Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Maxwell Cathy - Przysięgi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Maxwell Cathy - Przysięgi.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

CATHY MAXWELL

1 Maj, 1810 Bankierzy i rabusie grobów, oni wszyscy są jednakowi - pomyślała ponuro Phadra Abbot. Stojąc we wnęce biurowego okna odwróciła głowę i spojrzała na sir Cecila Evansa, członka Rady Dyrektorów Banku Anglii. Oczy dziew­ czyny płonęły gniewem. Sir Cecil zareagował tak, jakby jej wzrok go sparzył. Jego palce poruszyły się niezręcznie, upuszczając na biurko nóż do otwierania listów, którym się bawił. Obracał ten przeklęty przedmiot w palcach przez ostatnie dziesięć minut, podczas gdy oni czekali. Zmarszczył krzaczaste brwi i jeszcze niżej schylił się nad biurkiem, jakby w ten sposób mógł zapomnieć o jej obecności. - To była nie tylko moja wina. Twój ojciec też się do tego przyczynił - wymamrotał. Phadra parsknęła, ale nie dowierzając sobie nic nie powiedziała. Ignorując zatroskane spojrzenie Henny, swojej damy do towarzystwa, odwróciła się do nich obojga plecami i spojrzała nie widzącymi oczami przez okno. Dwie godziny. Tyle czasu upłynęło od chwili, gdy sir Cecil poinformował ją o tym, że jest finansowo zrujnowana, i świat zwalił się jej na głowę. Odetchnęła głęboko, uspokajając się w ten sposób. Nie podda się. Jeszcze nie. Kiedy bankier skończył swoje wyznanie, dodał jeszcze, że miał nadzieję na znalezienie jakiegoś wyjścia „z tej matni, w jaką twój ojciec i ja wpędziliśmy cię" -jakby jemu nie groziło pójście wraz z nią do więzienia za długi! Przypuszczalnie nie groziło. On miał pieniądze, podczas gdy ona była bankrutką i będzie musiała odpowiadać zarówno za długi swego ojca, jak i za swoje. 5

Dobry Boże, przecież wcale nie chciała zobaczyć więzienia od wewnątrz. Ciszę przerwało ostre pukanie. - Proszę - powiedział piskliwie sir Cecil. Odchrząknął i powtórzył polecenie mocniejszym głosem. On jest bardziej przerażony niż ja - pomyślała Phadra. Jednocześnie zauważyła, że została w niej jakaś nadzieja, jakieś pragnienie, by to wszystko okazało się wymyślnym oszustwem, by mogła wrócić do domu, do swojego dotychczasowego życia. Muszę być silna. Muszę być odważna. Powtarzając tę litanię, odwróciła się, żeby spojrzeć na człowieka, którego sir Cecil uważał za ostatnią nadzieję. Nazwał nawet Granta Morgana najbystrzejszym umysłem w Anglii. Phadrę zastanowiło, dlaczego Morgan - skoro był taki inteligentny - zadawał się z sir Cecilem, ale rozsądnie nie powiedziała tego głośno. Drzwi otworzyły się i pełen szacunku młody sekretarz zaanonsował: - Pan Morgan, proszę pana. - Świetnie! - rzekł sir Cecil wstając i obchodząc biurko, aby przywitać gościa. Bez wątpienia był to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego Phadra kiedykolwiek widziała. - Morgan, dziękuję, że przyszedłeś. Grant Morgan miał profil i postać podobne do tych, jakie uwielbiał rzeźbić Michał Anioł. Spotkał się z sir Cecilem w połowie pokoju i podał mu rękę. - Żałuję, że nie mogłem wcześniej odpowiedzieć na pana wezwa­ nie. Musiałem skończyć sprawozdania dla Deverila, dotyczące Szkocji. Phadra z przyjemnością słuchała jego niskiego głębokiego głosu. Głosu, który nadawał się dla aktora. Jednak nie tylko jego wygląd i głos zwróciły jej uwagę. Dlaczego ktoś tak młody - nie mógł mieć więcej niż trzydzieści parę lat - i tak diablo przystojny zamyka się w nudnym banku? Ignorując pełne podziwu westchnienie Henny, Phadra zamknęła otwarte z wrażenia usta i spojrzała na niego wrażliwym na szczegóły okiem artystki. Mógł być atrakcyjny fizycznie, ale miał oczy bankiera, stalowoszare i przenikliwe, jakby zdolne do przejrzenia na wylot. Nie zachwyciła się konserwatywną fryzurą z krótkich, gęstych, ciemnych włosów ani faktem, że jego dobrze skrojony, granatowy surdut i beżowe spodnie nie zdradzały osobistych upodobań. Nosił ubranie niczym mundur. Sir Cecil zwrócił się do niej. - Proszę pozwolić, że przedstawię pana pannie Phadrze Abbott. To córka sir Juliusa Abbotta. - Odkrywcy? - spytał Morgan. 6

Dziewczyna była pod wrażeniem. - Pan słyszał o moim ojcu? - Czytałem jego książkę. Oczywiście, to było kilka lat temu. - Co najmniej dwanaście. Wydano ją, kiedy ostami raz był w Ang­ lii.., ostatni, o którym wiem. - Starała się, by w jej tonie nie zabrzmiała gorycz. - Sir Julius ma rachunek w banku - powiedział sir Cecil. - Tak? - Młodszy z mężczyzn był wyraźnie zdziwiony. Sir Cecil, nieco zażenowany, odwrócił wzrok. - To rachunek, którym zajmuję się osobiście. Srebrzyste Oczy pana Morgana zwęziły się, jakby w słowach sir Cecila wyczuł coś nie dopowiedzianego. Popatrzył na Phadrę, a potem na starszego kolegę. - Rozumiem. Phadra uprzytomniła sobie, że rzeczywiście rozumiał, co tylko spotęgowało jej gniew. Jeśli ten człowiek wiedział, tak jak ona teraz wiedziała, że sir Cecil jest niekompetentnym głupcem udającym ważnego, to dlaczego nie zrobił czegoś wcześniej? Zanim została zrujnowana? Sir Cecil, chcąc odwlec moment prawdy, przedstawił Henny, która siedziała na krześle po jego prawej stronie. - A to jest pani Henrietta Shaunessy, towarzyszka panny Abbott. Bankier z szacunkiem ujął podaną mu rękę i skłonił się, a Henny zagruchała swoim gardłowym głosem: - Proszę mi mówić Henny. Phadra spojrzała na nią gniewnie. Zdarzało się już przedtem, że po Henny zbyt wyraźnie znać było maniery tancerki operowej, ale Phadra po raz pierwszy poczuła się tym zakłopotana. Henny uśmiechnęła się do niej bez skruchy, wciskając z powrotem pod kapelusz lok ufarbo- wanych na rudo włosów. Jej kokieteria nie zrobiła widocznego wrażenia na panu Morganie. Uwolnił dłoń, uśmiechając się uprzejmie, i zwrócił się do kolegi. - Potrzebuje pan mojej pomocy - powiedział, potwierdzając podej­ rzenia Phadry, że nie pierwszy raz sir Cecil zwraca się do niego o pomoc. Spojrzała w okno, powstrzymując ostre słowa cisnące się jej na usta. - Tak, tak. Panno Abbott, panie Morgan, proszę usiąść. Wyjaśnianie trochę potrwa - powiedział sir Cecil. - Mnie tak jest wygodnie - powiedziała Phadra. - Proszę usiąść, panie Morgan, sir Cecil nie spieszy się podczas opowiadania - dodała sucho. Jej sarkazm zaskoczył Granta, który spojrzał na nią uważniej. 7

