglądasz niemal jak dandys - roześmiał się Alan.
- Wprawiam się - odparł Tom.
- Po co? - spytał Alan.
- Wprowadzono mnie do zarządu - odparł Tom i wziął od
niego kieliszek wina. - Chodzą słuchy, że trafię do magistratu.
Ty zresztą także. Mam z tobą o tym porozmawiać.
- To wspaniale! - zawołała Sara. - Pierwsi sędziowie
w Sydney z grona Wyzwoleńców!
- W tym cały kłopot. Niektórzy uważają, że tacy jak ja
i Alan nie mają prawa zasiadać wśród ławników.
- Jeśli gubernator tego zażąda, kiedyś tam zasiądziemy. Nie
dzisiaj, to za rok. Nie szkodzi.
Alan miał rację. Ze względu na ogromną odległość między
Sydney a Anglią, nic nie ograniczało władzy gubernatora. Co
prawda, rząd w Londynie mógł cofnąć pewne zalecenia, lecz
w praktyce obieg dokumentów trwał całymi miesiącami.
- Jeszcze za wcześnie - oświadczył Tom. - Na razie niech
przywykną do tego, że jestem w zarządzie. Niech zobaczą, że
robię coś pożytecznego. Nie zaszkodzi poczekać przed wzię
ciem następnej przeszkody.
- Fred Waring pewnie przewraca się w grobie - uśmiech
nęła się Sara.
- Właśnie, przecież przed chwilą napomknąłem o jego cór
ce. Wierzę, Saro, że zdradzisz mi tajemnicę, jakich to cech i za
let powinienem oczekiwać od nauczycielki.
- Po pierwsze: cierpliwości - powiedziała Sara. - Umiejęt
ności mozolnego uczenia abecadła, nieco talentu do rysunków
i odrobiny wiedzy historycznej, aby dzieci mogły dowiedzieć
się czegoś o starej Anglii.
- Też tak myślałem. Gdyby się sprawdziła, chętnie dałbym
jej nawet posadę wychowawcy. O ile mnie nie przegłosują. Fred
za życia narobił sobie wielu wrogów.
- To nie jej wina - niemal chórem odezwali się Alan i Sara.
- Na pewno brak jej pieniędzy - dodała pani Kerr. - Co tak
naprawdę jej zarzucają, poza tym, że jest córką Freda?
- Że jest zbyt słaba, aby podołać trudom pracy zawodowej.
Ale ja bym jej z góry nie potępiał, mimo całej niechęci, jaką jej
ojciec czuł do mnie.
Wręcz nienawiści, pomyślał Alan. To dużo lepsze słowo.
Tom mówił dalej, myśląc na głos:
- Jardine zdradził mi w zaufaniu, że jego skromnym zda
niem Hester jest dużo gorsza od przeciętnej żebraczki. Nie chce
tknąć zwykłych potraw i zadziera nosa, chociaż przymiera gło
dem i żyje na krawędzi ubóstwa. Fred nic jej nie zapisał.
- Aż tak źle?
Kerrowie spojrzeli po sobie, a potem na Toma.
- Chcesz mieć pewność, że ją zatrudnią?
Tom skinął głową. Alan już nie pierwszy raz pomyślał, jak
hojnie natura obdarzyła jego przyjaciela. Przystojny, o miękkich
jasnych włosach i roziskrzonych niebieskich oczach, a przy tym
niezwykle inteligentny i nieprzeciętnie sprytny. Potrafił być
groźnym przeciwnikiem.
- Na tym nie koniec, Tom, bo obawiam się, że panna Waring
nie będzie zachwycona twoją obecnością w zarządzie.
- Nie sądzę - odparł Dilhorne. - Nie przywykła zwracać
uwagi na drobne grudki ziemi. - W rzeczy samej, Hester nawet
własnego ojca postrzegała jako nieudacznika, który miał ciepłą
rządową posadkę, ale w złym miejscu i o niewłaściwym czasie
wdał się w utarczkę słowną z niejakim Tomem. Przegrał, bo mu
siał przegrać z mistrzem.
- Myślę, że stary Fred porządnie cię oczernił, zwłaszcza przed
rodziną. W oczach jego córki wyglądasz na potwora - wtrąciła Sa
ra. - Miał o sobie wysokie mniemanie i naprawdę pochodził z bar
dzo dobrej rodziny. Biedna Hester wyrosła na prawdziwą damę,
a Fred, kiedy stracił wszystko, nie mógł dać jej pieniędzy, by wciąż
grała tę rolę. Głęboko wierzę, że zdołasz jej pomóc.
- Boję się kłopotów. Najwięcej, w gruncie rzeczy, zależy od
Hester. Ciężko pomagać komuś, kto nie chce lub nie może przy
jąć tej pomocy. Żal mi jednak, że przymiera głodem.
Cała trójka, po dobrej kolacji, świadoma, że żyje komforto
wo, czuła się trochę winna wobec klepiącej biedę Hester Waring.
W końcu uznali, że Tom znajdzie sposób, aby ją jakoś wspo
móc, i zaczęli rozmawiać o całkiem innych sprawach.
Nadeszła niedziela. Jedyny dzień w tygodniu, gdy w całym
Sydney panowała cisza. Październikowe słońce grzało coraz
mocniej, zwiastując początek prawdziwego lata.
Po jednej stronie miasta rozciągał się bezkresny ocean, przez
który przypłynęli Brytyjczycy, obojętne - z własnej czy nie
z własnej woli. Po drugiej ciągnęły się mile buszu: rozległy
gąszcz zarośli, rozległy jak okiem sięgnąć, nie tknięty jeszcze
stopą białego człowieka i będący domem dla tych nielicznych
aborygenów, którzy nie przyszli żebrać na ulicach Sydney. Że
bracy we własnym kraju. Budzili zdawkową ciekawość na rów
ni ze strusiami i kangurami, podchodzącymi do granic miasta.
W oddali majaczyły Niebieskie Góry, odcinające kolonię od
reszty kontynentu. Wśród skazańców powiadano, że za nimi le
ży wolność - i Chiny. W Chiny raczej nikt nie wierzył. Jeśli zaś
chodzi o wolność, nikt z nielicznych, którym udało się tamtędy
uciec, nie wrócił, aby dać świadectwo prawdzie.
Hester Waring nie zdawała sobie sprawy, że jej osoba budzi
tak żywe zainteresowanie w kręgach wpływowych mieszkań
ców Sydney. Rankiem, jak zwykle, udała się na mszę do kościo
ła Świętego Pawła.
Była to dla niej jedna z nielicznych chwil powrotu do grona
ludzi, wśród których dorastała. Podczas nabożeństwa na krótko
zapominała o biedzie, w jakiej się znalazła, i o dręczącym ją
głodzie.
Dzisiaj błagała Boga - albo też inną siłę, rządzącą okrutnym
światem - aby list napisany do dyrektora szkoły, Roberta Jar
dine'a, przyniósł jej choćby niewielką ulgę w cierpieniach.
Spotkali się wczoraj na York Street. Jardine był dla niej na
wet miły, na swój sztywny i formalny sposób. Hester dla od
miany starała się nie pokazać, jak bardzo jej zależy na podjęciu
pracy. Odeszła z dumnie podniesioną głową, choć burczało jej
w brzuchu.
Ale nie zwiodła starego wygi. Jardine odprowadził ją wzro
kiem i smętnie pokiwał głową. Bez trudu rozpoznał, że nie do
jadała. Całkiem niedawno rozmawiał o pannie Waring z God¬
freyem Burrellem. Nie chciał jednak naciskać. Godfrey z czy
stej przekory uparłby się przy swoim, a wówczas dziewczyna
byłaby stracona.
Jardine wspomniał także, że Tom Dilhorne zasiądzie w ko
misji rekrutacyjnej. Nie zgadzał się ze starym Fredem Warin¬
giem w ocenie młodego Wyzwoleńca. Napomknął nawet, że
Tom w przeciwieństwie do innych podarł weksle po śmierci Freda
i nie dochodził swoich długów wobec jego zubożałej córki.
Hester bardzo chłodno przyjęła tę wypowiedź.
- To zwykły szalbierz - oznajmiła. - Uczynił wszystko, że
by upokorzyć mojego ojca. Nikt się nie uchroni przed jego in
trygami. Nie ma litości ani dla mężczyzn, ani dla kobiet. Wiem
to od ojca.
Jardine wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru jej wyjaśniać,
jak bardzo się myliła co do Toma Dilhorne'a. I tak by nie uwie
rzyła. Obawiał się jedynie, czy przez tę zapiekłą niechęć dziew
czyna nie zaprzepaści swoich szans podczas przesłuchania przez
komisję.
Hester wyszła z kościoła z nieśmiałą nadzieją, że jej żarliwe
modły zostały wysłuchane. Skąpana w blasku słońca mijała
grupki pogrążonych w rozmowie wiernych. Co jakiś czas lek
kim skinieniem głowy odpowiadała na zdumione spojrzenia,
jakby dając w ten sposób znak, że mimo biedy wciąż żyje.
Przy furtce natknęła się na swoją dawną przyjaciółkę, panią
Lucy Wright.
- Jesteś, Hester! - zawołała na przywitanie Lucy. - Nie wi
działam cię w zeszłą niedzielę. Jak się masz? Nieszczególnie
wyglądasz - dokończyła z wyraźną troską.
Hester miała ochotę odpowiedzieć jej szczerze i bez ogró
dek: „Bo źle się czuję. Nawet idiotka znałaby przyczynę".
- Wybacz - odparła cicho. - Tydzień temu dopadł mnie atak
febry. Nie mogłam przyjść do kościoła.
- Och, tak mi przykro. Mam nadzieję, że czujesz się już
nieco lepiej.
Sama Lucy wyglądała kwitnąco. Okaz zdrowia. Hester wy
dawała się przy niej jeszcze bardziej krucha i wychudzona.
- Tak. Już mi przeszło - powiedziała. Nie wspomniała ani
słowem o swoich prawdziwych kłopotach. Zresztą Lucy i tak
nie chciałaby o tym słuchać. Jej mąż, porucznik Frank Wright,
niecierpliwie spojrzał na zegarek. Dawał znać, że rozmowa sta
nowczo trwa zbyt długo.
Hester nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Lucy chy
ba też nie. W zupełności jej wystarczało, że był przy niej.
- Jak tam twoje maleństwo? - zapytała Hester ze szczerym
zainteresowaniem. - Zdrowe? - Nie musiała udawać. Uwielbia
ła dzieci.
Lucy rozpromieniła się, słysząc to pytanie. Każdy, kto obja
wiał choć trochę ciekawości wobec jej dwumiesięcznej córki,
od razu znajdował drogę do jej serca. Jednocześnie jednak od
wracała wzrok, bo nie chciała patrzeć na biedę przyjaciółki. Co
raz mniej podobało jej się to, co widziała.
Co ta Hester w ogóle na siebie włożyła, idąc do kościoła?
Jakąś wiekową czarną suknię, wyciągniętą na pewno z rzeczy
zmarłej pani Waring. Do tego nieumiejętnie przeszytą. Nie mia
ła już nic lepszego? Zupełnie się pogubiła od czasu śmierci ojca.
Teraz mogła najwyżej uczciwie wyjść za mąż, ale kto chciałby
poślubić takiego kocmołucha?
