Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Maxwell Cathy - Pojednanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Maxwell Cathy - Pojednanie.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 120 osób, 78 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 127 stron)

1 Cathy Maxwell Pojednanie

2 1 Rzekł: Ten ci zdrowy chwat, Którego oblubieńcem zwą? Rzekł: Ten ci zdrowy chwat, Co umie igrać z panną swą? „Zielone zaślubiny” Craige Castle, Wschodnia Anglia, 1806 - Nie chciał się ze mną żenić - powiedziała cichym, smutnym głosem Mallory Edwards Barron, siedząc na krześle przy toaletce - To było widać. Głęboko zaczerpnęła tchu i spojrzała w lustro; napotkała wzrok matki. Miała nadzieję, że lady Craige będzie innego zdania. Przez moment Mallory widziała w oczach matki odbicie własnych obaw, lecz już po chwili lady Craige nerwowo zatrzepotała rzęsami; przestała szczotkować włosy córki i ścisnęła ją w pocieszycielskim geście. - Co ty opowiadasz? John Barron na pewno chciał się z tobą ożenić. Rozmawiały szeptem, zdając sobie sprawę z obecności dwu służących, sprzątających po kąpieli Mallory. Drzwi na korytarz to otwierały się, to zamykały; dobiegał zza nich szmer rozmów gości w jadalni, przerywany wybuchami śmiechu. - Wczoraj wieczorem słyszałam, jak kłócił się ze swoim ojcem w bibliotece. Odniosłam wrażenie, że John przed przyjściem tutaj w ogóle nie wiedział, że ma się żenić. Czy to możliwe? Dlaczego ojciec powiedział mu dopiero w przeddzień ślubu, że znalazł dla niego kandydatkę na żonę? - Mallory, gdzie się podziała twoja wyobraźnia, twój rozsądek? Jakie to ma znaczenie, kiedy John dowiedział się, że ma się ożenić? Liczy się tylko nasz dom, zamek Craige, a dzięki temu małżeństwu w przyszłości zostaniesz jego panią. Ale najpierw twoje małżeństwo z Johnem Barronem musi zostać skonsumowane.

3 Mallory poczuła ucisk w żołądku. - Przecież w czasie uczty weselnej prawie w ogóle się do mnie nie odzywał. Delikatny uścisk dłoni matki na ramieniu przypomniał Mallory, że nie są same. Sally, młoda dziewczyna ze wsi, która została najęta, by tego wieczoru pełnić rolę służącej Mallory, wróciła do pokoju i pracowicie ścieliła bogato rzeźbione elżbietańskie łoże z baldachimem, zajmujące znaczną część pomieszczenia. Rodzice Mallory przypieczętowali swe małżeństwo na tym łożu, przed nimi uczynili to ich rodzice, a jeszcze wcześniej - dziadkowie. A teraz ona miała położyć się na nim z mężczyzną, którego prawie w ogóle nie znała, by uczynić zadość tradycji i zyskać prawo do tytułu pani zamku Craige. Od czasów Wilhelma Zdobywcy, który ofiarował ten zamek Mallardowi, zaufanemu przyjacielowi i powiernikowi, każda panna młoda z rodziny Craige spędzała noc poślubną w tej komnacie. Jutro rano ksiądz, matka Mallory i jej nowy teść, sir Richard Barron, który odziedziczył tytuł jej ojca, wicehrabiego Craige, przyjdą tu i obejrzą prześcieradło, sprawdzając, czy są na nim ślady krwi, dowód, że Mallory Craige była dziewicą. Od tej chwili ona i jej mąż, John Barron, będą uznani za prawdziwie poślubionych przed Bogiem i przed ludźmi. Następnie prześcieradło zostanie wywieszone za oknem komnaty i w całej parafii rozpocznie się świętowanie. Mallory drżącą ręką sięgnęła po kryształowy kieliszek z winem, stojący na toaletce. Unikała spoglądania w lustro. Dziewicza biel wdzięcznej koszuli nocnej pozbawiła twarz wszel kiego koloru, podkreślając sińce pod oczami. Minął zaledwie miesiąc od śmierci ojca po długiej chorobie - miesiąc, który tak bardzo zmienił życie Mallory. - Moja koszula powinna być czarna - powiedziała niemal szeptem. - Sally, chciałybyśmy zostać same - zwróciła się lady Craige do służącej. - Sama zajmę się córką. - Dobrze - odparła cicho służąca, dygnęła i ruszyła do drzwi, lecz po chwili przystanęła. - Jeśli mogę coś powiedzieć, panienko Mallory, to moja matka i ja życzymy panience dużo szczęścia na nowej drodze życia i chcemy, żeby panienka wiedziała, że wszyscy we wsi śpią spokojniej, wiedząc, że to panienka będzie panią zamku. Mallory zmusiła się do uśmiechu. - Dziękuję, Sally. Dziewczyna przekręciła gałkę u drzwi. - Jesteśmy też bardzo radzi, że panienka będzie miała takiego silnego, przystojnego mięsa. - Zaróżowiona z emocji służąca wyszła z pokoju. - Wygląda na to, że przyjęcie weselne jest całkiem udane - powiedziała cicho Mallory. Ceremonia ślubna była bardzo skromna ze względu na żałobę w rodzinie, lecz sądząc z od głosów dochodzących z sali jadalnej, goście dobrze się bawili. Lady Craige nie odpowiedziała. Usiadła obok Mallory, wyjęła z jej rąk kieliszek, postawiła go na toaletce i delikatnie pogładziła dłonie córki. - Masz takie zimne palce. - Ujęła je pieszczotliwie. - Uwierz mi, naprawdę nie ma się czego bać. - Chciałabym już mieć to za sobą. Nie chciałam za niego wychodzić. Nie teraz. Upłynęło tak niewiele czasu od śmierci ojca. Rysy twarzy lady Craige złagodniały. Delikatnie odgarnęła niesforny kędzior z twarzy Mallory i założyła go jej za ucho. - Wszystkie panny młode są niespokojne. Małżeństwo to ważny krok. Wierz mi, ja też bardzo bałam się pierwszej nocy z twoim ojcem. - Dlaczego nie mogłam tak po prostu odziedziczyć Craige Castle? To niesprawiedliwe, że aby zachować prawo przysługujące mi z tytułu urodzenia, muszę wyjść za syna dalekiego kuzyna, który odziedziczył zamek po moim ojcu. - Mallory wysunęła dłoń z uścisku matki i wstała. Jej wzrok padł na łoże - skropiona różanym zapachem kołdra była zapraszająco od chylona. Pomieszczenie wydało jej się nagle duszne, ciasne. Otworzyła okno, wpuszczając do środka wiosenne powietrze, tchnące obietnicą deszczu. Tej nocy na niebie nie było księżyca ani gwiazd. Przez chwilę Mallory miała wrażenie, że dookoła panuje pustka. Odwróciła się i spojrzała na matkę. - Przyszłam na świat jako dziedziczka tego zamku - powiedziała zuchwale. – Przecież John Barron nie ma pojęcia o ludziach, którzy zarabiają na utrzymanie dzięki naszej rodzinie. Czy, na przykład, wie o tym, że Sally jest jedyną opiekunką kalekiej matki? Czy potrafi obliczyć zysk z buszla ziarna, czy rozumie konieczność stosowania płodozmianu? - Wątpię, czy John ma pojęcie o czymkolwiek, co wykracza poza ramy jego studiów - odpowiedziała lady Craige. - Będziesz musiała nauczyć go wielu rzeczy. I nie zapominaj, że dzięki temu małżeństwu spełniamy najgorętsze życzenie twojego ojca... żeby któregoś dnia twoje dzieci odziedziczyły ten zamek. Mallory ukradkiem spojrzała na łosie. - Mamo, nie mam jeszcze siedemnastu lat. - Będziesz miała za miesiąc. - Lady Craige wstała. - Ach... dziecinko, jesteś naszą jedyną nadzieją. Gdybym mogła cię uchronić przed wyjściem za mąż w tak młodym wieku, a jednocześnie zatrzymać Craige

4 Castie, na pewno bym tak postąpiła. W każdym razie John jest doskonałą partią. Rodzina Barronów jest niewyobrażalnie wręcz bogata, a pewnego dnia cały majątek przejdzie w ręce Johna. Już dziś ma wspaniałe dochody dzięki krewnym ze strony matki. Mallory, jesteś bardzo bogatą kobietą. - A co z moimi marzeniami? Myślałam, że pojadę w sezonie do Londynu, tak jak Louise - powiedziała dziewczyna, mając na myśli Louise Haddon, swoją najlepszą przyjaciółkę, która w połowie czerwca zamierzała udać się do stolicy. - Chciałam tańczyć... być adorowana... i się zakochać... - dodała cicho. - Mogłabyś uczestniczyć w tysiącu sezonów i nie znaleźć tak doskonałego kandydata na męża. A poza tym twoje marzenia się spełnią, tyle że jako mężatka będziesz przeżywać wszystko z większym spokojem. Oczywiście z powodu żałoby nie możesz natychmiast jechać do Londynu, ale lord Barron obiecał, że za rok przedstawi cię na dworze. Mallory popatrzyła na obrączkę wysadzaną szafirami i brylantami, którą John rano włożył jej na palec. Szafiry miały kolor jego oczu. Kiedy wczoraj po południu po raz pierwszy zobaczyła Johna, wydał jej się ucieleśnieniem marzeń o idealnym mężczyźnie. A przecież ze względu na pośpiech, z jakim nowy wicehrabia Craige nalegał, by syn się ożenił, i na gwałtowność, z jaką wraz z matką została zmuszona do poparcia jego woli, gdy śmierć ojca zostawiła je bez środków do życia, podejrzewała, że z Johnem musi być coś nie tak. Przypuszczała, że będzie szpetny, gruby, ociężały umysłowo, a może nawet ułomny. Tymczasem został jej przedstawiony wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o niepokojącej urodzie, jakby żywcem przeniesiony z romansów, w dodatku jedynie o trzy lata od niej starszy. Jakby czytając w jej myślach, lady Craige powiedziała: - Poza tym John jest niezwykle przystojny. Mallory uniosła wzrok. - Prawdę mówiąc, jest dużo atrakcyjniejszy niż ja. - Mallory! Jak możesz mówić coś takiego? Jesteś uroczą młodą kobietą. - Och, mamo. - Mallory krytycznym wzrokiem przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. - Mam zbyt wystający podbródek, zbyt pełne wargi i za małe oczy. - Masz piękne oczy. - Kiedy się śmieję, robią się z nich szparki. No, a do tego te moje włosy. - Mallory przeczesała je palcami. - Są strasznie niesforne i mają nieciekawy kolor. - Nieprawda. Włosy są twoją największą ozdobą... - Tak, tak. Lady Craige nie zwróciła uwagi na ironiczny ton głosu córki. - Ich kolor wcale nie jest nieciekawy. Są gęste i mają jasne pasemka. - Ale nie są jasne. - Jesteś bardzo podobna do siostry twego ojca, Jennifer. Była wspaniałą kobietą. Masz jej urodę, wdzięk i temperament. - Wcale nie jestem ładna, mamo... i mam piegi. Lady Craige położyła rękę na ramionach córki. — I z piegami jesteś piękna. Pamiętaj, że rozkwitasz i jeszcze się zmieniasz, kochanie. Poczekaj kilka lat. Kobiety z rodziny twojego ojca pięknieją z wiekiem. - Pochyliła głowę tak, że zetknął się czołami. - Wiem, że trudno ci się pogodzić z tym małżeństwem. Byłoby znacznie lepiej, gdybyście mieli czas lepiej się poznać... ale, Mallory, czasami życie nie układa się tak, jakbyśmy sobie życzyli. - Wolałabym, żeby nie był taki... - Dziewczyna urwała, wyraźnie zakłopotana. - Przystojny - dokończyła za nią lady Craige. - Mallory, John Barron może sobie być bardzo urodziwy, ale tak jak wszyscy ma swoje wady. Nie zapominaj o tym. Jego wygląd nie może cię onieśmielać. - Zrobiła pauzę i po chwili namysłu dodała: - Podoba m się jego głos. Ma bardzo ładne brzmienie, nie uważasz? To prawda, pomyślała Mallory. Chociaż był jeszcze bardzo młody, miał głos dojrzałego mężczyzny. Intrygująco chrapliwy i głęboki, wzbudzał w niej nieznane dotąd uczucia. Kiedy tego ranka stała obok Johna przed wielebnym Sweeneyem, słuchając, jak składa przysięgę małżeńską, po raz pierwszy od śmierci ukochanego ojca nie czuła się tak rozpaczliwie samotna. Jeszcze raz spojrzała na łoże, tym razem wyczekująco. A jednak z tym małżeństwem coś było nie tak. - Jakie wady masz na myśli, mamo? Dlaczego się ze mną ożenił? Przecieżw swoim czasie i tak odziedziczyłby Craige Castle. Mógł poślubić każdą kobietę, którą chciał, a jednak jego ojciec nalegał, żebyśmy się pobrali. Lady Craige posmutniała. Zanim się odezwała, dłuższą chwilę bawiła się niebiesko-złotymi wstążkami koronkowego czepka. - Ach, to tylko plotka. Mallory z przerażeniem pomyślała, że jej podejrzenia nie były bezpodstawne. - Jaka plotka?

