Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Marshall Paula - Pod szcześliwą gwiazdą

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Marshall Paula - Pod szcześliwą gwiazdą.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 46 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 285 stron)

PAULA MARSHALL POD SZCZĘŚLIWĄ GWIAZDĄ

ROZDZIAŁ PIERWSZY Wczesna jesień, 1600 rok - Jeszcze raz, panie, prosimy, zaśpiewaj to raz jeszcze! Martin Chancellor, korsarz, kupiec i poeta, miło spędzał czas w karczmie Pod Bykiem w Deptfordzie, nieopodal do­ mu, w którym w tajemniczych okolicznościach zmarł Chri- stopher Marlowe. Martin od wielu dni się nie golił i miał na sobie zniszczony strój prostego marynarza. Jedyną należącą do niego rzeczą, która przedstawiała jakąkolwiek wartość, była lutnia. Grał na niej, by zabawić biesiadników licznie zgromadzonych w obskurnej salce. Martin rozparł się wygodnie w fotelu. W jednej dłoni trzy­ mał kufel piwa, drugą energicznie machał, dziękując publicz­ ności za uznanie. Gdy w końcu zapadła cisza, oznajmił: - Dostojni panowie, dbam o to, by się nie powtarzać, dla­ tego za chwilę, kiedy zwilżę gardło, usłyszycie inną pieśń. Tym razem zaśpiewam własną kompozycję. Słuchacze byli zachwyceni, że określił ich mianem „do­ stojnych panów", gdyż nie zasługiwali na tę godność. Po­ słusznie zamilkli, skuszeni perspektywą dalszych atrakcji. Tymczasem Martin skupił uwagę na trunku oraz na obser­ wacji twarzy w tłumie. W drodze do karczmy miał nieprzy- 5

jemne wrażenie, że ktoś go śledzi, lecz gdy odwracał głowę, nie widział niczego podejrzanego. Wysączył trunek i sięgnął po lutnię, gotowy do wystę­ pu. Miał donośny baryton, którym ożywił niejedną nudną chwilę na rozmaitych statkach i okrętach. - Jak zapowiedziałem, dostojni panowie - przemówił - teraz zaśpiewam własną pieśń, dedykowaną damie mego serca. Bez dalszej zwłoki przystąpił do wykonywania utworu. „Gdy oczy mej pani wielbią pieśni nuty, Ni słowa w nich nie ma o innych walorach, Dlatego gorliwie ja czczę atrybuty, Co w łoża skrytości okazać jest skora..." Zebrani ryknęli śmiechem. Tłukli kuflami o stoły, wzno­ sili donośne okrzyki aprobaty i dalszy ciąg piosenki znikł w ogólnej wrzawie. Goście, którzy zajmowali najodleglej­ sze miejsca, nie kryli niezadowolenia i na próżno skarży­ li się głośno, że nic nie słyszą, bo inni słuchacze zagłusza­ ją pozostałe zwrotki. Namawiany do bisu Martin odmówił z uśmiechem. - Za późno - oznajmił i wstał. - Jestem zbyt zmęczony. Pora do łoża. - Wymownie mrugnął okiem do publiczno­ ści, zarzucił lutnię na ramię i dyskretnie się upewnił, że jego niewielki sztylet jest na swoim miejscu na wypadek prob­ lemów w drodze do domu. Przed wyjściem rzucił na ladę garść monet, aby karczmarz ugościł kilka osób stojących najbliżej. Ten wielkopański gest wywołał następną falę en­ tuzjazmu. Przed karczmą odetchnął głęboko i ruszył ku najbliż­ szym schodkom nad brzeg Tamizy, gdzie mimo późnej 6

godziny powinna czekać łódź, która przewiozłaby go do tymczasowego lokum, domku przy jednej z uliczek lon­ dyńskiego City. Nim dotarł na nabrzeże, usłyszał za plecami pospiesz­ ne kroki. Odwrócił się znienacka i ujrzał potężnie zbudo­ wanego mężczyznę, który podążał ku niemu ze wzniesio­ nym nożem. Napastnik popełnił błąd: atak z góry zapewne doskonale sprawdziłby się w wypadku większości ofiar rze­ zimieszka, lecz Martin miał wprawę w nieczystej walce. Z miejsca sięgnął po sztylet, ale nie pchnął mężczyzny, tyl­ ko z całej siły wymierzył mu cios ciężką rękojeścią w twarz. Trafił bandytę w nos: strumień krwi momentalnie po­ płynął na ziemię, a zamroczony łotr chwiejnie zrobił krok do tyłu i upuścił nóż. Martin chwycił lewą rękę napastnika, wykręcił mu ją za plecami, obrócił sztylet i przytknął ostrze do szyi mężczyzny. - A teraz mów, dlaczego nie miałbym od razu poderżnąć ci gardła - syknął. - Panie, chciałem odebrać ci sakiewkę, nie życie - wy­ krztusił złodziej. - Ciekawe, czemu ci nie wierzę - mruknął Martin. - Za­ płacono ci, żebyś mnie zabił? Mów, nim z tobą skończę. Jeszcze masz szansę przeżyć. - Daj słowo, panie - stęknął bandyta. - Masz moje słowo. Gadaj, bo zmienię zdanie. - Powiem prawdę, panie. Nie wiem, kim był ten mężczy­ zna. Niski, kosztownie odziany, dał mi kilka monet, bym cię zabił i upozorował rabunek. Bóg mi świadkiem, że nie kłamię. Być może mówił prawdę, lecz równie dobrze mógł łgać. Martin nie chciał zabijać tego niezdarnego durnia, cho­ ciaż przysłużyłby się społeczeństwu, usuwając takiego łotra. 7

