Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Marshall Paula - Poślubiona i opuszczona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Marshall Paula - Poślubiona i opuszczona.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 212 osób, 183 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

Paula Marshall P O R Z U C O N A

Rozdział pierwszy Był jej mężem od dziesięciu lat, ale jedyną namacalną oznaką jego istnienia była miniatura portretowa, która na­ deszła tego ranka. Oraz towarzyszący jej list - nadzwyczaj lakoniczny i chłodny w tonie. Lady Exford! Niniejszym przesyłam ten drobny konterfekt na znak mo­ jego dla Ciebie szacunku. Mam nadzieję, że latem uda mi się złożyć Ci wizytę, jednak ostatnimi czasy jestem bardzo zaję­ ty wypełnianiem obowiązków w służbie miłościwie panującej nam Królowej. Gdybym więc nie zdołał się stawić osobiście, przyjmij, Pani, życzenia z okazji nadchodzących dwudzie­ stych urodzin. Twój małżonek Drew Exford Lady Elizabeth Exford, w okolicy znana jako lady Bess, impulsywnie zmięła lakoniczny list. Nadawał się jedynie na pożywkę dla ognia trzaskającego w kominku wielkiego holu

6 dworu Atherington. Coś jednak kazało jej się powstrzymać od ciśnięcia pergaminu w płomienie. Wygładziła go i po­ nownie przebiegła wzrokiem, czując, jak wzbiera w niej nie­ pohamowany gniew. Wypełnianie obowiązków w służbie królowej? Zaiste pa­ radne! Czyżby to one zajmowały mu każdą chwilę życia przez ostatnich dziesięć lat? Czy z racji tychże obowiązków nie raczył ani razu jej odwiedzić, spełnić swych małżeńskich powinności? Czy to dla nich pozostawił ją pod dachem ro­ dzinnego domu w charakterze żony nie żony? Bess ani przez moment w to nie wierzyła. W jej przekonaniu Andrew, po śmieci ojca hrabia Exford, trzymał się z dala od Leicester- shire, by się cieszyć w Londynie swobodnym życiem, bez małżonki i ewentualnych dzieci. Bo po co komuś, kto robi dworską karierę, taki kłopot? Dla nikogo nie było tajemnicą, że królowa z lubością ota­ czała się młodymi kawalerami, a gdy nawet któremuś z nich zezwalała na ślub, nie życzyła sobie, by sprowadzał żonę na dwór. Jeśli zaś wierzyć docierającym do Atherington wieś­ ciom, królowa nie miała bardziej wiernego i posłusznego poddanego od męża Bess. Jak powinna odpowiedzieć na takie pismo? Czy w odru­ chu szczerości wyznać: „Sir, nie dbam o to, czy jeszcze kie­ dykolwiek cię zobaczę"? A może raczej odpisać jak na ule­ głą żonę przystało: „Milordzie, otrzymałam twój list. Jestem zawsze do Twoich usług, kiedykolwiek postanowisz przybyć w odwiedziny"? Naturalnie w grę wchodziła jedynie ta druga wersja.

Bess zasiadła za pulpitem, na którym znajdował się in­ kaust, pergamin i piasek do osuszania pisma, po czym zaczęła kreślić słowa przystające posłusznej żonie, chociaż nigdy wcześniej nie czuła się bardziej zbuntowana. A pisząc, przywoływała na myśl ów dzień sprzed dziesię­ ciu łat, gdy po raz pierwszy zobaczyła swojego małżonka... - No już, skarbie. Twój ojciec życzy sobie, żebyś dzisiaj ubrała najpiękniejsze szatki - powiedziała piastunka pew­ nego, dawno minionego poranka. - Tę szaroróżową, trymo- waną srebrem suknię z adamaszku, a do niej perły i wisio­ rek w kształcie serca pozostawiony ci przez świętej pamięci matkę. - Nie! - Dziesięcioletnia Bess gwałtownie wyrwała się z objęć niańki. - Nie, Kirsty. Ojciec obiecał, że pierwszego pogodnego dnia w roku weźmie mnie na konną przejażdż­ kę. Dzisiaj jest właśnie taki dzień. Na dodatek w różowym wyglądam ohydnie. Dobrze o tym wiesz. Jednak piastunka, którą dziewczynka zazwyczaj bez tru­ du naginała do swojej woli, tym razem pokręciła stanowczo głową. - Nie, moje kochanie. Dziś nie mogę ci pozwolić na swa­ wolę. Wczorajszej nocy, gdy już spałaś, przybyli nowi i bar­ dzo ważni goście. Twój ojciec wydał rozkaz, żebyś na ich po­ witanie włożyła najpiękniejszy strój. Kirsty była wyraźnie podekscytowana. Nie ulegało wątp­ liwości, że znała jakiś sekret, który wciąż taiła przed Bess. Dziewczynka zawsze spostrzegała, kiedy ludzie coś przed nią