Wróciła do wnęki okiennej, ręce miała skrzyżowane na piersiach, a podbródek uniesiony w pozie wyzywającej dumy. Gdy wszedł do pokoju, ze względu na jej włosy, opadające w swobodnych lokach do pasa, wziął ją za dziecko. Teraz światło słoneczne majowego popołudnia rozświetlało te nieposłuszne lniane loki. To nie było już dziecko, ale młoda kobieta w wieku około dwudziestu lat, tak by to ocenił. Błyski jej ciemnoniebieskich oczu zdradzały pełną temperamentu inteligencję i stanowiły dla niego bez­ pośrednie wyzwanie, nie maskowane fałszywą skromnością, tak po­ wszechną w tych czasach wśród debiutujących w towarzystwie panien. Istotnie, ubrana w suknię o kroju tuniki w żywym, purpurowym kolorze, która z wdziękiem spływała do jej stóp i podkreślała jędrną krągłość piersi, Phadra wyglądała raczej jak śmiała saksońska księżni­ czka niż jak dobrze wychowana szlachecka córka. Wrażenie to potęgowały jeszcze szerokie bransoletki z brązu i złota opaska na głowie. Bardzo niekonwencjonalny styl. Przypuszczalnie bardzo niekonwencjonalna kobieta. - W czym mogę być panu pomocny, sir Cecilu? — zapytał, odry­ wając z trudem wzrok od panny Abbott. Nie usiadł, wbrew jej poleceniu. Sir Cecil chrząknął, nabrał głęboko powietrza, poruszył brwiami w górę i w dół, jakby zastanawiając się nad najlepszym podejściem do sprawy, otworzył usta, żeby przemówić, i znów je zamknął, marszcząc przy tym czoło. - O cokolwiek chodzi, jestem pewien, że będę mógł panu pomóc - zapewnił go Grant. Jednak te słowa, zamiast stanowić zachętę, wydawały się pogłębiać niepokój sir Cecila. Grantowi wydawało się nawet, że dostrzega łzy, które tamten powstrzymał mruganiem. - Sir Cecilu, co się stało? Odpowiedział mu chłodny, zachrypnięty głos spod okna. - On zdefraudował pieniądze banku i boi się panu o tym powie­ dzieć. Słowa te zszokowały Granta. Odwrócił wzrok od dumnej kobiety w oknie i ponownie spojrzał na starszego mężczyznę. - Sir Cecilu... - zaczął, prawie bojąc się spytać, czy to prawda. - To niezupełnie tak - odrzekł Evans. Grant miał ochotę odetchnąć z ulgą. - Nic pan nie zdefraudował? - To też nie całkiem tak. Grant poczuł się nieswojo. - Może byłoby lepiej, gdyby pan to wyjaśnił. 8

- Po prostu udało mi się tak poprowadzić zapisy w księgach, by były trochę dla mnie korzystniejsze. Chodziło o sfinansowanie ostat­ niej wyprawy sir Juliusa. - Te słowa zostały wypowiedziane jednym tchem. Grant usiadł. Zdefraudował. Sir Cecil zwrócił wreszcie swą czerstwą twarz w stronę Granta. - Nie powinienem był tego robić. To prawda - chciał zawołać Grant. W ciągu ośmiu lat, odkąd pracował w banku, jego zadanie polegało na wyciąganiu sir Cecila z kolejnych tarapatów, wynikłych z błędów w interesach. Jednak nig­ dy nie przyszło mu do głowy, że ten człowiek zniży się do kradzieży. - Co właściwie pan zrobił? Sir Cecil przyglądał się swojemu kciukowi, jakby to było dzieło sztuki. W końcu odezwała się panna Abbott, a w jej głosie znowu brzmiała gorycz. - Mój ojciec, znany podróżnik, i sir Cecil, zaufany bankier, oszu­ kali Bank Anglii, aby uzyskać pieniądze na poszukiwanie skarbów. Sir Cecil zerwał się i stanął przed oskarżycielką. - Ten skarb istnieje, zapewniam. Skarb Hikuptaha naprawdę istnie­ je. - Kim jest Hikuptah? - zapytał Grant. - Bardzo bogaty i bardzo ważny kapłan egipski, który żył w cza­ sach Aleksandra Wielkiego. Julius natrafił na tę historię w jakichś papierach, napisał o niej grecki kupiec. Julius kupił te dokumenty od antykwariusza dawno temu, jeszcze zanim panna Abbott przyszła na świat - odpowiedział sir Cecil. Grant spojrzał ukradkiem na młodą kobietę, która teraz wyglądała przez okno. - Morgan, musi pan to zrozumieć, Hikuptah był bogaty! Niewyob- rażalnie bogaty - zachwycał się sir Cecil. - Ten Grek był przyjacielem Hikuptaha i, jak prawdziwy kupiec, spisał dokładnie wszystko to, co, jak widział, włożono mu do grobu na przyszłe życie. Pan sobie nie wyobraża, co tam było. - Sir Cecil machał rękami w powietrzu, jakby wyczarowywał przed nimi skarby z grobowca. - Talerze z litego złota, z których miał jeść w świecie duchów, kosze ze srebra i złota, szafiry wielkości gęsich jaj, korony wysadzane wszystkimi szlachetnymi kamieniami świata. To wszystko leżało tam, czekając na jakiegoś śmiałka, który by przyszedł i to zabrał. - Zaśmiał się. - A Julius odkrył wskazówki prowadzące do grobowca. To wszystko było w liście tego Greka. Grant pochylił się na krześle do przodu. 9

- Czy ja pana dobrze rozumiem? Twierdzi pan, że sir Julius nie był wcale podróżnikiem, odkrywcą, ale rabusiem grobów? Panna Abbott zaśmiała się ostro i krótko. Uśmiech sir Cecila nagle zmienił się w grymas. Jego brwi zmarszczyły się. - Nie, nie! Podzielilibyśmy się tą wiedzą, gdybyśmy ją posiedli. - A co bank miał wspólnego z tym... - Grant przez chwilę szukał stosownego słowa - przedsięwzięciem? - To bank sfinansował rabowanie grobowca - odpowiedziała śmia­ ło panna Abbott. Na jej sarkazm Grant odpowiedział badawczym spojrzeniem. Nie lubił zuchwałych kobiet i zastanawiał się, czy panna Abbott należy do tych istot, które nie wiedzą, jakie jest ich miejsce w społeczeństwie. Na to wyglądało. - Może moglibyśmy kontynuować tę rozmowę na osobności, sir. Ona, słysząc to, podeszła do niego zdecydowanym krokiem, z wy­ zywająco uniesionym podbródkiem. - Na osobności? O moim ojcu i o mojej przyszłości? Nie sądzę, panie Morgan. Jednak Grant nie słyszał jej zbyt wyraźnie. Jego uwagę rozproszył dźwięk dzwonków, dochodzący z podłogi. Słyszał je już wcześniej, kiedy tylko wszedł do tego pomieszczenia. Z ciekawości nachylił się, rozglądając się po pokoju, aż jego wzrok napotkał drobne palce stóp, wychylające się ku niemu spod zwiewnej, purpurowej spódnicy panny Abbott. - Podobają się panu sandały Phadry? - spytała pani Shaunessy. Ona również nachyliła się i Grant znalazł się praktycznie z nią nos w nos. Wyprostował się gwałtownie. Pani Shaunessy zrobiła to samo. Uśmiechnęła się i z dumą oświad­ czyła: - Ona sama je zaprojektowała. Projektuje wszystkie swoje stroje. Bardzo oryginalne, tak sądzę. Phadro, kochanie, unieś nieco spódnicę i pokaż panu Morganowi swoje śliczne sandałki z tymi pierścionkami na palce stóp i z dzwoneczkami. - Dzwoneczki na palcach stóp? - powtórzył Grant, czując z zasko­ czeniem, jak po karku rozchodzi mu się powoli uczucie gorąca. Na ogół nic nie zakłócało jego opanowania, a jednak teraz, na widok stóp panny Abbott, czuł się jak nie opierzony młodzik. - Henny, nie mam zamiaru unosić spódnicy dla tego człowieka - zaprotestowała Phadra, po czym jej własne policzki zaróżowiły się na dwuznaczność tych słów. Grant sprowadził rozmowę na właściwy tor. - Sir Cecilu, proszę mi wytłumaczyć, co właściwie się wydarzyło. 10