Postanowił okazać mu łaskę, ale uznał, iż warto dać łajda­ kowi nauczkę i przed wypuszczeniem na wolność dobrze go wypytać. - I to wszystko? Ktoś nieznajomy pokazuje mnie z odda­ li, a ty za parę monet oraz zawartość mojej chudej sakiew­ ki chcesz mnie pozbawić życia? Zaprzedałeś się za psie pie­ niądze. - Tak, panie, to prawda, ale jestem biednym człowiekiem. Czy teraz mnie puścisz? - Tylko pod warunkiem, że przekażesz mi monety przy­ jęte od nieznajomego mocodawcy - Sam powiedziałeś, panie, że to niewiele... - Nie drażnij mnie. - Martin zacisnął dłoń na ręce poj­ manego. - Oddaj pieniądze. I tak masz szczęście, że nie za­ wołałem straży. Była to pusta groźba, bo z rozmaitych powodów Martin nie miał ochoty wtajemniczać straży miejskiej w swoje spra­ wy. Opryszek jednak nie musiał tego wiedzieć. - Dobrze, skoro to ma mnie ocalić. Martin nieznacznie poluzował uścisk, aby napastnik wydobył bilon z sakiewki i przekazał go niedoszłej ofierze. Bandyta jęknął cicho z rozpaczy. - A teraz powiedz, jak się nazywasz i gdzie można cię znaleźć - ciągnął Martin i ponownie zacisnął dłonie na rę­ ce pojmanego. - Pod Bykiem, tam mnie znają. Zwę się Wattie Harrison, jeśli chcesz wiedzieć, panie. - Właściwie wcale nie chcę, ale w życiu bywa różnie i pewnego dnia możesz mi się przydać. Jeszcze słowo prze­ strogi, zanim cię wypuszczę. Spróbuj powtórzyć tę sztuczkę albo jakąkolwiek inną, a drugi raz nie ujdziesz z życiem. - Tak, tak, panie. 8

- I zostaw nóż - rozkazał Martin, kiedy Wattie schylił się po broń. - Nie chcę zostać zaatakowany po tym, jak okaza­ łem ci litość. Mimo wszystko wolę nie odbierać ci życia. - Na szatana i wszystkie diabły, twardy z ciebie człowiek, panie - rzekł z podziwem opryszek. - Mniejsza z tym. Znikaj, a jeśli ten, kto cię wynajął, bę­ dzie miał pretensje, opowiedz mu wszystko ze szczegółami. Wattie odsunął z czoła kosmyk włosów. - Dobrze, panie, tak uczynię - mruknął i ruszył biegiem ścieżką w głąb lądu. Martin pochylił się i podniósł broń. Obejrzał ją uważnie, a na jego ustach wykwitł chytry uśmiech. - Czy dowiodłem swojej głupoty, kiedy wypuściłem tego łotra? - zapytał sam siebie. - Nie cierpię niepotrzebnie zabi­ jać, nawet jeśli później żałuję swej pobłażliwości - dodał. Nie przestawał o tym rozmyślać przez całą drogę ło­ dzią do domu przy Forge Street. Wszedł tylnymi drzwiami. W kuchni zastał Rafe'a, swojego porucznika i najlepszego przyjaciela, z którym popłynął w niejeden rejs. - Panie, jesteś wcześniej, niż się spodziewałem. Martin ostrożnie odłożył lutnię na zniszczony stołek. - Zbrzydło mi towarzystwo prostaków - odparł. - Pew­ nie się starzeję. Mam ochotę iść spać, a przecież noc dopie­ ro się zaczęła. - Jeszcze nie pora na odpoczynek, panie. Dwie godziny temu pewny siebie urzędnik albo prawnik przybył rozma­ wiać z tobą, jeśli jesteś tym Martinem Chancellorem, któ- rego szuka. Kazałem mu przyjść jutro o cywilizowanej po­ rze, ale odparł, że nie może wracać, póki nie zamieni z tobą słowa, sprawa jest bowiem pilna. Nie zdradził mi jednak jej szczegółów, więc poleciłem mu zaczekać na twój powrót. Martin ziewnął szeroko. 9

- Chyba powinienem się z nim zatem spotkać, choćby po to, by sprawdzić, kto, u licha, mnie szuka i po co. Mam na­ dzieję, że nic mu o mnie nie mówiłeś. Czy myśli, że to mój jedyny dom? I że posługuję się tylko jednym nazwiskiem? Rafe przyłożył palec do nosa. - Nie jestem głupi, panie. On wziął mnie za durnia, bo ta­ ka była moja wola. Pytał o ciebie, więc opowiedziałem mu kilka bzdur o twojej rzekomej pracy w dokach i dodałem, że poszedłeś do karczmy Pod Bykiem w Deptfordzie, by wypić coś mocniejszego po ciężkim dniu. - Doskonale. Może to przyjaciel, a może wróg. Tak czy owak, im mniej wie, tym lepiej dla mnie. - Tak właśnie uznałem, panie. Czy mogę już iść spać? - Jak najbardziej, pod warunkiem, że przestaniesz tytu­ łować mnie panem. Dla ciebie, Rafe, jestem Martinem, raz na zawsze. Rafe zaśmiał się cicho. - Wiesz, Martinie, mam dziwne przeczucie, iż żeglujemy ku wodom, na których nie obowiązują nasze stare, spraw­ dzone zasady. - Dobry Boże, obyś się mylił. Teraz musiał sprawdzić, kto, u licha, tak marzył o spotka­ niu z nim, że czekał cierpliwie przez kilka godzin. Salon był mały, ale czysty, wyposażony w najniezbęd- niejsze i niedrogie meble. Jedyny wyjątek stanowił impo­ nujący zegar na półce nad skromnym kominkiem. W fote­ lu przed nim siedział elegancko ubrany młody mężczyzna. Czytał książkę, którą niewątpliwie przyniósł ze sobą. Na wi­ dok Martina odłożył lekturę na stolik. Tuż obok nogi gościa na podłodze stał skórzany sakwojaż. Nieznajomy wstał i uważnie przyjrzał się Martinowi: po­ dartej odzieży, zarośniętej twarzy, nieuczesanym, czarnym 10

