Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Maxwell Cathy - Ucieczka do Szkocji

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Maxwell Cathy - Ucieczka do Szkocji.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 68 osób, 51 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 142 stron)

Cathy Maxwell Ucieczka do Szkocji

Londyn, sierpień 1816 roku Ian Campion miał już serdecznie dość klepania biedy. Przemierzając wąskie cuchnące uliczki dzielnicy zwanej Ziemią Świętą, zamieszkanej przez Irlandczyków, którzy gnie­ ździli się tu w niewyobrażalnej biedzie, zastanawiał się, jakim cudem mógł kiedykolwiek wierzyć w to, że uda mu się w tym miejscu stworzyć lepsze warunki życia swojej rodzinie niż te, które mieli w Irlandii. Nie znosił tej ciasnoty budynków, stło­ czonych w nich ludzi i unoszącej się w powietrzu sadzy po­ chodzącej z setek, albo nawet tysięcy, dymiących kominów. Oczywiście, kiedy wcześniej mieszkał w Londynie, jego sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Studiował prawo na Lin­ coln's Inn i był na najlepszej drodze do tego, by stać się człowiekiem niezależnym finansowo. Tamte ulice, po których chodził, różniły się znacznie od tutejszych. Jego przyszłość napawała nadzieją do czasu, kiedy wrócił do Dublina i przez swoją dumę i arogancję zniszczył to wszystko. Ponure myśli przerwała przebiegająca obok niego, w pogoni za szczurem, grupka dzieci ubranych w łachmany. Ich matki siedziały na frontowych schodach i popijały dżin, zaśmiewając się z żartu, który opowiedziała jedna z nich. Nagle zamilkły, spoglądając podejrzliwie na paru bosych marynarzy, którzy

najwyraźniej dopiero co zeszli z pokładu statku i chwiejnym krokiem ruszali na podbój dzielnicy burdeli. W tym samym czasie przed wejściem do czegoś, co wyglądało na sklep mięs­ ny, zadowoleni z udanych łowów w bogatszej części miasta kieszonkowcy handlowali skradzionymi rzeczami z „rzeźni- kiem". Ian minął grupę marynarzy, którzy wykazali się dobrym wyczuciem i ustąpili mu drogi, tak jak się spodziewał. Był wysokim, atletycznie zbudowanym mężczyzną, który z łatwością mógł wykorzystać te atuty. Szerokie rondo kapelu­ sza, które nosił opuszczone nisko na czoło, dodawało mu nie­ bezpiecznego wyglądu. Jedną dłoń opierał na pasku skórzanego plecaka, który podczas wojny zabrał nieżyjącemu francuskiemu żołnierzowi ponad rok temu. W plecaku miał cały swój dobytek, łącznie z pistoletem, którego posiadanie groziło deportacją, gdyby tylko go przy nim znaleziono. Anglicy nie czuli by się zbyt komfortowo na myśl, że jakiś Irlandczyk spaceruje po ich ulicach z bronią. Poza tym były inne powody, dla których woleliby widzieć Iana, opuszczającego ich kraj. Dziwka siedząca w oknie po drugiej stronie ulicy powitała go głośno. - Proszę, proszę, zobaczcie, któż to wreszcie wrócił do domu! - Wychyliła się tak mocno, że jej piersi niemal wy­ skoczyły z gorsetu. - Hej, Campion, czy tym razem uda ci się mnie zaspokoić? Ian, jak zawsze, zignorował ją, i bez słowa wszedł przez wąskie drzwi do narożnego budynku. Nie zadawał się z dziw­ kami. W jego życiu nie było czasu na kobiety ani na inne przyjemności. Przynajmniej dopóki ma na głowie rodzinę po­ trzebującą pomocy. Wypaczone schody jęknęły pod jego ciężarem, a ich skrzy­ pienie słychać było w całym budynku. Gdzieś zapłakało dziec­ ko. Gdzie indziej mężczyzna kłócił się z kobietą, a ich sprzecz- kę zakończył gwałtowny odgłos uderzenia. Jakieś drzwi za­ trzasnęły się z hukiem i zapanowała cisza, a potem rozległ się płacz, Ian usunął się z drogi, kiedy po schodach zaczął toczyć się wprost na niego mężczyzna z kanciastą szczęką i prze­ krwionymi od alkoholu oczami. Trzy kondygnacje wyżej łan był już w domu, czyli w miesz­ kaniu, które dzielił z dwiema siostrami i ich dziećmi. Ale to, co zobaczył, zmroziło go. Drzwi do mieszkania były wyłamane z zawiasów. Zostały po nich jedynie zwisające smętnie po obu stronach framugi drzazgi. Zaniepokojony, wpadł do środka z zaciśniętymi pięściami, gotowy do obrony. Tymczasem, zamiast krwawej zbrodni, za­ stał dwójkę maluchów, Johnny'ego i Maeve, siedzących przy stole i odmawiających modlitwę przed kolacją. Jego gwałtowne wejście przestraszyło siostrę Janet, która stała za dziećmi. Z krzykiem upuściła drewnianą tacę. Kiełbaski na kolację poto­ czyły się po podłodze, ale dzieci o to nie dbały. Zeskoczyły z krzeseł z szeroko rozpostartymi ramionami. - Wujek Ian! - zawołały chórem. Johnny przywarł do jego kolan, a mała Maeve wyciągnęła rączki, żeby wziął ją na ręce. - Jesteś kłujący - poskarżyła się, śmiejąc się i pocierając rączkami szczecinę na jego brodzie. - I masz ranę. - Pięcio­ letnia Maeve, słodka i wrażliwa duszyczka, dotknęła blizny biegnącej ponad jego okiem, w miejscu, w którym wylądowa­ ła pięść Tommy'ego Harrigana i rozcięła skórę. - To nic takiego - zapewnił ją, a potem zwrócił się do siostrzeńca. - Johnny, rośniesz tak szybko, że niedługo mnie powalisz. - Nie było go zaledwie niecały miesiąc, ale dzieci zmieniają się w tym wieku bardzo szybko. Jego słowa zachęciły chłopca do natychmiastowego rozpo­ częcia zabawy, Ian nie miał innego wyjścia, jak tylko postawić małą Maeve na podłodze i zaczął mocować się z jej pełnym werwy bratem.

Przerwała im Janet. - Dosyć tego! Witaj w domu, braciszku. - Pocałowała go w policzek w chwili, kiedy druga siostra, Fiona, najstarsza z całej trójki, stanęła w drzwiach. Wszyscy mieli ciemne włosy. Oczy kobiet były błękitne jak migoczące szafiry, za to Ian odziedziczył po ojcu bystre srebrnoszare spojrzenie. - Ian! - Fiona powitała go z nieskrywaną ulgą. - Tak się cieszę, że wróciłeś. - Co się stało z drzwiami? - spytał. - Później - szepnęła, składając na jego policzku siostrzany pocałunek. - Jak już dzieci się najedzą. Wyciągnął na wierzch płócienny woreczek, który nosił za­ wieszony na szyi. Zdjął go przez głowę i podał Janet. - Nie ma tu tyle, ile myślałem, że uda mi się zarobić. Na jarmarku w Birmingham natknąłem się na jegomościa, który był o pół głowy wyższy ode mnie i walił pięścią jak cepem. Skończyło się na tym, że musiałem mu oddać połowę tego, co zamierzałem przywieźć do domu. - Ktoś cię pokonał? - spytał z niedowierzaniem Johnny. - Zawsze znajdzie się ktoś, kto może cię pokonać, chłopcze. Mądry człowiek bardzo ostrożnie wybiera sobie przeciwników - pouczył go Ian. - Więc nie powinieneś był z nim walczyć - odezwała się Maeve. Nie mógł nie przyznać jej racji. - To prawda - zgodził się. - Johnny, nie życzę sobie widzieć ciebie kiedykolwiek jak zarabiasz na życie pięściami. - Kiedy ja chcę być taki jak ty. - A ja chcę, żebyś był lepszym człowiekiem ode mnie. - W tym zdaniu zabrzmiało echo słów, które kiedyś wypowie­ dział jego ojciec, słów, do których się nie zastosował. - A teraz siadajcie do stołu. Janet zebrała z podłogi kiełbaski i usadowiła dzieci przy stole. Głodne dzieci nie marnują jedzenia, nawet jeśli upadło na podłogę. Poza tym, mimo brudu wokół nich, podłogi u Janet były tak czyste, że mogłaby z nich jeść sama księżna. - Usiądź. - Fiona podprowadziła brata do stołu. - Mamy trochę sera i kawałek tego chleba, który lubisz. Smakuje prawie jak ten, który wypiekała nasza mama. - Na dźwięk słowa „ser" dzieci spojrzały wygłodniałym wzrokiem. - Podziel między wszystkich - powiedział Ian do Janet, wieszając kapelusz na gwoździu. Z plecaka wyciągnął zestaw do golenia, a torbę położył na podłodze. Najpierw w wyszczer­ bionej umywalce zmył brud podróży z rąk i twarzy, szczególnie dużo czasu poświęcając na oczyszczenie paznokci, a potem się ogolił. Zarost nadawał mu podejrzany wygląd, który wprawiał go w zakłopotanie, szczególnie przy dzieciach. Kiedy skończył golenie i ostatni raz przejechał ostrzem po twarzy, zauważył, że w rondelku na stole została jedna kiełbaska. - Gdzie jest Liam? - spytał, wycierając dłonie w ręcznik. Liam był synem Fiony i najlepszym przyjacielem Iana. - Wyszedł - odparła Fiona, ale w jej oczach pojawił się dziwny błysk, a Janet spojrzała na nią z czujnością, która zaalarmowała Iana. Coś było nie w porządku i niewątpliwie miało to związek z wyłamanymi drzwiami. Nie tknął skromnej strawy stojącej przed nim i czekał z nie­ cierpliwością, aż dzieci skończą jedzenie, zostaną odesłane od stołu i pójdą do kąta bawić się lalką i ołowianymi żołnierzyka­ mi, które przywiózł im z Francji. - Co się stało z drzwiami? - spytał zniżonym głosem, kiedy Maeve i Johnny byli już zajęci zabawą. Janet rzuciła zaniepokojone spojrzenie Fionie, ale siostra odpowiedziała spokojnym głosem. - Od czasu, kiedy wyjechałeś, wiele się zmieniło. Liam włóczy się po ulicach ze złymi ludźmi. Szukałam go właśnie, kiedy przyjechałeś.