8 ukrywali, ale, mimo swoich dziesięciu lat, miała dość rozu­ mu, by wiedzieć, kiedy nie należy zadawać pytań. Pozwoliła więc piastunce, żeby obracała nią w lewo i w prawo, by stroiła ją i barwiła jej policzki, aż w końcu po­ czuła się bardziej jak malowana kukła mająca służyć ucie­ sze gawiedzi, niż piękna córka Roberta Turville'a, hrabiego Atheringtona, najpotężniejszego magnata w tej części Leice¬ stershire. Niemniej starała się znosić ze stoickim spokojem ochy i achy Kirsty oraz jej okrzyki w rodzaju: - Moja maleńka pani, wyglądasz wprost urzekająco. Jesteś najpiękniejszą młodą damą, jaka stąpa po ziemi poza mura­ mi Londynu! - Piękne są jedynie moje szaty - rzuciła gniewnie Bess. - Ja zaś jestem małą, ciemnowłosą istotą, podczas gdy świat za piękne uważa to wszystko, co jasne i świetliste. A skoro moje oczy są czarne, a nie błękitne, nikt nigdy nie napisze sonetów wychwalających ich urodę. Na nic się jednak zdały te rezolutne komentarze, bo Kirsty nieustająco zachwycała się jej wyglądem, aż do chwili, gdy do pokoju wkroczyła ciotka Hamilton, siostra ojca Bess. - Niech na ciebie spojrzę, moje dziecko. Wielki Boże, ależ żałośnie czarniawe z ciebie stworzenie. Wierna kopia zgas­ łej babki. Jednak te przykre słowa wcale nie wprawiły Bess w przy­ gnębienie. Wręcz przeciwnie, posłała triumfalny uśmiech upokorzonej Kirsty, która w duchu przeklęła lady Hamil­ ton. Jak można biednemu dziecku tak obcesowo wyjawiać brutalną prawdę! Nikomu by nie zaszkodziło, gdyby ciotka,

9 zamiast przypominać bratanicy o podobieństwie do świętej pamięci babki, pochwaliła piękną suknię przywiezioną przez milorda z Londynu. Babka Bess, zwana Hiszpańską Damą, przybyła do Anglii w świcie Katarzyny Aragońskiej, wybranki zmarłego króla Henryka VIII, ojca obecnej królowej. Pomimo śródziem­ nomorskiej urody, ówczesny lord Atherington zakochał się w dwórce Katarzyny i pojął ją za żonę. Od tamtej po­ ry wszystkie kobiety w rodzie Turville'ów dziedziczyły po niej urodę. Nie ominęło to również energicznej lady Hamil­ ton, czarnookiej szatynki, która mimo to doskonale wyszła za mąż, a swego czasu zasypywana była sonetami wynoszą­ cymi jej egzotyczną piękność. - Odcienie złota! - wykrzyknęła teraz z werwą. - A tak­ że cynobry, głębokie zielenie i gaszone żółcienie sieneńskie, oto kolory, które powinien wybrać dla ciebie ojciec. Cóż, gdy chodzi o kobiece stroje, mężczyźni nie mają za grosz rozu­ mu. Ale to nic, moje dziecko. Wkrótce zajmę się twoją gar­ derobą i wyglądem. Jak na razie musimy się zadowolić tym, co mamy. Chodźmy więc. Mała chwyciła wyciągniętą rękę ciotki, dumając, co się kryje za tym całym zamieszaniem. Za jej pamięci (z natury rzeczy niezbyt długiej) żyły cicho i spokojnie w Atherington, aż do wczoraj, gdy ojciec zjawił się niespodziewanie z ku­ frem pełnym nowych strojów dla córki, w asyście mnóstwa gości, którzy wbili w nią zaciekawiony wzrok, kiedy po ko­ lacji wprowadzono ją do wielkiego holu. Bess nigdy dotąd nie widziała tylu ludzi naraz, mimo to

10 dzielnie się uśmiechała, gdy ojciec posadził ją sobie na kola­ nach i podał kilka łakoci; poczuła jednak wielką ulgę, kiedy w końcu pozwolono jej się oddalić do komnaty. Zgodnie z tym, co mówiła Kirsty, w nocy przybyli kolej­ ni goście. Bess, kładąc się do snu, słyszała rżenie koni oraz gwar licznych głosów, i zastanawiała się, jakie zdarzenia wzbudziły tyle zamieszania. Wkrótce miała się dowiedzieć. Schodząc po schodach do wielkiego holu, ujrzała służbę zebraną pod jedną ścianą oraz tłum bogato odzianych kobiet i mężczyzn stojących po przeciwnej stronie, na czele z ojcem Bess i wujem, sir Braithwaite'em. - Podejdź, moja maleńka pani - uśmiechnął się ojciec i ciotka Hamilton pchnęła Bess w jego stronę. - Wybieramy się do kaplicy, na ślub. Z niepojętego dla Bess powodu wszyscy, łącznie z wu­ jem Hamiltonem, wybuchnęli głośnym śmiechem. Wszyscy - z wyjątkiem ciotki Hamilton, która zacisnęła usta i potrząs­ nęła z dezaprobatą głową. Podobnie jak reszta gości, ciotka miała na sobie pełen przepychu strój, dziewczynka doszła więc do wniosku, że ten wykwint i ceremoniał może ozna­ czać tylko jedno - osobą biorącą ślub będzie jej ojciec. Gilbert, marszałek dworu, dzierżący dumnie białą laskę, oznakę swojej godności, uroczyście kroczył na przodzie pro­ cesji. Tib, najmłodszy paź, z którym Bess codziennie gry­ wała w wolanta, teraz, jako podręczny marszałka, kroczył równie ceremonialnie i w niczym nie przypominał rozbry­ kanego towarzysza zabaw panienki Elizabeth.