Już chciała jej doradzić kupno nowej sukni albo przynaj
mniej modniejszego czepka, ale w porę ugryzła się w język.
Czuła na sobie gniewne spojrzenie Franka. W gruncie rzeczy
nie był złym człowiekiem, ale nie pochwalał jej zażyłych sto
sunków z brzydką córką Freda Waringa. Biedna Hester nie mia
ła przecież ani prezencji, ani strojów, ani środków do życia.
Stojący nieco dalej kapitan Jack Cameron, który wyprawę do
kościoła traktował jako jeden z obowiązków ciążących na żoł
nierzach 73. Regimentu Strzelców Górskich, nie krył swojej
niechęci wobec postępowania Lucy. Miał lepsze rzeczy do ro
boty, niż stać i patrzeć, jak żona przyjaciela użala się nad tą małą
Hester. Nawet niedobór panien na wydaniu nie zmieniał sytuacji
i nie czynił panny Waring ponętniejszej w oczach kawalerów.
Miłosierdzie niech pozostanie domeną duchownych.
Frank stracił cierpliwość dokładnie w tej samej chwili, gdy
Lucy już otwierała usta, by zaprosić Hester na obiad. Podszedł,
wziął żonę pod ramię i sztywno skinął głową.
- Chodźmy, kochanie - powiedział. - Obiad stygnie, a po
południu mam służbę z Jackiem. Pani wybaczy, panno Waring.
Beznamiętnie popatrzył na Hester. Speszona, szybko odwró
ciła wzrok. Pocieszała się myślą, że inny z jego przyjaciół, ka
pitan Parker, którego uważała za wzór dżentelmena, nie oglądał
jej poniżenia.
Lekko dotknęła dłonią ramienia przyjaciółki. Wdzięczna by
ła losowi choćby za ten przelotny kontakt ze światem, który nie
gdyś znała. Nigdy w życiu nie przyznałaby się, jak bardzo jest
głodna i jak bardzo tęskni za ludźmi. Dopiero w biedzie odkryła
w sobie dumę, jakiej uprzednio nie odczuwała.
- Ucałuj ode mnie małą - powiedziała cichym, modulowa
nym głosem, nie zdradzającym jej prawdziwych uczuć. -Muszę
wracać, bo też mi obiad wystygnie.
Co za okropne kłamstwo! Oszukiwała coraz częściej, ale
przecież nie mogła mówić prawdy. Zwłaszcza przyjaciołom.
Brnęła więc w kolejne kłamstwa.
Poczuła ukłucie w sercu, gdy Frank i Lucy dołączyli do gru
py wiernych wychodzących z kościoła. Do jej uszu dobiegł
zgryźliwy komentarz Jacka Camerona:
- Bałem się, że cały dzień spędzisz z tą gąską od Waringów.
Gąska od Waringów! Hester spłonęła rumieńcem, ale była
zbyt dumna, żeby się rozpłakać. Lepiej być samą, niż słuchać im
pertynencji, pomyślała. Oddaliła się szybkim krokiem w przeciwną
stronę, by nikt jej nie okazywał fałszywego współczucia.
Hester wynajmowała pokój w domu pani Cooke. Był to pię
trowy, ceglany budynek przy Bridge Street, w miejscu, gdzie do
tej pory jeszcze nie położono bruku. Jak większość domów
w Sydney, miał szeroką werandę, na której wisiała klatka
z czerwono-żółtą papugą. Ptak pani Cooke był większy i bar
dziej hałaśliwy od innych.
Już z daleka dało się słyszeć jego głośne skrzeczenie. Pani
Cooke była wdową po żołnierzu. Po śmierci męża wolała zostać
w Nowej Południowej Walii, niż wracać do rodzinnej Anglii.
Fredowi Waringowi oddała całe piętro swojego domu.
Hester, po śmierci ojca po uszy pogrążona w długach, za
trzymała dla siebie tylko jeden pokój, i to bez wyżywienia. Pie
niędzy miała niewiele, a te, które miała, pochodziły ze sprzeda
ży pamiątek po matce - resztek biżuterii, które szczęśliwym tra
fem nie wpadły w chciwe ręce Freda. Waring bowiem pod ko
niec życia roztrwonił niemal wszystko. Pił i grał w nadziei, że
odzyska straconą fortunę.
Dziewczyna myślała o ojcu, wchodząc na werandę. Na
chwilę zatrzymała się przy klatce. Papuga była żarłoczna, jak
wszystkie papugi w Sydney. Przynajmniej nie cierpi głodu,
przemknęło przez głowę Hester. Dała ptakowi orzecha.
Pchnęła frontowe drzwi. W domu pachniało obiadem. Głoś
no przełknęła ślinę, lecz jej myśli pobiegły zupełnie niespodzie
wanym torem. Gdybym była papugą, nie tęskniłabym za pie
czenią, pomyślała. Wolałabym orzecha. Jak pachną orzechy?
- Aaa, to pani, panno Waring - powiedziała pani Cooke,
wyłaniając się z małej kuchni. - Słyszałam, że ktoś wchodzi.
Dużo ludzi było w kościele?
- Owszem. - Hester zdjęła czepek. - Spotkałam panią
Wright. Opowiadała mi o swoim dziecku.
Weszła na schody. Miała nadzieję, że gospodyni nie zaprosi
jej na obiad. Była tak głodna, że chyba nie zdołałaby odmówić.
Nie! Nie wolno jej przyjmować jałmużny od nikogo!
Pani Cooke rzeczywiście miała ochotę zaprosić Hester. Po
wiodła za nią wzrokiem i westchnęła głęboko. Biedna dziew
czyna. Wyglądała doprawdy marnie, lecz nie ma się co dziwić,
skoro ciągle nie dojadała. Dlaczego nie jadała z jakimiś przyja
ciółmi? Ktoś mógłby jej zaproponować choć mały poczęstunek.
Hester poszła do swojego pokoju i usiadła przy stole. A gdy
by Lucy chciała mnie zatrzymać? - zadała sobie pytanie. Prawie
do tego doszło. Na szczęście Frank czuwał.
Szkoda czasu na próżne rozmyślania. Takie cuda na ogól się
nie zdarzają. Na obiad zje ostatnią piętkę chleba posmarowane
go starym masłem, kupionym taniej w sklepiku Toma. Do tego
małe jabłko, jeszcze z dawnych zapasów, i najzwyklejsza woda.
Skończyła smarować chleb, kiedy w otwartych drzwiach
ukazała się głowa pani Cooke.
- Przygotowałam coś pysznego, panno Waring. Nie zechcia
łaby pani towarzyszyć mi przy obiedzie?
- Och... - wyjąkała Hester i jej twarz zajaśniała promien
nym uśmiechem. Szybko ukryła chleb i jabłko pod starym
ręcznikiem. - Wdzięczna jestem, że pani o mnie pomyślała, ale
dzisiaj już jadłam. Może następnym razem.
Pani Cooke wróciła do siebie. Pomyślała po drodze, że nie
którym ludziom nie można dogodzić. Znała sytuację Hester
i była przekonana, że na jej miejscu nie potrafiłaby odmówić.
Hester jednak nie miała wyboru. Nie chodziło wyłącznie
o dumę. Wiele osób oferowało niegdyś swoją pomoc Warin¬
gom, a potem zaznali jedynie przykrości od Freda. I nie tylko
od niego. Pani Waring była równie wyniosła i bezduszna. Hester
nie chciała poprzez jakieś głupstwo popsuć sobie stosunków
z zacną panią Cooke.
Być może podobnym podejrzeniem krzywdziła samą siebie,
a może panią Cooke. Wolała tego jednak nie sprawdzać.
Po skończonym posiłku położyła się do łóżka i próbowa
ła zasnąć. Była potwornie zmęczona. Ale sen nie nadcho
dził. Niechętnie wróciła wspomnieniami do przeszłości. Nie
chętnie, bo nie chciała myśleć o okolicznościach, w jakich jej
rodzice opuścili Anglię. Gdyby nie tamte wydarzenia, może te
raz nie tkwiłaby bez pensa przy duszy na odległej rubieży im
perium.
Ojciec roztrwonił majątek, bo był pijakiem i hazardzistą.
Przyczyniło się do tego również kilka niezbyt szczęśliwych in
westycji. Wszystko stracił - także posiadłość i dom, w którym
Waringowie mieszkali od ponad trzech wieków.
Krewni postanowili wysłać go wraz z żoną i córką - syna
Rowlanda stracił podczas wojny z Francją - jak najdalej od sie
bie, do odległej kolonii. Nawet w trudnych chwilach nie tracił
optymizmu. „Nowe życie, kochanie moje, w zupełnie nowym
świecie. Jeszcze się dorobimy!".
Surowa egzystencja w Nowej Południowej Walii wkrótce
odarła go z wszelkich złudzeń. Znów zaczął pić i nie rozstawał
się z butelką praktycznie aż do śmierci. Pewnego ranka Hester
znalazła go pod schodami wiodącymi do domu pani Cooke. Był
zimny i sztywny. W dłoni ściskał pustą flaszkę po brandy.
Pani Waring zmarła wkrótce po przyjeździe do Sydney. Po
jej śmierci nikt nie wiedział, co przeżywała Hester w ostatnich
latach życia Freda.
Najgorsze, że on sam, mimo postępującej biedy, nie potrafił
wyrzec się arogancji wynikającej z pochodzenia. W Sydney był
zaledwie marnym urzędnikiem wyrzuconym z rządowej posa
dy, którą mu załatwili wpływowi krewni z Anglii. Kiedyś jed
nak należał do magnaterii ziemskiej i uważał się za dżentelme
na. Nienawidził bogatych i sytych Wyzwoleńców, zajmujących
pozycję, która z racji urodzenia jemu się należała.
Najbardziej nienawidził najbogatszego z nich, Toma Dilhor
ne'a. Kiedyś przyszedł na posiedzenie klubu i ze zdumieniem
ujrzał Toma wśród swoich dawnych towarzyszy. Tom wówczas
jeszcze nie nosił modnych strojów, ale wciąż chodził, jak ma
wiał Fred, „w więziennych pasiakach".
- Co między nami robi ten bandyta?! - huknął Waring.
Przewodniczący klubu, Godfrey Burrell, należał do Wybrań
ców. Wciąż powiększał swój niemały już majątek. Przymknął
oczy na widok zaczerwienionej twarzy Freda. Waring znów był
pijany. Tom tymczasem rozparł się na krześle i bez cienia stra
chu patrzył na swego adwersarza.
- Pan Dilhorne jest wśród nas na zaproszenie komitetu - po
wiedział sztywno Burrell. - Ma duże wpływy i zalicza się do
grona przyjaciół gubernatora Macquariego. Zapytaliśmy go, czy
nie zechciałby wstąpić do klubu.
Nie dodał wszakże, co byłoby bardziej zgodne z prawdą, że
do klubu nie przyjmowano kobiet, nikt więc nie czuł się dotknię
ty obecnością byłego skazańca. Dilhorne mógł się przydać,
zwłaszcza że miał pieniądze. Tylko głupiec przeganiałby kurę
znoszącą złote jaja.
Do Freda to nie trafiało.
- Wpuściliście do klubu bandytę?! Dlaczego nie zapytali
ście mnie o zdanie?
Zapadła głucha cisza. Nikt nie kwapił się z odpowiedzią.