- On ma tylko dziewięć lat - zauważył łan. - Nie powinien się włóczyć po ulicach. - Spróbuj go powstrzymać - powiedziała Janet, sprzątając ze stołu. - My próbowałyśmy i nic z tego nie wyszło. - Po­ chyliła się nad łanem i cicho dodała: - Martwię się o John- ny'ego. Przez cały czas twojej nieobecności próbował naślado­ wać Liama. Cieszę się, że wróciłeś. Wrócił, żeby co zrobić? - chciał spytać sfrustrowany Ian. Przez ostatnie dziesięć miesięcy używał swoich pięści, żeby zarabiać pieniądze. Za każdym razem, kiedy już zda­ wało się, że odbijali się od dna, spotykało ich jakieś nie­ szczęście, tak jak krup, który niemalże odebrał życie małej Maeve, albo zwykła, lecz nieoczekiwana podwyżka chole­ rnego czynszu. Ostatnio zaczął jeździć po wiejskich jarmarkach i walczyć na gołe pięści. Pieniądze były z tego niezłe, poza tym miał na­ dzieję, że wyrobi sobie nazwisko i będzie mógł walczyć w Lon­ dynie, gdzie można było na tym lepiej zarobić. Jednakże ol­ brzym z Birmingham pokrzyżował mu plany. Nadal chciał wywieźć rodzinę z Londynu. Mężowie sióstr byli żołnierzami tak jak on. Stracili życie w czasie wojny Anglii z Napoleonem, a ich rodziny nie miały, niestety, możliwości, żeby wspomóc wdowy i ich głodne dzieci. Jedyne, czego potrzebował, to odrobina szczęścia, jedna okazja do tego, żeby stanąć na wysokości zadania i uwolnić ich z tego koszmaru, w jaki zamieniło się ich życie. Był to winien siostrom, ponieważ czuł się odpowiedzialny za to, gdzie się teraz znajdowały. Wszystko to wina jego pochopnej decyzji i głupiego nieposłuszeństwa, które kosztowały jego rodzinę utratę majątku i ziemi. - To nie twoja wina - powiedziała łagodnie Fiona, jakby czytając w jego myślach. - Czyżby? - mruknął gorzko. - Gdybym nie był takim głupcem... Janet przywołała go do porządku, wskazując wzrokiem dzieci. - To już przeszłość. Jeśli nie ty, to Humphriesowie albo Anglicy znaleźliby jakiś sposób na to, by ukraść nasze ziemie. Nawet ojciec tak mówił. Ian jednak w to wątpił. - Ciągłe obwinianie się nie ma sensu - powiedziała stanow­ czo Janet. Przyznał jej rację. Powinien się teraz skupić na ich przy­ szłości. - A co z drzwiami? Odpowiedział Johnny, o którym sądzili, że nie słucha roz­ mowy, co dowodziło, że obawy Janet były uzasadnione. - Przyszedł facet, który szukał Liama. Wielki, groźny typ. Mama nie chciała otworzyć drzwi, więc je wyłamał. Obudził mnie i Maeve. Maeve się rozpłakała, ale ja nie. - Ty też płakałeś - wtrąciła się Maeve. Janet podeszła do dzieci. Złość sprawiała, że łan stawał się niebezpieczny. - Znalazł Liama? - spytał. - Nie, o ile mi wiadomo - odparła Fiona. Jej dłonie opadły głośno na kolana, zdradzając zaniepokojenie, kryjące się pod pozornym spokojem. - Ale ja też nie mogę go zna­ leźć, Ian. - W ogóle nie wrócił do domu? - Nie - powiedziała krótko Fiona. - Gospodarz chce ob­ ciążyć nas kosztami zniszczenia pięciu par drzwi - dodała przez zaciśnięte zęby. Pieniądze, które kryła płócienna sakiewka, zdały się teraz nędzym groszem. - Zajmę się tym - obiecał Ian, starając się panować nad sobą. Gdyby teraz dopadł gospodarza, zadusiłby łajdaka. Nagle dał się słyszeć odgłos kroków na schodach i w drz­ wiach pojawiła się blada twarz Liama. Jego zachowanie wska-

zywało, że chłopak został zmuszony do zbyt szybkiego doroś- nięcia. Fiona poderwała się z krzesła i już miała zarzucić synowi ręce na szyję, gdy Ian spytał ostro. - Gdzieś ty był? W odpowiedzi Liam wzruszył ramionami i odepchnął matkę, czego nie zrobiłby jeszcze kilka tygodni temu. - Pewien dżentelmen z sąsiedztwa chciałby się z tobą spot­ kać, Ian - powiedział. - Pytał o ciebie w Boney' s. - Boney's był pubem tuż za rogiem i z całą pewnością miejscem nieodpowied­ nim dla młodych chłopców. W głosie Liama zacierała się łagodna melodyjność wyniesiona z rodzinnego kraju, a na jej miejscu pojawił się nieprzyjemny nalot ulicznego slangu. Ian podniósł się, demonstrując swoje ponad sześć stóp wzrostu. - Czy nie mówiłem ci, żebyś trzymał się z daleka od pubów? Liam zadarł brodę, ale się zawahał i skinął nieznacznie głową, akceptując władzę i przewagę wuja. Ale na jak długo? - Czego chce ten człowiek? - spytał Ian. - Nie wiem - odparł Liam. - Właśnie się do nas wybiera. Jedzie wielkim powozem, a jego konie...! Boże, Ian, musisz je zobaczyć. Para siwków. Nigdy nie widziałem piękniej­ szych. W korytarzu dał się słyszeć jakiś ruch i Ian dostrzegł cień sylwetki. Jego zmysły były wyostrzone dzięki latom spędzo­ nym na wojnie. Przesunął Liama i Fionę za siebie, a sam zwrócił się twarzą w stronę drzwi, akurat w chwili, gdy pojawił się w nich poruszający się bezszelestnie dżentelmen, ubrany w zie­ lony pasiasty płaszcz i wiśniową kamizelkę. Jego kryczoczarne włosy sczesane do przodu okalały loczkami czoło. Kapelusz koloru zielonego idealnie pasował do płaszcza. - Dobry posłaniec z tego chłopaka - odezwał się nieznajo­ my. - W pubie powiedzieli mi, żebym za nim poszedł, jeśli chcę pana znaleźć. - Czego pan ode mnie chce? - spytał Ian szorstko. - To nie ja pana potrzebuję, tylko mój pracodawca, Dun- more Harrell. Słyszał pan o nim? Któż nie słyszał o „Piracie" Harrellu, Szkocie, który dorobił się fortuny na handlu, ciężko pracując i dość niekonwencjonal­ nie lokując swoje inwestycje, a teraz był szanowany w najwyż­ szych sferach? Harrell poślubił nawet wdowę po księciu. Nie było ani jednego człowieka, który, chcąc samemu się dorobić, nie podziwiałby go. - Czego ode mnie chce? - łan wpatrywał się w niezna­ jomego. - Nazywam się Parker. Mamy dla pana zadanie, panie Cam- pion. Słyszeliśmy, że jest pan człowiekiem z talentem do wyko­ nywania pewnych zadań. - A gdzie to słyszeliście? - spytał nieufnie Ian z pełną świadomością, że wszystkiemu przysłuchuje się Liam. Musiał robić w życiu różne rzeczy, żeby zdobyć pieniądze, ale wolałby, żeby rodzina się o tym nie dowiedziała. Parker wyczuł jego powściągliwość. Spojrzał mu prosto w oczy i powiedział: - Od pana usatysfakcjonowanych pracodawców, oczy­ wiście. Ian ocenił ryzyko. Nie zaszkodzi wysłuchać, co ma do powie­ dzenia ten człowiek. - Moje usługi nie są tanie i nie podejmuję się niczego nielegalnego - oświadczył, mijając się z prawdą. Wymuskany Parker uśmiechnął się. - Nawet przez myśl nam to nie przeszło, sir. W kwestii szczegółów... może zechciałby pan zejść ze mną na dół? Przed domem czeka powóz, który zawiezie nas do pana Harrella. Fiona położyła dłoń na ramieniu Iana. - Uważaj, braciszku - szepnęła. Fiona twierdziła, że ma dar jasnowidzenia, i chociaż Ian często wątpił w jej talent, nie zamierzał ignorować dobrych rad.