11 Uroczysty przemarsz trwał krótko. Nie wszyscy goście mogli się zmieścić w małej kaplicy, gdzie nad ołtarzem wi­ siało włoskie malowidło, a jeszcze wyżej widniał witraż uka­ zujący Chrystusa w pełnym majestacie. Tuż przed ołtarzem stał pastor Judson. Gdzie się jednak podziewała panna młoda? Bess rozejrzała się dokoła. Na miejscu oblubienicy stało kilku bogato odzianych mężczyzn oraz wysoki, pewnie szes­ nastoletni chłopak. Był tak piękny, jak nieurodziwa była Bess, choć równie ciemnowłosy. Jednak niebiańsko błękitne oczy rozświetlały mroczną urodę, nadając jej niepojęty, apoliński wręcz blask. W różu i srebrze swojego stroju - kaftana, krótkich bufia­ stych spodni i pończoch - wyglądał o wiele lepiej niż Bess w podobnych pastelach. O wiele lepiej, to za mało powie­ dziane. Młodzieniec, mimo kruczych loków, jawił się jed­ nym z aniołów świętego Michała, zesłanym na ziemię, by radować oczy zwykłych śmiertelników. Kiedy Bess weszła z ojcem do kaplicy, chłopak spoglądał w przeciwną stronę, jednak dyskretnie napomniany przez towarzyszącego mu mężczyznę, zwrócił na nią wzrok. Oczy rozwarły mu się ze zdumienia, a piękną twarz wy­ krzywił tłumiony grymas. Odwrócił się do dżentelmena, który stał przy nim, i szepnął: - Wielkie nieba, drogi wuju Henry, małpę znalazłeś mi na żonę! Nikt nie dosłyszał tych słów, poza Bess, która pochwyci­ ła każdą sylabę i zrozumiała dwie rzeczy: po pierwsze, to nie

był ślub ojca, lecz jej samej. Po drugie zaś, ten piękny chłopiec, z którym miała związać się na całe życie, uważał ją za odrażają­ cą, co z miejsca oznajmił swemu towarzyszowi. O nie! Ona na pewno nie zostanie jego żoną! Zbyt mocno go znienawidziła, całą tę jego pyszną urodę i oburzające gru- biaństwo. Co z tego, że bolesne słowa nie były przeznaczone dla jej nad wyraz wrażliwych uszu, wyłapujących dźwięki niesłyszalne dla innych? Mimo to nie powinien mówić o niej w taki sposób! Dlatego ona nigdy za niego nie wyjdzie. Ni­ gdy, przenigdy! Wyrwała rękę spod ramienia ojca, odwróciła się i oznaj­ miła najdonośniej, jak umiała, głosem łamiącym się od wsty­ du i rozpaczy: - Jeżeli przyprowadziłeś mnie tu, żeby wydać za mąż, sir, musisz wiedzieć jedno. W żadnym razie nie zamierzam brać ślubu. Absolutnie tego nie zrobię. A już z całą pewnością nie poślubię jego! - I usiadła na kamiennej posadzce. Zgiełku, jaki się wówczas podniósł, nigdy jeszcze nie sły­ szały mury kaplicy w Atherington. Pastor Judson, osłupiały tak nieprzystojnym zachowaniem, omal nie wypuścił z rąk modlitewnika. Chłopak natomiast - kim on w ogóle był? - posłał lejącej gorzkie łzy Bess pełne wyższości spojrzenie i odezwał się lodowatym głosem: - Ja też nie mam ochoty się z tobą żenić, zawsze jednak okazuję posłuszeństwo starszym i lepszym od siebie, czego najwyraźniej ciebie nie zdążono nauczyć. Co za bestia! Jakże Bess go nienawidziła. Małpa? W po­ rządku. Ona będzie go nazywać potworem.

13 - O urodzie duszy świadczą nie tylko maniery, ale dworne słowa i wielkoduszność - rzuciła w jego stronę, podczas gdy ojciec podnosił ją z posadzki. - Wstydź się, córko, za swoje zachowanie. Nie ominie cię za nie chłosta, już ja ci to obiecuję. Ale dopiero po tym, jak poślubisz Andrew, lorda Exford, którego tak obraźliwie spostponowałaś. A skoro najwyraźniej lubujesz się w maksy­ mach, pozwól, że przypomnę ci jeszcze jedną: „Dzieci i ryby głosu nie mają". Bess, drżąca od szlochów i ze wstydu zasłaniająca twarz, poczuła, jak jakieś ręce unoszą ją delikatnie z objęć ojca. Ciotka Hamilton postawiła ją ponownie na nogi i zaczęła do niej szeptać łagodnie, by nikt inny jej nie usłyszał: - No już, uspokój się, dziecino. Powtarzałam twojemu oj­ cu, że powinien cię przygotować na ten dzień, on jednak uznał, że będzie lepiej, jeżeli o niczym wcześniej się nie dowiesz. Ten chłopiec, którego ci przeznaczył, jest nie tylko piękny, ale prze­ de wszystkim pochodzi z wielkiego rodu. Ojciec zapewnił ci wspaniałą przyszłość. Okaż mu więc wdzięczność. Obetrzyj łzy i zachowuj się, jak na wielką damę przystało. Wielka dama. Ona nie była żadną wielką damą, a jedynie nieszczęsną Bess Turville, wbrew własnej woli wydawaną za człowieka, który jej nie znosił. Ale właściwie co z tego? Bess może przecież odpłacić mu pięknym za nadobne i bez ogródek okazywać nienawiść. Ostatecznie po dzisiejszym wieczorze nie zobaczy go przez długi czas - aż do chwili, gdy będzie dość dorosła, żeby zo­ stać jego prawdziwą żoną i dać mu potomstwo.