włosom i niebieskim, intensywnie błyszczącym oczom, odcinającym się od spalonej słońcem skóry. Mimowolnie uśmiechnął się, ale zachował milczenie. Dopiero Martin przerwał ciszę pytaniem: - Kim jesteś, panie? Jakie sprawy cię tu sprowadzają, sko­ ro byłeś gotów tak długo czekać na mój powrót do domu? Młodzieniec podniósł walizkę. - Nazywam się Thomas Webster. Mam nadzieję, że roz­ mawiam z Martinem Chancellorem. - A jeśli tak, to co? - Jeśli tak, to wierzę, panie, że potrafisz to udowodnić. - Dlaczego mnie szukałeś? Jeżeli faktycznie jestem Mar­ tinem Chancellorem, rzecz jasna. - Moim mocodawcą jest wicehrabia Bretford, ojciec Mar­ tina Chancellora. Pragnie jak najszybciej porozmawiać z sy­ nem. - Och, doprawdy! To budzi moje zdumienie. Po czter­ nastu latach rozstania trudno mi zrozumieć, skąd ten pośpiech. - Zaśmiał się z goryczą. - Na plecach noszę śla­ dy chłosty, którą ojciec sprawił mi dwa dni przed wyjaz­ dem, a na ramieniu mam piętno, którym naznacza się złodziei i gwałcicieli. Czy to wystarczy, panie, tobie i jego lordowskiej mości, by uzyskać pewność, iż jestem Marti­ nem Chancellorem? Czy powinienem zedrzeć z grzbietu koszulę? A może wrócisz do chlebodawcy z informacją, że nie życzę sobie go oglądać ani teraz, ani w przyszłości? Co ty na to, panie? - Twój ojciec jest stary, samotny i wkrótce umrze. Prag­ nie cię widzieć, panie, a sprawa jest niecierpiąca zwłoki. - Mimo to nie możesz mi o niej opowiedzieć? - Nie, jego lordowska mość zamierza porozmawiać z to­ bą osobiście. 11

- Wspomniałeś, że doskwiera mu samotność. Ma prze­ cież mojego brata, Johna. Czy to mu nie wystarcza? - Jego lordowska mość nie zdradził mi powodów decy­ zji, lecz apeluję do twojej litości, panie. Błagam, wysłuchaj jego prośby. - Gdy z nim mieszkałem, nie okazywał mi uczuć, czemu więc miałbym teraz nagle okazać mu szczególne względy? - Nic nie wiem o sprawach z przeszłości. Przemyśl swą decyzję. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, którzy zasługują na litość, zarówno Boga, jak i innych ludzi: ja, ty oraz jego lordowska mość. Martin odwrócił się plecami do gościa i wbił spojrzenie w ogień, jakby w płomieniach potrafił dojrzeć przyszłość. Nie wzruszały go apele o litość, a w kwestii Boga podzielał zdanie sir Waltera Raleigh i nie wierzył. Gdyby mimo nie­ dorzecznej pory ustąpił i wyraził zgodę na wizytę w Bret- ford House, uczyniłby to z ciekawości - po to, by się dowie­ dzieć, dlaczego ojciec nagle zapragnął go ujrzeć. - Dobrze - powiedział niespodziewanie. - Pojadę z to­ bą, panie, lecz wezmę ze sobą przyjaciela, Rafe'a Dudgeona. - Och, jestem pewien, że jego lordowska mość nie będzie miał nic przeciwko temu. Nie potrafię znaleźć słów, by wy­ razić, jak bardzo cieszy mnie twoja decyzja, panie. - Nie szukaj ich zatem. To nie twoja sprawa, panie, a ja jeszcze nie wiem, czy słusznie czynię. Jadę sprawdzić w czym rzecz i nie powodują mną żadne inne względy. Zechciej usiąść na chwilę, muszę porozmawiać z Rafe'em i przygo­ tować się do drogi. Czy podczas oczekiwania podano ci coś do jedzenia? - Tylko przekąskę. Teraz z przyjemnością wypiłbym ku­ fel piwa. - Lada chwila go otrzymasz, panie. 12

Martin wyszedł. Przeczucie mówiło mu, że nie wrócą na noc na Forge Street, więc po zaniesieniu trunku Webste­ rowi spakował zmianę bielizny do małego sakwojażu. Ra­ fe poszedł za jego przykładem. Wyruszali do leżącego przy słynnej ulicy Strand Bretford House, imponującego pałacu, który w niczym nie przypominał zajmowanego przez nich domku. Mimo późnej pory pałacowa służba wciąż była na nogach. Bez wątpienia służącym polecono bezzwłocz­ nie przyprowadzić Martina przed oblicze jego lordow- skiej mości. Uczynili to, lecz wcześniej uważnie obejrzeli ubiór gości. Kamerdyner powiedział potem reszcie służ­ by: „Trudno było określić, który z nich był panem, a któ­ ry podwładnym". Mimo sprzeciwu Martina Rafea zaprowadzono do kuch­ ni, gdzie ugoszczono go winem i kolacją. Jeden ze służą­ cych udał się z Websterem i Martinem po głównych scho­ dach na górę, do sypialni. Jego lordowska mość siedział na wielkim łożu, oparty o stertę poduszek. Na zielono-złotych zasłonach widniały heraldyczne oznaki dostojeństwa, wice- hrabiowskie korony. Martin z trudem rozpoznał ojca. Zapa­ miętał go jako potężnego mężczyznę o imponującej prezen­ cji, rumianego na twarzy, zdrowego i krzepkiego, o głosie, który, jak powiadali jego zwolennicy, słychać było na dru­ gim końcu hrabstwa. Teraz był skurczony i przywiędły, miał twarz równie poszarzałą jak włosy, a palcami nerwowo sku­ bał pościel. Martin nie ukłonił się ani w żaden inny sposób nie oka­ zał synowskiego szacunku. Stał nieruchomo i czekał, aż oj­ ciec pierwszy przerwie milczenie. - Martin? - spytał w końcu lord, jakby ogarnęły go wątp­ liwości. 13