Sir Cecil, który również kontemplował palce stóp panny Abbott, podniósł wzrok i chrząknął. - Musieliśmy sfinansować wyprawę. Początkowo wyglądało to bardzo niewinnie. Byliśmy zdecydowani na utrzymanie tego w taje­ mnicy, wiec dałem Juliusowi wszystko, co mogłem, jako udział w poszukiwaniach skarbu, a on zdobył sporą część funduszy żeniąc się z Mary Milford. Rzucił niepewne spojrzenie w stronę panny Abbott. - Jej majątek nie był olbrzymi, ale niczego jej nie brakowało, a nie miała żadnych krewnych, którzy mogliby też rościć sobie jakieś pretensje. Julius ożenił się z nią, a kiedy tylko zebraliśmy pieniądze, wyjechał pierwszym statkiem do Kairu. - Zostawiając w Anglii oczekującą dziecka żonę - dodała cicho panna Abbott. - Proszę zrozumieć, panie Morgan, że w tym czasie wszystko, co oni robili, było legalne... - Tak, nie zrobiliśmy nic złego - ochoczo zgodził się sir Cecil. - Chociaż można by kwestionować moralny aspekt poślubienia młodej kobiety dla pieniędzy i późniejszego porzucenia jej - dokoń­ czyła Phadra. - Nie została porzucona! - Sir Cecil warknął, jakby już wcześniej doszło do tej wymiany zdań. - Skorzystała, zyskując obrączkę i jego nazwisko. - Odwróciwszy się do Phadry plecami, ciągnął dalej: - Julius latami szukał w Egipcie tego grobowca. Czas zniszczył wię­ kszość punktów orientacyjnych, a piaski były w ciągłym ruchu. Musiał przekupywać wszystkich, od robotników, którzy byli niebywałymi leniami, do urzędników rządowych, włącznie z Francuzami. - Uniósł ręce. - Inny dawno by zrezygnował, ale nie Julius. On nie ustał, zanim nie odnalazł grobowca Hikuptaha. Sir Cecil opadł na krzesło za biurkiem. - Jednak rabusie grobów... prawdziwi rabusie, nie tacy ludzie jak my... wyprzedzili go w dotarciu do skarbu. Morgan, czy może pan sobie wyobrazić, co czuł Julius? Po tylu poświęceniach odkryć, że skarb zniknął, że został zrabowany! - Więc wrócił do Anglii? - zapytał Grant. - Przygotowywał się do powrotu - powiedział sir Cecil. - Pieniądze się skończyły. Wtedy jeden z agentów, z którym Julius pracował od lat, przyszedł do niego w środku nocy i powiedział, że znalazł umie­ rającego z gorączki francuskiego dezertera. Ten zaś opowiadał historię, jakiej Julius powinien wysłuchać. Julius pospieszył więc do tego człowieka. Sir Cecil patrzył w przestrzeń, jakby obserwował scenę rozgrywa­ jącą się między sir Juliusem i dezerterem. 11

- Francuz był jednym z ludzi, którzy włamali się do grobowca, On i trzech innych żołnierzy natknęli się na niego przypadkiem. Zrabowali skarb, zdezerterowali z armii i podążyli w górę Nilu, mając nadzieję na uniknięcie długiego ramienia Napoleona. Ta podróż była katastrofą. Wszyscy zapadli na jakąś dziwną chorobę, a trzech w rezultacie zmarło. Ostatni z nich, Osamotniony i wystraszony, ukrył skarb i wra- cał do cywilizowanego świata. Jednak umarł w ramionach Juliusa. — Uśmiechnął się rozbrajająco. - Oczywiście, dopiero po tym, jak podał Juliusowi przybliżony opis miejsca, w którym ukryty był skarb. - Tylko sir Julius nie miał już pieniędzy na poszukiwania - powiedział Grant. - Byliśmy tak blisko - odpowiedział sir Cecil, składając razem kciuk i palec wskazujący. - Nie mogliśmy zrezygnować. Nie w tym momencie. To jednak prawda, że potrzebowaliśmy więcej pieniędzy. Bank już był w posiadaniu szmaragdów Abbotta i sprzedałby je na spłacenie jego długów, gdyby wyszło na jaw, że Julius został bez grosza. Ja sam nie byłem daleko od znalezienia się w zasięgu natar­ czywych wierzycieli. - Szmaragdy miały również zapewnić, za pośrednictwem banku, środki do życia dla mojej matki i dla mnie - wyjaśniła Grantowi panna Abbott. . - To były nasze jedyne dochody. - Tak - przytaknął sir Cecil. To słowo wisiało przez kilka sekund w powietrzu. Pospiesznie kontynuował, jakby nagle doznał potrzeby zrzucenia tego wszystkiego z serca. - Pewnej nocy, nad butelką koniaku, wpadliśmy na pomysł zastąpienia prawdziwych szmaragdów sztucznymi kamieniami. W końcu nikt właściwie o nich nie wiedział, bo w dużym stopniu udało mi się utrzymać ten depozyt we własnych rękach. Złe przeczucia Granta przybrały na sile. - Tak więc wypożyczyłem prawdziwe szmaragdy ze skarbca i sprzedałem je -powiedział sir Cecil. - Wypożyczyłem? - Grant zakrztusił się tym słowem. - On ma zabawny sposób określania kradzieży, prawda? - spytała panna Abbott. Sir Cecil podniósł się i uderzając dłonią w biurko zwrócił się w jej stronę. - Nic nie ukradłem. Spłacimy to wszystką, gdy tylko wróci Julius. Nie spodziewaliśmy się, że tak długo go nie będzie. Miał tylko odnaleźć ten przeklęty skarb i wrócić do domu. - Jak długo go nie ma? - spytał Grant. - Dziewięć lat - powiedział sir Cecil. - Dziewięć lat! - wykrzyknął Grant. - Czy pan zupełnie oszalał? 12

Czy pan sobie zdaje sprawę z tego, co pan stracił w imię jakiejś szalonej historii o grobowcu pełnym skarbów? - Nic bym nie stracił, gdyby ona siedziała tam, gdzie powinna, i nie zepsuła wszystkiego - odpowiedział zapalczywie sir Cecil, wskazując palcem pannę Abbott. - Siedziała, gdzie powinna? - Phadra oparła ręce na biodrach. - W tej szkole z internatem spędziłam szesnaście lat, od dnia śmierci mojej matki. I nadal bym tam gniła, gdybym nie wzięła spraw w swoje ręce. - Kto był za panią odpowiedzialny od czasu śmierci pani matki? - spytał Grant. - Moim oficjalnym opiekunem jest Bank Anglii - odpowiedziała, wyraźnie rozgniewana, że o tym nie wiedział. - My? - zwrócił się Grant do sir Cecila. - Czy to nie jest dość niezwykłe? - Julius i ja nie wiedzieliśmy, co innego z nią zrobić. - Sir Cecil wzruszył ramionami. - Boże broń, by mój ojciec wziął odpowiedzialność za swoje jedyne dziecko - powiedziała panna Abbott. - Przecież było ci dobrze - bronił swojego przyjaciela sir Cecil. - Dobrze? - wykrzyknęła. Sir Cecil cofnął się przed nią, gdy gniewnie zaczęła się do niego zbliżać, a każdy krok był akcentowany przez dzwoneczki u stóp. - Czy pan wie, co to znaczy być zamkniętą w takiej szkole z internatem, bez przyjaciół i rodziny? Bez miejsca, gdzie można pojechać na święta? Bez nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić po ukończeniu nauki, kiedy patrzyłam, jak wszystkie inne dziewczęta wyjeżdżają w świat? A ja musiałam tam zostać. Czekać na mojego ojca i na Bank Anglii. Na szczęście ktoś przedstawił mnie Mary Wollstonecraft i zapoznał z jej poglądami na niezależność ko­ biet, bo inaczej nadal byłabym u panny Agathy, w sukiennym mundur­ ku, i czekałabym. - A my nie bylibyśmy w takich tarapatach! - rzucił sir Cecil, odzyskując pewność siebie. Jego ręce trzęsły się ze złości, kiedy sięgnął w dół, podnosząc z biurka plik papierów. - Morgan, czy pan wie, co to jest? Rachunki. Wydatki, jakich narobiła od chwili, gdy sześć miesięcy temu opuściła ten internat i urządziła się po swojemu, nie pytając nikogo o zdanie. Nawet wynajęła sobie damę do towarzy­ stwa... - Musiałam mieć odpowiednią przyzwoitkę... to coś, czemu pan nigdy nie poświęcił nawet chwili - powiedziała panna Abbott. Sir Cecil nie zwracał na nią uwagi, pochłonięty własną tyradą. - Prowadziła „salon" dla głodujących pamfleciarzy i poetów. Pła- 13