14 Ku wielkiej uldze ciotki, nie wspominając już o ojcu, po­ woli pokiwała głową. Jedyną osobą, która nie ucieszyła się takim obrotem sprawy, był Andrew Exford, który miał na­ dzieję, że skandaliczne zachowanie szkaradnej dziewczyn­ ki uwolni go od małżeństwa narzuconego mu przez wuja i opiekuna, który cały czas stał u jego boku, czuwając, by umowa między rodami została dopełniona. Łatwo było rozprawiać o fortunie i ziemskich posiadłoś­ ciach oraz o tym, że nowy hrabia Atherington narodzi się z tego związku, gdy ojciec małej dziedziczki opuści ten pa­ dół, ale to nie wuj musiał pojąć za żonę karlicę przypomina­ jącą małpkę. I na nic zdawały się szepty owego wuja, że to dziecko może jeszcze wyrosnąć na pannę, która upodobni się do swojej urodziwej ciotki. Niemniej Andrew, jak wcześniej oznajmił Bess, znał swo­ je obowiązki, a ponieważ należało do nich także pomnoże­ nie fortuny Exfordów, nie zamierzał sprzeciwiać się woli wu­ ja. Dobry Bóg jednak wiedział, że nie robił tego z lekkim sercem. Kiedy łzy obeschły, a łyk wody złagodził suchość w gardle, Bess była gotowa do ceremonii. - Zaczynaj, dobry człowieku - nakazał ojciec pastorowi. - Nie zważaj na dziecinne fanaberie lady Elizabeth, z których wkrótce wyrośnie, tylko czyń swoją powinność. W ten oto sposób lady Elizabeth Turville została żoną hrabiego Exforda. Później tego samego dnia, po bankiecie, na którym nie skosztowała niczego, jakby wspaniałe potra­ wy były jedynie wiązkami suchego siana, Bess zgodnie z tra-

15 dycją została publicznie położona wraz z mężem w wielkim łożu. Naturalnie rozdzielał ich gruby wałek. Drew Exford i jego oblubienica nie zamienili z sobą ani słowa podczas tej ceremonii. Bess widziała wyraźnie, że jej mąż robi wszystko, by w ogóle na nią nie patrzeć, ona nato­ miast, to prawda, kilka razy rzuciła na niego okiem, lecz z jej spojrzenia wyzierała czysta nienawiść. Że też musiał być tak piękny, a ona tak brzydka! Jego uroda sprawiała jej wręcz fizyczny ból. Leżała więc sztywno w wielkim łożu swego ojca, hrabiego Atheringtona, odwró­ cona plecami do męża. Kiedy uznano, że tradycji pokładzin stało się zadość, zjawiła się ciotka i zabrała bratanicę do jej komnat. Bess nie powiedziała lordowi Exfordowi ani słowa na pożegnanie. On także się z nią nie pożegnał. Dwa dni później Bess patrzyła, jak jego orszak opuszcza dwór, kierując się ku dalekiemu południu, którego nigdy nie odwiedziła. Zanim odjechał, ucałował jej maleńką dłoń. Us­ ta miał tak zimne, że chciała natychmiast wyrwać rękę, jed­ nak się nie odważyła. - Zobaczymy się ponownie, gdy dorośniesz, żono - tak brzmiały ostatnie słowa lorda Exforda. Bess skinęła głową i dygnęła. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Mimo że widziała, jak bardzo jej milczenie irytuje oj­ ca, tym razem nie okazała należnego posłuszeństwa. Myślała tylko o tym, że wkrótce wreszcie pozbędzie się niechciane­ go męża i ku wielkiej uldze nie zobaczy go przez wiele na­ stępnych lat.

16 Kiedy orszak zniknął jej z oczu, wiedziała, że nadszedł czas, by stawić czoło rodzicielskiemu gniewowi. Przed poja­ wieniem się Andrew Exforda martwiłaby się, że coś poróż­ niło ją z ojcem, nagle jednak hrabia Atherington dziwnie jej zobojętniał, stał się jakby obcy. Teraz, gdy Bess już była dorosłą kobietą, zrozumiała, że wówczas, w kaplicy, nagle dojrzała. Pojęła, jaką rolę będzie pełnić w życiu i odkryła, że miłość ojcowska nie jest jednak bezwarunkowa. Ciotka miała rację: ojciec powinien był ją o wszystkim uprzedzić, przygotować na tak wielką zmianę, on jednak, jak oznajmił swej siostrze po wyjeździe Exfordów, nie miał cza­ su, by zawracać sobie głowę dziecinnymi chimerami, a córka winna mu być wdzięczna za tak wspaniałą partię. - Tak też powiedziałam Bess - odrzekła ze smutkiem Ma­ ry Hamilton. - Ale to przecież jeszcze dziecko, a na doda­ tek z przyczyn dla mnie niepojętych, a których ona nie chce mi wyjawić, ten chłopiec wzbudził w niej wielką niechęć. Je­ stem tym zdziwiona, bo to młodzian wielkiej urody, a do tego dworski i obyty w świecie, powinna więc go raczej po­ witać niczym księcia z bajki, a nie zapałać do niego taką nie­ nawiścią. - Nienawiścią! - wrzasnął Robert Atherington, choleryk, który kochał swoją córkę, jednak nigdy nie był w stanie jej zrozumieć. A ponieważ ani on, ani jego siostra nie słysze­ li brutalnych słów Andrew pod adresem Bess, fakt, że ob­ darzyła go wyraźną niechęcią, po prostu nie mieścił im się w głowie. Uznali więc zgodnie zachowanie Bess za objaw