5 Pukanie do drzwi łączących sypialnię z olbrzymim salonem przyprawiło obie kobiety o palpitacje serca. John! Zapewne opuścił przyjęcie wkrótce po ich wyjściu i przygotowywał się do nocy poślubnej w sąsiednim pokoju. Czyżby już był gotowy? Och, nie! Mallory miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi. Lady Craige podeszła do drzwi i nieznacznie je uchyliła. - Tak? Mallory dostrzegła kamerdynera męża. - Pan pyta, czy panna młoda jest już gotowa. Mallory poczuła, że kolana robią jej się miękkie. Usiadła na łóżku, lecz po chwili gwałtownie zerwała się na nogi. To było ostatnie miejsce, w jakim w tej chwili chciała się znaj dować. Podeszła do okna i zapatrzyła się na ciemne niebo. - Panna młoda prosi jeszcze o kilka minut - usłyszała spokojny głos matki. Kilka minut! I roku byłoby za mało! Lady Craige podała jej kielich. - Napij się wina. Zaraz przestaniesz się bać - Pogładziła córkę po głowie. - Pożycie małżeńskie to naprawdę nic strasznego. Popijając małymi łyczkami mocne wino, Mallory zastanawiała się, czy aby na pewno matka ma rację. Zaledwie przed dwoma dniami lady Craige uświadomiła córce, na czym polegają małżeńskie obowiązki. Nawet dla Mallory, która od dzieciństwa obserwowała zwierzęta gospodarskie, informacja o tym, co dzieje się pomiędzy mężczyzną a kobietą, była szokująca. Do tej pory prowadziła ciche, spokojne życie i teraz myśl o tym, że ludzie tak niewiele różnią się od zwierząt, przepełniała ją strachem. Wciąż nie była pewna, jak to ma wyglądać, ale nie miała odwagi wypytywać o szczegóły. W tej chwili takie pytanie nie przeszłoby jej przez gardło. Gotowa była zrobić wszystko, byle tylko odwlec to, co i tak było nieuchronne. - Więc co głosi ta plotka na temat Johna Barrona? Lady Craige pokręciła głową. - Nie unikniesz przeznaczenia, dziecinko. - Ale mogę je odłożyć na później - odparła Mallory. Nagle poczuła się dziwnie bezbronna. - Poza tym to, że go nie znam, czyni wszystko jeszcze trudniejszym. Czy to takie dziwne, że w takiej sytuacji zadaje te pytania? Lady Craige podprowadziła córkę do toaletki, posadziła na krześle i zaczęła jej czesać włosy. - Jest bękartem - powiedziała bez ogródek. Mallory zamrugała, jakby nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Lady Craige pokiwała głową i zniżyła głos do szeptu. - Jest owocem romansu, jaki jego szlachetnie urodzona matka miała z cóż, ludzie mówią, że jego ojcem był koniuszy. - Koniuszy?! Ale przecieżnazywa się Barron! Matka wydała przeciągłe westchnienie. - Mallory, im jesteśmy starsi, tym częściej przekonujemy się, że życie rzadko biegnie prostym torem. Znając sir Richarda, domyślam się, że duma kazała mu uznać Johna za syna... i oczywiście nikt nie ośmieliłby się nazwać Johna bękartem w obecności sir Richarda. Ma zbyt wielką władzę. Mówi się, że od narodzin dziecka sir Richard nie chciał już mieć z żoną do czynienia. - Skoro był tak wściekły, to dlaczego uznał Johna za swego syna? - Ponieważ każdy mężczyzna chce mieć dziedzica. - Głos lady Craige zadrgał ze wzruszenia i Mallory przy pomniała sobie, że miała młodszego brata, który umarł w kołysce. Mallory pozostał w pamięci jedynie mleczny zapach dziecinnego pokoju i smutna, cicha rozmowa dorosłych skupionych wokół kolebki. Ścisnęła dłoń matki. Przez chwilę pocieszały się nawzajem. Potem lady Craige powiedziała: - Sir Richard i jego żona przez wiele lat byli bezdzietni. John został poczęty w czasie, gdy sir Richard przebywał za granicą, a jego żona w Londynie. Wiedzą o tym wszyscy, którzy potrafią liczyć na palcach. Myślę, że sir Richard ma nadzieję, że dzięki temu małżeństwu towarzystwo będzie traktować Johna z większą przychylnością. W końcu nasza rodzina jest bez zarzutu. No i oczywiście w przyszłości John zostanie wicehrabią Craige. Mallory nie dała się przekonać. - Jestem pewna, że znajdzie się wielu świętoszków z zasadami, którzy nigdy nie wpuszczą Johna do swojego domu. - Obawiam się, że nie wpuszczą ani jego, ani ciebie. Mallory zesztywniała. Lady Craige spróbowała złagodzić wymowę swych słów.

6 - Ale tak postąpią jedynie nieliczni, ci, którzy i tak zadzierają nosa i patrzą na wszystkich z góry. Nie ma też sensu przejmować się zaproszeniami do salonów Almacka. Twój mąż jest bardzo bogaty i zachowamy nasz dom. - Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wszystkiego, zanim wzięliśmy ślub? - zapytała Mallory. - A czy to by coś zmieniło? Mallory wolno pokręciła głową. Ich sytuacja materialna była tak zła, że nawet wątpliwości co do pochodzenia Johna nie mogły stanowić przeszkody do zawarcia małżeństwa. Nie dano jej nawet czasu na żałobę, ponieważ sir Richard wkrótce miał objąć urząd gubernatora w Indiach i nie życzył sobie żadnej zwłoki. Pociągnęła spory łyk wina. Napięcie powoli ustępowało. Światło w pokoju wydało jej się dziwnie przytłumione. Lady Craige usiadła obok. - Postaraj się odkryć dobre cechy Johna, a będziesz szczęśliwa w małżeństwie. - Prawie w ogóle go nie znam. - Ale zrobiło na tobie wrażenie to, że studiował w AliSouls College. Mallory nie mogła temu zaprzeczyć. Sięgnąwszy po karafkę, lady Craige dolała wina do kieliszka córki i dodała: - Sir Richard ma wielkie ambicje względem Johna. Z koneksjami ojca, tytułem Craige i własną inteligencją, John bez wątpienia zajdzie daleko, pomimo wątpliwego rodowodu. Sir Richard chętnie widziałby Johna wspinającego się po szczeblach hierarchii kościelnej. No i musisz przyznać, że patrzy się na niego bez przykrości. Mallory uśmiechnęła się. - To prawda - przyznała niemal bezwiednie. - Może uda ci się pokochać go chociaż odrobinkę? Mallory spłonęła ognistym rumieńcem. - Widzisz?! - zawołała triumfalnie matka. - Wiedziałam, że ci się spodoba. Będę miała śliczne wnuki, które będziemy chować w Craige Castle. Po tych słowach matki Mallory duszkiem wypiła wino. - Uważaj - zwróciła jej uwagę lady Craige. - Nie jesteś przyzwyczajona do mocnych trunków. Poza tym muszę ci coś wyznać. Mallory opuściła rękę, w której trzymała kieliszek. - Po tym wszystkim, co tu usłyszałam? - Nagle kieliszek wydał jej się tak ciężki, że nie miała siły utrzymać go nawet w obu dłoniach. Co też się z nią działo? - Ciekawe, czego jeszcze się dowiem. - Wsypałam do wina środek nasenny. - Co?! Lady Craige wyjęła jej kieliszek z rąk, zanim resztka napoju wylała się na podłogę. - Obawiałam się, że to ci się nie spodoba. - To nie jest żart? Lady Craige pokręciła głową i ścisnęła ramiona córki. - Widzisz? Znów jesteś spięta. Mallory gwałtownie wstała. - Dlaczego to zrobiłaś? Lady Craige również wstała. Wydawała się zatroskana. - Czułam, że możesz mieć do mnie pretensje, ale zrobiłam to dla twojego dobra. Przedwczoraj byłaś tak przerażona tym, co usłyszałaś ode mnie na temat pożycia małżeńskiego, że... że postanowiłam ci pomóc. Wydawało mi się, że dzięki temu będzie ci łatwiej. Tak właśnie pomogła mi moja matka. Mallory dotknęła rękami policzków. Wiedziała już, że to nie dziewiczy wstyd sprawił, że są takie rozpalone. W tej chwili wydały jej się nieco odrętwiałe. Rozległo się pukanie do drzwi. Dziewczyna z przerażeniem popatrzyła na matkę. - Jak mogłaś...? - Chciałam tylko, żebyś się odprężyła. Nie przypuszczałam, że tyle wypijesz. Lady Craige postąpiła krok w stronę drzwi, lecz Mallory powstrzymała ją uniesieniem ręki. Ktoś znowu zapukał. Mallory opuściła rękę; złość na matkę zaczynała się ulatniać. - Musimy go wpuścić - powiedziała szeptem. - Jeszcze chwilkę - odezwała się donośnym głosem lady Craige. - Spojrzała na córkę. - Nie, to ty go wpuścisz. Ja jużwychodzę. A teraz, szybko, do łóżka! Mallory wpadła w panikę.

7 - Nie jestem jeszcze gotowa! - Strach sprawił, że przestała odczuwać ociężałość. - Powinnam jeszcze zapleść warkocz. Zawsze splatam włosy na noc. - Ależ bardzo ładnie wyglądasz z rozpuszczonymi na ramiona. - Chcę mieć zaplecione - powiedziała Mallory lodowatym tonem. Nagle bardzo ważne stało się dla niej udawanie, że ta noc niczym się nie różni od innych. Tym razem lady Craige postanowiła nie spierać się z córką. Mallory szybko splotła długie włosy w prosty warkocz i związała go złotą wstążką. Lady Craige zamierzała zamknąć okno, lecz powstrzymał ją głos córki. - Wolę, żeby było otwarte. - Uznała, że świeże powietrze pomoże jej zwalczyć senność. Matka zastanawiała się przez chwilę, po czym wzruszyła ramionami i zajęła się rozpalaniem ognia w kominku. Gdy zapłonął, zdmuchnęła świece. - Co robisz? - zapytała Mallory. - Chcę, żeby pokój był przytulniejszy. - Lady Craige postawiła jedyną paląca się świecę na stoliku przy łóżku. - No, już czas. Głowa do góry. Mallory nie pozostało nic innego, jak wdrapać się na łoże. Materac ugiął się pod jej ciężarem. Różany zapach pościeli wydał jej się zbyt mocny, duszący. Jak w półśnie opadła na poduszki. Lady Craige pochyliła się nad nią i pocałowała w czoło. - Bądź dobrą żoną, a zobaczysz, że John będzie dobrym mężem. Musisz wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę, Mallory Przekonasz się, że miałam rację, mówiąc, że jutro wszystko będzie wyglądać lepiej. - Ruszyła do drzwi, łączących pokoje. Zapukała w nie raz, najwyraźniej dając sygnał, że wszystko jest w porządku, po czym wyszła drzwiami prowadzącymi na korytarz. Mallory została sama. Zaczął padać gwałtowny wiosenny deszcz, którego szum zagłuszył wszystkie odgłosy. Deszcz w dniu jej ślubu. Migoczący płomyk świecy koło łoża pozostawiał pokój w ciemności, ale klejnoty na jej ślubnej obrączce ze starego złota lśniły wspaniale w jego blasku. Gwałtowne pukanie, inne niż poprzednie, do ciężkich dębowych drzwi, wyrwało ją z zamyślenia. To mąż. Przez chwilę czuła paniczny strach. Zerwała się na nogi, mając ochotę schować się, uciec. Nie mogła jednak tego zrobić. Miała poczucie obowiązku, honoru, świadomość nieuchronności tego, co ma się stać. Nie może splamić rodowego nazwiska. Powoli usiadła na łóżku, otoczona miękkimi fałdami nocnej koszuli. Teraz była wdzięczna matce za to, że podała jej wino. Świat stracił dla niej nieznośne czarno-białe barwy. Złożyła ręce na kolanach. - Proszę wejść! Poruszyła się klamka u drzwi. Mallory wstrzymała oddech. Zaskrzypiały zawiasy. Słabe światło świecy przy łóżku nie sięgało tak daleko, lecz Mallory była pewna, że mężczyzna, którego poślubiła, jest już w pokoju. Wyczuwała jego obecność. Zniszczony dywan tłumił odgłos kroków. Gdy w końcu John wynurzył się z ciemności i wszedł w krąg światła, Mallory oniemiała - z zachwytu i strachu zarazem. John nie miał klasycznej urody. W rysach jego twarzy była jakaś chropowatość, cień niezależności nie pasujący do eleganckich salonów, co jednak czyniło go jeszcze atrakcyjniejszym. Gęste ciemne włosy nie były ułożone w obowiązującą fryzurę. Zaczesywał je gładko do tyłu i tylko jeden niesforny kosmyk opadał mu na czoło tuż nad okiem. Miał pełne, zmysłowe usta, a oczy barwy kobaltu odbijały światło świecy. Mallory nie potrafiła wyobrazić sobie tych szerokich ramion i wysokiej, szczupłej sylwetki w szacie duchownego. Profesja teologa wydawała się dlań za spokojna. Pomimo młodego wieku, ten mężczyzna aż za bardzo zwracał na siebie uwagę. Niepewnie dotknęła długiego warkocza. Powinna była zostawić rozpuszczone włosy. Teraz, kiedy mąż był w pokoju, z warkoczem czuła się głupio, dziecinnie. Nie miał już na sobie czarnego fraka i srebrzystej kamizelki z przyjęcia weselnego; ubrany był teraz jedynie w białą koszulę bez kołnierzyka, wypuszczoną na czarne spodnie. Był bez butów. Widok jego stóp sugerował pewną zażyłość i zmniejszał dystans między nimi. Dobrą chwilę patrzył na nią uważnie, po czym zapytał swoim charakterystycznym, nieco chrapliwym głosem: - Czy wiesz, co ma się zdarzyć między nami? Oblała się szkarłatnym rumieńcem. - Wiem - wyszeptała. - Wszystko mi wytłumaczono. Mam robić