ciła sto pięćdziesiąt funtów za wieczór, żeby móc im podać truskawki i szampana. - Dla opinii o moim salonie było ważne, żebym zawsze podawała najlepsze... - Grant, czy pan wie, o czym oni rozmawiali? O ateizmie! - Już panu tłumaczyłam, sir Cecilu - powiedziała Phadra - że dyskusje o współczesnej teologii to nie to samo, co ateizm. Sir Cecil spojrzał na nią z góry i skrzywił się. - Czy jesteś osobą duchowną? - Oczywiście że nie. - A więc nie ma powodu, byś rozmawiała o takich sprawach poza kościołem - oświadczył. Zwrócił się do Granta. - Oni ciągle rozpra­ wiają o Oświeceniu i o głupstwach takich jak pozwolenie kobietom na posiadanie własności i na zabieranie głosu w sprawach rządzenia! - To nie są głupie pomysły - dobitnie powiedziała panna Abbott. - Krótko mówiąc, ta kobieta przepuściła pieniądze, których nie posiada, tak szybko, jak spragniony człowiek połyka wodę, wydając je na radykałów i podżegaczy! - Dla podkreślenia swych słów sir Cecil pozwolił, by rachunki wypadły mu z palców i spadły na biurko. - Pieniądze, których nie posiadam? - Panna Abbott zacisnęła pięści tak, jakby chciała go uderzyć. Aż drżała z gniewu. - Dobre sobie, sir Cecilu. Miałam pieniądze, zabezpieczone szmaragdami Abbotta, miałam je, dopóki pan nie postanowił okraść mnie z mojego dziedzictwa. - Nic nie ukradłem. Twój ojciec podjął tę decyzję. - To pan tak twierdzi! Sir Cecil otworzył oczy tak szeroko, że wydawało się, iż wyskoczą mu z orbit. - Nikt nigdy nie podawał w wątpliwość mojej uczciwości1 . - Ha! Grant stanął między nimi. - To nas doprowadzi donikąd. Gdy tylko rewidenci stwierdzą, że klejnoty są sztuczne, oboje znajdziecie się w drodze do więzienia za długi. - Stwierdzą to - powiedział sir Cecil do panny Abbott, wychylając się zza Granta, aby rzucić w jej stronę jeszcze jedno, ostatnie, oskar­ żenie. - Bo to ty zwróciłaś ich uwagę, przekraczając w wydatkach stan kont. Panna Abbott zwróciła się w stronę Granta z posępnym wyrazem twarzy, ale rozsądnym i trzeźwym tonem. - To nie moja wina. Myślałam, że mam pieniądze. Nie spodziewa­ łam się, że mój ojciec zostawił mnie bez grosza. 14

Grant podziwiał jej zdolność do stawienia czoła rzeczywistości bez popadania w histerię, w odróżnieniu od innych przedstawicielek jej płci. Jednak jej następne słowa zaprzeczyły temu przekonaniu. - Kiedy go zobaczę, spytam, dlaczego tak postąpił. - Kiedy go pani zobaczy? - powtórzył Grant. - Tak. Widzi pan, podczas gdy sir Cecil rozprawiał, ja sądzę, że znalazłam rozwiązanie naszych kłopotów - uniosła z dumą głowę. - Poprowadzę wyprawę w poszukiwaniu mego ojca. Sir Cecil wybuchnął śmiechem, dosłownie zwijając się wpół i ude­ rzając się po kolanach. - Czy nie sądzisz, że gdyby Julius żył, to już by do tej pory wrócił? Jej oczy zwęziły się. - Gdyby mój ojciec nie żył, to bym o tym wiedziała. Tutaj. - Dotknęła serca. - Jesteśmy z jednego ciała, z jednej krwi. Wiem, że on żyje... i może potrzebować naszej pomocy. - Zwróciła się do Granta. - Jednym z powodów mojego przyjazdu do Londynu była chęć zorganizowania wyprawy w celu odszukania go. Wykorzy­ stywałam swój salon do poznania ludzi, którzy mogliby mi w tym pomóc. - Ignorowała wydawane przez sir Cecila odgłosy niedo­ wierzania. - Odnalezienie go jest teraz jeszcze ważniejsze niż przed­ tem. - Jak masz zamiar za to zapłacić? Mnie nie stać na dorożkę do domu, a co dopiero na taką wyprawę, a ty nie masz nawet na opłacenie czynszu - powiedział sir Cecil. - Z pewnością bank... - zaczęła Phadra. - Zakuje nas oboje w kajdany, jeśli tylko się o tym dowie - skończył za nią sir Cecil. Panna Abbott powoli zamknęła usta, a jej brwi zmarszczyły się z niepokojem. Sir Cecil obszedł biurko, aby stanąć naprzeciw Granta. - Morgan, musi pan mi pomóc. Wiem, że nie powinienem był tak postąpić, ale każdy może popełnić błąd, prawda? Tylko wtedy, gdy nie zostanie przyłapany - pomyślał Grant, potrząsając głową. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, ile razy chciwość sir Cecila brała górę nad jego odpowiedzialnością. Jed­ nak tym razem posunął się chyba o ten jeden krok za daleko. Grant, korzystając przy tym z własnych funduszy, przez całe lata ochraniał sir Cecila i zrobiłby to ponownie, bo ten człowiek, mi­ mo że nie był tak ważny jak udawał, jednak mógł zarekomendować Granta na stanowisko w Radzie Dyrektorów i ułatwić mu osiągnię­ cie jedynego celu, do jakiego dążył usilnie: nadania tytułu szlachec­ kiego. 15

Jakby czytając w myślach Granta, sir Cecil powiedział: - Grant, wiem, że często o wiele pana prosiłem. Niektórzy mogliby sądzić, że wplątuję pana w tę historię, wyznając to wszystko. Grant milczał. Sir Cecil starannie dobierał dalsze słowa. - Może to panu ułatwi, jeśli powiem, że uważałem pana prawie za syna. W istocie, potraktowałbym pana bardzo przychylnie, gdyby interesowało pana staranie się o rękę mojej córki Mirandy, Jego słowa zszokowały Granta. On miałby poślubić lady Mirandę, jedyną córkę sir Cecila? Fotel członka Rady Dyrektorów należałby do niego. To była jego chwila - jego okazja, jego Rubikon. - Czy byłby pan zainteresowany ręką mojej córki? Sir Grant starał się nie dopuścić, by jego podniecenie znalazło wyraz w tonie głosu. - Byłbym zaszczycony mogąc poślubić pańską córkę. Szyderczy głos panny Abbott zniszczył podniosłość tej chwili. - A co pana córka ma do powiedzenia w tej sprawie? Być może nie doceni faktu, że składa się ją panu Morganowi w ofierze w zamian za pańskie grzechy, sir Cecilu. - Miranda zna swoje miejsce w świecie, panno Abbott. - Słowa sir Cecila zabrzmiały jak warknięcie. - Jakie miejsce? Rola ruchomego majątku? Nie zazdroszczę pana córce. Sir Cecil wyglądał tak, jakby miał dostać ataku apopleksji, aż wtrąciła się pani Shaunessy. - Phadro, moja droga, nie wszystkie kobiety są tak niezależne jak ty. Pan Morgan jest niezwykle dobrze prezentującym się mężczyzną. Lady Mirandę mogłoby spotkać coś gorszego. W odpowiedzi panna Abbott przekrzywiła głowę i powoli oceniła go wzrokiem, jakby kwestionując opinię pani Shaunessy. Drugi raz podczas tego spotkania Grant poczuł, że twarz zaczyna go palić. Również rozbawienie, widoczne w oczach panny Abbott, nie sprawiało mu przyjemności. Ta kobieta była zuchwała. Zbyt zuchwała. - Skończyła pani? Czy może mam zacząć się obracać? - spytał. Ona roześmiała się, jego niegrzeczne odezwanie nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. - Może poproszę sir Cecila, żeby zajrzał panu w zęby. On na te słowa zaniemówił, co wyraźnie sprawiło jej przyjemność. - Sądzę, że dla mnie ważniejsza byłaby interesująca rozmowa niż wygląd - powiedziała lekko. - Ale to nie moja sprawa. Nic nie wiem o pana zdolnościach do prowadzenia rozmowy, panie Morgan, ale 16