Freda ledwie tolerowano; nie cieszył się sympatią. Poczerwie
niał ze złości.
- Nie siądę obok łotra, którego w kajdanach przywleczono
do naszego kraju! - wysyczał w końcu. - Niech sobie będzie
najbogatszy. Nic mnie to nie obchodzi. Albo on stąd wyjdzie,
albo ja.
Tom jeszcze wygodniej usadowił się na krześle. Wyzwiska
i obelgi nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Popatrzył na
Burrella, a potem zerknął na Freda.
- Nie mam ochoty na spacery - mruknął pod nosem.
Burrell zimnym wzrokiem zmierzył dawnego przyjaciela.
- Pan Dilhorne tu pozostanie. Sądzę, że komitet poprze mo
ją decyzję. Przyszedł na nasze zaproszenie. Uspokój się, Wa
ring, albo opuść salę.
Fred zdębiał, ale wiedział, że nie ma odwrotu. Tuż po
przyjeździe stał się serdecznym druhem Burrella i kilku człon
ków klubu. Jednak pijaństwo, karciane długi - których nie miał
czym spłacić - oraz zwykłe chamstwo i otwarta rozwiązłość
sprawiły, że zaczęto nim gardzić.
Chwiejnie podniósł się z miejsca.
- Powiedziałem, że nie będę z nim siedział - burknął. -
I dotrzymam słowa.
Wytoczył się z pokoju. Resztę nocy spędził w kasynie i „we
sołym domku" madame Phoebe. Wreszcie, całkiem pijanego,
ciśnięta pod próg domu pani Cooke. Hester z trudem Wtaszczyła
go na górę, z grubsza obmyła i położyła do łóżka.
Po pewnym czasie opowiedział jej z najdrobniejszymi szcze-
gółami, ile krzywd zaznał od Toma Dilhorne'a, zarówno w pra
cy, jak i w klubie. Wprawdzie stracił posadę, bo nie pilnował
obowiązków, ale całą winę zrzucił na byłego skazańca. Do klu
bu więcej nie zaszedł; z własnej woli przeciął ostatnią więź łą
czącą go z dawnym światem.
Wreszcie doszła sprawa długów. Tom wykupił weksel od
jednego z wierzycieli. Potem od następnego. Fred stał się dłuż
nikiem swego najgorszego wroga.
Jeszcze przed sprzeczką w klubie mówił o nim, nie przebie
rając w słowach. Klął tak obrzydliwie, że Hester zatykała uszy.
Oskarżał Toma o wszystkie kłopoty i nieszczęścia, aż wreszcie
na dobre zaszczepił w córce niechęć do młodego Wyzwoleńca.
Hester wstała i wyjrzała przez okno na ogród, w którym ba
wiła się mała Kate Smith, córka sąsiadów pani Cooke.
Prawie nie pamiętała ojca z dawnych czasów, zanim przybyli
do kolonii i zamieszkali w Sydney. Jak przez mgłę widziała po
tężną, krzepką postać. Wtedy był dla niej dobry, choć prawdzi
we uczucie ulokował w synu.
A matka? Równie dobrze mogło jej wcale nie być. Jak tylko
zobaczyła Sydney, zapadła w głęboką apatię i wkrótce potem
zmarła.
Prawdę mówiąc, osiedle, do którego przybyli niemal osiem
lat temu po długim i wyczerpującym rejsie, w niczym nie przy
pominało miasta, jakie rozkwitło pod rządami gubernatora Mac
quariego. Zamiast prawdziwych domów stały tu drewniane ba
raki. W oczach matki cały kraj był dzikim pustkowiem, zamie
szkanym jedynie przez kryminalistów, osobliwe zwierzęta
i aborygenów. Co to miało wspólnego ze spokojnym, wiejskim
życiem w hrabstwie Kent?
Hester wysłała list do wuja, sir Johna Saville'a, z wiadomo-
ścią o śmierci rodziców. Nie doczekała się żadnej odpowiedzi.
Sir John najwyraźniej wolał zapomnieć o szwagrze i jego po
tomstwie. Tak więc Hester utknęła w Sydney na zawsze. Co ją
tutaj czekało? Co zrobi, jeśli nie otrzyma wymarzonej posady
w szkole i wyczerpie skromne oszczędności?
Pociemniało jej w oczach. Mocno zacisnęła powieki i za
wszelką cenę starała się odpędzić czarne myśli. Drżała na całym
ciele. Ten sam los czekał wszystkie dziewczęta bez pracy i bez
pieniędzy. Widywała to już w przeszłości. Panienki z dobrych
domów i córki biednych urzędników kończyły na ulicy. Sprze
dawały jedyną rzecz, która im jeszcze pozostała - własne ciało.
Ile ktoś chciałby za nią zapłacić? Hester nie miała żadnych
złudzeń. Ze swoim wyglądem zarabiałaby nędzne pensy. A mo
że madame Phoebe zabrałaby ją z ulicy do domu publicznego?
Nie wolno myśleć o przyszłości. Zdrowy rozsądek podpo
wiadał jej, że najlepiej żyć bieżącą chwilą. Najwyższa pora na
opracowanie planu, co i jak powiedzieć przed komisją. Hester
zacisnęła usta. Tomie Dilhorne, pomyślała, wprawdzie znisz
czyłeś mi ojca, ale ze mną ci się to nie uda!
- Dilhorne! Hej, Dilhorne, chodź tutaj, do diaska!
Tom spokojnym, niemal nonszalanckim krokiem sunął środ
kiem ulicy w palących promieniach słońca. Jego spokój był tyl
ko pozorny. Lata spędzone w więzieniu nauczyły go, że nigdy
nie wolno zapominać o czujności. Mimo to nie zwracał naj
mniejszej uwagi na krzyki dobiegające z tyłu.
A krzyczał Jack Cameron, jeden z oficerów 73. Regimentu
Strzelców Górskich, wchodzącego w skład garnizonu strzegą
cego okolic Sydney w 1812 roku. To on nie tak dawno rzucił
kąśliwą uwagę pod adresem Hester. Kilku kolegów oficerów nie
kryło rozbawienia na widok jego gniewu. Nie pałali sympatią
do Toma, lecz jeszcze bardziej gardzili Cameronem.
Ten zaś był w pełni świadom, że się z niego śmieją. Zaklął
pod nosem, podbiegł kilka kroków i chwycił Toma za ramię.
Próbował go zatrzymać, ale nie zdołał tego uczynić, ponieważ
Dilhorne należał do najwyższych i najbardziej krzepkich mie
szkańców kolonii.
- Do cholery, Dilhorne! Czemu nie odpowiadasz na wołanie
dżentelmena?
- Dżentelmena? Aaa, rzeczywiście - mruknął Tom i strząs
nął rękę Camerona z ramienia. Pochylił głowę, patrząc z góry
na stojącego przed nim oficera.
Cameron wyczuł w jego głosie źle maskowaną drwinę. Śnia
da twarz jeszcze mocniej pociemniała mu z gniewu. Żaden były
więzień nie zwracał się do niego w ten sposób.
- Szlag by cię trafił, draniu! Wprawdzie jesteśmy na zapadłym
krańcu świata, ale i tu są sposoby, żeby nauczyć cię moresu!
Z pogardą popatrzył na Toma i przybrał taką minę, jaką - je
go zdaniem - powinien przybrać dżentelmen podczas rozmowy
z przestępcą.
- Małpujesz lepszych od siebie? I tak znać bandziora spod
tych eleganckich łaszków!
Tom przypatrywał mu się z niewzruszonym wyrazem twarzy.
- O co chodzi? - burknął. Nie musiał się specjalnie wysilać,
żeby jego głos zabrzmiał złowieszczo.
- Słyszałem, że masz konia na sprzedaż - odpowiedział
szorstko Jack. - Ile chcesz za niego? I nie próbuj mnie wykan-
tować.
- Bez obaw - wycedził Tom. Patrzył prosto w czarne oczy
Jacka. - Niestety, nie handluję końmi. - Niemal bezwiednym
ruchem strzepnął nie istniejący pyłek z granatowego płaszcza
w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywała dłoń Came
rona. Nietrudno było zauważyć, że za udawanym spokojem kry
je się wrogość.
Oczywiście skłamał i Cameron doskonale zdawał sobie z te
go sprawę. Koń w istocie był przeznaczony na sprzedaż, lecz
Tom nagle zapragnął go zatrzymać. Nie chciał, żeby czarny
ogier trafił w ręce człowieka, który uwielbiał dręczyć psy, konie
i kobiety - wolał zrezygnować z zarobku.
Jack rozsierdził się na dobre.
- Nie oszukuj, Dilhorne. Wiem o tym od Ramseya. Mam ra
cję, Ramsey?
Kapitan Patrick Ramsey nie pałał sympatią do żadnego
z nich. Jeden był do niedawna więźniem, a drugi swoim zacho
waniem ubliżał dobremu imieniu dżentelmena.
- Coś mi się obiło o uszy - mruknął wymijająco i wzruszył
ramionami.
- O, właśnie - podchwycił Tom. - To tylko zwykłe plotki.
Przykro mi, że pan w nie wierzy, kapitanie. Cameron, prawda?
- Doskonale wiesz, kim jestem! - pieklił się Jack.
- Nie byliśmy sobie przedstawieni - stwierdził Tom.
To niezwykłe oświadczenie rozbawiło wszystkich oficerów
przysłuchujących się rozmowie. Wszystkich, prócz Jacka, oczy
wiście. Co za kuriozalny pomysł, aby oficer Strzelców Górskich
i dżentelmen miał być przedstawiony takiemu szumowinie jak
Tom Dilhorne!
- Jeśli to wszystko, Cameron - powiedział Tom - to pozwól
pan, że się oddalę.
Jego spokojne zachowanie jeszcze bardziej rozwścieczyło
Jacka.
- Więcej szacunku, Dilhorne! - zagrzmiał.
Tom uchylił kapelusza.
- Życzę miłego dnia, panowie.
Odwrócił się, by odejść. Jack ruszył za nim, lecz został po
wstrzymany przez Pata Ramseya.
- Daj spokój! - mitygował go kapitan. - Chcesz się narazić
na jeszcze dotkliwsze kpiny? Łajdak ma ostry język. Lepiej go
nie prowokuj.
- Zabierz ręce! - burknął Jack. - Dobrze wiesz, że zamie
rzał sprzedać tę chabetę! Obraził mnie swoją odmową!
- To jego koń i ma prawo zrobić z nim, co zechce - rozsąd
nie zauważył Pat. - Po co mu dajesz powód do drwin?
- Ci wszyscy Wyzwoleńcy za bardzo się tu panoszą - wy
dyszał ze złością Cameron. - A Dilhorne najbardziej. Kto by
pomyślał, że gubernator Macquarie będzie tak dobrotliwy dla
skazańców? Stawia ich nieomal na równi ze szlachtą. Tylko pa
trzeć, jak wejdą do ratusza. Dilhorne i ten Bob French. Zoba
czycie.
- Widzisz świat w czarnych barwach, Jack - zaoponował
Pat. - Nawet Macquarie nie ośmieli się wprowadzić ich do rady
miasta.
Bywały chwile, że szczerze podziwiał Toma. Ach, ten Dil
horne. Pomyśleć, że jeszcze do niedawna wyglądał jak więzień.