17 rozwydrzenia. - Nienawiścią - powtórzył hrabia. - Cóż, lady Elizabeth będzie musiała się nauczyć, jak tolerować swojego oblubieńca. Wróci on bowiem wkrótce i im szybciej Bess się z tym pogodzi, tym lepiej. Jednak lata mijały, a lord Exford nie wracał. Ojciec Bess zmarł na malarię, pozostawiając córkę panią na dworze Athe­ rington i wszystkich włościach, pod opieką męża siostry, lor­ da Hamiltona. Wkrótce jednak wuj Hamilton miał wypadek na polowaniu i został kaleką przykutym do łoża. Wówczas jedyną towarzyszką młodej dziedziczki została ciotka Ha­ milton. I jeśli Bess była królową Leicestershire, podobnie jak królowa Elizabeth królową całej Anglii, to jej ciotkę można było uznać za kogoś w rodzaju królowej matki. Z pomocą świetnie wyćwiczonej przez Roberta Athe­ ringtona służby, Bess prawdziwie po monarszemu rządzi­ ła swoim małym królestwem. Regularnie wysyłała mężowi sprawozdania dotyczące posiadłości - którą nawiedził tylko raz w swym życiu, by ożenić się z Bess - a także pieniądze potrzebne dla zachowania odpowiedniej pozycji na dworze. Wszystkie przesyłki kwitował sekretarz jej małżonka, nigdy on sam. Dla Bess więc Andrew Exford jakby nie istniał, nie miała też żadnej ochoty oglądać go kiedykolwiek na oczy. Wracając myślami do dnia ślubu, stłumiła westchnienie. Jakże inaczej wyglądałoby jej życie, gdyby wówczas nie usły­ szała słów oblubieńca. Wcale to jednak nie oznaczało, że nie odpowiadała jej obecna egzystencja. Wręcz przeciwnie. Bess nigdy się nie nudziła, zawsze miała wiele do zrobienia. Na­ uczyła się perfekcyjnie zarządzać dużym majątkiem i ocho-

18 czo wypełniała wszystkie obowiązki, które normalnie winien spełniać jej małżonek. A skoro spotkała go tylko raz, i to przed wielu laty, nie wiedziała, co to tęsknota, i miała jedy­ nie nadzieję, że Andrew nigdy już nie pojawi się w jej życiu, podobnie jak mąż jej dalekiej kuzynki, Lucy Sheldon. Przez wiele lat Bess nie spoglądała w lustro, a kiedy ciot­ ka mawiała: „Moja droga, z każdym dniem stajesz się pięk­ niejsza", kładła owe nieprawdopodobne stwierdzenia na karb zwykłej dobroci. Lady Hamilton z wiekiem złagodnia­ ła i wraz z Kirsty stworzyły zgrany duet pochlebczyń, jak często wypominała im to Bess. I nagle Drew Exford postanowił ją odwiedzić, oczywiście, jeśli wierzyć jego słowom. Nie ma sensu na zapas się zasta­ nawiać, jak powinna go powitać. - Będę się martwić, gdy się pojawi - powiedziała do siebie. - Do diaska, Philipie, czemu, tak jak ty, nie mogę żyć nie- obarczony troskami, wolny od zobowiązań? Drew Exford wycierał się energicznie ręcznikiem po wy­ czerpującej partii tenisa z Philipem Sidneyem, swoim naj­ lepszym przyjacielem od czasu, gdy razem wyruszyli na ob­ jazd Europy, co miało miejsce wkrótce po ślubie Drew. - Nieobarczony troskami? - uśmiechnął się smętnie Phi­ lip. - Mylisz się, i to bardzo. Troskam się od chwili, gdy kró­ lowa zagrała w barwach Oksfordu przeciwko mnie. Zamar­ twiam się, popadłem bowiem w niełaskę, bo wyjawiłem, jak bardzo nie podoba mi się myśl o ewentualnym małżeństwie naszej pani z francuskim księciem d'Alenconem. Postanowi-

19 łem nawet oddalić się do mojej posiadłości. Może wybrałbyś się ze mną do Wilton? Powietrze tam wonne, wprost wy­ marzone dla poezji. Cóż jednak trapi ciebie? Przecież nadal się cieszysz względami królowej, jesteś panem swojego losu, możesz robić, co ci się żywnie podoba. Drew skrył twarz w ręczniku. Philip był wspaniałym czło­ wiekiem, piekielnie dumnym, jednak o złotym sercu i łagod­ nym usposobieniu. - Jeśli chcesz wiedzieć, zazdroszczę ci kawalerskiego stanu. - Co takiego? - Philip nie był pewien, czy się nie przesły­ szał. - Sądziłem, że i ty jesteś kawalerem. Ja natomiast zaczy­ nam ubolewać nad swoją bezżennością. - Ożeniono mnie pospiesznie dziesięć lat temu, przed na­ szym wyjazdem do Europy i tymi wszystkimi swawolami w Paryżu. - Zawahał się, po czym wyznał cichym głosem: - Od tamtej pory nie widziałem mojej żony. - Minęło dziesięć lat, a ty jej nie odwiedziłeś?! To niewia­ rygodne. Czemu tak postąpiłeś? Można się było spodziewać krytycznej reakcji Philipa. Młody Sidney wielbił i szanował kobiety. Wszystkie roman­ se utrzymywał w sekrecie - wprost słynął z dyskrecji - a jego galanteria wobec pięknej płci była wręcz przysłowiowa. - Miała wówczas zaledwie dziesięć lat - powiedział Drew takim tonem, jakby się usprawiedliwiał, chociaż tak naprawdę nie wiedział, dlaczego to robi. Nie mógł wyznać Philipowi, że od jakiegoś czasu zaczęło go nużyć dotych­ czasowe życie i pokątne romanse. Że niekiedy śnił o dziec­ ku, które poślubił. Dziwne były to sny, pojął bowiem za