8 to, o co mnie poprosisz. Przygarbił się, jakby ktoś złożył wielki ciężar na jego barki. Mallory przypomniała sobie, że w czasie przyjęcia John nie wypił ani kropli alkoholu i prawie nie tknął jedzenia. No, ale to samo można było powiedzieć o niej. Powoli, jakby podjął niezwykle ważne postanowienie, rozprostował ramiona. - Jesteś jeszcze taka młoda. - W przyszłym miesiącu skończę siedemnaście lat. Poza tym ty też nie jesteś jeszcze stary. Nie odpowiedział; cały czas bacznie się jej przyglądał. Czując skrępowanie, poruszyła się na łóżku. - Proszę... chciałabym już mieć to za sobą. Niech już będzie po wszystkim. Odsunął się od łoża. - Mallory, wcale nie musimy teraz tego robić. Możemy poczekać, aż lepiej się poznamy. Jej imię zabrzmiało w jego ustach niemal jak muzyka, lecz po chwili zrozumiała znaczenie tych słów. Nie chciał jej. Uważał, że jest nieatrakcyjna. Mallory była tego tak pewna, jakby czytała w jego myślach. Wino i napięcie pozbawiły ją typowego dla niej opanowania i w jej oczach pojawiły się łzy. Wyraźnie przerażony, ściągnął krzaczaste brwi. - Proszę... - powiedział nieomal z rozpaczą w głosie. - Ty mnie nie chcesz. - Uważam tylko, że lepiej będzie zaczekać, aż trochę wydoroślejesz. - Nie! - krzyknęła. - Jutro, kiedy moja matka, twój ojciec i wielebny Sweeney wejdą do tego pokoju, nasze małżeństwo musi już być skonsumowane. Tak każe tradycja. - Ale przecież dopiero się poznaliśmy. - Jestem twoją żoną. - Odczuwając skutki wypicia wina ze środkiem nasennym, Mallory bełkotliwie wypowiedziała ostatnie słowa. Ogarnęło ją błogie uczucie odprężenia, jakby wszystko działo się we śnie. Nie czuła już panicznego strachu. - Musimy to zrobić. Zaśmiał się gorzko i wymamrotał pod nosem, że jego ojciec jest większym draniem, niż przypuszczał. Nie zbiło jej to z tropu. - Nie wiem, co pocznę jutro, jeśli nie stanie się to, co ma się stać. To kwestia honoru - dodała cicho. Przez chwilę miała wrażenie, że zamierza się z nią spierać, i przyprawiło ją to o złość. Zawrzała w niej krew wojowników. Nie miała zamiaru uchybić swoim obowiązkom. W przypływie straceńczej odwagi stanęła na łóżku, zdjęła batystową koszulę nocną i odrzuciła ją na bok. Zapanowała pełna napięcia cisza. Onieśmielona tym, co przed chwilą zrobiła, Mallory obrzuciła Johna nieśmiałym spojrzeniem. Przyglądał się jej z nieprzeniknionym obliczem, lecz jego policzki ożywił rumieniec. Mallory zdawało się, że słyszy szybkie, głośne bicie jego serca. A może to jej serce tak waliło? Przywołała na pomoc całą swoją dumę. - Musimy to zrobić... teraz, dzisiaj. Z ulgą spostrzegła, że przytaknął. Opadła na kolana i odchyliła kołdrę, by zakryć nagość. Z radością znalazła się w pachnącej różami pościeli, ucieszona jej jedwabistością i miłym chłodem. John zaczął ściągać koszulę. Mallory przyglądała mu się z zafascynowaniem. Był silny, wspaniale umięśniony. Miał w sobie więcej z mężczyzny niż z chłopca, więcej z żołnierza niż ze studenta. Położył koszulę na brzegu łóżka. Ich spojrzenia się spotkały. Zacisnął usta; jej zainteresowanie wydało mu się trochę nie przyzwoite. - Czy świeca ma się palić? Poczuła ściskanie w gardle. - Chyba lepiej będzie ją zgasić. Podszedł do stolika i zdmuchnął świecę. W pokoju zapanowała ciemność, którą rozpraszał jedynie słaby blask ognia. Zapach gorącego wosku zmieszał się z zapachem chłodnego, wilgotnego powietrza zza okna. Trzasnęło polano w kominku. Mallory słyszała, jak John zdejmuje spodnie i rzuca je na krzesło. Uniósł kołdrę i położył się na łóżku. Materac ugiął się pod jego ciężarem. Długo leżeli, nie dotykając się, a gdy wreszcie otarł się o nią nogami, ich szorstkość uwypukliła różnice między nimi. Wycofał się, jakby to krótkie zetknięcie ciał wywarło na nim równie wielkie wrażenie jak na niej. Szczelnie otuliła się kołdrą i stłumiła ziewnięcie. Nie poruszali się, Mallory czuła coraz większą senność. - Co będziemy teraz robić? - zapytała szeptem, bojąc się, że lada chwila zaśnie. Otoczył ją ramieniem, chcąc ją przytulić. Zesztywniała. - Możesz się troszkę odprężyć? - usłyszała ciche pytanie. - Nie - odpowiedziała ledwo dosłyszalnie.

9 Odsunął się z jękiem; odległość między nimi wydawała się większa niż szerokość kanału między Anglią a Francją. Mallory zaczerpnęła tchu. Jeśli chce zostać panią Craige Castle, musi to teraz zrobić. - Możesz teraz spróbować. - Czy domyślał się, jak bardzo jest przerażona? - Zaraz się odprężę. John położył rękę na jej ramieniu. Jego palce były przyjemnie ciepłe. Powoli, delikatnie przesunął dłoń na jej pierś. Mallory drgnęła. - Przepraszam - wyszeptała. - Nie przepraszaj. - Był zły. Nie odezwała się. Poczuła piekące łzy pod powiekami. Nie była w stanie wypowiedzieć słowa tak, by nie brzmiały w nim skrępowanie i uraza. I wtedy właśnie ją pocałował. Był to jej pierwszy pocałunek, jakże inny od niewinnego cmoknięcia w policzek tego ranka przed ołtarzem, wymuszonego przez jego ojca. Zaskoczyła ją miękkość jego ust, którymi nakrył jej zaciśnięte wargi. Przytulił ją mocno. Nagość przestała ich krępować. Otarła policzek o jego wygolony, wyraźnie zarysowany podbródek. Delikatny cytrynowy zapach jego mydła do golenia zmieszał się z zapachem róż... i nagle wszystko wydało się łatwe i właściwe. Mallory powoli rozluźniła się, przytuliła. Poczuła się ciepło, bezpiecznie. Nagość nie była już dla niej przeszkodą... i wtedy nagle się odsunął. Uniosła brwi; chciała, żeby jeszcze raz ją pocałował, tym czasem, ku jej przerażeniu, otarł łzę z jej policzka. - Mallory... - Teraz. Proszę. - Ładunek emocjonalny ostatnich minut przyprawił ją o drżenie. Jeśli John zaraz nie przystąpi do działania, gotowa się skompromitować. Wyszeptał coś łagodnie, z zatroskaniem, lecz Mallory nie zwróciła na to uwagi. Była skupiona na tym, by jak najlepiej zastosować się do instrukcji matki - położyła się na plecach i rozchyliła nogi tak, by mąż mógł ją posiąść. Wsparł się na łokciu. Widziała nad sobą jego dużą sylwetkę i miała wrażenie, że się waha. Przeniosła wzrok na sufit, wparła się plecami w materac. Teraz była zadowolona, że matka dała jej środek nasenny. Chciała zapomnieć o swym upokorzeniu. Nigdy nie przyzwyczai się do oddawania się mężowi w taki sposób, nigdy. Położył się na niej, rozsunął jej nogi kolanem. Całkiem przyjemnie było czuć na sobie jego ciężar. A poza tym, o tak, czuła coś jeszcze. Jego męskość. Jak czystej krwi ogiery z hodowli jej ojca, był w pełni gotowy. Za chwilę będzie mieć ten akt za sobą i tradycji stanie się zadość. Mallory wpiła palce w miękki materac, zamknęła oczy i postanowiła, że nie będzie krzyczeć. Niezależnie od tego, jak bardzo będzie bolało, nie krzyknie. Poczuła miłą ociężałość, jej ruchy stały się wolniejsze, i z cichym westchnieniem ulgi zapadła w niepamięć. Gdy John chciał ją pocałować, nagle zorientował się, że świeżo poślubiona żona śpi w jego ramionach. Odsunął się i wsparty na łokciu zastanawiał się, co ma teraz zrobić. - Mallory - wyszeptał. - Mallory? Wymruczała coś, czego nie był w stanie zrozumieć, i skuliła się obok niego jak kociak. Jej skóra była cudownie ciepła i miękka. John delikatnie położył dłoń na biodrze żony. Zanim wszedł do tego pokoju, miał zamiar wyperswadować jej skonsumowanie małżeństwa tej nocy. Jednakże kiedy desperacko zdarła z siebie obszerną koszulę, natychmiast zapomniał o swoim postanowieniu. Nawet teraz był chętny i gotowy. Lecz jego żona była pogrążona w głębokim śnie. Wstał, nie wiedząc, co począć. Chłodne nocne powietrze przyprawiło go o dreszcz. Włożył spodnie i podszedł do kominka. Zapalił świecę i postawił na stoliku; płomyk oświetlił łóżko, na którym spała żona. Boże, była taka młoda i niewinna. Nie mógł obojętnie patrzeć na to szczupłe, długonogie ciało, nie podziwiać naturalnego kobiecego wdzięku. Mimo iż był wściekły na ojca, nie potrafił nie zachwycać się tą młodą kobietą, którą nakazano mu poślubić. Wszystkie wydarzenia związane ze ślubem i weselem przyjmowała ze spokojem i opanowaniem młodej królowej. Matka cały czas kręciła się wokół niej, ale niczego nie osiągnęła. Był pewien, że to Mallory wszystko zaplanowała. Nie zauważył na jej twarzy nawet cienia niepokoju w związku z małżeństwem aż do chwili, gdy zapłakała w jego ramionach. Te łzy wywarły na nim wielkie wrażenie. John nie miał złudzeń dotyczących swej życiowej pozycji. Był owocem braku roztropności samowolnej matki. Poniosła karę za swój brak rozsądku i została przez męża wygnana, zesłana w odległy i odludny zakątek

10 Anglii. Na palcach jednej ręki John mógłby policzyć, ile razy widział się z matką... Pielęgnował potem wspomnienia wszystkich tych wizyt. Wiedział jednak, że jest bękartem. Poznał prawdę, kiedy chłopcy w szkole zaczęli go okrutnie wyśmiewać. Być może jego ojciec wolał udawać, że tak nie jest, lecz John miał już serdecznie tego dosyć. Spojrzał na Mallory. Czy wiedziała? Czy to dlatego płakała? Ciężko opadł na krzesło. Zauważył karafkę i pusty kieliszek. Nalał sobie wina, pociągnął tęgi łyk i zakrztusiwszy się, gwałtownie wypluł je do kieliszka. Miało niepokojący, mdląco słodki smak. Włożył palec do karafki, przechylił ją, by wino umoczyło czubek, i uniósł palec do nosa. Naturalny aromat wina zmieszany był z jakimś innym zapachem. Wiedział wystarczająco wiele, by zyskać pewność, że do wina coś dolano. Ze zmarszczonym czołem spojrzał na blat stolika i dostrzegł na nim na wpół opróżniony kieliszek wina. Czy to jego żona je wypiła? Spojrzał na Mallory. Nie poruszyła się, leżała tam, gdzie ją zostawił. Oddychała miarowo, głęboko, zbyt głęboko, zważywszy okoliczności. Została uśpiona! A może celowo zażyła środek nasenny? A może to kolejna intryga ojca? John był wściekły. Doprawdy, czy nie ma już żadnej dziedziny życia, w której mógłby decydować sam za siebie? Wezbrał w nim gniew. Cisnął karafką w gzyms kominka; rozbiła się na tysiące kryształowych odłamków, zostawiając za sobą ciemną, powiększającą się plamę. Jego urocza młoda żona spała, pogrążona w nieświadomości wywołanej zażyciem środka nasennego. John przeczesał włosy palcami. Kiedy ojciec nakazał mu się ożenić, powiedział mu też o barbarzyńskim zwyczaju oglądania prześcieradła. Rozmawiali poprzedniej nocy. Aż do tego czasu John nie miał pojęcia, dlaczego wezwano go z uczelni i dlaczego ma się spotkać z ojcem w Craige Castle. Co gorsza, ojciec życzył sobie, by John nazajutrz powrócił do szkoły, podjął studia teologiczne i poświęcił się nauce dogmatów, bo już przed laty zadecydował, że nadszedł czas, by rodzina Barronów zwiększyła wpływy w Anglii poprzez związanie się z Kościołem. Postanowił, że tę misję ma wypełnić syn, którego zdanie w tej kwestii me miało żadnego znaczenia... podobnie jak jego niechęć do ożenku z nie znaną mu kobietą. John przeniósł wzrok na pannę młodą. Czy to ojciec przy czynił się do jej uśpienia? Czy był w stanie posunąć się aż tak daleko? I czy wyobrażał sobie, że John mógłby z zimną krwią posiąść swoją niewinną oblubienicę, gdy leżała bez przytomności? Skamieniały ze zgrozy, przesiedział kilka godzin, odtwarzając w myślach wydarzenia i sytuacje z przeszłości. Całe dotychczasowe życie upłynęło mu na usiłowaniach zadośćuczynienia ojcowskiej potrzebie udowodnienia całemu światu, że John jest jego nieodrodnym synem, a nie jedynie efektem matczynej niewierności. Całe życie Johna, w tym również jego małżeństwo, były jedynie fikcją, mającą na celu ukrycie hańbiącej prawdy. Wszystko zrozumiał i podjął decyzję nad ranem, tuż przed świtem. Jego żona chciała zostać panią Craige Castie. Tutaj się urodziła i zgodziła się na to małżeństwo bez miłości, żeby móc tu zostać. John powiódł wzrokiem po grubych murach i starych meblach i w myślach życzył jej, by była tu szczęśliwa. Tymczasem jego ojciec chciał, żeby syn został zaakceptowany w towarzystwie, uznany za prawowitego dziedzica, by nie otaczała go aura skandalu. John potrafił zrozumieć potrzebę posiadania syna, chociaż, prawdę mówiąc, nie byli sobie z ojcem zbyt bliscy. Sprawy wagi państwowej często zatrzymywały sir Richarda za granicą, a John spędzał czas w kolejnych szkołach, gdzie „przygoto wywano” go do przyszłej kariery. Jak wiele zawdzięczał ojcu? To pytanie prześladowało go od czasu ich kłótni, do której doszło poprzedniej nocy. W szufladzie toaletki John znalazł mały nożyk. Był to damski drobiazg ze srebra, bardzo ostry. Wbił go w kciuk i z zafascynowaniem obserwował, jak wypływa kropla krwi. Powoli podszedł do łóżka. Mallory spała kamiennym snem. John poczuł dojmującą samotność, uczucie, które znał aż nazbyt dobrze. Przełożył rękę ponad jej ciałem i wytari palec o prześcieradło. Po chwili, nie zauważony przez nikogo, wymknął się z pokoju. O świcie John Barron stanął na pniu drzewa pod starymi murami zamku i spojrzał na okno pokoju, w którym spędził swoją noc poślubną. Po ulewnym nocnym deszczu cały świat wydawał się świeży i nowy. Po raz pierwszy w życiu przepełniała go nadzieja.