- Uważasz, że nie powinienem iść? - Musisz. - Jej nagłe zdecydowanie zaskoczyło go. Ścisnęła jego ramię. - Idź. Musisz iść. Ian miał pewne wątpliwości, ale je zbagatelizował. Cóż niebezpiecznego mogło się kryć w wysłuchaniu tego, co chciał mu zaoferować człowiek taki jak Harrell? Czyż nie marzył właśnie o życiowej szansie? Przykrył jej dłonie swoimi. - Zaraz wracam. - Sięgając po kapelusz, zwrócił się do Liama. - Pilnuj rodziny. A to znaczy, że masz nigdzie nie wychodzić. Chłopak przytaknął z powagą. Zadowolony Ian dodał na odchodnym: - Naprawię drzwi, jak wrócę. Na dole elegancki błyszczący powóz zajmował całą szero­ kość ulicy, a jego połyskujące mosiężne ozdoby i stangred w liberii ze złotymi guzikami przyciągały uwagę wszystkich. Liam miał rację. Siwki były pełnej krwi. Campionowie potrafili bezbłędnie rozpoznać szlachetne rumaki. Parker pomachał przed nosem perfumowaną chusteczką. - Ależ te ulice śmierdzą! Proszę wsiadać. Zdając sobie sprawę, że wszyscy, łącznie z dziwką w ok­ nie, się w niego wpatrują, Ian bez słowa spełnił polecenie. Nigdy w życiu nie siedział w tak wielkim i tak luksusowo wyposażonym powozie z aksamitnymi poduszkami i dre­ wnianym wykończeniem wnętrza. Elegancik wsiadł przed nim, a lokaj zamknął za nimi drzwi i po chwili byli już w drodze. - Z drogi! - pokrzykiwał lokaj na ludzi. - O co w tym wszystkim chodzi? - spytał Ian Parkera. - Wkrótce się pan dowie - usłyszał wymijającą odpowiedź, Ian mruknął coś pod nosem. Nie znosił niespodzianek. Po piętnastu minutach znaleźli się w modnej dzielnicy mias­ ta. Ulice były tu szersze i mniej zatłoczone. Wysłannik Harrella odsunął od nosa perfumowaną chusteczkę i zaczął bębnić pal­ cami po wewnętrznej stronie drzwi. Powóz skręcił na wybrukowany podjazd bogatej posiadłości. Stangred ściągnął cugle i zatrzymał konie. Majordomus, cały w czerni, w stroju kontrastującym ze złotymi obszyciami liberii pozostałych służących i z krzykliwym surdutem i kamizelką Parkera, zszedł po schodach, by osobiście otworzyć drzwi powozu. - Panie Parker, proszę, żeby natychmiast udał się pan do jaśnie pana. Jest bardzo zniecierpliwiony. Parker bez słowa wyskoczył z powozu i dał znak łanowi, żeby poszedł za nim. Kiedy Ian wysiadł z powozu i szedł po frontowych schodach, zdał sobie sprawę z tego, jak nę­ dznie wygląda. Jego bryczesy z garbowanej skóry i przy­ kurzony płaszcz z postrzępionymi brzegami wyraźnie w tym miejscu raziły. Skrępowany dotknął dłonią fularu, luźno przewiązanego wokół szyi. Pasował do niego taki styl ubie­ rania się, ale w tych okolicznościach był chyba nazbyt nie­ dbały. Główny hol był tak obszerny i wysoki jak poczekalnia w ban­ ku. W wypolerowanych czarnych i białych marmurowych kwa­ dratach podłogi odbijały się zdarte obcasy butów Iana, a posąg jakiegoś antycznego Greka bez ręki i nogi wpatrywał się w nie­ go z niemą dezaprobatą. Dwie pokojówki zajęte czyszczeniem z wosku kandelabrów, nie zauważyły gościa. - Pański kapelusz, sir? - zwrócił się do Iana majordomus. Ian podał go służącemu, który przekazał go innemu lokajowi. Harrell najwyraźniej miał służących, którzy usługiwali jego służącym. Parker kroczył długim korytarzem wyłożonym grubym dy­ wanem. Pachniało tu woskiem pszczelim i olejkiem cytryno­ wym, Ian szedł za Parkerem, podziwiając bogactwo i przepych, które go otaczały - malowidła starych mistrzów, rzeźbione sztukaterie pod sufitem, błyszczące mosiężne kinkiety na ścia-

nach. Na końcu korytarza Parker otworzył bez pukania dwu­ skrzydłowe drzwi. - Pan Campion - zaanonsował i cofnął się. Ian znalazł się w apartamencie wyłożonym drewnem orzechowym. Całe ścia­ ny były zastawione książkami i rzeźbami. Na podłodze leżał indyjski dywan w kolorach błękitnym i czerwonym. Fotele obite skórą, ustawione pod oknami, tworzyły kącik wypoczyn­ kowy, a na środku pokoju stało ogromne rzeźbione biurko. Dunmore Harrell, najbogatszy człowiek w Londynie, pod­ niósł się z fotela za biurkiem. Przed nim w równych stosach leżały księgi rachunkowe. Zdjął okulary, które miał zatknięte na końcu nosa, i podszedł przywitać się z łanem. Był średniego wzrostu, szczupły, a jego włosy, kiedyś czer­ wone jak cegła, wypłowiały do koloru stonowanego brązu. Tak jak jego majordomus, był ubrany na czarno, ale spinki u koł­ nierzyka, które mocowały fular, i guziki zdobionego surduta, połyskiwały brylantami. Gdyby Ian miał ocenić Harrella przed pojedynkiem na ringu, uznałby go za niebezpiecznego przeciwnika. Harrell wyraźnie zdawał sobie sprawę ze swojej siły i swych słabości, i potrafiłby wykorzystać je na swoją korzyść. Uważnie przyjrzał się Ianowi, wprawiającym w zakłopotanie wzrokiem, Ian przyjął jego wyzwanie i odwzajemnił spojrzenie, jednocześnie zaciskając i rozluźniając pięść, czym dał mu do zrozumienia, że nie jest żadnym żółtodziobem. Bystre spojrzenie zielonych oczu Harrella zatrzymało się na zaciśniętej dłoni Iana. Usta wykrzywiły mu się w porozu­ miewawczym uśmiechu. Ruchem ręki wskazał fotel przed biurkiem. - Proszę usiąść. Ian zauważył ślad szkockiej naleciałości w jego wymowie, który skrzętnie skrywał, dzięki czemu mógł spokojnie uchodzić za jednego z dworzan króla. W pokoju znajdował się jeszcze jeden człowiek, ale Ian był tak skupiony na Harrellu, że nie zauważył jego obecności do momentu, aż zasiadł w fotelu. Spojrzał na dżentelmena, który zajmował fotel z wysokim oparciem naprzeciwko niego. Ły­ siejący, mocno zbudowany mężczyzna robił wrażenie nadęte­ go, Ian pomyślał sobie, że ten człowiek jest jak pies, który bardziej szczeka, niż gryzie i wyraźnie brakuje mu elegancji Parkera. - Oto narzeczony mojej córki - powiedział Harrell bez ogródek - wicehrabia Grossett. - Nacisk, z jakim wypowiedział tytuł, wskazywał, że Harrell jest bardzo zadowolony z wyboru córki. - Pan Ian Campion, żołnierz i najemnik, który, jeśli zechce, może być poplecznikiem samego diabła. Ian nie wiedział, jak zareagować na takie wprowadzenie, i czuł się zakłopotany faktem, że wszystkie te określenia od­ powiadały prawdzie. Wicehrabia oparł się w fotelu, jakby nie chciał w najmniej­ szym stopniu zbliżać się do Iana, i nie podał mu ręki na powitanie. Parker przysunął sobie krzesło, wyraźnie powstrzy­ mując śmiech - albo wywołany dowcipnymi słowami swojego pracodawcy, albo pełnym dystansu zachowaniem wicehrabie­ go. Nie spodobało się to łanowi. - Gratuluję jaśnie panu przyszłego zięcia - powiedział gład­ ko, angielszczyzną tak dobrą jak wszystkich pozostałych w tym pokoju. Jego paznokcie były czyste, czego nie można było powiedzieć o wicehrabim. - Kiedy wypada ten szczęśliwy dzień? - spytał, jakby obaj byli członkami tego samego klubu. Szyja wicehrabiego pokraśniała. Najwyraźniej Ian dotknął drażliwej sprawy. - Mamy nadzieję, że właśnie w tej kwestii będzie pan w sta­ nie nam pomóc, panie Campion - powiedział Harrell, podając łanowi miniaturowy portret. - Mam dla pana zlecenie. Chcę, żeby odnalazł pan młodą kobietę z tego portretu. Ian przez chwilę przyglądał się podobiźnie, zatrzymując dłużej wzrok na nieco bardziej wydętej dolnej wardze i długich