przyznaję, że przyjemnie na pana spojrzeć. W istocie, nadzwyczaj przyjemnie. - Uśmiechnęła się do niego. Zawadiackie ustawienie jej podbródka wprawiało go w irytację. Zmusił się do uśmiechu. - Czy pani sądzi, że zbywa mi na dowcipie, panno Abbott? - Ja po prostu czekam na okazanie tego, panie Morgan. W końcu sir Cecil powitał w panu naszego wybawcę... i swojego następcę tronu. Proszę nas wybawiać. Proszę. - Jej oczy rozszerzyły się w udawanej naiwności. Ona go ośmieszała! Grant czuł, że przestaje panować nad złością. A potem, w jednej chwili, z oślepiającą jasnością dostrzegł rozwiąza­ nie stojących przed nimi problemów, a jednocześnie sposób na zmianę stosunków z panną Abbott. Była trudnym przeciwnikiem, ale on miał w ręku wygrywającą kartę. - Sir Cecilu, czy bank jest nadal prawnym opiekunem panny Abbott? - spytał. Sir Cecil zastanawiał się przez chwilę nad tym pytaniem. - Nie jestem pewien. Julius przygotował dokumenty, w których stwierdzał, że jesteśmy jej prawnymi opiekunami do czasu, gdy skończy dwadzieścia pięć lat. - Czy osiągnęła pani już ten wiek, panno Abbott? - spytał Grant. - Jeszcze przez siedem miesięcy nie osiągnę wieku dojrzałości - odpowiedziała sztywno. Śmiech w jej oczach zastąpiła niepewność. Grant uśmiechnął się, zadowolony teraz z sytuacji. - Mam zatem idealne rozwiązanie. Rozwiązanie, które powinno uwolnić od kłopotów zarówno panią, jak i sir Cecila. - I cóż to jest? - zapytała, unosząc jedną brew. - Małżeństwo - odpowiedział Grant zwięźle. Oczywiste było, że nie zrozumiała. Wyraz jej twarzy stał się lekko znudzony. - Pańskie małżeństwo, panie Morgan? On uśmiechnął się znowu, rozkoszując się tą chwilą. - Nie, panno Abbott. Pani małżeństwo.

2 Czyś ty postradał rozum? - zapytała lady Evans swego męża, a jej donośny głos niósł się przez ciężkie drzwi Evans House. Rozwścieczo­ na, że musiała zdać się na łaskę Evansów, w czasie gdy oni będą ją promować na rynku małżeńskim, Phadra poruszyła się, siedząc niewy­ godnie na krześle o prostym oparciu. U jej stóp stała walizka z nielicz­ nymi niezbędnymi rzeczami. Po rozmowie w banku sir Cecil zabrał ją i Henny z powrotem do jej ukochanego domu w mieście, gdzie obie spakowały trochę ubrań. Sir Cecil nie pozwolił im na zwłokę, ale pospiesznie zawiózł je do Evans House. Teraz ona i Henny siedziały w hallu, jakby były handlarkami, a nie gośćmi. Zostały tam zesłane przez władczą lady Evans po tym, jak sir Cecil przedstawił ją i Henny. Lady Evans spojrzała z góry na swoich gości i oświadczyła: - Muszę porozmawiać z sir Cecilem. Sam na sam. Henny usiadła z niespotykaną u niej potulnością, ale Phadra stała, rozgniewana i upokorzona niegrzecznością tej kobiety. Zademonstro­ wany przez nią dumny odruch buntu nie powstrzymał lady Evans przed zatrzaśnięciem jej drzwi przed nosem. Ostatecznie Phadra nie miała innego wyjścia, niż usiąść i słuchać, jak sir Cecil przedstawia swoją sprawę. Jakiż to żałosny człowiek! Lady Evans wydała głośne westchnienie. Phadra mogła sobie wyobrazić jej masywny biust, falujący pod wpływem demonstrowanej świętej cierpliwości i poczucia słuszności, podczas gdy przyprószone siwizną i spiętrzone na czubku głowy włosy drżały, odzwierciedlając jej rozczarowanie. - Znowu pozwoliłeś, aby twoje nadmiernie hojne serce wzięło górę nad zdrowym rozsądkiem. Popatrz na tę kobietę! Już dawno przekro- 18

czyła wiek odpowiedni do zamążpójścia. W praktyce będziemy zmu­ szeni do kupienia jej męża. Policzki Phadry płonęły ze wstydu. Rzuciła okiem na lokaja, który stał na swoim posterunku pod drzwiami, żeby sprawdzić, czy słyszał, co mówiła jego chlebodawczyni. Lokaj zachowywał stoicki wyraz twarzy, a Henny lekko pochrapywała koło niej. Kochana Henny. Mogła zasnąć wszędzie, o każdej porze. Phadra sięgnęła i poprawiła fałdy indyjskiego jedwabnego szala na tej dobrej kobiecie, która była jej jedyną powierniczką i towarzyszką. W pokoju lady Evans pytała, podniecona nową i ważną myślą: - Ona nie jest dziedziczką, prawda? - Cóż, nie... - Tak myślałam! I zakładam, że nie ma żadnej rodziny, bo przecież to ona zadbałaby o jej debiut? - Tak, tak. Właściwie to ona ma rodzinę. Ma ojca. Czy pamiętasz mojego dobrego przyjaciela Juliusa? - Sir Juliusa! Tego łobuza? To jego córka? Teraz rozumiem, dlaczego jest taka dziwna. Czy oczy mnie mylą, czy też ona nosi sandały w środku dnia? A ta towarzyszka panny Abbott! Czy widziałeś rude włosy tej kobiety? Phadra wlepiła wzrok w drzwi i całą winę za niegrzeczność lady Evans zrzuciła wprost na Granta Morgana. Gdyby nie on i jego apodyktyczny sposób bycia, nie siedziałaby teraz tutaj. Ścisnęła mocno dłonie leżące na kolanach, wyobrażając sobie, że między nimi jest jego szyja. Lady Evans kontynuowała, uniesiona własną tyradą: - A poza tym, co z twoją własną córką? - W samej rzeczy, Beatrice, na tym polega piękno... - Czy do tego stopnia postradałeś zmysły, że chcesz, żebym starała się o wydanie za mąż jakiejś pannicy, podczas gdy twoja własna córka jest wolna? Chociaż nigdy bym tego nie powiedziała naszej najdroż­ szej Mirandzie. - Znalazłem partię dla Mirandy. Jestem pewien, że przypadnie ci do gustu. - Naprawdę? Kto to? - zapytała z nutą zaskoczenia w głosie. - Grant Morgan. - Grant Morgan? Grant Morgan. - Lady Evans wypowiadała to nazwisko tak, jakby nie było jej znane. - Czy my znamy Granta Morgana? Phadra uśmiechnęła się. Wiele dałaby za to, żeby wyniosły pan Morgan usłyszał, jak lady Evans zupełnie nie rozpoznaje jego nazwi­ ska. 19