20 żonę małą dziewczynkę, która jednak przez te lata prze­ obraziła się w kobietę i mogła zostać matką jego dzieci. Wuj ostatnio zaczął mu wypominać, że nadszedł czas, by zadbać o przedłużenie rodu. - Nie przypadłem jej do gustu - rzucił wojowniczo, czując gniew na widok uniesionych w zdziwieniu brwi Philipa. - A poza tym... - urwał gwał­ townie. Nie mógł powtórzyć owych skandalicznych słów, które tuż przed ślubem wyrwały mu się w wielkiej despe­ racji: „Wielkie nieba, drogi wuju Henry, małpę znalazłeś mi na żonę!". Co z tego, że nadal tak sądził? Przytaczanie ich byłoby wielkim grubiaństwem. - I pomyśleć, że przez te wszystkie lata, gdy zabawiałeś się w Europie, żeglowałeś po Atlantyku i wyprawiałeś do Francji z tajnymi misjami dyplomatycznymi, które zlecał ten stary lis, Walsingham, ja uważałem cię za kawalera! Jaka była ta twoja wybranka, której nie przypadłeś do gustu? Dotąd ży­ łem w przekonaniu, że królowa, a z nią cały świat, przepada za Drew Exfordem. - Cóż, ona mnie nie polubiła. A jaka była? Ciemnowłosa. Pamiętam, że w czasie weselnego bankietu prawie nic nie jadła, za to co i rusz posyłała mi bazyliszkowe spojrzenia. Zdawało mi się, że oto mam przed sobą dziecko Gorgony, które swoim wzrokiem zamierza obrócić mnie w kamień. - A czy spałeś w jednym łożu z tą małą Gorgoną? - Zwyczajowo, z wałkiem między nami. Odwróciła się do mnie plecami i nie zaszczyciła więcej spojrzeniem. Za co dziękowałem losowi, nie należała bowiem do pięknych. - Biedna mała! Jakżeż musiała czuć się odrzucona! - ze

21 szczerym współczuciem zawołał Philip. - A gdzież ona teraz przebywa? Chyba to ci wiadomo. Ostatnie zdanie Philip wypowiedział wyjątkowo ostrym tonem, jasno dając do zrozumienia, że w jego mniemaniu rola, jaką w tej smutnej historii odegrał Drew, nie zasługi­ wała na uznanie. - W posiadłości Atherington, w Leicestershire. Jej ojciec zmarł kilka lat temu; pod moją nieobecność jej wuj spełnia rolę opiekuna. Postąpił nerwowo kilka kroków, po czym powiódł wzro­ kiem po kortach tenisowych, wypielęgnowanych trawni­ kach i kwiatowych klombach. Wciąż pamiętał gniew, jaki go rozsadzał podczas tamtej nieszczęsnej ceremonii. Wuj bez ostrzeżenia wrobił go w małżeństwo i jeszcze oczekiwał wdzięczności. Andrew zaś tak naprawdę nie czuł złości aż do chwili, gdy w kaplicy ujrzał swoją przyszłą żonę. Najgorsze uczucia ogarnęły go jednak wtedy, gdy leżał w wielkim łożu ze swoją oblubienicą. Dali mi dziecko za żo­ nę, myślał z wściekłością, którego jeszcze nie mogę tknąć. Co gorsza - dziecko, które nigdy mi się nie spodoba i któ­ re mnie nie znosi, bo jakimś cudem musiało usłyszeć, jak je nazwałem. Leżąc, poprzysiągł sobie, że za dwa dni wyruszy do Lon­ dynu i powróci do normalnego życia na dworze, a tę małp­ kę pozostawi pod opieką ojca aż do czasu, gdy będzie mógł z nią obcować jak z żoną. I nigdy nie przyjedzie do środko­ wej Anglii, poza tym jednym razem, w dalekiej przyszłości, kiedy tu się zjawi, by spłodzić dziedzica.

22 Teraz, kiedy już skończył dwadzieścia sześć lat, nadszedł ów stosowny moment. Teraz też coś go zmuszało do roz­ pamiętywania wydarzeń, o których dotąd wolał nie pamię­ tać. Bo ilekroć przypominał sobie o owym żałosnym ślubie, ogarniały go smutek, złość i wstyd za własne zachowanie. Na skutek przyjaźni z Philipem Sidneyem patrzył na siebie sprzed dziesięciu lat jak na egoistycznego barbarzyńcę, i nie tylko dlatego, że tak brzydko potraktował swoją żonę. Preux chevalier - rycerz bez skazy - tak swego czasu na­ zwał kpiąco Philipa (który jeszcze nie został pasowany na rycerza), ale w gruncie rzeczy zazdrościł mu dworskich ma­ nier i subtelności. - Cóż mogę zrobić? - stwierdził ponuro, cały czas czu­ jąc na sobie wzrok przyjaciela. - Przecież nie zdołam cofnąć czasu, zmienić przeszłości... - Nie. - Philip wreszcie się uśmiechnął. - Ale przed to­ bą przyszłość, możesz więc wiele naprawić. Tą myślą sam się pokrzepiam każdego dnia. Starzejemy się, Drew. Nie je­ steśmy już beztroskimi młokosami. Ja muszę się ożenić, ty zaś powinieneś jak najszybciej pojednać się z żoną, a także z własnym sumieniem. Mężczyzna, który pisze sonety do wyimaginowanych piękności, powinien stworzyć przynaj­ mniej jeden dla własnej żony. - Daj spokój! - Drew parsknął śmiechem. - Przecież wiesz, że sonety pisze się dla pięknych kochanek, nie dla żon. Ale rozumiem, co masz na myśli. - To doskonale. - Philip otoczył ramieniem przyjacie­ la, gdy schodzili z kortu. - I pamiętaj, że musisz koniecznie