- Niestety, tak, wasza lordowska mość. - Nie zamierzał nazywać tego człowieka ojcem. - Moi wysłannicy szukają cię od pół roku. Zacząłem po­ dejrzewać, że Martin Chancellor zniknął z tego świata. - Doprawdy? - Martin nie miał ochoty wdawać się w po­ gawędkę. Ani myślał wyjaśniać, że przestał być Martinem Chancellorem, gdy opuścił dom rodzinny. - Tak. Sprawa, którą pragnę z tobą przedyskutować, sta­ ła się wyjątkowo paląca. - Mężczyzna na łożu umilkł, jakby mówienie go zmęczyło. Martin nie przerywał ciszy. Zdumiał się, że ponownie ogarnia go wściekłość. Przed laty, gdy uciekł z domu, nie­ nawiść do ojca nie pozwalała mu spać, jeść ani pracować, ale stopniowo, z biegiem czasu, odzyskiwał spokój. Zbudo­ wał swoje życie od podstaw i nie miało ono nic wspólnego z tym, które wiódł przed pamiętnym wieczorem. Ojciec z trudem przemówił ponownie. - Posłałem po ciebie jedynie z konieczności. Niespeł­ na pół roku temu twój brat John zmarł na syfilis. Tyl­ ko ja i mój lekarz wiedzieliśmy, że zapadł na tę chorobę. Śmierć Johna sprawiła, że zostałeś jedynym spadkobiercą posiadłości Chancellorów. Jeśli ich nie przejmiesz, przej­ dą na własność Korony. Kilka miesięcy przed śmier­ cią Johna postanowiliśmy wraz z lordem Cliftonem, że powinien poślubić lady Kate Wyville, damę pozostają­ cą pod kuratelą jego lordowskiej mości. Lady Kate jest córką jego zmarłej siostry i dziedziczką posiadłości oraz fortuny nieżyjącego lorda Wyville'a. John zachorował niedługo potem i ślub przełożono. Po śmierci Johna spy­ tałem lorda Cliftona, czy wyrazi zgodę, aby mój drugi syn, Martin, w przyszłości nowy baron Hadleigh, zastą­ pił Johna i został mężem lady Kate - pod warunkiem, że 14

go odnajdziemy, rzecz jasna. Lord Clifton, mój wieloletni przyjaciel, zaaprobował pomysł, lecz dał mi pół roku na ustalenie twojego miejsca pobytu i sprowadzenie cię do Londynu. Termin mija za dziesięć dni. Krótko mówiąc, stałeś się moim spadkobiercą i przyszłym mężem jednej z najbogatszych dziedziczek Anglii. Martin wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak gwałtownie, że zaczął się zataczać, a nie upadł tylko dlatego, że usiadł na ławie pod jednym z okien. Jego ojciec oraz Webster, który obserwował tę scenę z miejsca przy drzwiach, patrzyli na niego z osłupieniem. W końcu lord Bretford wycedził lodowatym tonem: - Nie potrafię dojrzeć nic zabawnego w wieściach, które ci przed chwilą przekazałem. - Doprawdy? - Martin przestał chichotać, wstał i pod­ szedł do stóp łoża. - Na starość zapewne kompletnie postra­ dałeś rozum, skoro nie dostrzegasz śmieszności swych słów. Pomyśl: twój dobry syn umarł, w związku z czym wszczęto desperackie poszukiwania złego syna, aby ratować fortunę rodziny poprzez wyswatanie go z narzeczoną brata! Popielate oblicze ojca poszarzało jeszcze bardziej. Martin usłyszał, jak za jego plecami Webster mimowolnie wzdycha z niedowierzaniem. - Nie zmieniłeś się ani trochę! - oznajmił po chwili lord. - Dostajesz niewiarygodnie korzystną propozycję, na którą nie zasługujesz, a w odpowiedzi mnie obrażasz? - Korzystną propozycję? Jestem zadowolony ze swojego życia. Dlaczego miałbym je zmieniać na nowe, zapropono­ wane przez ciebie z wieloletnim opóźnieniem? - Zadowolony z życia! A jakże ono wygląda? Od Web­ stera wiem, że mieszkasz w norze przy zapyziałej uliczce, a przychodzisz do mnie ubrany jak żebrak. Mimo to pod- 15