czarnych rzęsach. Widząc jej zielone oczy, nie miał już wąt­ pliwości. To córka Harrella, najbardziej pożądana dziedziczka, którą zamierzał poślubić wicehrabia. Szkoda było takiej pięk­ ności i jej majątku dla takiego pozera. - Rudowłosa - mruknął. - Tak - przyznał z dumą Harrell. - Jej włosy są koloru miedzi. Poza tym niczego nie pragnie tak bardzo jak życia w małżeństwie. Lyssa nie uznaje żadnych półśrodków, a ja chcę, żeby wróciła. - Kto ją porwał? - spytał Ian. - Nie wiem - usłyszał krótką odpowiedź. - Nie było żadnego żądania okupu, żadnego listu, nic. - Harrell pochylił się nad biurkiem. - Ale kiedy ich pan znajdzie, kimkolwiek są, proszę dopilnować, żeby ponieśli odpowiednią karę. Nikomu nie wol­ no bezkarnie wchodzić mi w drogę. Nikomu. Jego słowa odbiły się echem w nagłej ciszy i Ian poczuł, że chyba wszyscy w posiadłości zostali postawieni na nogi. Coś tu było nie w porządku. - Dlaczego właśnie mnie panowie o to proszą? Czy nie lepiej iść z tą sprawą na Bow Street? - Już u nich byłem. Okazali się niekompetentni. Chcieli, żebym im powiedział, gdzie ona jest, a przecież gdybym wie­ dział, sam bym po nią pojechał. Jestem człowiekiem, który oczekuje wyników... i jestem skłonny dobrze za nie zapłacić. Ian zachowywał pozorny spokój, ale czuł ekscytację z powo­ du nadarzającej się okazji. - Czy ma pan jakieś podejrzenia, kto mógł ją porwać? - Żadnych. Nie było żadnych śladów. - Harrell nie należał do ludzi, którzy lubili przyznawać się do porażki. Osunął się w fotelu i nagle wydał się znacznie starszy. - Tylko ona pozo­ stała mi po mojej zmarłej żonie. Ja... - Odwrócił wzrok, jakby potrzebował chwili, żeby się pozbierać. - Czy ma pan dzieci, panie Campion? - To Irlandczyk - mruknął pod nosem wicehrabia. - Oczy­ wiście, że ma dzieci. - Nie - odparł ian, ignorując kandydata na zięcia. - Ale mam siostrzeńców i siostrzenicę. - Zatem jest pan w stanie zrozumieć moje obawy - powie­ dział Harrell. - Myśl o tym, że Lyssa zniknęła z domu bez śladu już ponad tydzień temu... - Spojrzał na Iana. - Chcę, żeby wróciła. - Kiedy ostatnio ją pan widział? - Tydzień temu, w czwartek. Wyszła ze służącą i lokajem do biblioteki. Kazała im usiąść w holu i czekać, a sama poszła szukać książek w katalogu i już nie wróciła. Zniknęła, jakby zapadła się pod ziemię. Nie miała niczego oprócz tego, co na sobie. łan zmarszczył brwi. - Czy natrafiono na jakieś informacje? - Nic, żadnych śladów. Zaangażowałem Parkera, który ma chyba najwięcej kontaktów, ale i on wrócił z pustymi rękoma. Ian zawahał się przed zadaniem kolejnego pytania, ponieważ najwyraźniej ten pomysł nie mieścił się w głowie ojca dziew­ czyny. - Czy możliwe, żeby sama zaplanowała ucieczkę? Harrell uniósł brwi, zaszokowany tym pomysłem. - Skądże! Lyssa była zawsze najposłuszniejszym dzieckiem na świecie. Nie miała żadnego powodu, żeby uciekać. Ian nie mógł powstrzymać się przed spojrzeniem na wice­ hrabiego. Gdyby sam był młodą kobietą, nie chciałby poślubić tego mężczyzny, a dziewczyna z portretu, który nadal trzymał w ręku, nie wyglądała wcale na potulną. Szczególnie jeśli odziedziczyła chociaż jedną z niesławnych cech charakteru swojego ojca. Wicehrabia Grossett natychmiast zrozumiał to spojrzenie.

- Co takiego insynuuje m i ten Irlandczyk? - Niczego nie sugeruję, szanowny panie - odparł Ian spokoj­ nym głosem. - On sugeruje, że nasza Lyssa miała pewne wątpliwości co do małżeństwa i, biorąc sprawy w swoje ręce, postanowiła uciec. - Melodyjny kobiecy głos dobiegł ich od drzwi pokoju. Mężczyźni odwrócili się i zobaczyli piękną kobietę stojącą w drzwiach z ręką na klamce. Jej twarz oblała się rumieńcem. - Proszę wybaczyć, że się wtrącam, ale czasami kobieta musi uciekać się do podsłuchiwania, żeby wiedzieć, co się dzieje w jej domu. - Sepleniła w niezwykle czarujący sposób. Dawniej była księżną Lackland, ale po śmierci starego księcia poślubiła Har- rella, zapewniając mu tym samym wstęp do towarzystwa. Weszła do pokoju. W jej włosach i na dłoniach migotała biżuteria. Poruszała się lekko mimo zaawansowanej ciąży. Z pewnością tylko pieniądze mogły ją skłonić do wybrania życia u boku człowieka bez tytułu szlacheckiego. Mężczyźni wstali, a Harrell wyszedł zza biurka na jej spot­ kanie, - Moja droga, powinnaś leżeć. - Za bardzo się przejmujesz, Dunmore, a ja chciałam poznać dżentelmena, który ma znaleźć naszą Lyssę. - Spojrzała na Iana i wyciągnęła do niego dłoń. - Odnajdzie ją pan, prawda? Ian ujął jej dłoń. Pochlebiało mu, że traktowała go z sza- cunkiem. - Dołożę wszelkich starań, żeby ją znaleźć... -Zawahał się, niepewny, jak się do niej zwrócić. Chociaż była żoną człowieka z niższej klasy, wydawało mu się, że nadal zachowała swój tytuł. Słyszał tylko, jak nadal zwracano się do niej per „księż­ no". Harrell był bardzo dumny z pozycji społecznej żony, jednak Ian zdecydował się zaryzykować pomyłkę. - ...pani Harrell - dokończył, a ona skinęła, dając mu do zrozumienia, że wybrał poprawnie. - Szczególnie jeśli go dobrze opłacę - dodał Harrell, a Ian zastanowił się przez chwilę, czy rzeczywiście wszystkie sprawy z nim związane musiały sprowadzać się do pieniędzy. Pani Harrell uśmiechnęła się. Dwa razy młodsza od męża była dla niego prawdziwą zdobyczą. - Spodziewaliśmy się, że będzie pan trochę inaczej wy­ glądał, panie Campion. Prawda, Dunmore? - Nie czekając na odpowiedź męża, kontynuowała: - Proszę odnaleźć Lyssę, sir, niech ją pan odnajdzie, żeby mogła odkryć szczęście lak jak ja, przy mężu i z dzieckiem. - Wysunęła rękę z dłoni Iana i z dumą położyła ją na brzuchu, Ian był ciekaw, czy to pieniądze, czy miłość skłoniły ją do poślubienia „Pirata". - Zrobi to, zrobi - zapewnił Harrell troskliwym głosem. - A teraz proszę cię, idź się położyć. Nie chcę, żeby cokolwiek stało się mojemu synowi. Pani Harrell zaśmiała się rozbawiona jego troską. Przeniosła swoje fiołkowoniebieskie spojrzenie na Iana. - Mój mąż pragnie syna, ale kocha także córkę. Wicehrabia Grossett także jest... bardzo zaniepokojony. Prawda, sir? - Oczywiście - odpowiedział wicehrabia jak echo, chociaż Ian był pewny, że bardziej troszczył się o ewentualną utratę fortuny panny Harrell niż o jej życie i zdrowie. Ten człowiek nie zachowywał się jak zaniepokojony narzeczony. Wicehrabia spojrzał prowokacyjnie na Iana. - Moja rodzina jest bardzo rada temu małżeństwu. - Nawet twoja matka, mój drogi? - spytała pani Harrell zaczepnie. - Szczególnie moja matka - odparł beznamiętnie Grossett. - Cóż... w takim razie wszystko załatwione. - Pani Harrell ruszyła do wyjścia, ale zatrzymała się. - Wierzę, panie Cam­ pion, że wywiąże się pan z tego zadania. Lyssa jest tak samo uparta jak jej ojciec. - A wierzy pani w jej porwanie? - ośmielił się spytać Ian.