Nosił szerokie, czarne lub szare spodnie i luźną marynarkę oraz
wygniecioną czapkę i czerwoną apaszkę w białe grochy. To chy
ba właśnie zmiana stroju najbardziej złościła Jacka. Wydawało
mu się nie do pomyślenia, że dawny skazaniec może całkiem
znienacka przeistoczyć się w dżentelmena. Chodziły też słuchy,
że Tom Dilhorne jest najbogatszym mieszkańcem kolonii.
Pat wzruszył ramionami. To w gruncie rzeczy sprawa Toma,
nie moja, pomyślał. Jack głupio robi, że go prowokuje. Nigdy
nie był za mądry. Nie panuje nad emocjami.
- Chodźmy się czegoś napić - zaproponował w nadziei, że
odwróci uwagę Camerona. - W kantynie najprzyjemniej odpo
cząć po sprzeczce. Można zapomnieć o Australii i wybrać się
myślami w długą podróż do domu.
- Święte słowa! Tam przynajmniej nie musimy patrzeć na
łajdackie gęby! Mam nadzieję, że zanim wsiądę na statek i po
płynę do Anglii, pan Dilhorne z powrotem trafi za kraty.
Jack zerknął na resztę oficerów.
- Idziemy! - zawołał. - Dość mam tego palącego słońca.
Najlepiej udawajmy, że nas tu w ogóle nie ma!
Tom wyjechał powozem ze stajni i rozejrzał się po ulicy. Zo
baczył grupę oficerów odchodzących w kierunku koszar. Przy
najmniej nie będą wiedzieć, dokąd jadę, pomyślał. Nieszczęsny
Cameron. Kolejny atak szału mógłby go jeszcze przyprawić
o apopleksję.
Zaśmiał się, strzelił z bata i odjechał w stronę ratusza na
spotkanie z gubernatorem Macquariem. Po drodze minął grupę
więźniów, zajętych naprawą pobocza.
- Sie masz, Tom! - krzyknął któryś ochrypłym głosem.
Dilhorne zasalutował mu batem. Wciąż pamiętał, że sam nie
dawno był więźniem. Chociaż bogaty, dobrze ubrany i rozparty
w eleganckim powozie, ani na chwilę nie zapominał o przeszłości.
Przelotnie, sam nie wiedząc dlaczego, pomyślał o Hester
Waring i o jutrzejszym posiedzeniu. Ciekawe, jak jej pójdzie?
Pokręcił głową i zajął się innymi sprawami.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ostatnie dni przed posiedzeniem komisji rekrutacyjnej nale
żały do najgorszych. Hester z trudem wiązała koniec z końcem.
Pani Cooke, litując się nad nią, zatrudniła ją u siebie jako
szwaczkę. Szyciem koszul i bielizny dorabiała do skromnej ren
ty po mężu. Miała tyle zamówień, że trudno było jej samej na
dążyć z robotą, poduczyła więc Hester i dała jej zarobić.
Skromna pensja wystarczała dziewczynie na opłacenie komor
nego i chroniła przed kompletną nędzą.
Pani Cooke ogromnie się obawiała o swoją lokatorkę,
zwłaszcza że dziewczyna uporczywie odmawiała przyjęcia
jakiegoś innego wsparcia. Zacna kobieta nie wiedziała nawet,
co naprawdę - pod wpływem zmęczenia i głodu - roi się
w głowie Hester.
Tuż po przyjeździe do Sydney panna Waring zaczęła słyszeć
głosy. Jeden z nich, najsilniejszy, ostrzegał ją przed ludźmi i ujaw
niał prawdziwe motywy ich postępowania. W dodatku nie przebie
rał w słowach. Pewnie pobierał lekcje u Freda Waringa podczas
codziennych pijatyk lub kłótni w sklepie monopolowym.
Hester nigdy nie powtarzała tych przekleństw. Nie wiedziała,
skąd bierze się rozległa wiedza jej Mentora (nazwała bowiem ów
głos Mentorem), zwykle jednak postępowała zgodnie z jego radą.
Początkowo go nie słuchała, potem jednak doszła do słusznego
wniosku, że tylko dzięki temu uchroni się przed obłędem.
To właśnie Mentor poradził jej, żeby opłacała komorne i nie
wystawiała na próbę cierpliwości zacnej pani Cooke. Teraz jej
dalszy los zależał od decyzji komisji. Hester starała się nie wy
biegać myślami naprzód, poza dzień posiedzenia.
Doszła jednak do wniosku, że nie może zupełnie wycieńczo
na stanąć przed zarządem. Dzień wcześniej przyjęła więc zapro
szenie pani Cooke „na herbatkę" i z apetytem zjadła ogromny
kawałek ciasta z owocami. Gospodyni zapewniła ją zresztą, że
ciasto zostało upieczone już przed kilkoma dniami i że mogłoby
się zmarnować, gdyby postało dłużej.
Nazajutrz rano Hester wstała niemal półżywa ze strachu.
Głód oszukała kawałkiem chleba z masłem. Masło również po
chodziło z zapasów pani Cooke i - podobnie jak ciasto - „nie
mogło się zmarnować".
- Proszę to potraktować jako sąsiedzką przysługę, panno
Waring - powiedziała pani Cooke. Zdawała sobie sprawę ze sta
nu nerwów dziewczyny. Poczęstowała ją kubkiem piwa. - To
na rozgrzewkę. Na pewno dobrze pani zrobi.
Hester wypiła piwo i chyba było to błędem. Owszem, roz
grzała się, ale równocześnie zaszumiało jej w głowie. Nie po
winna była pić alkoholu na prawie pusty żołądek. Nie zdawała
sobie sprawy, że są to objawy wycieńczenia.
Kiedy przejrzała się w stłuczonym lustrze, z niechęcią musiała
przyznać, że nawet najlepsza suknia nie jest w stanie ukryć jej
opłakanego wyglądu. Postanowiła jednak, że zrobi wszystko, aby
członkom komisji wydawać się rześką i pełną życia.
Nie była tylko pewna, jak zareaguje ten potwór Dilhorne. Na
niego nic nie miało wpływu. Na wspomnienie nazwiska Toma
głos Mentora już od samego rana pomstował, nie przebierając
w słowach. Aaa, do diabła z tym wszystkim, pomyślała Hester.
Grunt to się nie przejmować. Z dumnie uniesioną głową opu
ściła dom pani Cooke. Miała na ramionach jedynie cienki szal
dla osłony przed deszczem, jaki o tej porze roku często nawie
dzał Sydney.
Spacer po deszczu nie przydał jej urody. Stojąc już w kory
tarzu rządowego gmachu, bezskutecznie usiłowała osuszyć chu
steczką posklejane wodą włosy.
Zgodnie z wcześniejszym poleceniem, weszła tam tylnymi
drzwiami. Na jej widok Jardine w niemym geście protestu
uniósł wzrok ku górze. Bój się Boga, dziewczyno, dlaczego
o siebie nie dbasz? - pomyślał. Ledwie stoisz na nogach. Nie
nadasz się do pilnowania nawet najmłodszych dzieci.
- Och, panna Waring - powiedział. - O wiele wcześniej niż
trzeba. To dobrze. Punktualność jest bardzo ważna - dodał men
torskim tonem. Chętnie udzieliłby dziewczynie jakiejś rozsąd
nej rady, ale obawiał się, iż ją urazi. Nie wiedział zresztą, że
Hester była w takiej nędzy, że nawet gdyby chciała, nie mogła
by zastosować się do jego wskazówek.
Z kurtuazją wprowadził ją do sali wyłożonej cedrową boazerią.
Biura zarządu mieściły się w tej części budynku, którą przeznaczo
no dla mniejszych wydziałów. Za to sala była wystarczająco duża
i wygodnie urządzona, by Hester mogła ochłonąć przed spotka
niem. Nie widziała jeszcze żadnego z członków komisji. Prawdo
podobnie wchodzili innym wejściem. Na pewno głównym, od
George Street, przez drzwi ozdobione wielką mosiężną kołatką.
Mimo pochwały z ust Jardine'a dziewczyna doszła do wnio
sku, że przyszła stanowczo za wcześnie.
- Szczerze życzę powodzenia, panno Waring - powiedział
i zniknął, zajęty swoimi sprawami.
Została zatem sama z własnymi obawami. Nie miała pojęcia,
co ją czeka.
Mijały minuty. W końcu Hester doszła do wniosku, że wszyst
kie jej nadzieje były wielką pomyłką i że lepiej zrobi, jeżeli naty
chmiast wróci do domu, aby w porę uchronić się przed poniżeniem.
W tej samej chwili w progu ukazał się Jardine. Powiadomił ją, że
komisja zdążyła się już zebrać. Czas na rozmowę.
Hester przeszła do sąsiedniej sali i stanęła przed masywnym,
dębowym stołem. Zarząd zasiadał prawie w komplecie. Miejsce
przewodniczącego zajmował Godfrey Burrell. Jeden fotel był pu
sty. Kogo brakowało? Hester rozejrzała się szybko. Właśnie Toma
Dilhorne'a! W ogóle nie przyszedł. Ogarnęła ją tak ogromna ulga,
że ledwie dosłyszała, jak Jardine zapytał ją o personalia.
Tak jakby nie wiedzieli! - przemknęło jej przez głowę. Prze
cież wszyscy w Sydney dobrze znali nieszczęsną córkę pijaczy
ny Freda Waringa.
Drżącym głosem wyjąkała nazwisko. Godfrey Burrell po
wiedział do Jardine'a:
- Proszę to zanotować.
W tym momencie w otwartych drzwiach pojawiła się nowa
postać. Do sali wszedł jakiś człowiek.
Hester nie rozpoznała go od razu, bo był ucieleśnieniem wy
kwintnej elegancji. Miał na sobie doskonale skrojony surdut -
co najmniej taki, w jakim za najlepszych czasów paradował sam
Fred Waring - oraz gustowną kamizelkę, ozdobioną haftem.
W srebrnych guzikach tkwiły najprawdziwsze brylanty. Tak,
najprawdziwsze! Do tego modny kapelusz i hebanowa laska,
zakończona wizerunkiem chińskiego bożka, wyrzeźbionym
w kości słoniowej. Hester nigdy przedtem nie widziała tak bo
gatego stroju.
Paula Marshall Hester Waring wychodzi za mąż
ROZDZIAŁ PIERWSZY Sydney, Nowa Południowa Walia, 1812 - Jedna rzecz nie ulega najmniejszej wątpliwości - powie dział z wyraźnym rozbawieniem Tom Dilhorne. - Nikt nie za rzuci mi prywaty, jeśli zatrudnię Hester Waring w roli nauczy cielki, w szkółce pana Macquariego. Widział ją ktoś ostatnio? Bo ja tak. Wczoraj mi ją pokazał nie kto inny, tylko Robert Jar dine. Szara myszka, ot co. Wygląda prawie jak upiór. - Twoje upodobania nie są dla nikogo żadną tajemnicą - od parł doktor Alan Kerr i z porozumiewawczym uśmiechem zerk nął na swoją rudowłosą żonę, Sarę. - Najbardziej wodzisz wzro kiem za piersiastymi blondynkami. Siedzieli, jak co tydzień, na obiedzie u Kerrów, w pięknej nowej willi z widokiem na zatokę. Tom - również jak zwykle - chciał zasięgnąć porady w sprawach, w których miał wątpli wości. - Sęk w tym - dodał - że choć była jedyną kandydatką, nikt z zarządu nie chciał dać jej tej posady. - Oprócz ciebie, jak sądzę - zauważyła Sara i podała mu Johna, najmłodszą latorośl Kerrów i zarazem najmłodszego obywatela Sydney. - To prawda - mruknął Tom.