trzymuję propozycję. Przyjmij ją, a ja jestem gotów zapo­ mnieć o przeszłości. - Ty jesteś gotów zapomnieć o przeszłości! To pięknie, ale ja o niej nigdy nie zapomnę. Nie zostanę tutaj ani chwili dłużej, wychodzę natychmiast. Życzyłbym ci dobrej nocy, ale to ponad moje siły. Ruszył do drzwi, minął Webstera i wyszedł. Tuż za pro­ giem Webster chwycił go jednak za rękę i powiedział: - Chcę z tobą porozmawiać, panie. Martin poczuł, że ogarnia go śmiertelne znużenie. - Cóż takiego masz mi do powiedzenia? - Odrzucasz fortunę, bogatą i inteligentną żonę, a także szansę, by ten starzec umarł szczęśliwy. Muszę ci wyznać, że poznałem twe liczne tajemnice. Wiem, że nie potrzebujesz majątku ojca, że nosisz inne nazwisko, czcigodne i cenio­ ne. Poza tym ludzie zatrudnieni przez jego lordowska mość z dnia na dzień stracą podstawę bytu. Nie jestem jednym z nich i moje nazwisko zapewni mi pracę, ale oni nie ma­ ją nic. Dlaczego to robisz? By rozkoszować się zemstą? Jego lordowska mość sądzi, że jesteś biednym jak mysz kościelna nieudacznikiem. Nie wyprowadzałem go z błędu. Czy nie widzisz, że najskuteczniej byś się zemścił, gdybyś przyjął je­ go propozycję? Nie zdradzaj tego, co ukrywasz, drwij z nie­ go i oszukuj go, a jednocześnie ocal tych nieszczęśników, którzy sami nie dadzą sobie rady. - Znasz prawdę o mnie i trzymasz go w nieświadomości? - Czemu miałbym mu cokolwiek mówić? To oczywiste, że nie potrafi prawidłowo rozpoznać sytuacji. Wielbił swe­ go rzekomo dobrego syna, a teraz wierzy, że oddaje przy­ sługę tobie, rzekomo złemu synowi. Panie, zrób to dla sie­ bie - wróć i powiedz mu, że zmieniłeś zdanie pod jednym wszakże warunkiem. 16

Martin był zafascynowany. Dotychczas anonimowy czło­ wiek, który przed nim stał, zmieniał kolory niczym to nie­ zwykłe zwierzę zwane kameleonem! - Jaki to warunek? - Powiesz, że pragniesz zatrudnić mnie do pomocy w przystosowywaniu się do nowego życia. Przecież jego lor- dowska mość uważa, że nie nawykłeś do dostojeństwa. Martin z rozbawieniem zauważył, że jego rozmówca miał czelność zrobić perskie oko. - Nie podejrzewałem, panie, że taki z ciebie szczwany lis. - Nie? Jak z pewnością dobrze wiesz, wszyscy jeste­ śmy szczwanymi lisami, kiedy występujemy we własnym imieniu. Czy powinien postąpić zgodnie z sugestią Webstera i wziąć ślub z kobietą narzuconą mu przez dwóch starców? Rafe powtarzał, że pora znaleźć sobie żonę, a w kręgach, z których Martin się wywodził, małżeństwa najczęściej za­ wierano z rozsądku. Nie wierzył już w miłość, więc równie dobrze mógł się ożenić z obcą kobietą. Czy ten typek zamierzał go szantażować? Jakby czytając mu w myślach, Webster pochylił się i oznajmił poufnym tonem: - Nie obawiaj się, że wykorzystam dostępną mi wiedzę do przejęcia kontroli nad twymi poczynaniami. Byłaby to władza oparta na wiedzy, że świetnie ci się powodzi, panie, podczas gdy w mniemaniu wszystkich jesteś niedojdą. - Racja. Im dłużej Martin o tym myślał, tym atrakcyjniejsza wy­ dawała mu się propozycja Webstera. Faktycznie, to brzmia­ ło jak pierwszorzędny dowcip. Mógł udawać, że jest prawie żebrakiem, i wmawiać to ojcu, który dożyłby kresu swych dni w przekonaniu, iż oddał synowi bezcenną przysługę. Od pewnego czasu życie nudziło Martina i z tego powodu 17

zaczął udawać dawnego siebie, Martina Chancellora, bied­ nego marynarza. - Niech będzie - zadecydował po namyśle. - Zrobię, co sugerujesz, ale jeśli kiedyś uznam, że chcę mu powiedzieć prawdę, nie zawaham się tego uczynić. - Och, panie, wolny wybór. Jeżeli dama cię nie usatysfak­ cjonuje, wówczas również ty zdecydujesz. - Amen - zakończył Martin. Cofnął się do sypialni, żeby powiedzieć starcowi, iż zmie­ nił zdanie. - Zgodzę się ponownie zostać twoim synem pod jednym warunkiem - oznajmił. - Pozwolisz Websterowi towarzy­ szyć mi i pomagać, bym postępował jak na lorda Hadleigh przystało. Lord Bretford uśmiechnął się z lekka. - Nareszcie, syn marnotrawny powrócił. - Odetchnął z ulgą. - Oczywiście, możesz wziąć Webstera na służbę. To doskonały pomysł, z pewnością świetnie się sprawdzi jako twoja prawa ręka. Webster, który wciąż stał z tyłu, z trudem usiłował po­ wstrzymać śmiech. Oblicze Martina nie zdradzało żadnych emocji. - Przede wszystkim musisz tu zamieszkać - podjął sta­ rzec. - Będziesz gotowy na spotkanie z przyszłą panną mło­ dą, które nastąpi wkrótce po tym, jak poinformuję jej opie­ kuna o twoim powrocie. Martin pokręcił przecząco głową. Domyślał się, że ojciec natychmiast spróbuje go sobie podporządkować, i nie za­ mierzał na to pozwalać. - Wykluczone - zaprotestował. - Mam własny dom oraz obowiązki, które muszę wypełniać. Będę cię odwiedzał wte­ dy, gdy nadarzy się stosowna okazja. 18