11 Właśnie wtedy, czyniąc zadość tradycji od wieków pielęgnowanej przez rodzinę Craige’ów, z okna kamiennej wieży wywieszono prześcieradło, by poddani mogli rozpocząć świętowanie. Z tak dużej odległości nikt nie był wprawdzie w stanie dostrzec plamy krwi, ale zrozumiano, że John Barron, przyszły lord Craige, spełnił swój obowiązek i posiadł żonę. Gwałtownie rzucił się do ucieczki. Przebiegł las i wypadł na pole. Powietrze wypełniało mu płuca. Spod stóp pryskały grudki wilgotnej, świeżo zaoranej ziemi. Biegł tak długo, aż ból w klatce piersiowej sprawił, że nie był w stanie zaczerpnąć tchu. W końcu potknął się o korzenie ogromnego dębu. Przez dłuższą chwilę słyszał tylko szaleńcze bicie swego serca i urywany, nierówny oddech. Świat dookoła niego tańczył i wirował; dopiero po pewnym czasie wszystko się uspokoiło. Wiewiórka przeskakiwała z jednej gałęzi na drugą, drapiąc pazurkami korę. Niebo nad mocnymi, długimi gałęziami dębu przybierało jasnoniebieską barwę. Gdzieś z niewielkiej odległości dochodziło żałosne, niepokojące gruchanie gołębia. John wstał i spojrzał w kierunku Craige Castle, którego kamienna wieża wciąż była widoczna nad koronami drzew. Na chwilę zawahał się, myśląc o niewinnej młodej dziewczynie, patrzącej na niego z wyrazem takiego przerażenia w miodowych oczach, jakby miała przed sobą potwora. Co gorsza, pamiętał także cudowną sprężystość jej piersi pod swoją dłonią, pulsujące miejsce na szyi dziewczyny i ciepło jej gładkiej skóry. Wyrzucił te myśli z głowy. Miejsce Mallory jest w tym zamku. Będzie tam bezpieczna i chroniona. W końcu jest lady Craige. Tak myślą o niej poddani, taka jest też rzeczywistość. Dysponując sumą dziesięciu tysięcy pochodzącą z majątku matki, będzie żyła długo i szczęśliwie, jak w niemieckich bajkach, tak lubianych przez dzieci. John miał inne plany. Odwrócił się i skierował leśną ścieżką w stronę wybrzeża. Nie chciał być ani duchownym, ani mężem, ani kochankiem. Pragnął być żołnierzem, wojującym świętym, takim jak święty Jerzy, który doprowadził Anglię do chwały, zwyciężając jej wrogów. Z Bożą pomocą, to marzenie się ziści. Tak więc dzień po ślubie, który połączył dwa stare rody i doprowadził do przejęcia ogromnego majątku przez jego ojca, John Barron uciekł, by samodzielnie pokierować swoim życiem.

12 2 Pocałował, Potem rzucił, Zawsze, zawsze mówił: Nie. O nie, Johnie! Nie, Johnie! Nie, Johnie! Nie! „O nie, Johnie!” Londyn, siedem lat później Chciał za wszelką cenę pokazać całemu światu, że jest człowiekiem szlachetnie urodzonym. John Barron, nowy wicehrabia Craige, zdjął kapelusz i podał go Titusowi, ochmistrzowi swej najnowszej kochanki, lady Sarah Ramsgate. Salony Sarah wypełniał tłum ekstrawaganckich, rozkapryszonych przedstawicieli śmietanki towarzyskiej, którzy gustowali w oferowanych tu frywolnych rozrywkach. Powietrze wypełniał zapach alkoholu i dymu. W ten letni wieczór drzwi i okna domu były szeroko otwarte, a odgłosy rozmów, przerywanych wybuchami śmiechu, dały się słyszeć na ulicy, gdzie stały powozy. Sarah, córka aktorki, zyskała pozycję towarzyską, wychodząc za mąż za bardzo bogatego, bardzo starego lorda, który udawał, że nie widzi uchybień swojej żony, i większość czasu spędzał na wsi. Było to bardzo rozsądne posunięcie z jego strony. John przypuszczał, że lord Ramsgate nie byłby zachwycony widokiem trzech aktorek, pląsających na stole w jadalni przy akompaniamencie muzyki. Jedna z aktorek, śliczna młoda dziewczyna, była już naga, a dwie pozostałe zamierzały pójść w jej ślady, zachęcane okrzykami gości płci obojga. Książę regent, zwany przez przyjaciół Prinny, bawił się w głównym salonie w towarzystwie pozostałych członków rozproszonego rodu Carletonów - Brummella, Alyanleya i zażywnego lorda Applegate”a, nałogowego hazardzisty, który liczył na to, że John ureguluje jego długi. Mężczyźni szli o zakład, któremu z ich grona uda się przetoczyć marmurową kulkę po gzymsie kominka tak, by strącić stojący na nim niezwykłe cenny wazon. Zabrali się do dzieła z entuzjazmem małych chłopców i zarechotali radośnie, gdy kulka Alyanleya rozbiła cenne naczynie. Kazano przynieść wina i znaleziono jakiś inny wazon, który umieszczono na kominku. Gdy wstrząsany czkawką Applegate zauważył Johna, spróbował go przy wołać. John udał, że go nie słyszy. Z energią uwięzionego w klatce zwierzęcia przedarł się przez tłum gości; jego wysoka postać budziła szacunek. Nie był ubrany jak na przyjęcie; miał na sobie strój do konnej jazdy; zamszowe spodnie, granatowy surdut z pierwszorzędnej jakości materiału i błyszczące buty z ostrogami. Spędził dzień w domu aukcyjnym Tattersalla, kupując nowe konie, których nie chciał ani nie potrzebował. Musiał jednak coś robić, na coś wydawać pieniądze, próbował urozmaicić nieznośnie monotonne życie. Został przeniesiony w stan spoczynku - skończyły się dlań czasy aktywnego życia w wojsku, które tak bardzo mu odpowiadało. - John! - Ponad hałaśliwym tłumem zabrzmiał charakterystyczny głos Sarah. Niezwykle atrakcyjna blondynka stała otoczona wianuszkiem adoratorów. Była prawdziwą królową w tym gronie i uwielbiała swą rolę. Powoli ruszyła w stronę Johna, kusząc go każdym gestem. Jej przezroczysta muślinowa suknia nie pozostawiała miejsca dla wyobraźni. Szafiry mieniły się w jej włosach, na rękach i szyi, a umiejętnie zastosowane kosmetyki pozwalały zachować świeżość pierwszej młodości. Jednak nic nie było w stanie ukryć jej zaborczości. John rozpoczął ten romans, przypuszczając, że Sarah nie będzie rościła sobie żadnych praw do dysponowania jego osobą i jego czasem. Niestety, bardzo się mylił - okazała się chorobliwie wprost zazdrosna. Przyszedł tu tego wieczoru z mocnym postanowieniem zerwania ich związku. Musiał jednak odłożyć rozmowę na następny dzień, ponieważ obawiał się jednego z jej słynnych ataków furii. W kieszeni surduta miał wyłożone aksamitem pudełko z brylantową kolią wartą majątek; kupił ją, by osłodzić rozstanie. Zmusił się do uśmiechu, który stał się szczery, gdy w idącym za Sarah mężczyźnie John rozpoznał majora Victora Petersona. Major był jednym z jego najlepszych przyjaciół. Razem służyli jako podchorążowie w Indiach, a potem obu skierowano do Portugalii. Jasnowłosy, przystojny Victor miał na sobie niebiesko-czerwony mundur Królewskiej Artylerii, w której służył również John, zanim został odwołany. Nie zwracając uwagi na Sarah, John uścisnął dłoń przyjaciela. - Kiedy przyjechałeś do Londynu?

13 - Dziś po południu. Wstąpiłem do ciebie, ale cię nie zastałem. Potem wpadłem w klubie na Applegate”a. Powiedział mi, że jesteś tutaj. - Wzrok Petersona na chwilę zatrzymał się na wyeksponowanych piersiach Sarah. - Ty szczęściarzu. Sarah wybuchnęła głębokim, zmysłowym śmiechem; zamierzała chwycić ramię Johna, ale zdołał się uchylić. - Chodź - powiedział do Petersona. - Pójdziemy gdzieś, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Sarah zagrodziła im drogę. - Chcecie mnie zostawić? - Wygięła usta w podkówkę, jak mała dziewczynka, lecz w jej głosie brzmiało ostrzeżenie. - Johnie, przecież zaledwie przed chwilą przyszedłeś. Nie możesz wyjść... jeszcze nie teraz. - Popatrzyła na Petersona. - Tak trudno jest mi oswoić Johna. Mam wrażenie, że wciąż wolałby pole bitwy i spartańskie warunki niż miękkie łóżka i majątek odziedziczony po ojcu. - Nie wierzę, że przedkłada to nad pani łóżko - powiedział Peterson i ucałował jej dłoń. John przewrócił oczami, lecz Sarah najwyraźniej spodobał się nowy podbój. — Prawda, że trudno to sobie wyobrazić? — zapytała, delikatnie dotykając złotej naszywki na mundurze Petersona. - Ma pani rację, to niewyobrażalne - odpowiedział ochoczo Peterson. - Tylko głupiec może bardziej gustować we francuskich kulach niż w pani wdziękach. Jednakże musi pani pamiętać, że John jest jednym z naszych najbardziej zasłużonych bohaterów wojennych. Uratował mi życie więcej razy, niż jestem skłonny to przyznać. - Tak, tak, tak - odpowiedziała. - Wszyscy wiedzą, że wcale nie był zadowolony, kiedy musiał wrócić do Londynu po śmierci ojca. Robię, co w mojej mocy, żeby był szczęśliwy, a on spóźnia się nawet na moje przyjęcia. Peterson jęknął, w ten sposób afektowanie wyrażając zgorszenie niewdzięcznością przyjaciela. Sarah przysunęła się do majora, zerkając przez ramię na Johna, by się przekonać, czy zdoła wywołać jego zazdrość. John pokręcił głową. Nigdy me był zazdrosny o Petersona. Kochał go jak brata i chętnie odstąpiłby mu kochankę wraz z jej wygórowanymi żądaniami. Jakby czytając w jego myślach, Sarah cofnęła się o krok, jej uśmiech zbladł. - Majorze Peterson, mam wielką nadzieję, że uda się panu przekonać go, że powinien odpocząć i nacieszyć się swoim majątkiem. Obawiam się, że ja nie mam na niego wpływu. Sarah najwyraźniej była bardziej bystra, niż przypuszczał. Prawdopodobnie zerwanie tej znajomości nie będzie jednak takie trudne. - Czy wiesz, że nazywamy go Czarnym Księciem? - zapytała Petersona. - Nie - odpowiedział Peterson. - Na polu bitwy przezywali my go inaczej, nieco barwniej. Czym zasłużyłeś sobie na tak romantyczny przydomek, Johnie? Odpowiedzi udzieliła mu Sarah. - Nazywamy go tak, ponieważ bardzo się różnił od swojego ojca. Richard Barron był urodzonym politykiem, powiernikiem królów, człowiekiem o ogromnych wpływach. Nasz John woli towarzystwo dworskich błaznów. - Ruchem głowy wskazała Prinny”ego, otyłego, z trudem mieszczącego się w ciasnym stroju. W tym właśnie momencie kolejny wazon spadł na podłogę. Mężczyźni duszkiem wychylili wino z kielichów i zanieśli się śmiechem. - Sarah, nie wiedziałem, że interesujesz się polityką - powiedział miękko John. - Interesuję się wszystkim, co dotyczy ciebie, milordzie - odparła i spojrzała na Petersona. - John ma tytuł od sześciu miesięcy. W tym czasie zdążył już zyskać sławę lwa salonowego i łowcy serc niewieścich. Niektóre kobiety przysyłają mu swoje osobiste rzeczy, na przykład rękawiczki albo kolczyki... - Milczała przez chwilę, po czym dodała z zastanowieniem: - A może nawet coś jeszcze bardziej osobistego. - W jakim celu? - zapytał Peterson. - Żeby zwrócić uwagę lorda Craige”a - odpowiedziała rzeczowym tonem. - Wzbudził uwielbienie kobiet. Niektóre wzdychają do niego bardziej niż do modnych poetów. - Przysunęła się do Johna tak, że duszący zapach jej perfum uderzył go w nozdrza, i dodała głosem przeznaczonym tylko dla uszu jej rozmówców: - I nic w tym dziwnego. - Przesunęła dłonią wzdłuż ramienia Johna, z lubością dotykając twardych muskułów. Peterson roześmiał się. - Zawsze tak było, lady Ramsgate. W Hiszpanii oficerowie... ja też, wykorzystywaliśmy urodę Johna do wabienia kobiet. Moja żona była jedyną znaną mi kobietą, która spojrzała najpierw na mnie, a dopiero potem na Johna... toteż zaraz przed nią ukląkłem i się oświadczyłem. - Och, więc pan jest żonaty, majorze Peterson? Peterson natychmiast posmutniał.