Tajemniczy uśmiech przemknął przez usta pani Harrell. Po­ kręciła głową, a potem wzruszyła ramionami. - Nie mam pewności, ale znając Lyssę, nikomu nie udałoby się zabrać jej siłą, a przynajmniej bez walki. Ona jest jak jej ojciec. I tu, w środku - położyła dłoń na piersi nad sercem - nie czuję, żeby była w niebezpieczeństwie. W końcu zaginęły też jej książki. - Książki? - Ian przeniósł wzrok na Harrella. - Moja córka to intelektualistka, pomijając oczywiście fakt, że woli powieści, wie pan... o miłości. Jest też wielką miłoś­ niczką poezji. - Ostatnie słowo wypowiedział tak, jakby napawało go niesmakiem. - Ale żeby od razu sądzić, że uciekła, tylko dlatego, że brakuje paru książek...? - Pokręcił głową. - Mogła oddać je do biblioteki albo ofiarować przyja­ ciołom. - Nie Lyssa. Książki były jej jedynymi przyjaciółmi - po­ wiedziała pani Harrell i spojrzała na Iana. - Moja pasierbica zawsze zabierała w podróż swoje ulubione książki. Poza tym wolała mieć książkę w ręku niż ewentualnego męża przy boku. -Jej odpowiedź utwierdziła tylko Iana w słuszności jego podej­ rzeń, że to Harrell, a nie jego córka, wybrał wicehrabiego. Czyż rozpieszczana jedynaczka, miłośniczka romansów i poezji nie wolałaby raczej uciec, niż stawić czoło odstręczającemu narze­ czonemu? Ian omal nie powiedział tego na głos. Wyczuwał, że pani Harrell przygląda mu się badawczo, i wiedział, że podziela jego podejrzenia. - Powodzenia, panie Campion - powiedziała i wyszła z pokoju, a Harrell patrzył za nią z tęsknotą zakochane­ go mężczyzny. Niechętnie przeniósł z powrotem spojrzenie na Iana, kiedy za jego żoną zamknęły się drzwi. - Proszę odnaleźć Lyssę, panie Campion, i dopilnować, żeby ci, którzy jej pomogli, ponieśli zasłużoną karę. - Nie jestem mordercą - powiedział cicho Ian. W oczach Harrella pojawiła się nieskrywana irytacja. Spojrzał na Parkera, który przezornie zachował neutralny wyraz twarzy. Na szczęce Harrella zadrgały mięśnie. - Nie żądam morderstwa, lecz zasłużonej kary - oświadczył. - Nie mam ochoty oglądać pętli wisielca. Prawda, Parker? - Jak pan sobie życzy, sir. - Słyszeliśmy, że jest pan człowiekiem od takiej roboty - powiedział Harrell. - I wierzę, że tak jest. Nie jest pan głupcem i da pan sobie świetnie radę. Służąca Lyssy będzie panu towarzyszyć w podróży. Należy przestrzegać przyzwo­ itości. Nagle Ian zrozumiał, dlaczego Harrell tak uczepił się myśli, że jego córkę porwano, wbrew jej woli. Był człowiekiem z am­ bicjami klasowymi, nie tylko dla siebie, ale i dla swoich dzieci. Wyższe sfery mogą być bardzo surowe dla uciekających mło­ dych kobiet, a szczególnie dziedziczek fortuny nieszlachec- kiego pochodzenia. Mimo wszystko, służąca będzie dla niego ciężarem. - Służąca może spowolnić moje poszukiwania. Nie mam pojęcia, dokąd będę zmuszony się udać, żeby zdobyć informa­ cje o miejscu pobytu pańskiej córki. - Jej reputacja musi być za wszelką cenę ocalona - odparł Harrell. - Ona ma zostać wicehrabiną. Jestem przekonany, że wicehrabia Grossett także pragnie, żeby jej dobre imię nie zostało w żaden sposób nadszarpnięte. Ian był przekonany, że wicehrabia ożeniłby się z córką Harrella, nawet gdyby była jednooką i bezzębną wiedźmą, ale uznał, że lepiej będzie nie mówić tego jej ojcu. Jego opinia potwierdziła się, gdy Harrell dodał. - Na prośbę wicehrabiego Grossetta rozpuściliśmy wieści, że Lyssa wybrała się w odwiedziny do wuja mojej żony, który jest ambasadorem w Rzymie. W ten sposób zyskamy trochę czasu, ale nie za wiele. Proszę przywieźć ją jak najszybciej do domu. Chciałbym zobaczyć ją jako mężatkę jeszcze przed narodzinami jej brata.

Patrząc na podobiznę Lyssy, Ian uznał, że odnalezienie zagi­ nionej dziewczyny nie powinno być zbyt trudne. Szczególnie że była posiadaczką tak płomiennierudych włosów. W charak­ terystycznym dla jej ojca sposobie unoszenia podbródka do­ strzegł zawziętość, a w jej oczach błysk inteligencji. Miał nadzieję, że dziewczyna jest bezpieczna i nikt nie wyrządził jej krzywdy. Taką pracę jak ta wykona z przyjemnością. - Moja cena to dwieście funtów. - łanowi ta kwota wydała się astronomiczna i sam był zaskoczony, że odważył się aż o tyle poprosić. Harrell nawet nie mrugnął powieką. - W porządku. Ian pożałował, że nie poprosił o więcej, ale wiedział, że jest już za późno. - Potrzebuję część pieniędzy z góry. - Pięćdziesiąt funtów teraz i reszta po powrocie. - Sto. - Siedemdziesiąt pięć. Ian zdziwił się, że tak pragnący powrotu córki ojciec i czło­ wiek majętny, targuje się... Ale doszedł do wniosku, że widocz­ nie tak postępują bogacze. W myślach skalkulował wydatki, jakie będzie musiał po- nieść, żeby przeprowadzić na pewien czas rodzinę ze slumsów Ziemi Świętej, i zgodził się. - Siedemdziesiąt pięć i dwa konie. - Co takiego? I w tej cenie nie ma wliczonego morderstwa? - zdumiał się Harrell, ale machnął ręką. - Żartowałem. Siedem­ dziesiąt pięć i konie. Parker, zapłać mu i przygotuj konie i służącą. Proszę rozpocząć poszukiwania jak najszybciej, panie Campion. Już i tak zbyt wiele czasu minęło. - O ile nie spotkało jej coś gorszego, sir - przypomniał mu ostrożnie Ian. Jej ojciec pokręcił głową ze srogim wyrazem twarzy. - W tej kwestii zgadzam się z moją żoną. Wierzę, że moja córka żyje i jest zdrowa. Gdyby było inaczej, wiedziałbym o tym. Ian miał nadzieję, że to prawda. - Z pewnością ją znajdę. - Wiem, że się panu uda - zgodził się Harrell. - Ponieważ jest pan człowiekiem, który potrzebuje pieniędzy. Miał rację. Ale nie tylko. Również dlatego, że to będą łatwe pieniądze. W końcu cóż mogło być trudnego w wytropieniu romantycznej dziedziczki targającej stos książek? Nic trudnego.

Sześć dni później Ucieczka była najlepszym, najbardziej ryzykownym po­ mysłem, na jaki Lyssa Harrell kiedykolwiek wpadła, i ogromnie się z niego cieszyła. Po raz pierwszy w swoim życiu była wolna. Żadnych protek­ cjonalnych lordów ani snobistycznych nowicjuszek wyśmieją- cych się z niej, kiedy wydawało im się, że tego nie słyszy. Żadnych drwin z tego, że jej ubranie zalatuje handlem, ani żadnych przytyków robionych tylko dlatego, że ktoś uwielbia okazywać innym swoją wyższość. Nikt już nie będzie porów­ nywał jej z elegancką i piękną macochą, która całkowicie wyparła Lyssę z życia ojca. Jednak najbardziej cieszyło ją, że nie ma przy niej nieznoś- nego Roberta, wicehrabiego Grossetta, który ciągle jej uświada­ miał, jaką to łaskę jej wyświadcza, oferując małżeństwo. Wprost szalała z radości na myśl o tym, że już nigdy nie zobaczy jego wszechwładnej matki hazardzistki. O tak, wolność była wspaniałym uczuciem. Lyssa otuliła się niebiesko-zielonym pledem w szkocką kratę Davidsonów i z uśmiechem wpatrywała w płomienie ogniska. Podróżowanie wozem cygańskim było cudownie romantycz­ nym sposobem dotarcia do celu, który sobie wyznaczyła. Wszy- slko było takie, jak sobie wyobraziła. Zyskała nowych przyja­ ciół w Abramsie i jego żonie, Duci, oraz macierzyńską mentor- kę w osobie matki Abramsa, Madame Lince. Jechała w przepię­ knym kolorowym taborze, w którym nikt jej nie znał ani nie zadawał zbędnych pytań, ponieważ Cyganie nie byli mile wi­ dzianymi gośćmi. Nawet polubiła rolę wyrzutka, bo przecież w elitarnych kołach była nim od wielu lat. Kogokolwiek ojciec najmie do odszukania jej, tutaj jej nie znajdą. 0 tak, swoją ucieczkę zaaranżowała równie precyzyjnie, jak jej ojciec planował swoje harmonogramy dostaw. Za dzień lub dwa dojadą do Amleth Hall w Highlands, siedziby klanu David- sonów, z którego wywodziła się jej matka. Krewni matki przy- jmą ją do siebie, a polujący na jej fortunę Robert będzie mógł pożegnać się z pieniędzmi. Oczywiście odczuwała wyrzuty sumienia z powodu bied­ nego ojca, który na pewno się o nią martwił... ale wierzyła też w jego irlandzką siłę. Najmądrzejsze, co teraz mogła zrobić, to uciec od niego jak najdalej... a może wcale nie będzie za nią tęsknił? Był tak zaabsorbowany swoją „księżną", szczególnie teraz, kiedy nosiła jego syna, że zdawało się, jakby nie dbał już wcale o Lyssę. Miała dwadzieścia trzy lata i powinna pomyśleć o mał­ żeństwie, tak jak sugerowała jej księżna, ale chciała sama wybrać sobie męża. Poza tym brakowało jej dawniej bliskości z ojcem. Jego nowa żona stanęła między nimi. Najpierw nakłoniła ojca Lyssy, żeby zmusił ją do wyjazdu na cały sezon, przez co poczuła się odrzucona. A potem zaaranżowała zaloty Roberta i przeprowadziła całą kampanię, żeby tylko ojciec zgodził się na to małżeństwo mimo protestów córki. I po tym wszystkim oczekiwała jeszcze, że zostaną przyjació­ łkami. Nawet próbowała nakłonić Lyssę, żeby zwracała się do niej po imieniu. Lyssa nigdy by na to nie przystała. Gdyby tak