Kłamał, rzecz jasna. Dom, o którym wspomniał, nie znajdował się przy Forge Street. Zdumiało go, że odkąd przestał uważać, się za syna lorda Bretforda, tak rzadko wy­ powiadał słowa prawdy. Nic się nie zmieniło, gdy powrócił do rodzinnego domu - a jeśli już, to na gorsze. Ręce ojca ponowne zaczęły nerwowo szarpać pościel. - To zły znak, Hadleigh - wymamrotał. - Nie powinie­ neś zaczynać nowego życia od przeciwstawiania się woli oj­ ca, ale skoro musisz, to trudno. Jestem na to przygotowany, jednakże moja cierpliwość ma granice. - Podziwiam twą wspaniałomyślność, ojcze. Zastanowię się jeszcze nad tą sprawą. Teraz jednak musisz pozwolić mi odpocząć. Jestem zmęczony, a ty z pewnością potrzebujesz snu jeszcze bardziej niż ja. Z rana przedyskutujemy nurtu­ jące nas kwestie. Martin celowo użył słowa „przedyskutujemy". W ten sposób dał ojcu do zrozumienia, że nie będzie ślepo po­ słuszny jego zachciankom. - Dobrze - mruknął jego lordowska mość. - Do zobacze­ nia rano. Panie - zwrócił się do Webstera - zechciej odpro­ wadzić lorda Hadleigh i jego służącego do pokojów, które dla nich przygotowano. Martin pochylił głowę. Była to pierwsza oznaka uprzej­ mości okazana dziś ojcu. Nie oznaczało to jednak, że zamie­ rza puścić w niepamięć ostatnie czternaście lat. - Zgodziłam się, wuju, na narzeczeństwo ze zmarłym lordem Hadleigh, lecz zrobiłam to przez wzgląd na ciebie, a nie z przekonania. Zachowałam się niewłaściwie i nie po chrześcijańsku, ciesząc się, że jego śmierć zwolniła mnie z powinności małżeńskiej. Często ci powtarzałam, że nie chcę wychodzić za mąż. Mimo to bez porozumienia ze mną 19

znalazłeś dla mnie kolejnego narzeczonego i przesądziłeś sprawę mojej przyszłości. Tym razem chodzi o nowego lor­ da Hadleigh, którego nawet nie miałam okazji poznać, gdyż czternaście lat temu uciekł z domu rodzinnego i od tamtej pory słuch po nim zaginął. Żądam, byś natychmiast odstą­ pił od swej decyzji, gdyż w żadnym wypadku nie zgodzę się na poślubienie tego mężczyzny. Lady Kate Wyville rozmawiała ze swoim wujem i praw­ nym opiekunem lordem Cliftonem, który przed chwilą po­ informował ją o decyzji podjętej wspólnie z lordem Bret- fordem. Obaj postanowili, że na miejsce poprzedniego narzeczonego należy wybrać innego, a najodpowiedniej­ szym kandydatem jest nowy lord Hadleigh. Mimo złości dziewczyna mówiła cicho i spokojnie, w pełni panując nad sobą. - No już, moje kochane dziecko - powiedział lord Clif- ton, by ją ugłaskać. - Doskonale wiesz, że musisz wyjść za mąż. Jesteś kobietą i potrzebujesz męża, który cię obroni i zaopiekuje się twoimi ziemiami. Twoje posiadłości sąsia­ dują z majątkiem Bretforda, tak więc poślubienie jego spad­ kobiercy to znakomite rozwiązanie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności odnalazł się zaginiony młody dziedzic, który może teraz wywiązać się z powinności ciążących na nim ze względu na urodzenie i przyszły tytuł. - Wuju, skoro nasza królowa mogła pozostać w stanie wolnym i doskonale radzić sobie u steru państwa, nie wi­ dzę powodu, dla którego nie miałabym pójść w jej ślady. - Moja droga, przecież nie jesteś królową. Poza tym zwróć uwagę, jaki jest kres jej życia. To stara kobieta, bez dzieci, któ­ re dałyby jej radość. Wszyscy przyjaciele z lat młodości ode­ szli na zawsze, także ci, których mogła poślubić. Uroda na­ szej władczyni przeminęła, a tacy ludzie jak Essex podnoszą 20

głowy i przeciwstawiają się jej, gdyż Elżbiecie brak sił, by sta­ wić im czoło. Mogłaby ukarać Esseksa za jego niekompetencję i rozmaite wybryki, lecz wówczas samotność doskwierałaby jej jeszcze bardziej. Należy ubolewać nad jej losem. Kate powoli pokręciła głową. - To wszystko prawda, niemniej nasza królowa miała wy­ bór - oświadczyła. - Ty mi go nie zapewniłeś. Chętnie zgo­ dziłabym się dokonać żywota w samotności, gdybym choć raz mogła uczynić coś tak znaczącego jak pokonanie Wiel­ kiej Armady króla Filipa. - Teraz tak uważasz, lecz co powiesz lub pomyślisz, kie­ dy osiągniesz sędziwy wiek? A jeśli wtedy spojrzysz za sie­ bie i powiesz: „Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem teraz, z pewnością postąpiłabym inaczej". Pamiętaj, wówczas bę­ dzie już za późno. Kate wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju. - Żadne z nas nie zgadnie, co przyniesie przyszłość, lecz w chwili obecnej chciałabym być sobie panią, tak jak męż­ czyźni są sobie panami. Nie zgadzam się, by ktoś inny kie­ rował moim życiem i podejmował za mnie decyzje. Lord Clifton westchnął. Pomyślał, że jego podopieczna wygląda wyjątkowo pięknie i z pewnością mogłaby zapew­ nić wspaniałe życie jakiemuś szczęśliwcowi. Starzec żałował tylko, że nieprzeciętny intelekt tej młodej osoby powstrzy­ mywał ją przed obraniem takiej ścieżki życiowej, na którą mądrze wstępowała większość kobiet. - Moja droga - zaczął łagodnie. Tak spokojnie i rozsąd­ nie dobierał słowa, że Kate miała ochotę na niego wrzasnąć. - Obawiam się, że w tej sprawie nie masz wyboru. Czy ci się to podoba, czy nie, podpisałaś wiążącą i nadal obowiązującą umowę. Lord Hadleigh właśnie poinformował prawników, że uszanuje jej postanowienia i weźmie cię za żonę. 21