- Pracuje w banku - powiedział sir Cecil. - Kilka razy był w naszym domu. Dobrze wyglądający młodzieniec. Zręczny. Lady Evans musiała w końcu przypomnieć sobie to nazwisko, bo powiedziała oburzonym tonem: - Chyba nie syn Jasona Morgana! - Beatrice... - Oszalałeś! - Jej głos wzniósł się o oktawę. - Jak możesz oczekiwać, że oddam moją najdroższą Mirandę Jasonowi Morganowi, wielki Boże! - Jason Morgan nie żyje, Beatrice. - Grzechy ojców spadają na głowy ich dzieci - oświadczyła. - To nie był dobry człowiek. Och, przyznaję, był przystojny. Zginął w po­ jedynku, nieprawdaż? - Tak, wydaje mi się... - I nie zostawił żadnego majątku. Wszystko przegrał. Nawet pies z kulawą nogą wie o tym. - Grant odzyskał... - I ty chcesz, żeby nasza jedyna córka weszła przez małżeństwo do takiej rodziny? - Grant w niczym nie przypomina ojca - zaprotestował sir Cecil. - To znaczy, jest bardzo podobny do Jasona z wyglądu, ale na tym wszelkie podobieństwo się kończy - Ma w sobie złą krew - syknęła jego żona. - Do licha, Beatrice! Posłuchaj mnie! W ciągu ośmiu lat, odkąd go znam, nigdy nie widziałem, żeby umoczył usta w alkoholu... nie tyka nawet piwa. Co więcej, zadbał o to, by jego trzy siostry wyszły za mąż za dobrych, uczciwych mężczyzn i zdołał zgromadzić skromną fortun­ kę. Kiedy się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że naszej rodzinie przyda się jego zmysł do interesów. - Nie ma żadnego tytułu. - Zapracuje sobie na tytuł. Ja tego dopilnuję. Co więcej, ma właściwe zaplecze rodzinne. Jest spokrewniony z arcybiskupem Can- terbury, a jego matka była spokrewniona z rodziną Marlborough - odpowiedział sir Cecil, jakby był przygotowany na omawianie tego tematu. Na lady Evans nie zrobiło to specjalnego wrażenia. - Jednak poza posadą bankiera ten człowiek nie ma żadnych innych widoków. - Beatrice, przecież ja sam jestem bankierem. - Ty jesteś członkiem Rady Dyrektorów. - Grant Morgan to jeden z najbystrzejszych umysłów dzisiejszej Anglii - powiedział sir Cecil. - Gdyby nie opinia o jego ojcu - 20

nicponiu, Grant nie byłby w banku, ale robiłby znakomitą karierę polityczną. Pod względem umysłu ten człowiek, gdyby zechciał, mógłby być premierem, a jednak pracuje w Banku Anglii i w dodatku świetnie sobie radzi! Nawet prezes Rady przyznaje, że jest on jednym z najlepszych. Jego namiętna mowa obrończa wyraźnie nie poruszyła lady Evans. - Miranda może zrobić lepszą partię. Lord Phipps szczególnie zwrócił na nią uwagę. To jest świetna partia, jest powiązany z Mini­ sterstwem Wojny i mą dochód w wysokości pięciu tysięcy rocznie. - Beatrice, Grant ożeni się z Mirandą... - Nie! Absolutnie nie! Ona może zdobyć lorda Phippsa. Jestem o tym przekonana; Nastąpiła długa cisza. Phadra mogła sobie wyobrazić wyzywające spojrzenie lady Evans, skierowane na męża. Nie miała wątpliwości, że to właśnie lady Evans wychodzi zwycięsko z każdej różnicy zdań między tą dwójką - ą to oznaczało, że jej własne problemy zostały rozwiązane. Poczuła przypływ radości. Lady Evans odniesie sukces tam, gdzie jej samej się nie udało. Być może nawet mogłaby spróbować pozyskać pomoc lady Evans w organizowaniu poszukiwań ojca. Phadra uśmiechnęła się w radosnym oczekiwaniu. Teraz w każdej chwili sir Cecil może otworzyć drzwi i oznajmić, że Phadra nie będzie mile widziana w jego domu. Już miała trącić Henny, żeby ją obudzić, kiedy dalsze słowa sir Cecila zatrzymały jej łokieć w powie­ trzu. - Beatrice - powiedział sir Cecil tonem, w którym brzmiała wielka powaga. - Sądzę, że jest kilka spraw, które musisz zrozumieć. Były to ostatnie słowa, jakie Phadra usłyszała. Mimo wielkiego wysiłku nic już do niej nie dotarło. Gdyby stanęła na krześle i przyło­ żyła ucho do dziurki od klucza, może usłyszałaby więcej - ale tego nie miała zamiaru zrobić. W każdym razie w obecności lokaja. Przez większość czasu mówił sir Cecil. Słyszała tylko niskie, poważne pomruki. Oczywiste było, że postanowił wszystko wyznać i zwierzyć się żonie opowiadając historię szmaragdów Abbotta. Jeśli chodzi o donośny głos lady Evans, to do Phadry docierały jedynie odgłosy głośnego chwytania oddechu i stłumione okrzyki. W pewnej chwili sir Cecil zadzwonił na służącą która weszła do pokoju i z niego wyszła, po czym wróciła, niosąc sole trzeźwiące dla swojej pani. Phadra nie potrafiła sobie wyobrazić omdlewającej lady Evans, ale służąca wyglądała na bardzo przejętą. Po dłuższym czasie drzwi otworzyły się powoli. Tym razem Phadra szturchnęła Henny, która obudziła się z parsknięciem. W drzwiach 21

stanęła lady Evans, patrząc na nie z góry, z ustami wydętymi tak, jakby dopiero co wzięła jakieś lekarstwo o przykrym smaku. Phadra wstała, nie pozwalając się onieśmielić. Obie kobiety stały naprzeciw siebie, podczas gdy sir Cecil kręcił się niepewnie za swą małżonką, a Henny przecierała oczy. Pierwsza przemówiła lady Evans, a jej wzrok był zimny i niegościnny: - Witaj w Evans House, moja droga. Pokażę ci twój pokój. Serce Phadry zamarło. Była w pułapce. Lady Evans posłała po gospodynię, panią Mullins, i poleciła jej przygotowanie pokoju dla Henny. Pani Mullins dygnęła i popro­ wadziła Henny w głąb hallu. Wtedy lady Evans zwróciła się do Phadry: - Proszę za mną. Lokaj podniósł walizkę Phadry i z szacunkiem czekał, aż dziewczy­ na podąży za jego panią. Phadra stwierdziła, że nie ma innego wyjścia, jak iść za lady Evans. Czuła się przy tym jak skazaniec w drodze na szubienicę. Dzwoneczki u jej stóp nie brzmiały już tak wesoło, zwłaszcza po tym, jak lady Evans przystanęła na pierwszym stopniu schodów i spojrzała na nią przez ramię. - Dzwonki są nie na miejscu. - Te słowa zabrzmiały jak oficjalny wyrok. Lady Evans odwróciła się i zaczęła wchodzić po schodach na górę. - Jutro zaczniemy od wizyty u krawcowej po stosowne stroje i u szewca, po odpowiednie buty. Mam nadzieję, że już nigdy nie zobaczę cię w tak dziwacznym przebraniu. I bez tego znalezienie ci męża będzie wystarczająco trudne. Czy mówię jasno? Phadra nie odpowiedziała. Być może musi poddać się tyranii lady Evans, ale będzie zbuntowaną uczennicą - przynajmniej tak długo, aż wymyśli jakiś sposób wydobycia się z tych niemożliwych do zaakcep­ towania okoliczności. Zamiast tego zapytała: - Gdzie jest pokój Henny? Lady Evans przystanęła przed drzwiami w obszernym, eleganckim hallu. - W przeznaczonej dla służby części domu, - Ależ ona nie jest służącą! - W tym domu jest - zareplikowała lady Evans i obracając gałkę w drzwiach otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Pokonując odruch skłaniający ją do odwrócenia się na pięcie i rzucenia się do ucieczki, Phadra weszła za swoją gospodynią do sypialni. Pokój był urządzony w łagodnych odcieniach błękitu. Phadra 22