zrobiła, oznaczałoby to, że godzi się, żeby księżna zajęła miejs- ce jej matki - a na to Lyssa na pewno by nie pozwoliła. Teraz, kiedy wsłuchiwała się w nocny rechot żab i grani, świerszczy, czuła wreszcie, że ostatnie słowo należy do nie - żadnego ślubu. A przynajmniej nie z wicehrabią Grossettem. ani z żadnym kandydatem wybranym przez macochę. - Czas położyć się spać - oznajmił Abrams, pojawiając się w kręgu światła z ogniska. Zamierzał ułożyć się przy ognisku podczas gdy kobiety miały się gnieździć na legowiskach w po­ malowanym na purpurowo wozie. Duci i Lyssa podniosły się posłusznie, lecz Madame Linka nie ruszyła się z miejsca. Zamiast tego zaciągnęła się dymem z fajki. - Przynieście mi moje karty - odezwała się. Duci spojrzała na nią zaskoczona. - Teraz? - Tak. Muszę odczytać przyszłość Viveki. Najwyższy czas. „Viveka" było imieniem, które Madame wymyśliła dla Lys- sy. Duci powiedziała jej, że w ich języku oznacza ono „małą kobietę". Imię to spodobało się Lyssie i chętnie na nie przystała, zwłaszcza że nie chciała, żeby ktokolwiek ją rozpoznał do czasu, aż znajdzie się pod opiekuńczymi skrzydłami klanu Davidsonów. Nawet Abrams i Duci tak się do niej zwracali. - Jest już późno, Madame - zaprotestował Abrams znużo­ nym głosem. - Jutro mamy przed sobą długą drogę. Z pewnoś­ cią to może poczekać. - Nie. Teraz. Powiedziała to tonem nieznoszącym sprzeciwu. Lyssa po­ czuła, jak jeżą jej się włoski na karku i wiedziała, że nie tylko ją przeszedł dreszcz. Duci wytrzeszczyła oczy i nawet Abrams wydawał się zaskoczony. Od samego początku podróży Lyssa błagała Madame Linkę o wróżbę. Nawet zaproponowała jej znaczną sumę pieniędzy, ale spotkała się z odmową. .. Więc czemu nagle teraz Madame chciała wróżyć? Abrams nie oponował dłużej. - Zaraz przyniosę twój stolik i karty. - Masz ochotę na łyk dżinu, Madame? - kiedy jej mąż wspinał się do wozu, spytała Duci. Stara Cyganka pokręciła głową. - Usiądź tutaj, Viveka. Chcę, żebyś patrzyła na moje ręce, kiedy będę ci kłaść karty. Lyssa zajęła miejsce na pieńku naprzeciwko krzesła Madame. Siedziały możliwie najbliżej ognia, żeby na stolik padał blask płomieni. Abrams z szacunkiem podał Madame karty tarota. Był bardzo dumny z jej daru wróżenia. Opowiedział Lyssie, jak to Madame przepowiedziała mu, że spotka Duci, i wszystkie inne ważne wydarzenia z jego życia. Mówił, że kiedyś nawet wróżyła królowi Hiszpanii, który był tak poruszony tym, co odkryły przed nim jej karty, że podarował jej złoty pierścień, który Madame nosi od tamtej pory zawieszony na łańcuszku na szyi. Madame zdjęła wieczko z pudełka z kartami. - Viveka, potasuj. - Ile razy? - Będziesz wiedziała - padła enigmatyczna odpowiedź. Dłonie Lyssy trzęsły się z podekscytowania. Tarot był czymś więcej niż zwykłe karty. Abrams powiedział jej, że ta talia była w ich rodzie przekazywana z pokolenia na pokolenie. Nikt nie wiedział, ile lat miały karty, a mogła je dostać tylko osoba posiadająca „dar". Średniowieczne postaci na kartach były rę­ cznie malowane, a pozłacane krawędzie, jaskrawe kolory ry­ sunków i objaśnienia w języku francuskim i arabskim wyblakły z upływem czasu. Duże rozmiary kart sprawiały, że ich tasowanie było dość (rudne. Lyssa przełożyła je raz i zaczęła tasować drugi, ale przerwała. Jakiś głos wewnętrzny podpowiedział, że już wy­ starczy. Lyssa odłożyła talię na stół wierzchem do góry. Madame Linka uśmiechnęła się.

- Dobrze. Duci i Abrams przysunęli sobie pniaki i usiedli. Oni tak jak Lyssa, także wstrzymali oddech, kiedy Madame wzięła górną kartę i położyła ją na stole, a obok niej dwie kolejne. - To twoja przeszłość - powiedziała. - A to twoja teraźniej szość. - Ułożyła pod poprzednimi rządek z trzech kolejnyci kart. Potem wyjęła z talii jedną kartę i wcisnęła ją Lyssie do ręki. - To twoja przyszłość. Trzymaj ją mocno i nie patrz na nią. dopóki ci nie powiem. Lyssa skinęła głową świadoma mocy karty w swej dłoni. - Dlaczego nie dałaś jej trzech kart przyszłości tak jak to zrobiłaś z przeszłością i teraźniejszością, mamo? - spytała Duci. - Nie widziałam, żebyś tak wcześniej robiła. - Robię to, czego chcą karty - odparła Madame i odwróciła pierwszą kartę z rzędu symbolizującego przeszłość Lyssy Uniosła brwi i cmoknęła z uznaniem. - Siedem Kielichów. - Ciemnymi oczami wpatrywała się w Lyssę. - Władca Rozpusty. Lyssa spojrzała na rysunek siedmiu kielichów, których zawar| tość wylewała się do czegoś, co zdawało się rzeką wina. - Co to oznacza? - Że w przeszłości byłaś otoczona wieloma przyjemnoś- ciami. Przyjemnościami, którym nie ufałaś, a może nawet bu- dziły w tobie lęk. - To prawda - szepnęła prawie bez tchu Lyssa. Rzeczywiś- cie bała się wyższych sfer, ich okrucieństwa, ich podwójne moralności. Mimo bogactwa, wielkiego domu ojca i pięknych ubrań, wolała skromniejsze życie. Książki były dla niej najcen­ niejszą własnością. Dlatego też nie podobał jej się pomysł poślubienia mężczyzny, który myślał wyłącznie o tym, na co wydać pieniądze. Pragnęła mężczyzny podobnego do człowie­ ka, jakim był jej ojciec, który potrafił pielęgnować wspomnie­ nie zmarłej żony. Niestety do czasu, kiedy osaczyła go ta kobieta. Madame odwróciła drugą kartę. Jej uśmiech ustąpił ponure­ mu wyrazowi twarzy, ale nie była zaskoczona. Dziesięć srebr­ nych buław krzyżujących się na tle żółtopomarańczowych pło­ mieni. Władca Uciemiężonych. Czułaś się sfrustrowana, zła. Chcesz się uwolnić. Chcę odnaleźć swoje korzenie - przyznała Lyssa. - Chcę poznać klan mojej matki. - Pochyliła się. - Uda mi się? To są karty dotyczące twojej przeszłości - odparła Mada­ me i jednym palcem przewróciła ostatnią kartę w tym rządku. Na jej awersie wymalowane było wielkie koło. Postukując paznokciem w kartę, Madame powiedziała: Koło fortuny się toczy, a my śmiertelnicy borykamy się z życiem. - Pokiwała głową. - Nie wiem dlaczego, przecież ziemia obfituje we wszystko, co potrzebne do życia. Ta karta kryje tajemnicę przemian pomyślnych dla ciebie. Oznacza ona to, co zrobiłaś, opuszczając swoją przeszłość. Wielebny Billows mógł sobie głosić, że wróżenie to nonsens albo i herezja, ale Lyssa czuła wielką ulgę, gdy karty zdawały się potwierdzać, że uciekając, podjęła właściwą decyzję. Uśmiechając się, Madame odsłoniła pierwszą kartę z teraź­ niejszości Lyssy i zmarszczyła czoło. Duci wydała stłumiony okrzyk. Śmierć! Abrams przeżegnał się. Lyssie nie spodobał się obrazek uśmiechniętego szkieletu tańczącego na grobie. Co to znaczy? Nic z tego, co sobie pomyślałaś - zapewniła ją pospiesznie Madame. - Śmierć oznacza zmiany w twoim życiu, które odmienią cię na zawsze. Chodzi o to, gdzie jestem teraz - dodała z ulgą Lyssa. Madame pokręciła głową. Nie. W takim znaczeniu śmierć byłaby wśród kart doty-