14 - Byłem. Żona nie żyje. John dzielił smutek Petersona. Liana Peterson była jego jedyną przyjaciółką, pierwszą kobietą, której zaufał. Zmarła w jego ramionach przy porodzie. Peterson wyjechał wtedy w ważnej misji i to John siedział przy niej, modląc się o cud, który nie nastąpił. Poinformowanie Petersona o śmierci żony było jednym z najtrudniejszych zadań, jakie przypadły mu w udziale. Przyjaciel przez wiele miesięcy pogrążony był w rozpaczy. - Proszę przyjąć moje serdeczne wyrazy współczucia - po wiedziała Sarah obojętnym tonem. John miał jej serdecznie dość. - Victor, chodź, pójdziemy na kielicha. Nie mogę doczekać się wieści z frontu. Czy Horton okazał się takim fajtłapą, jak przypuszczaliśmy? - zapytał, mając na myśli swego dowódcę. - Gorszym - odpowiedział Peterson i zamierzał rozwinąć temat, lecz w tym momencie jakiś mężczyzna, stojący w korytarzu, głośno przywołał Johna. John pomyślał, że się przesłyszał, lecz mężczyzna krzyknął znowu. - Craige! Gdzie jesteś? Wystąp i staw mi czoło! Muzycy natychmiast przestali grać, ucichł gwar rozmów. Świadom tego, że oczy zgromadzonych na sali zwrócone są na niego, John spokojnie skinął głową do Sarah i Petersona. - Przeproszę was na chwilę. Goście Sarah rozstąpili się, tworząc szpaler, i John wyszedł na korytarz. Sir Eyerett Carpenter, niemłody już człowiek, przestępował z nogi na nogę w pobliżu wejścia. Titus trzymał go za ramię, jakby szykując się do wyrzucenia go za drzwi. Goście zgromadzili się w pobliżu drzwi do jadalni i do salonu, z zafascynowaniem obserwując zajście. - Tak, słucham? - zwrócił się do niego John, dając znak Titusowi, by się cofnął. Twarz wyłysiałego sir Eyeretta była zaczerwieniona od alkoholu - John nawet z pewnej odległości czuł nieświeży oddech - lecz jego oczy płonęły gniewem. - Chcę odzyskać moją żonę. Chcę, żeby zwrócił jej pan wolność. John uniósł brwi. - Bardzo mi przykro, ale nie wiem, o czym pan mówi. - Zastanowił się. - Nie przypominam sobie, żebym miał zaszczyt znać pańską żonę, nie mówiąc już o przetrzymywaniu jej w taki sposób, żeby wymagała uwolnienia. - Pan kłamie! - zawołał sir Eyerett i uniósł rękę, którą do tej pory krył w fałdach peleryny. Wycelował mały pistolet w Johna. Goście cofnęli się od drzwi, wydając okrzyki zdumienia. - Tańczył pan z moją żoną na przyjęciu u lady Cogswell w zeszły wtorek - zagrzmiał sir Eyerett. - Od tego czasu myśli wyłącznie o panu. Świadomy tego, że sir Eyerett w każdej chwili może pozbawić go życia i narazić zgromadzonych gości na niebezpieczeństwo, John udał, że zdejmuje nitkę ze swego surduta, po czym powtórzył łagodnym tonem: - Bardzo mi przykro, sir Eyerett, ale nie przypominam sobie, żebym miał przyjemność znać pańską żonę. - Codziennie do pana pisze. Idzie do parku w nadziei, że pana tam spotka, że ją pan zauważy, a jeśli przejedzie pan koło niej, nie skinąwszy nawet głową w jej stronę, jest załamana. Nie odzywa się do mnie. Jest nieszczęśliwa. I ja jestem nieszczęśliwy. - Ręka, trzymająca pistolet, zadrżała. - Dzisiaj powiedziała mi, że mnie opuszcza. John spokojnie postąpił parę kroków w jego stronę. - Przykro mi, że jest nieszczęśliwa, jednak jej miejsce jest przy mężu. Sir Eyerett przytaknął. - To właśnie próbowałem jej wytłumaczyć, ale nie chce mnie słuchać. Mogę ją odzyskać tylko po pańskiej śmierci! John usłyszał za sobą jakieś poruszenie; wiedział, że to Peterson idzie mu na pomoc. Nie spuszczając wzroku z sir Eyeretta, Johnpodniósł rękę, dając przyjacielowi znak, by nie interweniował. - Wyjdźmy stąd i porozmawiajmy jak dżentelmeni. Sir Eyerett ze smutkiem pokręcił głową. - Nie ruszę się stąd. Nie chcę zginąć z pańskiej ręki. Obawiam się, że nie mam wyboru, lordzie Craige, muszę pana zastrzelić. John znieruchomiał. Sir Eyerett najwyraźniej oszalał. - W takim razie niech pan strzela - powiedział cicho. Na czole sir Eyeretta pojawiły się krople potu. John znów postąpił parę kroków w kierunku przeciwnika, nie spuszczając wzroku z lufy pistoletu. - Będę strzelał - ostrzegł piskliwie sir Eyerett.

15 John nie zatrzymał się. Sir Eyerett cofnął sic na drżących nogach. John pomyślał, że wygrał to starcie, i właśnie wtedy pistolet wypalił. Kula gwizdnęła mu tuż obok policzka, przypalając skórę, i wbiła się w obudowę zegara, stojącego przy ścianie. Przez chwilę mężczyźni wpatrywali się w siebie ze zdumieniem. Pozornie opanowany John czul, jak kipi w nim gniew. Przed chwilą omal nie stracił życia. Sir Eyerett upuścił dymiący pistolet; broń z głuchym stuknięciem upadła na podłogę. - Niczego pan nie rozumie — powiedział głosem schrypniętym z emocji. - Zrozumiałby pan, gdyby pan miał żonę. John skrzywił się nieznacznie. - Myli się pan. Mam żonę, ale nigdy nie naraziłbym dla niej mojego dobrego imienia. Sir Eyerett gwałtownie zbladł i opadł na kolana. Johnowi zrobiło się go żal. W Londynie aż roiło się od kobiet, które interesował tylko stan finansów męża i jego pozycja społeczna. Mężczyźni tacy jak lord Ramsgate i sir Eyerett byli jedynie marionetkami w rękach interesownych dam. - Niech pan odprawi swoją żonę - powiedział John tak cicho, że tylko sir Eyerett mógł go słyszeć. - Złamie panu serce. - Już to zrobiła - odpowiedział sir Eyerett. Pochylił głowę i zaczął szlochać. John polecił, by Tims odwiózł sir Eyeretta do domu. Ochmistrz dał znak lokajowi. John czuł przemożną ochotę opuszczenia towarzystwa. Zapach prochu zmieszany z wonią perfum i wosku przyprawiał go o ból głowy. Obrócił się na pięcie z zamiarem przekonania Petersona do wyjścia z przyjęcia... lecz słowa zamarły mu na ustach. Zapomniał, że ma tylu świadków. Peterson, Sarah i wszyscy goście, nie wyłączając Pinny”ego, wpatrywali się weń rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Nikt się nie poruszył. Otyły, dobroduszny Applegate pierwszy odzyskał mowę. - Craige, jesteś żonaty? John zesztywniał; zdał sobie sprawę, co wyjawił w przypływie gniewu. Przeniósł wzrok z Applegate” a na Petersona, który stał jakby rażony piorunem. - Czy to takie niezwykle? - zapytał John ostrożnie. Niespodziewanie odpowiedział mu Prinny. - Niezwykle? To zdumiewające! Applegate zamrugał. - Znam cię, odkąd przyjechałeś do miasta... - Walczyłem u twego boku - przerwał mu Peterson. - A dzieliliśmy się racjami żywnościowymi, amunicją, kobietami... - Głos mu się załamał, gdy zdał sobie sprawę z wymowy własnych słów. Applegate posłał Petersonowi karcące spojrzenie i powrócił do przerwanej wypowiedzi. - Myślałem, że jestem twoim najbliższym przyjacielem w Londynie. Sądzę, że przynajmniej ja powinienem był wiedzieć, że jesteś żonaty. John zmarszczył czoło. Nie chciał rozmawiać na ten temat. Ruszył przed siebie korytarzem. Miał ochotę na brandy. Marzył o tym, by uwaga gości skupiła się na kimś innym. Prinny i Applegate wyszli z salonu i podążyli za Johnem.

16 - Kim ona jest? - zapytał Prinny, z trudem dotrzymując kroku Johnowi. - Znamy ją? Znamy jej rodzinę? - Mieszka na wsi - rzucił John przez ramię. - Przyjeżdża do miasta? - spytał Applegate. - A czy musi was to obchodzić? - warknął John. - Nie, ale pożera nas ciekawość - odpowiedział typowym dla niego pogodnym tonem Applegate. - Jakkolwiek by było, Johnie, odkąd odziedziczyłeś tytuł, uchodzisz za jedną z najlepszych partii w Londynie. Nie możesz mieć do nas pretensji, że chcielibyśmy poznać szczegóły. John przystanął; uniósł oczy ku niebu. - Nigdy nie mówiłem, że jestem kawalerem do wzięcia. - Nigdy nic nie mówiłeś... i właśnie dlatego jesteśmy tacy zaskoczeni. - Prinny wyraził to, co było aż nadto oczywiste. - Wprawdzie na twoją obronę muszę przyznać, że trzymałeś się z dala od swatek, nie przyszło mi jednak do głowy, że może tak być dlatego, że jesteś żonaty. - Nic dziwnego, że Craige nie potrafi uszanować cudzej żony - odezwał się gromkim głosem sir Eyerett - skoro ma za nic swoją. John odwrócił się gwałtownie. Sir Eyerett zdążył już wstać i najwyraźniej miał ochotę odzyskać utraconą cześć. - Czy zechciałby pan powtórzyć to, co powiedział pan przed chwilą? - zapytał John lodowatym tonem. Sir Eyerett zaczerwienił się, ale nie ustąpił. - Może pan sobie mieć tytuł, Craige, ale i tak wszyscy wiedzą, że zachowuje się pan haniebnie. Nie płaci pan nawet swoich długów z gier hazardowych. John postąpił krok w jego stronę. - Co ja słyszę? Eyerett zdał sobie sprawę, do czego doprowadziła go niewstrzemięźliwość języka. Jego twarz stała się trupio blada, zaczął się wycofywać, lecz John dopadł go w dwóch susach. - Zawsze spłacałem wszystkie długi honorowe - powiedział, dobitnie akcentując słowa. Goście, którzy po pierwszym starciu wycofali się do salonu, znów otoczyli ich zwartą grupą. Lecz tym razem Peterson zasłonił Byeretta, którego Titus prowadził już do drzwi. - Nikt nie może zarzucić ci braku honoru, Johnie. Daj już spokój, chodźmy się napić. John spojrzał na Applegate”a. - Co on miał na myśli, Williamie? Czerstwe policzki Applegate”a stały się jeszcze bardziej rumiane. - To nieistotne. John dobrze znał odpowiedź. Hazard zupełnie go nie pociągał; grywał bardzo rzadko. Lecz wszelkie gry hazardowe niezmiernie kusiły Applegate”a. John przejął długi rozrzutnego przyjaciela, nakazując ich spłatę swemu wujowi, Louisowi Barronowi, który prowadził jego interesy. John pomagał nie tylko Applegate”owi. Zapewniał również utrzymanie barwnej grupie byłych żołnierzy, którzy walczyli z nim na Półwyspie Pirenejskim, mężczyznom, którzy poświęcali się dla ojczyzny, a potem zostali pozostawieni samym sobie. Pożyczał równieżduże sumy nowym przyjaciołom z londyńskiej elity, w tym Prinny”emu i Brummellowi, którzy nie byli w stanie opłacać wszystkich swoich kaprysów z własnej kieszeni. Całkiem niedawno, chyba w ubiegłym tygodniu, kilku przyjaciół ostrzegło go, żeby nie szastał pieniędzmi, ale nie przejął się zbytnio ich poradami, uznając je za przykład pełnego szczerych intencji wtrącania się do nie swoich spraw. Teraz zastanawiał się... Peterson poklepał go po ramieniu. - Twarda sztuka musi być z tej twojej żony, skoro z tobą wytrzymuje. Musisz nam o niej opowiedzieć. John postanowił porozmawiać z Applegąte”em na temat nie spłaconych długów. A może raczej powinien udać się prosto do Louisa, który zajmował się jego interesami? Sarah dała znak muzykom, by znów zaczęli grać. Służący wniósł tacę z szampanem. John sięgnął po kieliszek. - Więc co chcecie wiedzieć? - Zacznijmy od imienia - rzekł Peterson. - Tak, od imienia - powiedzieli równocześnie Prinny i Applegate. John wypił łyk szampana. - Nie pamiętam - rzucił. Przyjaciele najpierw otworzyli usta ze zdumienia, a zaraz potem wybuchnęli śmiechem, lecz John nie podzielał ich wesołości. Nie miał ochoty rozmawiać o swoim małżeństwie. Nie chciał zwierzyć się nawet Petersonowi.