23 odwiedzić mnie w Wilton. To po drodze do twojego domu w Somerset. Zatrzymaj się u mnie na czas jakiś, będę się czuł zaszczycony. - Może rzeczywiście cię odwiedzę - odparł Drew, ściąga­ jąc brwi na widok pazia, który zmierzał w ich stronę z listem w ręku, przeznaczonym albo dla niego, albo dla Philipa. Chłopiec wyciągnął pergamin w stronę Drew. - Od mojego pana, sir Francisa Walsinghama - oznajmił piskliwym, dziecinnym głosem. - Lord oczekuje natychmia­ stowej odpowiedzi. Drew złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem treść. - Odpowiedź nie nastręczy żadnych problemów - odparł pogodnie. - Powiedz sir Francisowi, że Andrew Exford dzię­ kuje mu za zaproszenie i że z największą przyjemnością zje z nim kolację. Philip spoglądał w zamyśleniu za odbiegającym truchtem paziem. - Cóż - uśmiechnął się szeroko - jeżeli Walsingham wie, że jesteś żonaty, to jedno jest pewne: nie zaprasza cię na ko­ lację, by wyswatać ze swoją córką, która, notabene, też jesz­ cze jest dzieckiem! Drew puścił tę uwagę mimo uszu, podejrzewał bowiem, że sir Francis zamierza mu zaproponować coś zupełnie in­ nego. Coś, co będzie wymagało jego podróży do środkowej Anglii, którą przeklął, i do żony, którą opuścił dziesięć lat temu.

Rozdział drugi - Nie zamierzam ani chwili dłużej siedzieć w czterech ścianach, ciotko. Kazałam Tibowi osiodłać Tytusa. Pojadę do domku myśliwskiego i zjem coś na świeżym powietrzu. Dzień jest zbyt piękny, żeby tkwić w domu. Mary Hamilton uniosła w zdumieniu brwi. Niespożyta energia Bess zawsze przyprawiała ją o zawrót głowy. Tego ranka miała wrażenie, że zaraz zemdleje, gdy ujrzała swoją bratanicę w brązowej sukni z grubej, zgrzebnej tkaniny, się­ gającej ledwie połowy łydek, spod której wyłaniały się bu­ ty do konnej jazdy, może odpowiednie dla stajennego, ale z pewnością nie dla szlachetnie urodzonej damy. - Czy musisz pokazywać się w okolicy ubrana jak córka dzierżawcy, moje drogie dziecko? To doprawdy nie przystoi lady Atherington. Gdybyś przypadkiem się natknęła... Nie zdołała powiedzieć więcej, ponieważ zniecierpliwio­ na Bess, bijąc szpicrutą po wzbudzających zgrozę ciotki bu­ tach, przerwała jej: - Kogo na terenie mojej posiadłości mogłoby obchodzić,

25 czy jestem odziana jak królowa, czy jak jej służąca? Wygod­ nie mi w tym stroju, nie zamierzam też udawać, że należę do dworskiej świty. Każdy w tych stronach doskonale wie, kim jestem, i będzie mnie traktować z należytym szacunkiem. Na nic dalsza dyskusja, od dnia swego ślubu Bess zawsze stawiała na swoim. Mary Hamilton westchnęła i podeszła do wysokiego okna, wychodzącego na podjazd i leżący w od­ dali las Charnwood. Wkrótce ujrzała, jak bratanica kłusuje w tamtą stronę w towarzystwie Tiba i Rogera Jacksa, koniu­ szego dworu. Oby wreszcie pojawił się jej zbłąkany mąż! Już on by ukrócił samowolę tej dziewczyny, dopilnował, żeby nosiła się i postępowała odpowiednio do swego wysokiego stanu. Bess zachowywała się jak chłopak, którego tak wyglądał jej zmarły ojciec, i tylko Bóg jeden wie, do czego to wszystko może doprowadzić. Tymczasem Bess, podążająca żwawo w stronę odległego wzgórza, na którym stał myśliwski domek, również rozmy­ ślała o swoim nieobecnym mężu. Minął miesiąc od dnia, gdy dostała od niego list, on sam jednak się nie pokazał. Minia­ turę zawiesiła na niebieskiej wstążce i nosiła na szyi, gdy, dla sprawienia ciotce przyjemności, wkładała odświętne suknie w niedziele i święta. Od czasu do czasu spoglądała na „drobny konterfekt", jak go określił w liście. Twarz była o wiele bardziej wyrazista niż ta zapamiętana z dzieciństwa. Jeśli malarz wiernie oddał podobieństwo, włosy lorda Exforda zachowały swój ciem­ ny, niepokojący blask, oczy jaśniały błękitem, a usta nie były