Tak manewrował małym zawiniątkiem, żeby nie pognieść ele ganckiego płaszcza z wyłogami. Nie nosił już zgrzebnych ubrań Wyzwoleńców. Wyzwoleńcami zwano tych, którzy przybyli tutaj jako skazańcy z Anglii i odbyli karę do końca. Natomiast wolni osadnicy w Nowej Południowej Walii nosili miano Wybrańców. Zaliczano do nich urzędników państwowych, żołnierzy i żeglarzy oraz tych wszystkich, którzy z takich bądź innych powodów do browolnie wyruszyli w podróż do najnowszej brytyjskiej kolonii. Wybrańcy na ogół gardzili Wyzwoleńcami i nie utrzymywali z nimi żadnych stosunków. Gubernator Macquarie często im się narażał, bo dopuszczał byłych skazańców do stanowisk i funkcji publicznych. Tom mógł sobie być najbogatszym mieszkańcem Sydney, a i tak stał poza nawiasem, dopóki z polecenia władz nie trafił do zarządu szkoły. Obie grupy obywateli dzieliła głę boka przepaść. Można było przypuszczać, że sukcesy Toma tyl ko potęgowały ogólną niechęć. - Bez wątpienia Hester potrzebowała pracy - powiedziała Sara z namysłem. - Jej ojciec, Fred, należał przecież do Wy brańców, chociaż uprawiał hazard i w końcu zapił się na śmierć. Zostawił jej cokolwiek? - Nic, tylko długi - odparł Tom, ocierając buzię chrześniaka śnieżnobiałą chusteczką. Na ten widok Kerrowie uśmiechnęli się z rozbawieniem. - Śmiejcie się, proszę bardzo - powiedział wesoło Tom. - Prawdziwy mężczyzna potrafi wszystko. Nawet opiekować się przeciekającym dzieckiem... - dokończył wyraźnie strapiony, gdyż John właśnie oznaczył jego nowe spodnie jako wyłączną część własnego terytorium. W zamieszaniu, jakie nastąpiło, wszyscy zapomnieli o He ster. Dopiero potem, kiedy Sara ułożyła już Johna w łóżeczku,
na nowo podjęto rozmowę. Mówiono jednak o czymś innym, o tym, co przed kilku laty byłoby nie do pomyślenia. Tom gąbką osuszył przemoczone spodnie, mrucząc przy tym, że łachmany biedaka mają przynajmniej jedną zaletę: nic na nich nie widać. - Dziś wyglądasz niemal jak dandys - roześmiał się Alan. - Wprawiam się - odparł Tom. - Po co? - spytał Alan. - Wprowadzono mnie do zarządu - odparł Tom i wziął od niego kieliszek wina. - Chodzą słuchy, że trafię do magistratu. Ty zresztą także. Mam z tobą o tym porozmawiać. - To wspaniale! - zawołała Sara. - Pierwsi sędziowie w Sydney z grona Wyzwoleńców! - W tym cały kłopot. Niektórzy uważają, że tacy jak ja i Alan nie mają prawa zasiadać wśród ławników. - Jeśli gubernator tego zażąda, kiedyś tam zasiądziemy. Nie dzisiaj, to za rok. Nie szkodzi. Alan miał rację. Ze względu na ogromną odległość między Sydney a Anglią, nic nie ograniczało władzy gubernatora. Co prawda, rząd w Londynie mógł cofnąć pewne zalecenia, lecz w praktyce obieg dokumentów trwał całymi miesiącami. - Jeszcze za wcześnie - oświadczył Tom. - Na razie niech przywykną do tego, że jestem w zarządzie. Niech zobaczą, że robię coś pożytecznego. Nie zaszkodzi poczekać przed wzię ciem następnej przeszkody. - Fred Waring pewnie przewraca się w grobie - uśmiech nęła się Sara. - Właśnie, przecież przed chwilą napomknąłem o jego cór ce. Wierzę, Saro, że zdradzisz mi tajemnicę, jakich to cech i za let powinienem oczekiwać od nauczycielki.
- Po pierwsze: cierpliwości - powiedziała Sara. - Umiejęt ności mozolnego uczenia abecadła, nieco talentu do rysunków i odrobiny wiedzy historycznej, aby dzieci mogły dowiedzieć się czegoś o starej Anglii. - Też tak myślałem. Gdyby się sprawdziła, chętnie dałbym jej nawet posadę wychowawcy. O ile mnie nie przegłosują. Fred za życia narobił sobie wielu wrogów. - To nie jej wina - niemal chórem odezwali się Alan i Sara. - Na pewno brak jej pieniędzy - dodała pani Kerr. - Co tak naprawdę jej zarzucają, poza tym, że jest córką Freda? - Że jest zbyt słaba, aby podołać trudom pracy zawodowej. Ale ja bym jej z góry nie potępiał, mimo całej niechęci, jaką jej ojciec czuł do mnie. Wręcz nienawiści, pomyślał Alan. To dużo lepsze słowo. Tom mówił dalej, myśląc na głos: - Jardine zdradził mi w zaufaniu, że jego skromnym zda niem Hester jest dużo gorsza od przeciętnej żebraczki. Nie chce tknąć zwykłych potraw i zadziera nosa, chociaż przymiera gło dem i żyje na krawędzi ubóstwa. Fred nic jej nie zapisał. - Aż tak źle? Kerrowie spojrzeli po sobie, a potem na Toma. - Chcesz mieć pewność, że ją zatrudnią? Tom skinął głową. Alan już nie pierwszy raz pomyślał, jak hojnie natura obdarzyła jego przyjaciela. Przystojny, o miękkich jasnych włosach i roziskrzonych niebieskich oczach, a przy tym niezwykle inteligentny i nieprzeciętnie sprytny. Potrafił być groźnym przeciwnikiem. - Na tym nie koniec, Tom, bo obawiam się, że panna Waring nie będzie zachwycona twoją obecnością w zarządzie. - Nie sądzę - odparł Dilhorne. - Nie przywykła zwracać
uwagi na drobne grudki ziemi. - W rzeczy samej, Hester nawet własnego ojca postrzegała jako nieudacznika, który miał ciepłą rządową posadkę, ale w złym miejscu i o niewłaściwym czasie wdał się w utarczkę słowną z niejakim Tomem. Przegrał, bo mu siał przegrać z mistrzem. - Myślę, że stary Fred porządnie cię oczernił, zwłaszcza przed rodziną. W oczach jego córki wyglądasz na potwora - wtrąciła Sa ra. - Miał o sobie wysokie mniemanie i naprawdę pochodził z bar dzo dobrej rodziny. Biedna Hester wyrosła na prawdziwą damę, a Fred, kiedy stracił wszystko, nie mógł dać jej pieniędzy, by wciąż grała tę rolę. Głęboko wierzę, że zdołasz jej pomóc. - Boję się kłopotów. Najwięcej, w gruncie rzeczy, zależy od Hester. Ciężko pomagać komuś, kto nie chce lub nie może przy jąć tej pomocy. Żal mi jednak, że przymiera głodem. Cała trójka, po dobrej kolacji, świadoma, że żyje komforto wo, czuła się trochę winna wobec klepiącej biedę Hester Waring. W końcu uznali, że Tom znajdzie sposób, aby ją jakoś wspo móc, i zaczęli rozmawiać o całkiem innych sprawach. Nadeszła niedziela. Jedyny dzień w tygodniu, gdy w całym Sydney panowała cisza. Październikowe słońce grzało coraz mocniej, zwiastując początek prawdziwego lata. Po jednej stronie miasta rozciągał się bezkresny ocean, przez który przypłynęli Brytyjczycy, obojętne - z własnej czy nie z własnej woli. Po drugiej ciągnęły się mile buszu: rozległy gąszcz zarośli, rozległy jak okiem sięgnąć, nie tknięty jeszcze stopą białego człowieka i będący domem dla tych nielicznych aborygenów, którzy nie przyszli żebrać na ulicach Sydney. Że bracy we własnym kraju. Budzili zdawkową ciekawość na rów ni ze strusiami i kangurami, podchodzącymi do granic miasta.
W oddali majaczyły Niebieskie Góry, odcinające kolonię od reszty kontynentu. Wśród skazańców powiadano, że za nimi le ży wolność - i Chiny. W Chiny raczej nikt nie wierzył. Jeśli zaś chodzi o wolność, nikt z nielicznych, którym udało się tamtędy uciec, nie wrócił, aby dać świadectwo prawdzie. Hester Waring nie zdawała sobie sprawy, że jej osoba budzi tak żywe zainteresowanie w kręgach wpływowych mieszkań ców Sydney. Rankiem, jak zwykle, udała się na mszę do kościo ła Świętego Pawła. Była to dla niej jedna z nielicznych chwil powrotu do grona ludzi, wśród których dorastała. Podczas nabożeństwa na krótko zapominała o biedzie, w jakiej się znalazła, i o dręczącym ją głodzie. Dzisiaj błagała Boga - albo też inną siłę, rządzącą okrutnym światem - aby list napisany do dyrektora szkoły, Roberta Jar dine'a, przyniósł jej choćby niewielką ulgę w cierpieniach. Spotkali się wczoraj na York Street. Jardine był dla niej na wet miły, na swój sztywny i formalny sposób. Hester dla od miany starała się nie pokazać, jak bardzo jej zależy na podjęciu pracy. Odeszła z dumnie podniesioną głową, choć burczało jej w brzuchu. Ale nie zwiodła starego wygi. Jardine odprowadził ją wzro kiem i smętnie pokiwał głową. Bez trudu rozpoznał, że nie do jadała. Całkiem niedawno rozmawiał o pannie Waring z God¬ freyem Burrellem. Nie chciał jednak naciskać. Godfrey z czy stej przekory uparłby się przy swoim, a wówczas dziewczyna byłaby stracona. Jardine wspomniał także, że Tom Dilhorne zasiądzie w ko misji rekrutacyjnej. Nie zgadzał się ze starym Fredem Warin¬ giem w ocenie młodego Wyzwoleńca. Napomknął nawet, że
Tom w przeciwieństwie do innych podarł weksle po śmierci Freda i nie dochodził swoich długów wobec jego zubożałej córki. Hester bardzo chłodno przyjęła tę wypowiedź. - To zwykły szalbierz - oznajmiła. - Uczynił wszystko, że by upokorzyć mojego ojca. Nikt się nie uchroni przed jego in trygami. Nie ma litości ani dla mężczyzn, ani dla kobiet. Wiem to od ojca. Jardine wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru jej wyjaśniać, jak bardzo się myliła co do Toma Dilhorne'a. I tak by nie uwie rzyła. Obawiał się jedynie, czy przez tę zapiekłą niechęć dziew czyna nie zaprzepaści swoich szans podczas przesłuchania przez komisję. Hester wyszła z kościoła z nieśmiałą nadzieją, że jej żarliwe modły zostały wysłuchane. Skąpana w blasku słońca mijała grupki pogrążonych w rozmowie wiernych. Co jakiś czas lek kim skinieniem głowy odpowiadała na zdumione spojrzenia, jakby dając w ten sposób znak, że mimo biedy wciąż żyje. Przy furtce natknęła się na swoją dawną przyjaciółkę, panią Lucy Wright. - Jesteś, Hester! - zawołała na przywitanie Lucy. - Nie wi działam cię w zeszłą niedzielę. Jak się masz? Nieszczególnie wyglądasz - dokończyła z wyraźną troską. Hester miała ochotę odpowiedzieć jej szczerze i bez ogró dek: „Bo źle się czuję. Nawet idiotka znałaby przyczynę". - Wybacz - odparła cicho. - Tydzień temu dopadł mnie atak febry. Nie mogłam przyjść do kościoła. - Och, tak mi przykro. Mam nadzieję, że czujesz się już nieco lepiej. Sama Lucy wyglądała kwitnąco. Okaz zdrowia. Hester wy dawała się przy niej jeszcze bardziej krucha i wychudzona.