17 Jego żona, lady Craige, pani Craige Castle. Pisał do niej dwa razy do roku, raz około świąt Bożego Narodzenia, a drugi raz na wiosnę, w rocznicę ślubu. Pozatym rzadko była obecna w jego myślach. Louis zajmował się ich sprawami finansowymi, a więc musi znać jej imię... Mallory. Tak miała na imię. Wraz z imieniem przypomniał sobie bogato zdobione łoże młodą dziewczynę z oczami przepełnionymi strachem... Bezwiednie dotknął niewielkiej blizny na kciuku. Sarah przerwała jago rozmyślania, biorąc go za rękę. Otarła się o niego piersiami. - Kochanie, byłeś taki dzielny... ale troszkę nierozsądny. Sir Eyerett to szaleniec. - Jej zielone oczy błyszczały pożądaniem. John stłumił ziewnięcie; miał wielką ochotę znaleźć się w domu. Niestety, Prinny osaczył Petersona i dzielił się z nim swoją opinią na temat talentów przywódczych Wellingtona. John zastanawiał się właśnie, jak mógłby sprytnie uwolnić przyjaciela... gdy nagle poczuł, że ktoś uporczywie mu się przygląda. Odwrócił się powoli. W otwartych drzwiach stała młoda kobieta w brązowej batystowej sukni i prostym słomkowym kapeluszu. Trzymała przed sobą torebkę; tak mocno zaciskała na rączce dłonie w rękawiczkach, jakby bała się kradzieży. Ich spojrzenia się spotkały; John zorientował się, że został rozpoznany. Kobieta postąpiła krok naprzód. Titus ruszył w jej stronę. - W czym mogę pomóc? - zapytał uprzejmie ochmistrz. Kobieta nie spuszczała wzroku z Johna. - Szukam lorda Craige” a. Titus spojrzał pytająco na Johna, lecz Sarah szła już w stronę przybyłej. Uśmiechając się wyniośle, przyjrzała się jej szacującym wzrokiem, po czym wydęła wargi. - Wejście dla służby znajduje się z tyłu. Bystre oczy przybyszki zapłonęły gniewem. Dumnie uniosła podbródek i nagle John poczuł niespodziewany przypływ pożądania. Ta kobieta w skromnej brązowej sukni, dumnie wyprostowana jak strzała, nie była wprawdzie w jego typie, lecz budziła zainteresowanie. - Nie jestem służącą - powiedziała czystym, dźwięcznym głosem. Jej zdecydowany ton zwrócił powszechną uwagę. Prinny przerwał swój wywód. Obaj z Petersonem odwrócili się, żeby zobaczyć przybyłą. Nawet Applegate, który dopadł w kącie jakąś aktorkę i delikatnie gryzł ją w ucho, uniósł wzrok. Uśmiechając się z przymusem, Sarah zapytała: - W takim razie jesteś tancerką? Rozległy się chichoty. Młoda kobieta spochmurniała, oburzona impertynencją Sarah. - Szukam lorda Craige”a. - Jestem jego gospodynią - powiedziała Sarah, nadając ostatniemu słowu szczególne brzmienie. - Może pani omówić swoją sprawę ze mną. - Omówię ją z lordem Craige. Sarah roześmiała się. - Moja droga, a z jaką to sprawą przychodzisz do mojego Johna? Zapewniam cię, że nie gustuje w pospolitych kobietach. Z tymi piegami na twarzy wyglądasz, jakbyś pracowała w polu. Jej okrutne słowa wywołały całą gamę pomruków i chichotów. Młoda kobieta nagle zdała sobie sprawę, że skupia na sobie uwagę zgromadzonych. Na jej policzkach pojawił się rumieniec. John postanowił przyjść jej z pomocą. - Prawdę mówiąc, Sarah, lubię piegi. Jego kochanka znieruchomiała i posłała mu lodowate spojrzenie. Nie zwracając na nią uwagi, John podszedł do dziewczyny. - Jestem lord Craige - powiedział władczym tonem. Prawdopodobnie postępował nieroztropnie. Zapewne miał przed sobą żonę sir Eyeretta albo jedną z tych idiotek, które się w nim durzyły. Dziewczyna podeszła bliżej i znalazła się w kręgu światła. John zauważył, że w jej włosach pod słomkowym kapeluszem mienią się pasma złotawe jak promienie słońca, a piegi na nosie dodają jej uroku. Niestety, w jej miodowych oczach pojawiły się gniewne błyski. Kolor oczu przywołał odległe wspomnienie. - Mam wrażenie, że już się kiedyś spotkaliśmy... Zrobił jej przykrość tymi słowami. Wywnioskował to ze sposobu, w jaki się cofnęła, usztywniając ramiona. Nie miał pojęcia, dlaczego poczuła się urażona, dopóki się nie odezwała. - Masz przed sobą Mallory Barron... swoją żonę.

18 3 Spocznij tu, spocznij tu, fałszywy psie, Spocznij tu zamiast mnie. „Obcy rycerz” Po słowach Mallory zapadła cisza. Nawet stojący daleko zdali sobie sprawę, że dzieje się coś ważnego, i przerwali rozmowy, wyciągając szyje w jej stronę. Muzycy przerwali w połowie taktu i odłożyli instrumenty. Mallory poczuła głęboką satysfakcję. Marzyła o takiej chwili, od dawna się na nią przygotowywała. „Jestem twoją żoną, żałosny don Juanie” — szeptała tysiące razy do lustra, ilekroć dokuczała jej samotność, męczyło uczucie rozgoryczenia i gniew. „Jestem panią Craige Castle” - powtarzała sobie, kiedy jakiś problem z dzierżawcą albo z plonami sprawiał, że miała ochotę rozpłakać się jak dziecko... albo uciec, jak jej mąż. „Jestem wicehrabiną Craige” - rzuciła w twarz opryskliwemu komornikowi i jego pomocnikom, kiedy wdarli się do Craige Castle i zajęli jej ukochany dom. Tak właśnie wyobrażała sobie spotkanie z mężem po latach. A jednak... Zapamiętała Johna takim, jaki był w noc poślubną. W jej pamięci zachował się obraz wysokiego, poważnego młodzieńca o jasnoniebieskich oczach. Z trudem rozpoznała ciemnowłosego eleganta o nieco zbójnickiej urodzie i błyszczących, niebezpiecznych oczach. Wciąż niemodnie zaczesywał długie włosy do tyłu, lecz wydawało jej się, że dawniej rysy jego twarzy nie były tak wyraziste, tak męskie. Doskonale skrojony granatowy surdut, błyszczące czarne buty dowodziły zamożności i pozycji, a opinające masywne uda skórzane bryczesy świadczyły o sile i władzy. Mówiono, że kiedy król rozkazał bohaterskiemu pułkownikowi Barronowi powrócić do kraju i podjąć obowiązki wicehrabiego Craige, Francuzi wiwatowali, a hiszpańskie seńority płakały. Mallory pomyślała, że to zapewne prawda. Nawet ona nie mogła pozostać obojętna wobec jego uroku. Gdy ich spojrzenia się spotkały, poczuła dziwne podniecenie, ożywienie, a zarazem miękkość w kolanach. Lecz nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie była w stanie wyobrazić sobie pijanego lorda, który spojrzał na nią, oderwawszy się od półnagiej kobiety, i wybełkotał: - Rad jestem, że mogę panią poznać. Jestem Applegate, przyjaciel pani męża. Zaledwie przed paroma minutami zapytałem Craige’a, jak pani ma na imię, a on powiedział, że nie pamięta. Applegate zwrócił się do Johna: - Ma na imię Mallory. Powinieneś być ostrożniejszy, Craige - skarcił go łagodnym tonem. - Mężczyzna nie musi pamiętać zbyt wiele, ale powinien znać imię swej żony. Wszyscy spojrzeli na Johna. Mallory miała nadzieję, że jej mąż zaprzeczy, a przynajmniej okaże zakłopotanie. Tymczasem uniósł wzrok ku niebu i powiedział pod nosem coś, co brzmiało jak „Co jeszcze spotka mnie tego dnia?”. Zrozumiała, że naprawdę nie pamiętał jej imienia! Nic dziwnego, że przez ostatnie siedem lat tak haniebnie zaniedbywał Craige Castle i za nic miał swe powinności względem żony i jej matki. Nagle pożałowała, że skupiła na sobie uwagę osób zgromadzonych na tym przyjęciu. Zakłopotana, zaczerwieniła się po czubki uszu. Masz przybrać dumną, wyprostowaną postawę nakazywała sobie, chcąc za wszelką cenę pozbyć się wrażenia, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Ślubna obrączka w kieszeni spódnicy ciążyła jak ołów. I wtedy John zrobił coś jeszcze bardziej odrażającego. Zaczął się śmiać. Najpierw zachichotał, a po chwili wybuchnął gromkim śmiechem. Ludzie stojący obok Mallory wpatrywali się weń w osłupieniu, a potem dołączyli do niego, tak że zanim jeszcze zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, osaczyły ją odgłosy chichotów i rechotów. - Tylko Craige umie spaść na cztery łapy w takiej sytuacji - zagrzmiał czyjś głos. - Craige powinien nająć sekretarza, dbającego o to, żeby spotkania z żoną nie nakładały się na spotkania z kochanką! -Albo przypominał mu, jak żona ma na imię! Śmiech przybierał na sile.

19 Doznane upokorzenia przyprawiły Mallory o wściekłość. Krew dumnego pięćsetletniego rodu Craige zawrzała jej w żyłach. Z najwyższym trudem zmuszała się do opanowania. Lecz kiedy lady Ramsgate odchyliła głowę do tyłu i zaniosła się perlistym śmiechem, po czym objęła Johna w pasie, ocierając się o niego biustem na oczach Mallory - a on na to pozwolił - coś w niej pękło. Zdecydowanym krokiem podeszła do męża. Jej oczy płonęły gniewem. Nie była już w stanie kontrolować emocji. Gdyby miała teraz w ręku któryś z ogromnych mieczów, wiszących nad kominkiem w Craige Castle, znalazłaby w sobie dość siły, by unieść go nad głowę i rozpłatać Johna na pół. Mogłaby nawet potem odtańczyć taniec zwycięstwa nad jego ciałem. Tymczasem poprzestała na wymierzeniu mu policzka, tak mocnego, że John cofnął się o krok. Śmiech natychmiast ustał, rozległy się zdumione okrzyki. John przyłożył dłoń do twarzy, a lady Ramsgate stanęła przed nim, jakby miała zamiar go bronić. - Jestem zmuszona prosić panią o natychmiastowe opuszczenie mojego domu - oznajmiła dramatycznym, pełnym oburzenia głosem. Nie tak wyobrażała sobie Mallory swoje pierwsze spotkanie z Johnem. Nie miała jednak zamiaru prosić o przebaczenie. Nie teraz. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że być może posunęła się za daleko. Jej matka miała rację. Powinna była zatrzymać się w gospodzie, napisać do niego, prosząc o spotkanie, i czekać, aż John się do niej odezwie. Lecz przecież był jej mężem! Nie musiała być zależna od jego humorów jak służąca. Poza tym nie miała czasu na takie ceregiele. Chciała jak najszybciej odzyskać Craige Castle! Nadchodziły żniwa! Pszenica dojrzała już do zbiorów. Nie mogła mitrężyć czasu, czekając na swego pana. Nieprzenikniony wzrok, którym nie raz przywoływała do porządku impertynenckie mleczarki, sprawił, że ponętna lady Ramsgate cofnęła się o krok. - Chciałabym porozmawiać z moim mężem.., na osobności - powiedziała Mallory, zadowolona, że głos jej nie za drżał. Czerwony ślad po uderzeniu na mocnej szczęce Johna przyprawił ją o zakłopotanie. Tylko dzięki ogromnej determinacji i sile woli była w stanie spojrzeć mu w oczy. Wyraz jego twarzy wprawił ją w osłupienie. Ten łajdak najwyraźniej doskonale się bawił! Robiła mu scenę, która będzie omawiana w londyńskim światku co najmniej przez dwa tygodnie, tymczasem w jego oczach dostrzegła iskierki wesołości. Na chwilę ogarnęło ją wspomnienie nocy poślubnej sprzed tak wielu lat. Wspomnienie nadziei, marzeń, obaw... A potem wspomnienia te zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. John wykrzywił wargi w ironicznym grymasie. Nie przestając patrzeć na Mallory, powiedział: - Wybacz, Sarah, ale moja... - zawahał się, jakby chcąc nadać szczególne brzmienie następnemu słowu - żona i ja chcielibyśmy zostać sami. Mallory poczuła ciarki, biegnące wzdłuż kręgosłupa. Kiedy to jego głos stał się tak głęboki, dźwięczny, władczy? Musiał też urosnąć chyba o całą stopę, i to od chwili, kiedy gniew sprawił, że zdecydowała się stawić mu czoło. Podszedł do niej, stanął bardzo blisko, zbyt blisko, jakby rzucał jej wyzwanie. Nie zbiło to Mallory z tropu, ale nie miała już ochoty mierzyć się z nim wzrokiem, spoglądać w te bystre oczy. Przyjrzała się tkaninie, z której uszyty był jego surdut, i fantazyjnie zawiązanej białej chustce na szyi. Czuła zapach krochmalu, którym usztywniona była płócienna koszula, i ciepły męski zapach, jak powiew świeżego powietrza w zadymionym pomieszczeniu. Odżyło wspomnienie jego niepokojącej obecności, które zachowała z nocy poślubnej. Położył dłoń na jej ramieniu.. obcą dłoń - dużą, kształtną, zręczną. Miała wrażenie, że brak jej tchu. Nagle ten dotyk wydał jej się znajomy... Zmusiła się do opanowania. I wtedy straciła grunt pod nogami! Zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, John Barron podniósł ją i okręcił, pośród furkotu spódnic i halek. Goście wydali okrzyk aprobaty. - Hadley - zwrócił się John do ciemnowłosego mężczyzny, stojącego obok lady Ramsgate - czy mogę skorzystać z twojego powozu? - Oczywiście, Craige, to dla mnie zaszczyt - odpowiedział Hadley i pstryknął palcami na służącego. - Co ty wyprawiasz? - zapytała Mallory, gdy tylko złapała oddech. John uśmiechnął się do niej. - O ile się nie mylę, chciałaś, żebyśmy porozmawiali na osobności. - Ale nie powiedziałam ci, żebyś brał mnie na ręce. Natychmiast mnie puść! - Szarpnęła się, lecz chwycił ją jeszcze mocniej. - Lepiej zrób, o co cię prosi, Craige - ostrzegł go rozbawiony Hadley. - Chcę, żeby powóz wrócił do mnie w jednym kawałku!