zdawała sobie sprawę z tego, jak na takim tle musi Wyglądać żywa purpura jej tuniki. - Proszę położyć walizkę na stole. - Lady Evans wydała polecenie lokajowi, który posłusznie zrobił to, co mu kazano, po czym z ukłonem opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi. Phadra odwróciła uwagę od dużego łóżka z baldachimem i staro­ świeckich, ciężkich mebli i zauważyła, że lady Evans przygląda się jej z nieprzyjemnym uśmiechem. Odwzajemniła wyniosłe spojrzenie tej kobiety. - Nie podobasz mi się - powiedziała wreszcie lady Evans. - Nic mnie to nie obchodzi - odrzekła Phadra, zauważając z saty­ sfakcją, że jej rozmówczyni zamrugała ze zdziwienia. To jednak nie poprawiło jej nastroju. Wolałaby żyć w zgodzie z lady Evans. Jednak lata spędzone u panny Agathy nauczyły ją, że jedyną metodą na pokonanie kocicy jest pokazanie własnych pazurków. Ku uldze Phadry ton głosu lady Evans zmienił się na grzeczniejszy: - Ten pokój ma drzwi łączące go z pokojem Mirandy. Kto wie, może zostaniecie przyjaciółkami? Nie ma mowy - pomyślała Phadra i zauważyła, że podobne odczucia znalazły swoje odbicie również na twarzy lady Evans. Lady Evans przeszła przez pokój i zastukała w wewnętrzne drzwi, po czym zawołała: - Mirando, kochanie, czy mogę wejść? Mam dla ciebie dobre nowiny. Drzwi zostały otworzone przez służącą w czepku, która dygnęła, gdy łady Evans przeszła przez drzwi. Z głębi pokoju rozległ się głos młodej kobiety: - Mama? Lady Evans skinęła na Phadrę. Wchodząc do pokoju, dziewczyna zauważyła, że jest on bogato urządzony w kolorach różu i złota. Pośrodku pokoju z masywnego baldachimu nad łóżkiem zwisały różowe kotary, a pod ścianami, jak niemi strażnicy, stały trzy potężne szafy. Jedna z nich, otwarta, była wypełniona sukniami ze wspania­ łych jedwabi i aksamitów. Delikatne przedmioty z porcelany, flakony perfum i srebrne buteleczki stały na toaletce, przy której siedziała Miranda, bardzo ładna blondynka o złocistym odcieniu, pozwalająca służącej na zajmowanie się jej włosami, zanim matka przerwała toaletę. Phadra, która widziała bogactwo sir Cecila i miała pewne, choćby najsłabsze, pojęcie o modnych związkach małżeńskich, nie wierzyła, że Miranda nie dostała jeszcze żadnej propozycji małżeństwa. Ta młoda kobieta, zapewne o rok lub dwa młodsza od niej, uosabiała 23

wszystko to, co uważane było za idealne w przypadku panny z towa­ rzystwa. - Mamo, cóż to za dobre nowiny mi przynosisz? - zapytała Miranda, wstając wdzięcznie i witając matkę uściskiem. - Mój skarbie, to nasz gość, który z nami zamieszka, panna Phadra Abbott. Twój ojciec i ja wprowadzimy ją do towarzystwa. Miranda przeniosła wzrok ze swojej matki na Phadrę. Jej błękitne, przejrzyste oczy dostrzegały każdy szczegół - pomyślała Phadra i po raz trzeci tego dnia zauważyła, że ktoś przypatruje się palcom jej stóp. Miranda uśmiechnęła się. - Witaj - powiedziała miło. Potem zwróciła się do swojej matki. - Czy to jest twoja nowina? - Czy miałaś udany dzień? - spytała lady Evans z nieco wymuszo­ nym uśmiechem na twarzy. - Cały czas spędziłam z kuzynką Sophie. Ona staje się całkiem nudna, naprawdę. - Miranda przewróciła oczami. - Ciągle mówi o tym, że każdego dnia, w każdej chwili, spodziewa się deklaracji. Jest pewna, że Dangerfield oświadczy się o jej rękę. Ostrzegałam ją, że zadebiutowała dopiero rok temu i że nie powinna mieć tak wygórowa­ nych oczekiwań, ale - tu Miranda wzruszyła ramionami - mówiłam tak tylko z uprzejmości. Szczerze mówiąc, Sophie nie ma cienia szansy na jakikolwiek związek, a zwłaszcza tak dobry jak ten z Dangerfiel- dem. Ma wystające zęby, a Dangerfield wie, że może znaleźć coś lepszego. Musisz ją poznać, Phadro. Jej przednie zęby są bardzo wystające. Zupełnie nie pociągające - zakończyła, ogarniając aprobu­ jącym spojrzeniem swoje własne odbicie w lustrze toaletki. Lady Evans nabrała głęboko powietrza, zanim zaskoczyła Phadrę oznajmieniem: - Moja dobra nowina to fakt, że ojciec przyjął oświadczyny o twoją rękę. Miranda wyglądała jednocześnie na zaskoczoną i zachwyconą. - Lord Phipps odwiedził ojca? Jestem taka szczęśliwa. - Klasnęła w ręce. - No cóż, niezupełnie - odpowiedziała lady Evans, a jej twarz przybrała zmartwiony wyraz. - Och, kochana Mirando, może lepiej usiądź, zanim ci o tym opowiem - Co mi opowiesz? - Radość w oczach córki zamieniła się w niepew­ ność. - Mamo, co się stało? Chyba ojciec tego nie zepsuł, a może tak? Lady Evans pobladła. - Moja droga, postanowiono, że poślubisz pana Granta Morgana - Słowa były pospiesznie wypowiadane. - To dżentelmen, którego twój ojciec zna z banku. 24

Phadra patrzyła, jak słodki, miły wyraz twarzy Mirandy zmieniał się z prędkością nadlatujących chmur burzowych. - Pan Grant Morgan? Zwykły „pan"? - zapytała zwodniczo spo­ kojnym tonem. Lady Evans kiwnęła potakująco głową, jej siwiejące loki drgnęły, wyraz twarzy był napięty. - Wkrótce stawi się osobiście, żeby oficjalnie poprosić o twoją rękę. Miranda patrzyła tak, jakby nie słyszała słów matki. - Mój ojciec chce mnie wydać za zwykłego pana Granta? Czy nie mówiłaś mu o lordzie Phippsie? Czy nie mówiłaś mu o odpowiedniej­ szych możliwościach? Służąca i lady Evans cofnęły się, co sprawiło, że Phadra znalazła się przed nimi. Przez chwilę zastanawiała się nad powodem takiego ich zachowania, gdy Miranda nagłym, gwałtownym ruchem zmiotła wszystkie szklane buteleczki i ładne drobiazgi z toaletki z taką siłą, że niektóre z nich uderzyły w ścianę i rozbiły się. - Nie zrobię tego! - krzyknęła, podczas gdy w powietrzu rozcho­ dził się zapach konwalii. - Nie wyjdę za mąż za jakiegoś pana Granta! Chcę wyjść za lorda Phippsa! Ojciec nie może mnie zmusić do poślubienia głupiego bankiera. Słyszysz? - Dla wzmocnienia efektu Miranda podeszła do łóżka, jednym szarpnięciem zerwała zasłony i rzuciła je ze zdumiewającą siłą w stronę matki. Jednak to Phadra je złapała, cofając się o krok pod ich ciężarem. Tymczasem Miranda wybijała stopami gniewny rytm na indyjskim dywanie. - Nie zgadzam się na to! Nie zgadzam! - Ze złości jej twarz zrobiła się czerwona jak burak. Jej krzyki przerwało stukanie do drzwi. - Kto tam? - zawołała Miranda, stojąc i oddychając głęboko dużymi haustami powietrza. Głos lokaja drżał lekko, gdy odpowiedział: - Mam wiadomość od lady St. George i lady Sophie. Zanim ktokolwiek w pokoju zdążył zareagować, zza drzwi dobiegł kobiecy głos: - Beatrice, otwórz. Mam zupełnie nieprawdopodobne wiadomości! Muszę ci to jak najszybciej powiedzieć! Oczy lady Evans rozszerzyły się z niepokoju: - To Louise i Sophie. Miranda natychmiast się opanowała. - Czego one chcą? - szepnęła. - Nie wiem - odpowiedziała lady Evans. - Szybko, posprzątajmy ten pokój. Ze zdumiewającą siłą wyrwała zasłony z rąk Phadry 25