- Tak. Już mi przeszło - powiedziała. Nie wspomniała ani słowem o swoich prawdziwych kłopotach. Zresztą Lucy i tak nie chciałaby o tym słuchać. Jej mąż, porucznik Frank Wright, niecierpliwie spojrzał na zegarek. Dawał znać, że rozmowa sta nowczo trwa zbyt długo. Hester nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Lucy chy ba też nie. W zupełności jej wystarczało, że był przy niej. - Jak tam twoje maleństwo? - zapytała Hester ze szczerym zainteresowaniem. - Zdrowe? - Nie musiała udawać. Uwielbia ła dzieci. Lucy rozpromieniła się, słysząc to pytanie. Każdy, kto obja wiał choć trochę ciekawości wobec jej dwumiesięcznej córki, od razu znajdował drogę do jej serca. Jednocześnie jednak od wracała wzrok, bo nie chciała patrzeć na biedę przyjaciółki. Co raz mniej podobało jej się to, co widziała. Co ta Hester w ogóle na siebie włożyła, idąc do kościoła? Jakąś wiekową czarną suknię, wyciągniętą na pewno z rzeczy zmarłej pani Waring. Do tego nieumiejętnie przeszytą. Nie mia ła już nic lepszego? Zupełnie się pogubiła od czasu śmierci ojca. Teraz mogła najwyżej uczciwie wyjść za mąż, ale kto chciałby poślubić takiego kocmołucha? Już chciała jej doradzić kupno nowej sukni albo przynaj mniej modniejszego czepka, ale w porę ugryzła się w język. Czuła na sobie gniewne spojrzenie Franka. W gruncie rzeczy nie był złym człowiekiem, ale nie pochwalał jej zażyłych sto sunków z brzydką córką Freda Waringa. Biedna Hester nie mia ła przecież ani prezencji, ani strojów, ani środków do życia. Stojący nieco dalej kapitan Jack Cameron, który wyprawę do kościoła traktował jako jeden z obowiązków ciążących na żoł nierzach 73. Regimentu Strzelców Górskich, nie krył swojej
niechęci wobec postępowania Lucy. Miał lepsze rzeczy do ro boty, niż stać i patrzeć, jak żona przyjaciela użala się nad tą małą Hester. Nawet niedobór panien na wydaniu nie zmieniał sytuacji i nie czynił panny Waring ponętniejszej w oczach kawalerów. Miłosierdzie niech pozostanie domeną duchownych. Frank stracił cierpliwość dokładnie w tej samej chwili, gdy Lucy już otwierała usta, by zaprosić Hester na obiad. Podszedł, wziął żonę pod ramię i sztywno skinął głową. - Chodźmy, kochanie - powiedział. - Obiad stygnie, a po południu mam służbę z Jackiem. Pani wybaczy, panno Waring. Beznamiętnie popatrzył na Hester. Speszona, szybko odwró ciła wzrok. Pocieszała się myślą, że inny z jego przyjaciół, ka pitan Parker, którego uważała za wzór dżentelmena, nie oglądał jej poniżenia. Lekko dotknęła dłonią ramienia przyjaciółki. Wdzięczna by ła losowi choćby za ten przelotny kontakt ze światem, który nie gdyś znała. Nigdy w życiu nie przyznałaby się, jak bardzo jest głodna i jak bardzo tęskni za ludźmi. Dopiero w biedzie odkryła w sobie dumę, jakiej uprzednio nie odczuwała. - Ucałuj ode mnie małą - powiedziała cichym, modulowa nym głosem, nie zdradzającym jej prawdziwych uczuć. -Muszę wracać, bo też mi obiad wystygnie. Co za okropne kłamstwo! Oszukiwała coraz częściej, ale przecież nie mogła mówić prawdy. Zwłaszcza przyjaciołom. Brnęła więc w kolejne kłamstwa. Poczuła ukłucie w sercu, gdy Frank i Lucy dołączyli do gru py wiernych wychodzących z kościoła. Do jej uszu dobiegł zgryźliwy komentarz Jacka Camerona: - Bałem się, że cały dzień spędzisz z tą gąską od Waringów. Gąska od Waringów! Hester spłonęła rumieńcem, ale była
zbyt dumna, żeby się rozpłakać. Lepiej być samą, niż słuchać im pertynencji, pomyślała. Oddaliła się szybkim krokiem w przeciwną stronę, by nikt jej nie okazywał fałszywego współczucia. Hester wynajmowała pokój w domu pani Cooke. Był to pię trowy, ceglany budynek przy Bridge Street, w miejscu, gdzie do tej pory jeszcze nie położono bruku. Jak większość domów w Sydney, miał szeroką werandę, na której wisiała klatka z czerwono-żółtą papugą. Ptak pani Cooke był większy i bar dziej hałaśliwy od innych. Już z daleka dało się słyszeć jego głośne skrzeczenie. Pani Cooke była wdową po żołnierzu. Po śmierci męża wolała zostać w Nowej Południowej Walii, niż wracać do rodzinnej Anglii. Fredowi Waringowi oddała całe piętro swojego domu. Hester, po śmierci ojca po uszy pogrążona w długach, za trzymała dla siebie tylko jeden pokój, i to bez wyżywienia. Pie niędzy miała niewiele, a te, które miała, pochodziły ze sprzeda ży pamiątek po matce - resztek biżuterii, które szczęśliwym tra fem nie wpadły w chciwe ręce Freda. Waring bowiem pod ko niec życia roztrwonił niemal wszystko. Pił i grał w nadziei, że odzyska straconą fortunę. Dziewczyna myślała o ojcu, wchodząc na werandę. Na chwilę zatrzymała się przy klatce. Papuga była żarłoczna, jak wszystkie papugi w Sydney. Przynajmniej nie cierpi głodu, przemknęło przez głowę Hester. Dała ptakowi orzecha. Pchnęła frontowe drzwi. W domu pachniało obiadem. Głoś no przełknęła ślinę, lecz jej myśli pobiegły zupełnie niespodzie wanym torem. Gdybym była papugą, nie tęskniłabym za pie czenią, pomyślała. Wolałabym orzecha. Jak pachną orzechy? - Aaa, to pani, panno Waring - powiedziała pani Cooke,
wyłaniając się z małej kuchni. - Słyszałam, że ktoś wchodzi. Dużo ludzi było w kościele? - Owszem. - Hester zdjęła czepek. - Spotkałam panią Wright. Opowiadała mi o swoim dziecku. Weszła na schody. Miała nadzieję, że gospodyni nie zaprosi jej na obiad. Była tak głodna, że chyba nie zdołałaby odmówić. Nie! Nie wolno jej przyjmować jałmużny od nikogo! Pani Cooke rzeczywiście miała ochotę zaprosić Hester. Po wiodła za nią wzrokiem i westchnęła głęboko. Biedna dziew czyna. Wyglądała doprawdy marnie, lecz nie ma się co dziwić, skoro ciągle nie dojadała. Dlaczego nie jadała z jakimiś przyja ciółmi? Ktoś mógłby jej zaproponować choć mały poczęstunek. Hester poszła do swojego pokoju i usiadła przy stole. A gdy by Lucy chciała mnie zatrzymać? - zadała sobie pytanie. Prawie do tego doszło. Na szczęście Frank czuwał. Szkoda czasu na próżne rozmyślania. Takie cuda na ogól się nie zdarzają. Na obiad zje ostatnią piętkę chleba posmarowane go starym masłem, kupionym taniej w sklepiku Toma. Do tego małe jabłko, jeszcze z dawnych zapasów, i najzwyklejsza woda. Skończyła smarować chleb, kiedy w otwartych drzwiach ukazała się głowa pani Cooke. - Przygotowałam coś pysznego, panno Waring. Nie zechcia łaby pani towarzyszyć mi przy obiedzie? - Och... - wyjąkała Hester i jej twarz zajaśniała promien nym uśmiechem. Szybko ukryła chleb i jabłko pod starym ręcznikiem. - Wdzięczna jestem, że pani o mnie pomyślała, ale dzisiaj już jadłam. Może następnym razem. Pani Cooke wróciła do siebie. Pomyślała po drodze, że nie którym ludziom nie można dogodzić. Znała sytuację Hester i była przekonana, że na jej miejscu nie potrafiłaby odmówić.
Hester jednak nie miała wyboru. Nie chodziło wyłącznie o dumę. Wiele osób oferowało niegdyś swoją pomoc Warin¬ gom, a potem zaznali jedynie przykrości od Freda. I nie tylko od niego. Pani Waring była równie wyniosła i bezduszna. Hester nie chciała poprzez jakieś głupstwo popsuć sobie stosunków z zacną panią Cooke. Być może podobnym podejrzeniem krzywdziła samą siebie, a może panią Cooke. Wolała tego jednak nie sprawdzać. Po skończonym posiłku położyła się do łóżka i próbowa ła zasnąć. Była potwornie zmęczona. Ale sen nie nadcho dził. Niechętnie wróciła wspomnieniami do przeszłości. Nie chętnie, bo nie chciała myśleć o okolicznościach, w jakich jej rodzice opuścili Anglię. Gdyby nie tamte wydarzenia, może te raz nie tkwiłaby bez pensa przy duszy na odległej rubieży im perium. Ojciec roztrwonił majątek, bo był pijakiem i hazardzistą. Przyczyniło się do tego również kilka niezbyt szczęśliwych in westycji. Wszystko stracił - także posiadłość i dom, w którym Waringowie mieszkali od ponad trzech wieków. Krewni postanowili wysłać go wraz z żoną i córką - syna Rowlanda stracił podczas wojny z Francją - jak najdalej od sie bie, do odległej kolonii. Nawet w trudnych chwilach nie tracił optymizmu. „Nowe życie, kochanie moje, w zupełnie nowym świecie. Jeszcze się dorobimy!". Surowa egzystencja w Nowej Południowej Walii wkrótce odarła go z wszelkich złudzeń. Znów zaczął pić i nie rozstawał się z butelką praktycznie aż do śmierci. Pewnego ranka Hester znalazła go pod schodami wiodącymi do domu pani Cooke. Był zimny i sztywny. W dłoni ściskał pustą flaszkę po brandy. Pani Waring zmarła wkrótce po przyjeździe do Sydney. Po
jej śmierci nikt nie wiedział, co przeżywała Hester w ostatnich latach życia Freda. Najgorsze, że on sam, mimo postępującej biedy, nie potrafił wyrzec się arogancji wynikającej z pochodzenia. W Sydney był zaledwie marnym urzędnikiem wyrzuconym z rządowej posa dy, którą mu załatwili wpływowi krewni z Anglii. Kiedyś jed nak należał do magnaterii ziemskiej i uważał się za dżentelme na. Nienawidził bogatych i sytych Wyzwoleńców, zajmujących pozycję, która z racji urodzenia jemu się należała. Najbardziej nienawidził najbogatszego z nich, Toma Dilhor ne'a. Kiedyś przyszedł na posiedzenie klubu i ze zdumieniem ujrzał Toma wśród swoich dawnych towarzyszy. Tom wówczas jeszcze nie nosił modnych strojów, ale wciąż chodził, jak ma wiał Fred, „w więziennych pasiakach". - Co między nami robi ten bandyta?! - huknął Waring. Przewodniczący klubu, Godfrey Burrell, należał do Wybrań ców. Wciąż powiększał swój niemały już majątek. Przymknął oczy na widok zaczerwienionej twarzy Freda. Waring znów był pijany. Tom tymczasem rozparł się na krześle i bez cienia stra chu patrzył na swego adwersarza. - Pan Dilhorne jest wśród nas na zaproszenie komitetu - po wiedział sztywno Burrell. - Ma duże wpływy i zalicza się do grona przyjaciół gubernatora Macquariego. Zapytaliśmy go, czy nie zechciałby wstąpić do klubu. Nie dodał wszakże, co byłoby bardziej zgodne z prawdą, że do klubu nie przyjmowano kobiet, nikt więc nie czuł się dotknię ty obecnością byłego skazańca. Dilhorne mógł się przydać, zwłaszcza że miał pieniądze. Tylko głupiec przeganiałby kurę znoszącą złote jaja. Do Freda to nie trafiało.