20 - Zwrócę ci go jutro rano.., będzie wypucowany, lśniący i w doskonałym stanie - obiecał John i ruszył do drzwi. Mallory wygięła się w łuk, próbując wyrwać się z uścisku. - Stawiam pięć do jednego, że zanim Craige zdąży dojechać do Mayfair, ta dama wydrapie mu oczy! - krzyknął ktoś, a po chwili Mallory stwierdziła z przerażeniem, że dowcipniś znalazł chętnych do zakładania się... wśród nich było nawet kilka kobiet! Szamotała się, usiłując dotknąć stopami podłogi, lecz do prowadziła jedynie do tego, że John uniósł ją wyżej i przerzucił sobie przez ramię, jakby ważyła tyle co worek pierza. Zdumiona, próbowała się wyprostować, wciąż kurczowo ściskając torebkę. Szpilki wypadły ze schludnego koka; zdała sobie sprawę, że w zamieszaniu straciła swój najlepszy kapelusz. Miała teraz dobry widok na twarze podpitych gości, wpatrzonych w nią i zanoszących się śmiechem. - Puść mnie natychmiast - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Za chwilę - rzucił od niechcenia. Mallory była już bliska zapomnienia o dobrym wychowaniu i wytargania Johna za uszy, kiedy usłyszeli piskliwy kobiecy głos. - John! Odwrócił się w stronę, z której dobiegł okrzyk. Spojrzawszy przez ramię, Mallory zobaczyła, że tłum w pełnym napięcia oczekiwaniu rozstępuje się, robiąc miejsce dla lady Ramsgate, która zamierzała porozmawiać z kochankiem. Posławszy Johnowi wystudiowane powłóczyste spojrzenie, zapytała łagodnie: - Wrócisz niedługo? Wszyscy obecni, nie wyłączając Mallory, spojrzeli na Johna. Obrzucił Sarah obojętnym wzrokiem. - Nie czekaj na mnie. Tłum zawył radośnie. Oburzona lady Ramsgate z krzykiem chwyciła wazon stojący na stoliku i rzuciła nim w stronę Mallory i Johna. Jednak chybiła celu; wazon uderzył Applegate” a; ten zatoczył się i wpadł na półnagą kobietę, po czym oboje osunęli się na podłogę. Goście gwizdali z uciechy. - Pochyl głowę - powiedział John. - Co mówisz?- zapytała Mallory, nie odrywając wzroku od tłustego Applegate”a, leżącego wraz z partnerką na podłodze. Na szczęście patrzyła w dół, gdyżw przeciwnym razie rozbiłaby głowę o framugę drzwi. Kiedy następnym razem John powie dział: „Pochyl głowę”, posłuchała go, i tak wyniósł ją z domu w letnią noc. Ochmistrz lady Ramsgate podał mu cylinder i zamknął drzwi. John postawił Mallory na stopniu, oświetlonym przez dwie duże lampy olejowe. Dobrą chwilę zajęło jej odzyskanie równowagi, po czym z furią natarła na męża. - Jak mogłeś zrobić mi coś takiego?! - Miło cię znów widzieć - odezwał się łagodnym tonem. Odgarnął pukiel ciemnych włosów z czoła, włożył cylinder i próbował chwycić ją za ramię. Mallory cofnęła się gwałtownie. Trzęsła się z oburzenia. - Nie śmiej mnie dotykać. Nawet nie próbuj. Spochmurniał, jakby jej gniew wydał mu się nieuzasadniony. - Mallory... Tłumione emocje, utracone nadzieje i rozgoryczenie w jednej chwili znalazły ujście. - Chcę rozwodu! -Mimo wściekłości, czuła ostrość swoich słów, które raniły ją jak czubek naostrzonego noża. - Zanim tu przyjechałam i zostałam upokorzona, bałam się to powiedzieć, ale teraz już się nie boję! Prawdę mówiąc, jestem zadowolona, że to mówię. Jestem dumna, że to mówię. Słyszysz? Chcę rozwodu! Dzieliła ich odległośc zaledwie kilku stóp, ale równie dobrze mogliby się znajdować w odległych krajach. I kiedy walczyła z przepełniającymi ją emocjami, John stanął tuż przed nią, swobodny i opanowany. Po raz pierwszy Mallory zyskała przekonanie, że podjęła słuszną decyzję. Ten mężczyzna zupełnie się nią nie interesował. Kiedy wybuchnęła gniewem, nawet nie drgnęła mu powieka. Nie ma co bać się skandalu; rozwiedzie się z Johnem Barronem i rozpocznie nowe życie z poczciwym, godnym zaufania Halem Thomasem, którego zna od dzieciństwa i który nigdy jej nie zostawi, nie zdradzi ani nie upokorzy. W ciszy, która zapadła po ostatnich słowach Mallory, słychać było tylko jej urywany oddech. Pomału zaczynała odzyskiwać utraconą godność. Jej włosy były w wielkim nieładzie. Bezwiednie odgarnęła je do tyłu. Twarz męża pozostała nieprzenikniona. - Czemu nie odpowiadasz? - Wyprostowała się. - Nie słyszałeś, co mówiłam? - Słyszałem - odpowiedział. - Wszyscy słyszeli. Wszyscy? Zaskoczona, odwróciła się i szeroko otworzyła oczy z przerażenia. Obecni na przyjęciu wychylali się z okien, z rozkoszą obserwując sceny rozgrywające się przed domem. Kiedy osłupiała Mallory bezwiednie otworzyła usta, rozległ się gromki śmiech.

21 Zstąpiła ze schodów, mając nadzieję, że nigdy więcej nie spotka tych ludzi. Bogato zdobiony powóz stał już przed domem. Lokaj w liberii otworzył przed nimi drzwi. Wsiadła. - Ruszaj - poleciła stangretowi. Woźnica zaczekał, aż John zdejmie cylinder i usiądzie obok Mallory. Powóz zakołysał się pod jego ciężarem. Czując, że zaczyna zjeżdżać po aksamitnym obiciu ławeczki w stronę Johna, Mallory rzuciła się do drzwi po drugiej stronie, by uniknąć z nim kontaktu. - Nie chcę cię - powiedziała. - Przecież o nic cię nie prosiłem - odparł i podał stangretowi swój adres w Mayfair. Nim Mallory zdążyła zaprotestować, rozległo się trzaśnięcie z bicza. Minęli szereg powozów należących do gości lady Ramsgate i wyjechali na ulicę. Wychyleni z okien przyjaciele Johna dodawali mu otuchy. Na szczęście Mallory nie słyszała, co krzyczą. Kątem oka zauważyła, że John macha im ręką na pożegnanie. Przywarła do szyby po drugiej stronie powozu i zapatrzyła się w ciemne niebo. John rozsiadł się wygodnie. Mallory czuła, że się jej przygląda, ale kiedy zerknęła na niego, akurat patrzył na zegarek z dewizką. Zamknął go i schował do kieszeni; natychmiast odwróciła wzrok, nie chcąc, by przyłapał ją na spoglądaniu w jego stronę. W rzeczywistości nie mogła się już doczekać, kiedy się od niego uwolni. Powinna była mu to powiedzieć i dodać, że nie ma zamiaru jechać do jego domu, że chce, by ją odwiózł do gospody Pod Czerwonym Koniem, gdzie czekała na nią matka. Jeśli miała spędzić jeszcze jakiś czas w jego towarzystwie... - Nic z tego - odezwał się nagle. - O czym mówisz? - Spojrzała przez ramię. Twarz Johna ukryta była w cieniu, tak że Mallory dostrzegła jedynie zaciśnięte usta. - Nie będzie żadnego rozwodu - odpowiedział. Zdając sobie sprawę z tego, że stangret i lokaj przysłuchują się ich rozmowie, wyszeptała mu prosto do ucha: - Dlaczego? Już same tylko wydarzenia dzisiejszego wieczoru dowodzą, że mam pełne prawo żądać rozwodu! - Nie wiem, o co ci chodzi? - odszepnął w odpowiedzi, jakby zachęcając ją do zabawy. - Mam na myśli twoją kochankę - syknęła. Zbył jej słowa lekceważącym machnięciem ręki, opadł na oparcie siedzenia i odpowiedział normalnym tonem, nie zważając na obecność służących: - Gdyby posiadanie kochanki wystarczało do otrzymania rozwodu, polowa członków Parlamentu nie miałaby już żon. - Cudzołóstwo z pewnością jest wystarczającym powodem do wystąpienia o rozwód - powiedziała cicho, ruchem głowy wskazując stangreta. John nie przejął się jej słowami. - Może dla żony, ale nie dla męża. - Przyjrzał się jej uważnie. - Ale chyba nie muszę się tego obawiać, nieprawdaż? Zaskoczona, że poruszył ten temat, oburzyła się, lecz ogarnęło ją też poczucie winy. A jeżeli pogłoski o tym, że walczył już w wielu pojedynkach, są prawdziwe, i jeśli zdecyduje się wyzwać Hala Thomasa? - Nic się nie zmieniło od dnia, w którym mnie zostawiłeś - zapewniła go pośpiesznie. John zacisnął usta; lampy powozu oświetliły jego regularne rysy. Mallory wstrzymała oddech. Czyżby potrafił czytać w jej myślach? Czyżby wyczuwał, że coś przed mm ukrywa? - No cóż, to mnie cieszy - powiedział w końcu. Sarkastyczny ton jego głosu doprowadził ją do białej gorączki. - Oczywiście nie obracam się w tych samych kręgach, co ty. My, wieśniacy... - podkreśliła z goryczą - poważnie traktujemy słowa przysięgi małżeńskiej. - Kiedy wydymasz usta, widzę, jak kształtna jest twoja dolna warga. Natychmiast zacisnęła usta w wąską kreskę; rozzłościł ją ten bezceremonialny komplement. - Czyżbyś nie słyszał, co do ciebie mówię? - Oczywiście słyszałem każde twoje słowo i przyglądałem ci się uważnie. Jak inaczej mógłbym zauważyć kształt twojej dolnej wargi? - Przysunął się do niej i położył rękę na oparciu siedzenia. - Prawdę mówiąc, posiadanie żony to wcale nie taki zły pomysł. - Delikatnie pogładził ją po policzku, a ją przeniknął nagły dreszcz. Uśmiechnął się, jakby oczekiwał takiej właśnie reakcji. Cofnął rękę i opadł na oparcie siedzenia. - A więc dobrze. Rzucę kochankę. Nie będzie już żadnego cudzołóstwa. I żadnych dyskusji na temat rozwodu. Mallory szeroko otworzyła oczy, udając zdziwienie. - Mam wiele zwierząt gospodarskich, o których mówię cieplej niż ty o kobiecie, z którą dzielisz łoże. - Jej policzki pałały. Szczera rozmowa na ten temat bardzo ją krępowała.

22 - Czyżbyś się zaczerwieniła? - Rozprostował długie nogi i włożył ręce do kieszeni. - Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek budziło moje zakłopotanie... a już na pewno nie słowa. - Obdarzył ją uśmiechem, który obezwładniał zarówno księżne, jak i dojarki, jeśli wierzyć plotkarskim listom, które przysyłała jej z Londynu przyjaciółka, Louise Haddon. - Czy byłoby ci lżej, gdybym powiedział, że darzę ją bezgraniczną miłością? - Nie - odpowiedziała stanowczo. - W takim razie udawanie nie ma żadnego sensu, nie uważasz? Mallory, między mną a Sarah nie ma żadnej miłości. Po prostu mieliśmy romans. Ale już mi się to znudziło. To już koniec. Przejmowanie się tym nie ma sensu. Jutro skontaktuję się z moim wujem, Louisem Barronem, i poproszę go, żeby wszystko jej wynagrodził. Mallory wpatrywała się w niego w osłupieniu. Najwyraźniej wierzył w to, co mówił. Był przekonany, że kochanka - piękna, elegancka kobieta - traktowała go jedynie jak rozrywkę... tak jakby nie widział, że lady Ramsgate ośmieszyła się w oczach swoich gości, prosząc go, by do niej wrócił. Matka miała rację - mężczyźni i kobiety zasadniczo różnią się w poglądach na życie. Parsknęła śmiechem. - Co cię tak bawi? - Ty. Ja. - Mallory wygładziła fałdę na spódnicy i dodała: - Już ponad siedem lat jesteśmy małżeństwem, a zupełnie się nie znamy. W niczym nie przypominasz mężczyzny, którego zapamiętałam. -Nagle zdała sobie sprawę, że pomimo znajomości z Halem i na przekór faktom, w pewien sposób wciąż naiwnie wierzyła, że uda im się jakoś uratować ten bezduszny związek. - Ty też jesteś inna. - Zrobił pauzę. - Dojrzałaś, Mallory. Miała wrażenie, że serce zamarło jej w piersi. Co miał na myśli? I dlaczego te słowa i ciepły ton jego głosu przyprawiły ją o zawrót głowy? Zacisnęła dłonie w pięści, zastanawiając się nad stanem swego umysłu. John otrzymał już swoją szansę. Czekała na niego ponad sześć lat, odgrywając rolę dobrej żony żołnierza - obieżyświata. Miała nadzieję, że po powrocie przyśle jej jakąś wiadomość, może ją odwiedzi, zrobi cokolwiek. To całkowite lekceważenie bardzo ją bolało. Świadomość tego, że wciąż mu ufa, mimo że wszystko przemawiało na jego niekorzyść, a teraz jeszcze utraciła swój dom, przyprawiła ją wściekłość. - Chcę się z tobą rozwieść, Johnie. Nie chcę jechać do twojego domu, szczególnie po tym, co zdarzyło się u... - zdała sobie sprawę, że nie chce wymówić nazwiska lady Ramsgate - tutaj. Proszę, odwieź mnie do gospody Pod Czerwonym Koniem. Czeka tam na mnie mama i na pewno się o mnie niepokoi, bo wyszłam stamtąd przed kilkoma godzinami. Nareszcie to powiedziałam, pomyślała. Bardzo dobrze. Tak właśnie wyobrażała sobie to spotkanie. Pomimo otoczki skandalu, odzyskała godność. Żachnął się. - Nie będzie żadnego rozwodu. Mallory nie odezwała się. Z pewnością doprowadzi do rozwodu... lub separacji. Tak, zwróci się do sądu kościelnego z prośbą o orzeczenie separacji. Hal radził jej, żeby od razu tak zrobiła. John zmarszczył czoło. - Jest ci przykro po tym, co się dzisiaj wydarzyło. Przepraszam, że cię na to naraziłem, ale po tym, jak wdarłaś się do domu mojej kochanki, przedstawiłaś się wszystkim gościom i mnie spoliczkowałaś, pomyślałem, że najlepiej będzie jak najszybciej stamtąd zniknąć... a poza tym w ogóle nie obchodzi mnie, co ktoś sobie o tym pomyśli. Znów poczuła przypływ złości. - Nikt mnie jeszcze tak nie potraktował... - Głos jej się załamał. Niestety, czuła, że John ma rację. Matka prosiła ją, by czekała w gospodzie, aż mąż odpowie na jeden z kilku listów, które do niego posłała. Jednakże kiedy mijały godziny, a odpowiedź nie nadchodziła, nie była już w stanie dłużej czekać. Udała się do domu Johna i zasypała Richardsa - kulejącego tępawego ochmistrza - tysiącem pytań na temat męża. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Richards nie uwierzył, że jego pan jest żonaty. - Nie mogliśmy po prostu wyjść? - zapytała. - A może masz taki zwyczaj, że kiedy się nudzisz, porywasz pierwszą z brzegu kobietę? W odpowiedzi John uśmiechnął się tak szelmowsko, że wywarł wrażenie nawet na niej, kobiecie nieczułej na wdzięk czarujących łajdaków. Niestety, poślubiła właśnie takiego łajdaka i rozpustnika. - Nie możemy się rozwieść - powiedział niemal przepraszająco. -Rozwód wywołałby skandal i okrył nasze rody hańbą. Wybuchnęła głośnym śmiechem. - Od kiedy to tak troszczysz się o dobre imię rodziny?