i wrzuciła je pod łóżko. Służąca i Miranda podnosiły buteleczki. Miranda wcisnęła swoje w ręce służącej, a potem wypchnęła kobietę do małego pomieszczenia, które, jak domyśliła się Phadra, musiało być ubikacją. - Wejdźcie! - zdołała zawołać lady Evans, kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły. Do środka wpadła niemal kopia lady Evans, o równie potężnym biuście. Za nią pojawiła się ładna brunetka, niebrzydka, choć o wyraźnie wysuniętej do przodu górnej szczęce. - Mam niesłychane nowiny - oznajmiła dama, która według Phadry musiała być lady St. George. - Czy to coś, co nie mogło poczekać do wieczora, Louise? - zapytała lady Evans. - Moja kochana siostro! Moja kochana siostrzenico! - mówiła dramatycznym głosem lady St. George, zbliżając się, by uściskać lady Evans i Mirandę. - To jest tak ważna wiadomość, że musiałam się nią z wami podzielić natychmiast. Nieprawdaż, Sophie? Sophie uśmiechnęła się nieśmiało i nic nie powiedziała. Matka wyraźnie tego od niej nie oczekiwała. Lady St. George już chciała objąć Phadrę, kiedy powstrzymała się, zaskoczona jej obecnością. - Czy ja panią znam? Zanim Phadra zdążyła odpowiedzieć, lady Evans oświadczyła: - To nasz gość. Panno Abbott, to moja siostra, lady St. George, i jej córka, lady Sophie. A to jest panna Phadra Abbott, córka sir Juliusa Abbott. - Och - odpowiedziała bez zainteresowania lady St. George. Jej wzrok powędrował od czubka głowy Phadry i złotej opaski aż do palców jej stóp. - Cóż to za niezwykły strój, moja droga. Czy cudzoziemski? - Zanim Phadra zdołała odpowiedzieć, lady St. George zwróciła się do siostry i oznajmiła: - Mam nadzwyczaj ważne nowiny! Ale przede wszystkim powiedz mi, Beatrice, kim jest ten niesłychanie przystojny mężczyzna, który siedzi w żółtym salonie? - Przystojny mężczyzna? - Lady Evans była wyraźnie zdziwiona. - Tak - wtrąciła Sophie, a jej twarz zaróżowiła się od nieśmiałego podniecenia. - Jest wspaniały. Nigdy nie widziałam nikogo podobne­ go. Zobaczyłyśmy go zaraz po przybyciu tutaj; jest tak wysoki, że sięga do framugi. Phadra znała tylko jednego człowieka, który pasował do tego opisu i który mógł przesiadywać w żółtym salonie lady Evans. - Pan Morgan - szepnęła do swojej gospodyni. - Morgan? - powtórzyła bezmyślnie lady Evans, a potem się opamiętała. - Ach, tak, pan Morgan. - Lady Evans spojrzała na swoją 26

córkę, która odpowiedziała jej gniewnym spojrzeniem, z dolną wargą wydętą w grymasie buntu. Lady Evans wyraźnie doszła do przekonania, że pan Morgan nie powinien dłużej stanowić tematu rozmowy. - Cóż więc cię tu sprowadza, Louise? Lady St. George uśmiechnęła się, jej uwaga ponownie skupiła się na sprawie, z którą przybyła. Klasnąwszy w obciągnięte rękawiczkami dłonie oznajmiła: - To cudowna nowina! Sophie zaręczyła się! - Co takiego? - zapytały jednocześnie lady Evans i Miranda. Palce dłoni lady St. George zatrzepotały, akcentując wypowiadane przez nią słowa. - Zaręczyła się. Lord Dangerfield stanął na wysokości zadania i poprosił o rękę naszej małej Sophie. Czy to nie cudowne? - Planujemy ślub we wrześniu - dodała lady Sophie, rumieniąc się ze szczęścia. - Chciałam, żebyście ty i Miranda pierwsze usłyszały radosną nowinę - kontynuowała lady St. George. - Czy możesz sobie wyobra­ zić tak szybkie oświadczyny? W końcu Sophie zadebiutowała dopiero rok temu, a Miranda... jak to było dawno? Trzy lata? No cóż, nigdy się nie spodziewałam, że Sophie zrobi taką świetną partię. Wyobraź sobie, lord Dangerfield! - Podniosła rękę do piersi, jakby wielka radość zapierała jej dech. - Jest tyle do zrobienia, a ja nawet nie wiem, od czego zacząć. Zobaczysz, kiedy to samo spotka i ciebie, Beatrice. Och, wiem, że już przeżywałaś wesele, kiedy żenił się twój syn, ale to zupełnie co innego być matką panny młodej. Na pewno wkrótce też będziesz mieć taką okazję. W końcu Miranda bywała już podczas trzech sezonów towarzyskich. Jestem pewna, że wkrótce znajdzie męża. - Lady St. George zamilkła i wciągnęła powietrze. - Nawiasem mówiąc, ten pokój prześlicznie pachnie. Lady Evans i Miranda stały jak wryte, z uśmiechami sztywno przyklejonymi do twarzy. Pierwsza odzyskała głos lady Evans. - Tak, cóż... to wspaniałe... wiadomości - zdołała wykrztusić. Sophie zaczerwieniła się jeszcze bardziej: - Wiedziałam, że będziesz się cieszyć moim szczęściem, ciociu Beatrice. - Och, tak - rzekła lady Evans, chociaż wyglądała, jakby się miała za chwilę rozpłakać. - A ty, Mirando? - Sophie zwróciła się do kuzynki. - Czy też się ze mną cieszysz? Miranda miała minę, jakby wolała raczej wbić sobie nóż w serce, 27

niż życzyć kuzynce szczęścia. Przez chwilę panowała cisza. Phadra obawiała się, że Miranda może znowu wybuchnąć złością, i zauważy­ ła, że jej matka obawia się tego samego. Miranda spojrzała na swoją matkę, a potem na Phadrę. Jej nachmu­ rzona mina, tak podobna do miny jej ojca, stała się jeszcze bardziej zauważalna. Phadra wstrzymała oddech. Grymas złagodniał, a potem powoli przeszedł w czarujący uśmiech. - Oczywiście że cieszy mnie twoje szczęście, kuzynko - powie­ działa, a jej uśmiech był teraz tak śliczny i miły, jak letni dzień. Lady Evans wydała wyraźnie słyszalne westchnienie ulgi, które przeszło w stłumiony okrzyk zdziwienia, gdy Miranda ciągnęła dalej: - I wy także możecie ucieszyć się moim szczęściem. - My? - zapytała lady St. George, zaskoczona. - Tak, właśnie - odrzekła Miranda. - Mamo, czy nie powiedziałaś cioci Louise? - O czym? - spytała bezbarwnie lady Evans. - O propozycji pod moim adresem - powiedziała Miranda cichym, nieco gniewnym tonem. Minęła chwila, zanim lady Evans zrozumiała. Kiedy wreszcie to do niej dotarło, wyraz zaskoczenia na jej twarzy zamienił się w uśmiech: - Tak. Och, tak. Musicie życzyć Mirandzie wiele szczęścia, Louise! - Naprawdę? A to dlaczego? Lady Evans uśmiechnęła się. Przeszła przez pokój, by stanąć koło córki. Ich ręce połączyły się. - Czy pamiętacie tego wspaniałego mężczyznę w żółtym salonie? - Trudno byłoby o nim zapomnieć - powiedziała lady St. George z chytrym uśmiechem. - To narzeczony Mirandy. Miranda i pan Morgan spędzili razem w żółtym salonie piętnaście minut. Wszyscy domownicy, włączając w to Phadrę i Henny, zgromadzili się w hallu. W końcu drzwi się otworzyły i pan Morgan wyszedł z zaczerwienio­ ną Mirandą, wspierającą się na jego ramieniu. Wyglądali na idealnie do­ braną parę, on męski, o ciemnej karnacji, a ona chłodna złota blondyn­ ka. Ceremonialnie oznajmił, że lady Miranda, przyjmując jego oświad­ czyny, uczyniła go „najszczęśliwszym człowiekiem w Londynie". Miranda skromnie spuściła wzrok: - To bardzo miło, że tak mówisz, Grant. Grant. Phadra pomyślała, że jego imię dziwnie zabrzmiało w ustach Mirandy. Lady 28