- Wpuściliście do klubu bandytę?! Dlaczego nie zapytali ście mnie o zdanie? Zapadła głucha cisza. Nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Freda ledwie tolerowano; nie cieszył się sympatią. Poczerwie niał ze złości. - Nie siądę obok łotra, którego w kajdanach przywleczono do naszego kraju! - wysyczał w końcu. - Niech sobie będzie najbogatszy. Nic mnie to nie obchodzi. Albo on stąd wyjdzie, albo ja. Tom jeszcze wygodniej usadowił się na krześle. Wyzwiska i obelgi nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Popatrzył na Burrella, a potem zerknął na Freda. - Nie mam ochoty na spacery - mruknął pod nosem. Burrell zimnym wzrokiem zmierzył dawnego przyjaciela. - Pan Dilhorne tu pozostanie. Sądzę, że komitet poprze mo ją decyzję. Przyszedł na nasze zaproszenie. Uspokój się, Wa ring, albo opuść salę. Fred zdębiał, ale wiedział, że nie ma odwrotu. Tuż po przyjeździe stał się serdecznym druhem Burrella i kilku człon ków klubu. Jednak pijaństwo, karciane długi - których nie miał czym spłacić - oraz zwykłe chamstwo i otwarta rozwiązłość sprawiły, że zaczęto nim gardzić. Chwiejnie podniósł się z miejsca. - Powiedziałem, że nie będę z nim siedział - burknął. - I dotrzymam słowa. Wytoczył się z pokoju. Resztę nocy spędził w kasynie i „we sołym domku" madame Phoebe. Wreszcie, całkiem pijanego, ciśnięta pod próg domu pani Cooke. Hester z trudem Wtaszczyła go na górę, z grubsza obmyła i położyła do łóżka. Po pewnym czasie opowiedział jej z najdrobniejszymi szcze-
gółami, ile krzywd zaznał od Toma Dilhorne'a, zarówno w pra cy, jak i w klubie. Wprawdzie stracił posadę, bo nie pilnował obowiązków, ale całą winę zrzucił na byłego skazańca. Do klu bu więcej nie zaszedł; z własnej woli przeciął ostatnią więź łą czącą go z dawnym światem. Wreszcie doszła sprawa długów. Tom wykupił weksel od jednego z wierzycieli. Potem od następnego. Fred stał się dłuż nikiem swego najgorszego wroga. Jeszcze przed sprzeczką w klubie mówił o nim, nie przebie rając w słowach. Klął tak obrzydliwie, że Hester zatykała uszy. Oskarżał Toma o wszystkie kłopoty i nieszczęścia, aż wreszcie na dobre zaszczepił w córce niechęć do młodego Wyzwoleńca. Hester wstała i wyjrzała przez okno na ogród, w którym ba wiła się mała Kate Smith, córka sąsiadów pani Cooke. Prawie nie pamiętała ojca z dawnych czasów, zanim przybyli do kolonii i zamieszkali w Sydney. Jak przez mgłę widziała po tężną, krzepką postać. Wtedy był dla niej dobry, choć prawdzi we uczucie ulokował w synu. A matka? Równie dobrze mogło jej wcale nie być. Jak tylko zobaczyła Sydney, zapadła w głęboką apatię i wkrótce potem zmarła. Prawdę mówiąc, osiedle, do którego przybyli niemal osiem lat temu po długim i wyczerpującym rejsie, w niczym nie przy pominało miasta, jakie rozkwitło pod rządami gubernatora Mac quariego. Zamiast prawdziwych domów stały tu drewniane ba raki. W oczach matki cały kraj był dzikim pustkowiem, zamie szkanym jedynie przez kryminalistów, osobliwe zwierzęta i aborygenów. Co to miało wspólnego ze spokojnym, wiejskim życiem w hrabstwie Kent? Hester wysłała list do wuja, sir Johna Saville'a, z wiadomo-
ścią o śmierci rodziców. Nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Sir John najwyraźniej wolał zapomnieć o szwagrze i jego po tomstwie. Tak więc Hester utknęła w Sydney na zawsze. Co ją tutaj czekało? Co zrobi, jeśli nie otrzyma wymarzonej posady w szkole i wyczerpie skromne oszczędności? Pociemniało jej w oczach. Mocno zacisnęła powieki i za wszelką cenę starała się odpędzić czarne myśli. Drżała na całym ciele. Ten sam los czekał wszystkie dziewczęta bez pracy i bez pieniędzy. Widywała to już w przeszłości. Panienki z dobrych domów i córki biednych urzędników kończyły na ulicy. Sprze dawały jedyną rzecz, która im jeszcze pozostała - własne ciało. Ile ktoś chciałby za nią zapłacić? Hester nie miała żadnych złudzeń. Ze swoim wyglądem zarabiałaby nędzne pensy. A mo że madame Phoebe zabrałaby ją z ulicy do domu publicznego? Nie wolno myśleć o przyszłości. Zdrowy rozsądek podpo wiadał jej, że najlepiej żyć bieżącą chwilą. Najwyższa pora na opracowanie planu, co i jak powiedzieć przed komisją. Hester zacisnęła usta. Tomie Dilhorne, pomyślała, wprawdzie znisz czyłeś mi ojca, ale ze mną ci się to nie uda! - Dilhorne! Hej, Dilhorne, chodź tutaj, do diaska! Tom spokojnym, niemal nonszalanckim krokiem sunął środ kiem ulicy w palących promieniach słońca. Jego spokój był tyl ko pozorny. Lata spędzone w więzieniu nauczyły go, że nigdy nie wolno zapominać o czujności. Mimo to nie zwracał naj mniejszej uwagi na krzyki dobiegające z tyłu. A krzyczał Jack Cameron, jeden z oficerów 73. Regimentu Strzelców Górskich, wchodzącego w skład garnizonu strzegą cego okolic Sydney w 1812 roku. To on nie tak dawno rzucił kąśliwą uwagę pod adresem Hester. Kilku kolegów oficerów nie
kryło rozbawienia na widok jego gniewu. Nie pałali sympatią do Toma, lecz jeszcze bardziej gardzili Cameronem. Ten zaś był w pełni świadom, że się z niego śmieją. Zaklął pod nosem, podbiegł kilka kroków i chwycił Toma za ramię. Próbował go zatrzymać, ale nie zdołał tego uczynić, ponieważ Dilhorne należał do najwyższych i najbardziej krzepkich mie szkańców kolonii. - Do cholery, Dilhorne! Czemu nie odpowiadasz na wołanie dżentelmena? - Dżentelmena? Aaa, rzeczywiście - mruknął Tom i strząs nął rękę Camerona z ramienia. Pochylił głowę, patrząc z góry na stojącego przed nim oficera. Cameron wyczuł w jego głosie źle maskowaną drwinę. Śnia da twarz jeszcze mocniej pociemniała mu z gniewu. Żaden były więzień nie zwracał się do niego w ten sposób. - Szlag by cię trafił, draniu! Wprawdzie jesteśmy na zapadłym krańcu świata, ale i tu są sposoby, żeby nauczyć cię moresu! Z pogardą popatrzył na Toma i przybrał taką minę, jaką - je go zdaniem - powinien przybrać dżentelmen podczas rozmowy z przestępcą. - Małpujesz lepszych od siebie? I tak znać bandziora spod tych eleganckich łaszków! Tom przypatrywał mu się z niewzruszonym wyrazem twarzy. - O co chodzi? - burknął. Nie musiał się specjalnie wysilać, żeby jego głos zabrzmiał złowieszczo. - Słyszałem, że masz konia na sprzedaż - odpowiedział szorstko Jack. - Ile chcesz za niego? I nie próbuj mnie wykan- tować. - Bez obaw - wycedził Tom. Patrzył prosto w czarne oczy Jacka. - Niestety, nie handluję końmi. - Niemal bezwiednym
ruchem strzepnął nie istniejący pyłek z granatowego płaszcza w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywała dłoń Came rona. Nietrudno było zauważyć, że za udawanym spokojem kry je się wrogość. Oczywiście skłamał i Cameron doskonale zdawał sobie z te go sprawę. Koń w istocie był przeznaczony na sprzedaż, lecz Tom nagle zapragnął go zatrzymać. Nie chciał, żeby czarny ogier trafił w ręce człowieka, który uwielbiał dręczyć psy, konie i kobiety - wolał zrezygnować z zarobku. Jack rozsierdził się na dobre. - Nie oszukuj, Dilhorne. Wiem o tym od Ramseya. Mam ra cję, Ramsey? Kapitan Patrick Ramsey nie pałał sympatią do żadnego z nich. Jeden był do niedawna więźniem, a drugi swoim zacho waniem ubliżał dobremu imieniu dżentelmena. - Coś mi się obiło o uszy - mruknął wymijająco i wzruszył ramionami. - O, właśnie - podchwycił Tom. - To tylko zwykłe plotki. Przykro mi, że pan w nie wierzy, kapitanie. Cameron, prawda? - Doskonale wiesz, kim jestem! - pieklił się Jack. - Nie byliśmy sobie przedstawieni - stwierdził Tom. To niezwykłe oświadczenie rozbawiło wszystkich oficerów przysłuchujących się rozmowie. Wszystkich, prócz Jacka, oczy wiście. Co za kuriozalny pomysł, aby oficer Strzelców Górskich i dżentelmen miał być przedstawiony takiemu szumowinie jak Tom Dilhorne! - Jeśli to wszystko, Cameron - powiedział Tom - to pozwól pan, że się oddalę. Jego spokojne zachowanie jeszcze bardziej rozwścieczyło Jacka.