- Ale przecież to nie jest ten sam lord Hadleigh, którego byłam gotowa poślubić. To Martin, młodszy syn, nie pier­ worodny John. - Umowa przedmałżeńska wspomina wyłącznie o lor­ dzie Hadleigh, a zatem twoje zastrzeżenia nie mają pod­ staw prawnych. - Och! - Kate usiadła, sfrustrowana i pełna obaw, że jej z trudem podtrzymywana pewność siebie lada moment leg­ nie w gruzach. - Nie znam go, a na dodatek służba z Bret- ford House poinformowała naszych służących, że to dzikus i w niczym nie przypomina starszego brata. Dlaczego umo­ wa nie jest jednoznaczna? Czy nie można jej uchylić? Lord Clifton znał prawdę o przyczynie śmierci Johna Chancellora i w głębi duszy uważał, że lord Bretford chy­ trze sformułował umowę tak, aby następny spadkobierca mógł przejąć schedę po poprzednim i wziąć za żonę narze­ czoną brata. - To niesłychanie skomplikowana sprawa, moja droga - odparł. - Niestety, umów należy dotrzymywać, jak gło­ si stara rzymska zasada. Dobrze wyjdziesz na tym małżeń­ stwie. Po ślubie rozmiary posiadłości Bretforda znacząco się zwiększą. Wtedy jej królewska mość wyniesie zapewne lor­ da Hadleigh do rangi hrabiego, a ty zostaniesz hrabiną. Miarka się przepełniła. Oczy Kate zabłysły złowrogo i dziewczyna odwróciła się do wuja tak gwałtownie, że cof­ nął się zdumiony. - Wykluczone! - krzyknęła. - Nie mam najmniejszej ochoty być hrabiną i ogromnie pragnę, byś wreszcie prze­ stał zwracać się do mnie „moja droga" za każdym razem, kiedy usiłujesz zmusić mnie do czegoś, czego nie chcę! Jest to szczególnie paskudne, gdyż nie mogę w żaden sposób się sprzeciwić, bo jakiś urzędnik popełnił błąd. Jeśli muszę 22

poddać się tej egzekucji - bo tak traktuję małżeństwo, na które mnie skazano - to uczynię to, lecz nie oczekuj, że spo­ doba mi się ta perspektywa, a także mój narzeczony. Jeszcze nigdy tak nie żałowałam, że nie jestem mężczyzną. Nagle zorientowała się, jak niestosowne jest jej zacho­ wanie. Usiadła i próbowała powstrzymać łzy, które tylko utwierdziłyby wuja w przekonaniu, że każda słaba kobieta potrzebuje mężczyzny gotowego jej bronić. - No już, moja droga. Jestem pewien, że wszystko dobrze się ułoży. Kiedyś wspomnisz ten dzień i przyznasz, iż słusz­ nie postąpiłaś, kierując się rozsądkiem i poczuciem obo­ wiązku. Wierz mi, odnajdziesz szczęście w życiu, do które­ go stworzono wszystkie kobiety. Zapomnij o królowej. Nie należysz do rodziny królewskiej i nie powinnaś brać z niej przykładu. Z pewnością sama się o tym przekonasz, gdy przybędzie ci lat i mądrości. - I kiedy pogodzę się ze swoim losem - odparła Kate. Czuła, że wraca jej opanowanie. - Jak rozumiem, będę mia­ ła okazję poznać narzeczonego, nim staniemy na ślubnym kobiercu. - Oczywiście, moja droga, nie jesteśmy barbarzyńcami. Odwiedzimy Bretford House, kiedy lord Bretford po nas pośle. Chwilowo zaniemógł. Znowu zwrócił się do niej „moja droga"! Ludzie zwykle mówią coś podobnego, kiedy wręczają dziecku smakołyk. Cóż, podobno lorda Hadleigh nie sposób nazwać smako­ łykiem. Uciekł z domu w bliżej nieokreślonych okolicz­ nościach i od tego czasu nikt o nim nie słyszał aż do dnia, w którym rozeszła się wieść, że ojciec go wytropił. Jak to świadczyło o lordzie Hadleigh? Z pewnością nie najlepiej. Była jeszcze nadzieja, że narzeczony uzna ją za nieatrak- 23

cyjną i odstąpi od wykonania umowy, na co ona z ochotą przystanie. Uśmiechnęła się szeroko. Lord Bretford i jego świeżo od­ naleziony syn postąpiliby niemądrze, chwaląc dzień przed zachodem słońca.

ROZDZIAŁ DRUGI - Człowiek twego ojca przybył dziś z nami do domu. Dlaczego? - spytał Rafe Dudgeon następnego ranka, kiedy wreszcie znaleźli się w domu przy Forge Street. - Dlatego, że teraz jest moim sługą. Podejrzewam, że pan Webster ma wygórowane ambicje. Zapewne uznał mnie za lepszego pracodawcę niż zmęczony, stary człowiek, czyli mój ojciec. - Bez wątpienia. Wśród służby aż huczy od plotek. Nie powiedziano mi tylko tego, co interesuje mnie najbardziej: dlaczego przed laty uciekłeś z domu, choć mogłeś pławić się w luksusach, a nie zmagać z ciągłymi przeciwnościami losu. - Wątpię, by poza mną ktoś znał całą prawdę o tej spra­ wie - odparł Martin wymijająco. - Czy Webster coś o tym wie? - Tak, i dlatego go zaakceptowałem. Dzięki temu mam szansę dowiedzieć się, co on knuje. Nie wiedziałbym o jego , poczynaniach, gdyby pozostał przy moim ojcu. - Czy nie podzielił się z nim informacjami? - Nie, ale wkrótce ojciec zapewne wszystkiego się dowie. Londyn się rozrasta, ale nie sposób utrzymać tu czegokol­ wiek w tajemnicy. 25