czących twojej przeszłości. Tutaj ona mówi nam coś zupełnie innego. Zmiana następuje w tej chwili, gdzieś poza naszym obozem. Lyssa rozejrzała się dokoła, widząc za kręgiem światła z og niska tylko ciemność nocy. Czy to jej wyobraźnia, czy rzeczy­ wiście cienie jodeł zbliżyły się? Spojrzała na Madame. - Mój ojciec...? - Wkrótce nas opuścisz. - Madame, nie czekając, odwróciła kolejną kartę. To, co przedstawiała, było jeszcze bardziej niepo- kojące. - Wisielec... - szepnął Abrams. Karta przedstawiała sylwetkę mężczyzny zwisającego do góry nogami z gałęzi. Ręce miał związane za plecami. Madame Linka przytaknęła. - Jesteś bezbronna, Viveko - powiedziała zachrypłym gło­ sem, który zabrzmiał jak pogróżka. - Musisz zaakceptować wszystko, cokolwiek się wydarzy. Twoje przeznaczenie nad­ chodzi i musisz znaleźć w sobie siłę na spotkanie z nim. Lyssa nie była zadowolona z takiej wróżby... szczególnie że w głębi duszy czuła, że to prawda i ostrzeżenie. Madame odwróciła trzecią kartę teraźniejszości. Naga kobie­ ta siedziała okrakiem na wielkim stworzeniu, które było w poło­ wie lwem a w połowie człowiekiem. Kobieta miała głowę odchyloną do tyłu, jakby przepełniała ją radość, a jedną ręką sięgała w kierunku migoczącej gwiazdy. Na widok karty Lyssa poczuła skrępowanie, gdyż widać było siłę w uścisku ud dziew- czyny, którymi unieruchamiała stworzenie. Ta karta zasmuciła też Madame Linkę. Zaczęła coś do siebie mamrotać po romsku i sięgnęła po karty leżące przed nią w stosie z zamiarem ponownego ich roz- łożenia. Duci i Abrams zrozumieli, co powiedziała. Wymienili i spojrzenia i Duci dotknęła krzyżyka wiszącego na szyi. - Co to jest? - spytała Lyssa. - Co widzisz? Dlaczego się zmartwiłaś? Madame spojrzała na nią zaniepokojonymi ciemnymi oczami. Karty mówią coś bez sensu - odparła, a w jej głosie zabrzmiało złowrogie przeczucie. Lyssa sięgnęła po kartę przedstawiającą kobietę. Co oznacza ta karta? Madame szybkim ruchem odepchnęła jej dłoń. Potem z czcią ułożyła kartę w rządku między Śmiercią a Wisielcem. Uniosła dłonie nad kartami, jakby promieniowały one jakąś tajemniczą mocą, którą tylko ona potrafiła wyczuć. W ciemnościach nocy zahuczała sowa. Nagle zerwał się wiatr, który przemknął przez obozowisko, rozniecając ogień. Usłyszeli trzask pękającego w płomieniach świeżego drewna. Lyssa pochyliła się w stronę Madame. - Co znaczy ta karta? - To Pożądanie - odparła Madame. Sposób, w jaki ta naga kobieta siedziała na półczłowieku, półlwie, nagle nabrał innego znaczenia. Lyssa poczuła suchość w ustach. Madame wskazała Śmierć. - Zmiana następuje teraz. Tutaj. Wkrótce. To, co było, już się kończy. - Przesunęła palec wskazujący na Wisielca. Spotkasz się ze swym przeznaczeniem. Musisz być odważna, Viveko. - A Pożądanie? - Musiała poznać znaczenie tej karty. - Musisz użyć swojej mocy - powiedziała Madame. - W tej chwili musisz znaleźć w sobie siłę. Z radością zaakceptować to, co ma nastąpić. Lyssa zacisnęła jeszcze mocniej dłoń na karcie, która miała pokazać jej przyszłość. - A co takiego nastąpi? - Pokaż mi kartę - powiedziała Madame ze śmiertelną po­ wagą, jakby gotowa zaakceptować każdą możliwość. Wyciągnęła rękę do Lyssy, ale ta nie chciała oddać karty.

Zamiast tego, spojrzała na nią pierwsza. Karta przedstawiała galopującego konia z wybałuszonymi oczami. Ucieczka. Na jego grzbiecie siedział rycerz trzymający miecz wysoko ponad głową, jakby gotowy do ataku. - Pokaż mi ją - zażądała Madame ze złością. Lyssa odwróciła kartę, by zademonstrować ją wszystkim. - Rycerz Mieczy - szepnęła Madame, a potem powtórzyła słowa, jakby nie wierzyła w to, co powiedziała. - To nie wróży niczego dobrego. To niebezpieczny człowiek, który jest nie tylko inteligentny, ale do tego sprytny i chytry. Nie poznasz jego prawdziwych zamiarów, dopóki sam ich ci nie wyjawi. - Mówisz, że poznam tego człowieka? - spytała Lyssa. - Tak. Miecz w jego dłoni umożliwi mu dotarcie do serca, ale z czasem nie będziesz czuła się dobrze z tym, co ci wyjawi. Pamiętaj o mrocznym znaczeniu tej karty. Ten mężczyzna może być bezlitosny. To gniewny człowiek, który z sobie tylko zna­ nych powodów poszukuje prawdy. Bądź ostrożna... to czło­ wiek, który widzi wszystko. - Jak mam się bronić, Madame? Oczy wróżki spotkały się z jej oczami. - Nie możesz. - To co mam robić? - Zgodzić się. - Twarz Madame złagodniała. Uniosła kartę z kobietą ujeżdżającą półludzkie stworzenie. - Pożądanie da ci siłę. Stawisz czoło niebezpieczeństwu. Nie wstydź się. Wyko­ rzystaj Rycerza, Viveko. Wykorzystaj swoją kobiecą moc, by skłonić go do zostania twoim obrońcą. Ale postępuj z nim z rozwagą i ostrożnie. Przez chwilę Lyssa nie mogła wydobyć z siebie głosu. Coś ściskało ją w piersiach, jakieś przeczucie nadciągającego nie­ szczęścia... a wszystko zaraz po tym, jak z dumą gratulowała sobie, że tak dobrze jej się układa. - Czy zobaczę Amleth Hall? - Karty nic o tym nie mówią. Z zielonej gałęzi w ognisku wydobył się dym. Wiatr przywiał go w stronę Lyssy. - Teraz żałuję, że prosiłam o tę wróżbę - wyznała. Madame pochyliła się i delikatnie dotknęła jej policzka. - Nie uciekniesz przed swoim przeznaczeniem, Viveko. Za­ ufaj Rycerzowi, ale strzeż się jego miecza. Lyssa skinęła głową i zaczęła pocierać kciukiem postrzępio ną krawędź karty. - Może lepiej zmieńmy ten ponury nastrój, co? - przerwał im Abrams. Podniósł się i podał rękę żonie. - Przyszłość może poczekać do rana. Teraz potrzebujemy snu. Madame pokiwała głową. - Masz rację, synu. Mądra decyzja. Chodź, Viveko. tej nocy będziesz śniła, a rano opowiesz mi wszystko w najdrobniej­ szych szczegółach. Wtedy, być może, dowiemy się więcej. - Nie wiem, czy zdołam zasnąć - odparła Lyssa. - Trzymaj kartę blisko siebie - poradziła jej Duci. -Twój Rycerz cię obroni. Powiedziała to poważnie, jednak jej słowa zabrzmiały dziwnie, ponieważ to właśnie Rycerza Lyssa się obawiała. Odpędzając od siebie niepokój, zaśmiała się z własnej naiw ności. Ani wielebny Billows, ani jej ojciec nie byliby za chwyceni. Madame wstała z krzesła. Duci zebrała karty, a w tym czasie jej mąż złożył i odniósł stolik do wróżenia. Zdawało się, że nikt nie zauważył, że Lyssa nadal trzymała w ręku Rycerza Mieczy. Rzuciła okiem na kartę, a potem odwróciła się, żeby ukradkiem wsunąć ją za gorset. I wtedy pojawił się on. Wyłonił się z ciemności i stanął w gasnącym świetle ogniska. Przez chwilę Lyssa sądziła, że wzrok ją zawodzi. Żaden mężczyzna nie był tak wysoki i szeroki w ramionach. Dym z ogniska zasnuwał jego umięśnione, silne nogi. Skórzane bry­ czesy, które z pewnością pamiętały lepsze czasy, ciasno opinały

mu uda. Za paskiem miał zatknięty pistolet. Kapelusz przy­ słaniał nieco oczy, które zdradzały, że już wiele w życiu wi­ dział. Oto przybył jej Rycerz. - Panna Harrell? - odezwał się niskim głosem, który za­ brzmiał jak rozkaz. Lyssa uniosła podbródek, chociaż czuła, jak drżą jej kolana. - Czego pan chce? Nieznajomy uśmiechnął się z wyrazem ponurej satysfakcji. - Przybywam od pani ojca, który polecił, żebym przywiózł panią do domu. Ian był z siebie zadowolony. Miał doskonałe wejście. Szczególnie dobrze wyszło, że poczekał do końca tych karcianych bzdur. Na jego widok nazywający siebie „Cygana­ mi" podkurczyli ogony i uciekli w las. Wiedzieli, że ich gra już się skończyła. Ale najlepsze w tym wszystkim było to, jak uparta panna Harrell patrzyła na niego w tej chwili. Zupełnie jakby ujrzała wcielenie diabła. Doskonale. To zadanie okazało się nawet łatwiejsze, niż się spodziewał. Wręczając parę monet tu i ówdzie, dowiedział się w ciemnych zakamarkach Londynu o bogatej młodej kobiecie, która wynaję­ ła jakichś „Cyganów", żeby przewieźli ją do Szkocji. Przypusz­ czalnie powinna siedzieć ukryta w wozie przez całą podróż, ale po pewnym czasie poczuła się tak bezpiecznie, że zaczęła się pokazywać i dzięki temu łatwo było ją wyśledzić. Niejedna osoba na widok miniatury jej podobizny wyznawała łanowi, że trudno zapomnieć rude włosy tej młodej damy, szczególnie kiedy się je zobaczy wśród ciemnowłosych Cyganów. Teraz sam mógł się przekonać, co mieli na myśli infor­ matorzy. W poświacie gasnącego ogniska gęste, ciemnorude włosy panny Harrell z połyskującymi złotymi pasemkami wy­ glądały, jakby żyły własnym życiem. Miała je ściągnięte z tyłu jakąś spinką, ale i tak burza loków kłębiła się na jej ramionach