- Więcej szacunku, Dilhorne! - zagrzmiał. Tom uchylił kapelusza. - Życzę miłego dnia, panowie. Odwrócił się, by odejść. Jack ruszył za nim, lecz został po wstrzymany przez Pata Ramseya. - Daj spokój! - mitygował go kapitan. - Chcesz się narazić na jeszcze dotkliwsze kpiny? Łajdak ma ostry język. Lepiej go nie prowokuj. - Zabierz ręce! - burknął Jack. - Dobrze wiesz, że zamie rzał sprzedać tę chabetę! Obraził mnie swoją odmową! - To jego koń i ma prawo zrobić z nim, co zechce - rozsąd nie zauważył Pat. - Po co mu dajesz powód do drwin? - Ci wszyscy Wyzwoleńcy za bardzo się tu panoszą - wy dyszał ze złością Cameron. - A Dilhorne najbardziej. Kto by pomyślał, że gubernator Macquarie będzie tak dobrotliwy dla skazańców? Stawia ich nieomal na równi ze szlachtą. Tylko pa trzeć, jak wejdą do ratusza. Dilhorne i ten Bob French. Zoba czycie. - Widzisz świat w czarnych barwach, Jack - zaoponował Pat. - Nawet Macquarie nie ośmieli się wprowadzić ich do rady miasta. Bywały chwile, że szczerze podziwiał Toma. Ach, ten Dil horne. Pomyśleć, że jeszcze do niedawna wyglądał jak więzień. Nosił szerokie, czarne lub szare spodnie i luźną marynarkę oraz wygniecioną czapkę i czerwoną apaszkę w białe grochy. To chy ba właśnie zmiana stroju najbardziej złościła Jacka. Wydawało mu się nie do pomyślenia, że dawny skazaniec może całkiem znienacka przeistoczyć się w dżentelmena. Chodziły też słuchy, że Tom Dilhorne jest najbogatszym mieszkańcem kolonii. Pat wzruszył ramionami. To w gruncie rzeczy sprawa Toma,
nie moja, pomyślał. Jack głupio robi, że go prowokuje. Nigdy nie był za mądry. Nie panuje nad emocjami. - Chodźmy się czegoś napić - zaproponował w nadziei, że odwróci uwagę Camerona. - W kantynie najprzyjemniej odpo cząć po sprzeczce. Można zapomnieć o Australii i wybrać się myślami w długą podróż do domu. - Święte słowa! Tam przynajmniej nie musimy patrzeć na łajdackie gęby! Mam nadzieję, że zanim wsiądę na statek i po płynę do Anglii, pan Dilhorne z powrotem trafi za kraty. Jack zerknął na resztę oficerów. - Idziemy! - zawołał. - Dość mam tego palącego słońca. Najlepiej udawajmy, że nas tu w ogóle nie ma! Tom wyjechał powozem ze stajni i rozejrzał się po ulicy. Zo baczył grupę oficerów odchodzących w kierunku koszar. Przy najmniej nie będą wiedzieć, dokąd jadę, pomyślał. Nieszczęsny Cameron. Kolejny atak szału mógłby go jeszcze przyprawić o apopleksję. Zaśmiał się, strzelił z bata i odjechał w stronę ratusza na spotkanie z gubernatorem Macquariem. Po drodze minął grupę więźniów, zajętych naprawą pobocza. - Sie masz, Tom! - krzyknął któryś ochrypłym głosem. Dilhorne zasalutował mu batem. Wciąż pamiętał, że sam nie dawno był więźniem. Chociaż bogaty, dobrze ubrany i rozparty w eleganckim powozie, ani na chwilę nie zapominał o przeszłości. Przelotnie, sam nie wiedząc dlaczego, pomyślał o Hester Waring i o jutrzejszym posiedzeniu. Ciekawe, jak jej pójdzie? Pokręcił głową i zajął się innymi sprawami.
ROZDZIAŁ DRUGI Ostatnie dni przed posiedzeniem komisji rekrutacyjnej nale żały do najgorszych. Hester z trudem wiązała koniec z końcem. Pani Cooke, litując się nad nią, zatrudniła ją u siebie jako szwaczkę. Szyciem koszul i bielizny dorabiała do skromnej ren ty po mężu. Miała tyle zamówień, że trudno było jej samej na dążyć z robotą, poduczyła więc Hester i dała jej zarobić. Skromna pensja wystarczała dziewczynie na opłacenie komor nego i chroniła przed kompletną nędzą. Pani Cooke ogromnie się obawiała o swoją lokatorkę, zwłaszcza że dziewczyna uporczywie odmawiała przyjęcia jakiegoś innego wsparcia. Zacna kobieta nie wiedziała nawet, co naprawdę - pod wpływem zmęczenia i głodu - roi się w głowie Hester. Tuż po przyjeździe do Sydney panna Waring zaczęła słyszeć głosy. Jeden z nich, najsilniejszy, ostrzegał ją przed ludźmi i ujaw niał prawdziwe motywy ich postępowania. W dodatku nie przebie rał w słowach. Pewnie pobierał lekcje u Freda Waringa podczas codziennych pijatyk lub kłótni w sklepie monopolowym. Hester nigdy nie powtarzała tych przekleństw. Nie wiedziała, skąd bierze się rozległa wiedza jej Mentora (nazwała bowiem ów głos Mentorem), zwykle jednak postępowała zgodnie z jego radą. Początkowo go nie słuchała, potem jednak doszła do słusznego wniosku, że tylko dzięki temu uchroni się przed obłędem.
To właśnie Mentor poradził jej, żeby opłacała komorne i nie wystawiała na próbę cierpliwości zacnej pani Cooke. Teraz jej dalszy los zależał od decyzji komisji. Hester starała się nie wy biegać myślami naprzód, poza dzień posiedzenia. Doszła jednak do wniosku, że nie może zupełnie wycieńczo na stanąć przed zarządem. Dzień wcześniej przyjęła więc zapro szenie pani Cooke „na herbatkę" i z apetytem zjadła ogromny kawałek ciasta z owocami. Gospodyni zapewniła ją zresztą, że ciasto zostało upieczone już przed kilkoma dniami i że mogłoby się zmarnować, gdyby postało dłużej. Nazajutrz rano Hester wstała niemal półżywa ze strachu. Głód oszukała kawałkiem chleba z masłem. Masło również po chodziło z zapasów pani Cooke i - podobnie jak ciasto - „nie mogło się zmarnować". - Proszę to potraktować jako sąsiedzką przysługę, panno Waring - powiedziała pani Cooke. Zdawała sobie sprawę ze sta nu nerwów dziewczyny. Poczęstowała ją kubkiem piwa. - To na rozgrzewkę. Na pewno dobrze pani zrobi. Hester wypiła piwo i chyba było to błędem. Owszem, roz grzała się, ale równocześnie zaszumiało jej w głowie. Nie po winna była pić alkoholu na prawie pusty żołądek. Nie zdawała sobie sprawy, że są to objawy wycieńczenia. Kiedy przejrzała się w stłuczonym lustrze, z niechęcią musiała przyznać, że nawet najlepsza suknia nie jest w stanie ukryć jej opłakanego wyglądu. Postanowiła jednak, że zrobi wszystko, aby członkom komisji wydawać się rześką i pełną życia. Nie była tylko pewna, jak zareaguje ten potwór Dilhorne. Na niego nic nie miało wpływu. Na wspomnienie nazwiska Toma głos Mentora już od samego rana pomstował, nie przebierając
w słowach. Aaa, do diabła z tym wszystkim, pomyślała Hester. Grunt to się nie przejmować. Z dumnie uniesioną głową opu ściła dom pani Cooke. Miała na ramionach jedynie cienki szal dla osłony przed deszczem, jaki o tej porze roku często nawie dzał Sydney. Spacer po deszczu nie przydał jej urody. Stojąc już w kory tarzu rządowego gmachu, bezskutecznie usiłowała osuszyć chu steczką posklejane wodą włosy. Zgodnie z wcześniejszym poleceniem, weszła tam tylnymi drzwiami. Na jej widok Jardine w niemym geście protestu uniósł wzrok ku górze. Bój się Boga, dziewczyno, dlaczego o siebie nie dbasz? - pomyślał. Ledwie stoisz na nogach. Nie nadasz się do pilnowania nawet najmłodszych dzieci. - Och, panna Waring - powiedział. - O wiele wcześniej niż trzeba. To dobrze. Punktualność jest bardzo ważna - dodał men torskim tonem. Chętnie udzieliłby dziewczynie jakiejś rozsąd nej rady, ale obawiał się, iż ją urazi. Nie wiedział zresztą, że Hester była w takiej nędzy, że nawet gdyby chciała, nie mogła by zastosować się do jego wskazówek. Z kurtuazją wprowadził ją do sali wyłożonej cedrową boazerią. Biura zarządu mieściły się w tej części budynku, którą przeznaczo no dla mniejszych wydziałów. Za to sala była wystarczająco duża i wygodnie urządzona, by Hester mogła ochłonąć przed spotka niem. Nie widziała jeszcze żadnego z członków komisji. Prawdo podobnie wchodzili innym wejściem. Na pewno głównym, od George Street, przez drzwi ozdobione wielką mosiężną kołatką. Mimo pochwały z ust Jardine'a dziewczyna doszła do wnio sku, że przyszła stanowczo za wcześnie. - Szczerze życzę powodzenia, panno Waring - powiedział i zniknął, zajęty swoimi sprawami.
Została zatem sama z własnymi obawami. Nie miała pojęcia, co ją czeka. Mijały minuty. W końcu Hester doszła do wniosku, że wszyst kie jej nadzieje były wielką pomyłką i że lepiej zrobi, jeżeli naty chmiast wróci do domu, aby w porę uchronić się przed poniżeniem. W tej samej chwili w progu ukazał się Jardine. Powiadomił ją, że komisja zdążyła się już zebrać. Czas na rozmowę. Hester przeszła do sąsiedniej sali i stanęła przed masywnym, dębowym stołem. Zarząd zasiadał prawie w komplecie. Miejsce przewodniczącego zajmował Godfrey Burrell. Jeden fotel był pu sty. Kogo brakowało? Hester rozejrzała się szybko. Właśnie Toma Dilhorne'a! W ogóle nie przyszedł. Ogarnęła ją tak ogromna ulga, że ledwie dosłyszała, jak Jardine zapytał ją o personalia. Tak jakby nie wiedzieli! - przemknęło jej przez głowę. Prze cież wszyscy w Sydney dobrze znali nieszczęsną córkę pijaczy ny Freda Waringa. Drżącym głosem wyjąkała nazwisko. Godfrey Burrell po wiedział do Jardine'a: - Proszę to zanotować. W tym momencie w otwartych drzwiach pojawiła się nowa postać. Do sali wszedł jakiś człowiek. Hester nie rozpoznała go od razu, bo był ucieleśnieniem wy kwintnej elegancji. Miał na sobie doskonale skrojony surdut - co najmniej taki, w jakim za najlepszych czasów paradował sam Fred Waring - oraz gustowną kamizelkę, ozdobioną haftem. W srebrnych guzikach tkwiły najprawdziwsze brylanty. Tak, najprawdziwsze! Do tego modny kapelusz i hebanowa laska, zakończona wizerunkiem chińskiego bożka, wyrzeźbionym w kości słoniowej. Hester nigdy przedtem nie widziała tak bo gatego stroju.