23 - Chodzi ci o to, czy zastanawiałem się nad swoim postępowaniem, czy też o to, że powinienem zadbać o ciągłość naszego rodu? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Oczywiście, że chodzi mi o twoje zachowanie! - Mallory rozzłościła się. - Nawet nie myśl o tej drugiej możliwości. - Już o niej myślę - powiedział głosem tak pełnym ciepła, że poczuła dziwne łaskotanie w żołądku. Lecz już po chwili przybrał rzeczowy ton. - Ale domyślam się, że za nic w świecie nie zgodziłabyś się opuścić swoj ego ukochanego Craige Castle. Jesteś przecież przedstawicielką prawdziwych Craige”ów. Jego słowa natychmiast zepsuły jej humor. - Nie mam już Craige Castle. Twoi wierzyciele w zeszłym tygodniu wyeksmitowali stamtąd mnie i matkę. - Chyba nie mówisz poważnie?! - Wyprostował się gwałtownie. - Myślisz, że potrafiłabym żartować na taki temat? Powiedziano mi, że jest już nowy właściciel. Ale przecież nie obchodzą cię ani skandale, ani Craige Castle i jego mieszkańcy. Przyznaję, że z początku byłeś całkiem hojny, ale przez kilka ostatnich lat cieszyłyśmy się z każdego szylinga nędznej jałmużny, żeby móc dokonać chociaz najpilniejszych napraw. Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. - Cieszyłyście się z każdego szylinga? Mallory, jak możesz nazywać dziesięć tysięcy funtów rocznie nędzną jałmużną? - O czym ty mówisz? Patrzył na nią uważnie. Po raz pierwszy, odkąd zobaczyła go tego wieczoru, był śmiertelnie poważny. - Mówię o pieniądzach, które przekazywałem na twoje konto, odkąd rozstaliśmy się przed siedmioma laty. Odziedziczyłem je po rodzinie ze strony matki. Utrzymywałem się z pensji oficera, a całą resztę przekazywałem tobie. Chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie otrzymałaś tych pieniędzy? - Johnie, cieszyłyśmy się, jeśli dostałyśmy od ciebie tysiąc funtów rocznie, a i to skończyło się dwa lata temu, kiedy zażyczyłeś sobie dochodu z połowy zbiorów, żeby móc prowadzić wystawne życie i utrzymywać swoje kobiety. - Ostatnie słowa niemal rzuciła mu w twarz. - To niemożliwe - stwierdził zdumiony. - Przez ostatnie dwa lata nie otrzymałaś ode mnie ani szylinga? - Nalegałeś, żeby wybrukować ścieżki. Musiałam zwolnić służących, którzy całe lata pracowali dla mojej rodziny, a ty przysyłałeś robotników! I te twoje listy! - Nie mogła sobie odmówić tej uwagi. - Jeden szczególnie zapadł mi w pamięć. „Kochana żono, mam nadzieję, że jesteś zdrowa i wszystko jest w porządku. U mnie wszystko w porządku. Łączę wyrazy szacunku, John Barron”. - Przez chwilę milczała. - Johnie, czy naprawdę zapomniałeś, jak mam na imię? Posłał jej zniecierpliwione spojrzenie. - Wysyłałem ci pieniądze. Przyznaję, że zaniedbywałem wiele spraw, ale zawsze wywiązywałem się ze zobowiązań finansowych. Nie jestem aż takim łajdakiem, jak sądzisz. Zarówno ona, jak i poczciwi ludzie z Craige Castle, którzy tak długo musieli żyć w nędzy, nie mieli o nim dobrego mniemania. - Mallory, nie wiem, co się stało w Craige Castle, ale jutro oboje złożymy wizytę wujowi Louisowi i wszystko wyjaśnimy. A teraz zapraszam cię do siebie. Zaraz każę posłać po twoją matkę. Mallory zamierzała zaprotestować, lecz John uciął dyskusję. - Jesteś moją żoną i powinnaś zatrzymać się u mnie. Gospoda Pod Czerwonym Koniem nie cieszy się dobrą opinią. Zresztą w tamtej dzielnicy dwie samotne kobiety nie mogą czuć się bezpiecznie. - Dlaczego jesteś taki pewny, że przyjechałyśmy tu same? - zapytała, poirytowana wyniosłym tonem Johna, mimo że nie sposób było zarzucić mu braku rozsądku. - Nie mam żadnych wątpliwości, że gdybyś przyjechała tu z kilkoma zacnymi ziemianami, już dawno byś mnie nimi postraszyła. Mallory pożałowała, że taka możliwość nie przyszła jej wcześniej do głowy. Jednym z powodów, dla których tak bardzo zależało jej na rozmowie z Johnem jeszcze tego wieczoru, było to, że nie chciała, by spotkał się z jej matką. Dopiero utrata Craige Castle sprawiła, że matka rozważyła ewentualność rozwodu. Jednakże gdyby ich eksmisja była wynikiem nieporozumienia, i gdyby się okazało, że John rzeczywiście przeznaczał dziesięć tysięcy funtów rocznie na Craige Castle, matka zrobiłaby wszystko, by nie dopuścić do ich rozejścia się. Mallory spojrzała w okno; zorientowała się, że są już w Mayfair i zbliżają się do domu Johna. Hal chciał przyjechać z nią do Londynu, ale udało jej się odwieść go od tego zamiaru. Zapewniła go, że będzie wierna swoim postanowieniom. Nie miała ochoty przeżyć życia jako żona jedynie z nazwy. Chciała mieć rodzinę, męża, któremu by na niej zależało, który doradzałby jej i pomagał dźwigać brzemię odpowiedzialności za Craige Castle i jego mieszkańców. A przede wszystkim chciała mieć męża, który pamiętałby, jak jej na imię! - Cholera, co tu się dzieje?!

24 Przestraszona tym okrzykiem Johna, Mallory odwróciła się w jego stronę w chwili, gdy otwierał drzwi wciąż jadącego powozu. Stanął na stopniu. Mallory wyciągnęła szyję, by zobaczyć, co go tak wzburzyło. W oknach jego domu paliły się światła, a tłum ludzi wybiegał właśnie z niewielkiego parku na ulicę. Na chwilę Mallory ogarnęło przerażenie; pomyślała, że to gościom lady Ramsgate udało się dotrzeć do Mayfair przed nimi i za chwilę dozna nowych upokorzeń. Lecz nikogo nie rozpoznawała. Ci mężczyźni i kobiety mieli na sobie pospolite ubrania i byli trzeźwi. Powóz zatrzymał się. Jakiś mężczyzna o grubo ciosanej twarzy, w skórzanym cylindrze, przyjrzał się im w świetle lampy. - Lord Craige? - zapytał. John wysiadł i stanął naprzeciwko pytającego; ten cofnął się o krok, jakby zdziwił go wzrost i postura lorda. - To ja. W tym momencie inny mężczyzna z tłumu, brzydki jak noc, zastukał w okno, przez które wyglądała Mallory. Podskoczyła, przerażona gniewnym wyrazem twarzy nieznajomego. Nie miała ochoty siedzieć uwięziona w powozie, chciała wysiąść w ślad za Johnem, ale uniemożliwił to, zasłaniając drzwi własnym ciałem. - Co tu się dzieje? - domagał się wyjaśnienia. Zanim mężczyzna zdąSył odpowiedzieć, ktoś w tłumie krzyknął: - Ja ci powiem, co tu się dzieje! - Podszedł do Johna; Mallory zorientowała się, że to ten osobnik pukał w okno powozu. - Jego lordowska mość jest mi winien pieniądze, a teraz wygląda na to, że ich nie odzyskam, bo ma się nim zająć sędzia. - Sędzia? - zdumiała się John zesztywniał. - To jakaś pomyłka - odezwał się po chwili. - Nie mam długów. - Jesteś mi winien tysiąc czterysta funtów za noclegi z wyżywieniem! - krzyknął ktoś. - Moje interesy prowadzi Louis Barron - oznajmił John tonem tak obojętnym, jakby całe zamieszanie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. - Proszę mu przedstawić rachunki, a z pewnością wszystkie należności zostaną uiszczone. Jutro rano dam mu szczegółowe instrukcje... - Ha! Mam już powyżej uszu tego pana Barrona - odparł pierwszy wierzyciel. - Wysłaliśmy do niego wszystkie rachunki i nie mamy zamiaru dłużej słuchać jego wykrętów. Chcemy odzyskać to, co nam się należy. Dlatego zwróciliśmy się do komornika. - Zgromadzeni kiwali głowami; niektórzy unosili zaciśnięte pięści. - Dopilnuję, żebyście otrzymali należne wam pieniądze - stanowczo oznajmił John. Mallory podziwiała jego opanowanie. Jej drżały ręce. Tysiąc czterysta funtów za noclegi i wyżywienie! John mówił dalej: - Pozwólcie mi odprowadzić żonę do domu i załatwimy tę sprawę jak dżentelmeni. Odpowiedziały mu gniewne okrzyki. - Nigdzie nie pójdziesz! - zawołał ktoś. Ktoś inny dodał: - Dla takich jak ty jest miejsce w więzieniu! Przerażona Mallory dotknęła ramienia Johna. Mężczyzna w cylindrze ruszył w ich stronę. Dopiero teraz zauważyła jego niebieski surdut i czerwoną kamizelkę. Policjant z Bow Street! - Obawiam się, że to prawda, lordzie Craige — powiedział policjant. - Mam nakaz doprowadzenia cię przed oblicze sądu policyjnego na Bow Street. - Teraz? zdziwił się John. - O tej porze? - Tak, milordzie. - A z jakiego to powodu, jeśli wolno spytać? - Z powodu bankructwa, milordzie - odpowiedział z szacunkiem policjant. Pierwszy wierzyciel niemal tańczył z radości. - Tak jest, lordzie Craige! - krzyknął. - Jesteś zrujnowany!

25 4 O ukochana, przyniosłaś złoto, By kupić dla mnie dar wolności? Czy przyszłaś patrzeć, jak szubienica Dźwiga me biedne kości? „Ciernisty krzew” - To niemożliwe! - Donośny głos Johna mógłby poruszyć całe bataliony na polu bitwy, ale na policjancie nie zrobił żadnego wrażenia. Mallory nie dziwiła się oburzeniu męża. Nie przypominała sobie, żeby ktoś niezasłużenie został tak dotkliwie upokorzony publicznie, chyba, że oskarżenia były prawdziwe, a John rzeczywiście był bankrutem. - Oni mówią co innego, milordzie. - Policjant ruchem głowy wskazał tłum zgromadzony wokół powozu. - Proszę pójść ze mną, mam zaprowadzić cię do sądu. Gdzieś z tyłu rozległ się dudniący głos: - Zaczekajcie! Zaczekajcie chwilę! Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku mówiącego. Potęż ny mężczyzna w pelerynie z kapturem i w trójgraniastym kapeluszu, z wysoką laską, przedzierał się przez tłum. - Miejsce dla komornika z nakazem sądu! Kilkanaście osób podążało za nim jak małe łódki za ogromnym statkiem. Strój nowo przybyłych zdradzał wyższą pozycję społeczną, chociaż najwyraźniej ubierali się w pośpiechu. Jakiś mężczyzna nałożył cylinder na szlafmycę. Znalazłszy się naprzeciw komornika, policjant rozchylił surdut, ukazując czerwoną kamizelkę. - Nie może pan zabrać lorda Craige”a. Ma stawić się na Bow Street. Komornik machnął ręką. - Możecie go sobie zatrzymać. Przyjechałem tu, żeby zająć dom i majątek ruchomy. Wszystko zostanie wystawione na licytację, żeby spłacić długi, które lord Craige zaciągnął wobec tych ludzi. Szeptem nakazawszy Mallory zostać w powozie, John zszedł ze stopnia i zamknął drzwi. - To niemożliwe, żebym był im winien pieniądze - powiedział z arystokratyczną wyniosłością wodząc wzrokiem po twarzach zgromadzonych. - Nigdy dotąd nie spotkałem tych ludzi. Komornik zmrużył oczy. - To lichwiarze, milordzie. Znają się na swojej pracy. John pożyczał pieniądze od lichwiarzy? Mallory wyprostowała się gwałtownie. Tylko głupiec mógłby przystać na ich warunki... głupiec, albo ktoś za wszelką cenę potrzebujący gotówki. - Coś podobnego! - krzyknął John. - Nigdy nie dałbym zarobić tym rekinom! Lichwiarze gniewnymi pomrukami dali wyraz swemu oburzeniu. Mężczyzna w szlafmycy przepchnął się przez tłum i stanął przed komornikiem. - Możesz sobie mieć nasz zawód w swoim arystokratycznym tyłku, milordzie, ale wydałeś nasze pieniądze, a znasz warunki umowy. - Nigdy nie pożyczałem pieniędzy od lichwiarzy - powtórzył John z twarzą ściągniętą gniewem. Lichwiarz pokręcił głową. - Twój pełnomocnik, pan Barron, załatwiał sprawę tych pożyczek. Mogę to w każdej chwili udowodnić, mam wszystkie dokumenty, włącznie z tymi, w których udzieliłeś mu pozwolenia na występowanie w twoim imieniu. - Mężczyzna przybrał dumną postawę. - Isaiah Benjamin postępuje zawsze uczciwie i honorowo i spodziewa się, że spłacisz swoje długi! - Pozostali lichwiarze poparli go chóralnymi pomrukami. Wściekłość Johna ustąpiła miejsca zdziwieniu. - Louis Barron prowadził z wami interesy? - Od wielu lat, milordzie, i byliśmy bardzo zadowoleni, że możemy prolongować ci kredyt - odpowiedział inny lichwiarz. - Ale teraz przyszliśmy po nasze pieniądze. - Tak. Chcemy odzyskać nasze pieniądze - poparło go kilka osób. - Możemy zacząć od tego cudacznego powozu! - krzyknął ktoś. John uniósł ramiona, prosząc o chwilę uwagi. - Spłacę wszystkie długi - obwieścił zdecydowanym tonem. To oświadczenie sprawiło, że komornik wysoko uniósł brwi.