26 już wygięte jak u Kupidyna, ale układały się w zdecydowaną, prostą linię. Cóż, ostatecznie skończył dwadzieścia sześć lat, nie był więc dzieckiem. Bess poczuła nagłą ciekawość. Na ja­ kiego wyrósł człowieka? Czy zepsuty chłopiec - bo nie ule­ gało dla niej wątpliwości, że wówczas był zepsuty - wyrósł na zepsutego mężczyznę? Zbliżyli się do niewielkiej baszty, która pełniła rolę domku myśliwskiego. Budowla wyraźnie migotała pośród drzew, bo na terenie Atherington las Charnwood nie był już gęstym borem, jak za czasów przodków Bess, którzy urządzali tu kil­ kudniowe łowy i kładli pokotem mnóstwo dorodnych zwie­ rząt. Obecnie Charnwood ustępował miejsca żywopłotom, którymi nagminnie grodzono wioski, oraz zielonym pastwi­ skom pełnym leniwie pasących się krów i owiec. Do znacz­ nego przetrzebienia lasu przede wszystkim doprowadziło wypalanie węgla drzewnego, tańszego i popularniejszego od kopaliny wydobywanej z szybów, swoje dołożyły też jelenie, które objadały z kory te nieliczne drzewa, które pozostały po węglarzach. - Czy życzysz sobie jeść w baszcie, czy na świeżym powie­ trzu, panienko? - spytał Tib. Bess pozwalała mu tak familiarnie się do siebie zwracać, bo był jej nieodłącznym towarzyszem zabaw w dzieciństwie, chociaż reszta służby tytułowała ją zawsze „lady Bess". Tole­ rowanie takiej poufałości w kontaktach ze sługą było kolej­ nym przedmiotem utyskiwań ciotki Hamilton. - Ostatecznie - ucięła dyskusję Bess - powinno się do mnie zwracać milady Exford, bo i tak wszystkie inne formy

27 są błędne. Mnie jednak nie zależy na jego nazwisku, dlatego niech mnie nazywają, jak chcą. Mary Hamilton doskonale wiedziała, do kogo odnosi się owo „jego", szybko więc zamknęła usta. Tak zresztą kończyła się większość rozmów z Bess. - Na powietrzu - odpowiedziała Tibowi - u stóp wzgórza. Wuj Hamilton opowiadał, że królowa często jada na łonie natury, postąpię więc tak samo. Jedyne, czym moja uczta bę­ dzie się różnić od uczt królowej, to brak dworzan. Tib uśmiechnął się od ucha do ucha. - Ja i Roger będziemy twoimi dworzanami, panienko. - Robisz się impertynencki, chłopcze - warknął Roger - i coraz częściej się zapominasz. Rety, zabieranie Rogera to niczym zabieranie ciotki! - sarknęła w duchu. Też nieustannie przypominał Bess o jej wysokiej pozycji. Zdusiła jednak irytację, uśmiech­ nęła się ciepło i zajrzała do koszyka z prowiantem. Na białej serwecie ułożono kawałki pasztetu, kilka pieczo­ nych udek kurcząt, ser i chleb, a także słodkie ciasteczka i wino w skórzanym bukłaku. Doprawdy zacna przekąska, przygotowana pieczołowicie w kuchni. Służba przepada­ ła za Bess i starała się jej dogadzać na wszelkie możliwe sposoby, zgodnie bowiem twierdzono, że jest hojną panią o dobrym sercu. - Jedzenie na świeżym powietrzu zawsze smakuje lepiej niż w czterech ścianach - zauważyła z ustami pełnymi sera i chleba. - Podobnie jak wino. - Rzuciła okruchy i resztki pasztetu dwóm potężnym wilczarzom, które także zabrała

28 na przejażdżkę, po czym położyła się na trawie i westchnęła: - Co za cudowny spokój. Ledwie wypowiedziała te słowa, a tak zachwalaną przez nią ciszę gwałtownie przerwał tętent kopyt cwałującego mię­ dzy drzewami czarnego, szlachetnego rumaka. Koń rzucał głową i parskał głośno, z pyska toczyła się piana. Musiał się czegoś bardzo wystraszyć, ale jeździec - wysoki, młody męż­ czyzna - powoli odzyskiwał nad nim panowanie. I wszystko z pewnością zakończyłoby się szczęśliwie, gdyby wierzcho­ wiec nie zawadził kopytem o króliczą norę. Zaskoczony na­ głym szarpnięciem jeździec przeleciał nad głową konia i pół­ przytomny wylądował niemal u stóp Bess. Ona i jej sługi zerwali się na równe nogi, uwiązane do pobliskich drzew konie zaczęły rżeć i wierzgać, a psy ujadać ogłuszająco. Jeden z nich, Pompejusz, doskoczył do zamroczonego mężczyzny i zaczął go lizać po twarzy, drugi, Krassus, popę­ dził za spłoszonym rumakiem, który zniósł wypadek o wie­ le lepiej od swojego pana i pocwałował na oślep przed sie­ bie. Roger wskoczył na swojego konia, by dogonić czarnego wierzchowca, zaś Bess i Tib, za przykładem Pompejusza, za­ interesowali się nieznajomym, który już próbował usiąść. Bess przyklęknęła obok niego, więc kiedy, wciąż jeszcze otumaniony, odwrócił się w jej stronę, mogła mu uważnie spojrzeć w twarz. Czy to możliwe? Ależ tak! Nie ulegało najmniejszej wątp­ liwości, że oto miała przed sobą swojego niewidzianego od dziesięciu długich lat męża! I to nie w miniaturze, ale natu-