- Jeszcze jedna sprawa - powiedział Rafe. - Webster nie może tu mieszkać. Ten dom z trudem wystarcza dla nas dwóch. - Racja. Jeszcze dzisiejszego popołudnia przeniesiecie się do Saxon Hall. Ja tu pozostanę, uzyskałem kilka dni swobo­ dy przed przeprowadzką do Bretford House. Ty i Webster, rzecz jasna, zamieszkacie ze mną. To samo dotyczy Jacka. Nie opuszczę go. Jeszcze może być nam potrzebny. - Twój przyjaciel, twój mózg i twoje zbrojne ramię - pod­ kreślił Rafe z uśmiechem. - Jak zwykle, będziemy cię wspie­ rali. - Och, nieraz dowiedliście swojej użyteczności. Tak czy owak, ten dom jest za mały, abym mógł w nim dłużej miesz­ kać. Mimo to go zatrzymam. Kto wie, czy któryś z nas nie będzie potrzebował dobrej kryjówki? - To prawda - potwierdził Rafe. - Żyjemy w niebezpiecz­ nych czasach. - Czasy zawsze są niebezpieczne, a teraz zrobiło się wy­ jątkowo groźnie. Musimy mieć się na baczności: stara kró­ lowa powoli umiera i wielu ludzi spiskuje za jej plecami. - Ty nie musisz spiskować, by mieć zagwarantowaną do­ statnią przyszłość. Ślub z bogatą dziedziczką to doskonałe rozwiązanie. Radziłem ci je już wcześniej, ale ignorowałeś każdą moją sugestię. Dopiero ten starzec zmusił cię do mał­ żeństwa. - Decyzję podjąłem sam, a poza tym nie zamierzam cię słuchać, dopóki nie postąpisz zgodnie z własną radą i nie znajdziesz sobie żony. - Wykluczone! - wykrzyknął Rafe, po czym parsknął śmiechem. Umilkł, kiedy do pokoju wszedł Webster ze sporym sak­ wojażem w ręce. Przybysz ukłonił się Martinowi. 26

- Opuściłem Bretford House i jestem do twojej dyspo­ zycji, panie. - W takim razie proszę, byś towarzyszył panu Dudgeono- wi w drodze do Saxon Hall. Mam tam znakomitą bibliotekę, z której możesz korzystać do czasu przeniesienia się ze mną do Bretford House. Rafe sam zadba o swoje rozrywki, a ja chwilowo pozostanę tutaj. Zjemy coś, zanim pójdziecie. - Tak jest, wasza lordowska mość. Jak sobie wasza lor- dowska mość życzy. Jestem do usług. Martin dziwnie się poczuł, słysząc, że ktoś zwraca się do niego jak do lorda. Nie przypuszczał, że będzie nosił ten tytuł. Czy postąpił słusznie, godząc się z ojcem, przyjmując godność lorda i decydując się na małżeństwo z obcą kobie­ tą, narzeczoną zmarłego brata? Przyzwolenie na to wszyst­ ko oznaczało poddanie się woli ojca, któremu poprzysiągł nieposłuszeństwo. Jego akceptacja była pozorna, gdyż z całą pewnością mógł tak pokierować rozwojem zdarzeń, by dziewczyna sa­ ma zapragnęła zrezygnować z małżeństwa. Nie miał ochoty się żenić. Kobiety interesowały go tylko w łóżku, poza tym go nudziły. Właściwie od czasu śmierci Mary i dziecka żył w celibacie... - I jeszcze jedno - dodał na koniec Martin. - Wolał­ bym, abyś nie tytułował mnie lordem. Jak wiesz, w Saxon Hall noszę nazwisko Andrew Martin i właśnie tak masz się tam do mnie zwracać. Na Forge Street zwę się Mar­ tinem Chancellorem, a lordem Hadleigh jestem tylko w Bretford House. - Tak będzie - oznajmił Webster i z kamienną twarzą zło­ żył ukłon. Kiedy jego towarzysze poszli, Martin usiadł i po raz 27

pierwszy przemyślał starannie to, co robił, i co powinien uczynić. Uznał, że przede wszystkim musi uporządkować swoje życie, tak aby różne jego wątki chwilowo się nie po­ plątały. Bevis Frampton, stary i schorowany, ale nadal nikczem­ ny i podły, siedział jak zwykle samotnie w swoim imponu­ jącym domu. Rozmyślał o przeszłości oraz o tajemnej mocy, którą dysponował przez cały okres długich rządów królowej Elżbiety. O jego potędze nikt nie wiedział i nikt nie podej­ rzewał jej istnienia, gdyż Frampton zawsze trzymał się na uboczu i nie lubił występować publicznie. Od dawna największą przyjemność sprawiało mu takie manipulowanie otoczeniem, by osoby w jego mniemaniu irytujące, te, których nie lubił i których postępowanie mu nie odpowiadało, źle kończyły: albo traciły życie, albo po­ padały w ruinę i okrywały się hańbą. Nawet jeśli ta stara kobieta, którą szczerze gardził, czyli królowa, nadal władała Anglią, to dzięki niecnym manipu­ lacjom zmienił jej życie w pasmo nieszczęść. Nie udało mu się zrealizować największej ambicji: nie dopomógł wrogom monarchini w zabiciu jej ani w zdetronizowaniu, ale zadbał o to, by przez większość rządów bała się jednego i drugiego. Spiskowanie przeciwko niej sprawiało mu niezwykłą satys­ fakcję. Tym razem zamierzał definitywnie obalić królową. Przygotowywał się do udziału w rebelii lorda Esseksa, który gromadził siły przeciwko Koronie. Największą dumą Bevisa było to, że żadna z prześlado­ wanych przez niego osób nie wiedziała, kto stoi za jej nie­ szczęściami. Wszyscy przeklinali fatalne zrządzenie losu lub królową, ale nigdy nie brali pod uwagę tego poczciwca Bevisa Framptona! Ostatnią ofiarą miał być syn człowieka, 28