i opadała aż do połowy pleców. Trzeba by cudu, żeby udało jej się wyjechać niezauważonej do jakiegokolwiek miejsca w Bry­ tanii. A do tego jeszcze jej strój, który w nie mniejszym stopniu przyciągał uwagę. Wyglądała jak tancerka operowa przebrana za Cygankę, pomijając fakt, że jej kostium był wykonany z materiałów najlepszej jakości. Szeroka zielona spódnica z cienkiej wełny kołysała się przy każdym ruchu. Biała muślinowa bluzka przepasana w talii czarnym pasem, pod­ kreślała krągłość jej wydatnego biustu. Musiała zachować resztki skromności, ponieważ odrobinę przysłaniała strój szalem w szkocką kratę, który dumnie zarzuciła na jedno ramię. Ian był zaskoczony, że nie nosiła okrągłych kolczyków. Chociaż przejęta trwogą przez chwilę nic nie mówiła, w koń­ cu odrzuciła do tyłu loki i ignorując jego wyciągniętą rękę, odparła: - Nigdzie z panem nie pójdę. - Ależ pójdzie pani - zapewnił ją. - Pani ojciec zapłacił mi pokaźną sumę za to, żeby zobaczyć panią bezpieczną z po­ wrotem w domu i zamierzam spełnić jego polecenie. A teraz proszę ze mną. Pani służąca czeka w gospodzie przy drodze i ma dla pani przyzwoite ubranie. Jej proste brwi, tak podobne do brwi jej ojca, zbiegły się na czole w wyrazie gniewnej podejrzliwości. - Pan jest Irlandczykiem. Ian zesztywniał. Piekielna mała snobka! Zachował jednak spokój. - Tak, jestem - powiedział to z silnym irlandzkim akcentem, który zwykle starał się skrzętnie ukrywać. - Jestem Irland­ czykiem i jestem z tego dumny. Wyprostowała się. Była wyższa, niż się spodziewał i miała iście królewską postawę. Duma emanowała z całej jej postawy. Prawdziwa córka „Pirata" Harrella. - Nie wierzę w to, że przysłał pana mój ojciec. On by nigdy nie wynajął Irlandczyka. - Cóż, mnie wynajął - rzucił Ian, rezygnując już z irlandz­ kiego akcentu. Zacisnął dłoń na pasku plecaka, który zwisał mu z ramienia. - Inni nie potrafili pani odnaleźć. Mnie się udało. A teraz, czy zechce pani ze mną współpracować, panno Harrell, czy też będzie mi pani utrudniać wykonanie zadania? Na wypa­ dek gdyby to panią interesowało, pani ojciec zażyczył sobie, żeby przywieźć panią do domu, używając wszelkich środków, jakie uznam za stosowne. Jej oczy błysnęły złotem jak dwa klejnoty. - Nie ośmieli się pan tknąć mnie nawet placem. - Powiedziałem „używając wszelkich środków". Jeśli będę musiał związać panią jak prosię i wynieść stąd na plecach, zrobię to. Jeszcze nikt nigdy nie mówił w ten sposób do panny Harrell. Miała taką minę, jakby nadepnął jej na palce. Ze złości jej policzki nabrały purpurowej barwy. - Nie ośmieli się pan! Abrams i reszta moich cygańskich przyjaciół przyjdzie mi na ratunek. Prawda, Abrams...? - zawo­ łała podniesionym głosem, żeby ją usłyszeli. Ale nie było żadnej odpowiedzi oprócz trzasków płonących drew w ognisku i szumu wiatru między drzewami. - Abrams nie pomoże - wyjaśnił jej uprzejmie Ian - ponie­ waż, po pierwsze, on wie, że nie dałby mi rady. Mam reputację człowieka, który potrafi zrobić użytek ze swoich pięści, panno Harrell, więc nikt nie śmie mi przeszkodzić. A po drugie, ponieważ taki z niego Cygan jak i ze mnie. Prawda, Charley? - zawołał w stronę lasu do Abramsa. - Kto to jest Charley? - zdziwiła się. - Charley Poet, oszust, jeśli rzeczywiście tak się nazywa. Pewnie myśli pani, że Duci to jego żona? - Ona jest jego żoną. Ian pokręcił głową.

- To jego siostra. A pani wróżka jest jego ciotką, Mamą Betty, właścicielką domu publicznego w Londynie do czasu, kiedy przegrała go, uprawiając hazard. - To kłamstwo! - zawołał kobiecy głos. - Ukradziono mi go! - Doprawdy, Betty? - spytał prowokacyjnie Ian. - Wyjdź no z ukrycia i przedyskutujmy tę kwestię. Odpowiedziało mu milczenie. Panna Harrel zbladła, ale nadal nie chciała przyznać się do pomyłki. - Nie wierzę panu. Podróżowałam z tymi ludźmi i są oni tymi, za kogo się podają - Cyganami. Nawet mówią po romsku. - Charley - odezwał się Ian. - Wyłaź stamtąd. Po chwili ciszy zakłopotany Charley pojawił się na skraju lasu. Był drobnej budowy ciała i z szalikiem przewiązanym wokół głowy mógł od biedy uchodzić za Cygana, pomyślał Ian. - Powiedz prawdę pannie Harrell - zażądał Ian. - Nie mieliśmy zamiaru jej skrzywdzić - powiedział Char­ ley bez swojego „cygańskiego" akcentu. - Przywieźliśmy ją do Szkocji. Mieliśmy zamiar zawieźć ją tam, dokąd chciała. Za­ płaciła nam. Nie może pan być na nas zły, panie Campion. - To jej ojca powinieneś się obawiać, nie mnie - odpowie­ dział łan. - I już teraz cię ostrzegam. „Pirat" Harrell chciał, żebym przyniósł mu twoją głowę na tacy. Wyjedź na zachód, Charley, i nie pokazuj się w okolicach Londynu przez rok, to uznam, że nasze rachunki zostały wyrównane. Panna Harrell zrobiła krok naprzód. - Okłamałeś mnie? - powiedziała oskarżycielskim tonem do Charley'a, jakby nie mogła pogodzić się z prawdą. Charley wzruszył ramionami. - Niezupełnie. Mama Betty ma w swoich żyłach odrobinę cygańskiej krwi. Jej dar wróżenia też jest prawdziwy. Ale panny Harrell to nie udobruchało. - Powinnam była wiedzieć, że Cyganie nie piją dżinu! - wy- buchnęła. - Niektórzy tak. - Charley odwrócił się i szybkim krokiem zaczął oddalać się w stronę lasu. - Nie waż się odchodzić! - rozkazała panna Harrell. - Zapła­ ciłam ci, żebyś zawiózł mnie do Amleth Hall, więc powinieneś przeciwstawić się w moim imieniu temu... temu - ze wściekłoś­ cią szukała najlepszego epitetu - ...irlandzkiemu bydlakowi! Ian słyszał już pod swoim adresem gorsze określenia. - Cóż, najwyraźniej były to wyrzucone pieniądze, panno Harrell - odparł filozoficznie - ponieważ wraca pani ze mną do Londynu. A tak przy okazji, nazywam się Campion, Ian Cam­ pion... ale oczywiście może mnie pani nazywać Panem Byd­ lakiem, jeśli dzięki temu poczuje się pani lepiej. Spojrzenie, jakim go obrzuciła, powinno go zabić na miejscu. Na nim jednak nie zrobiło wrażenia. - No dalej, Charley! Teraz ona jest moja. - Campion, to ja w takim razie wziąłbym wóz - powiedział Charley, nieśmiało robiąc krok do przodu. - Proszę bardzo, możesz go... - zaczął Ian, ale panna Harrell przerwała mu, podchodząc bliżej do Charleya. - To mój wóz. Zapłaciłam za niego i jest załadowany moimi rzeczami. Co zamierzałeś zrobić? Ukraść to wszystko, co ze sobą zabrałam? - Ależ, panno Harrell, przecież Duci, Betty i ja byliśmy dla pani dobrzy - przypomniał jej Charley. - Cała wasza trójka mnie okłamywała! A ja wam zaufałam. - My tylko spełnialiśmy pani życzenie, byliśmy tym, kim chciała pani, żebyśmy byli - przypomniał pogodnie Charley. - I dobrze się pani bawiła. Ale teraz, Campion ma rację, powinna pani wrócić do domu i wyjść za mąż za tego wice­ hrabiego, którego wybrał pani ojciec. Gdyby trafiła pani w ręce mniej uczciwych ludzi, mogłaby być teraz w prawdziwych tarapatach. Jej odpowiedź skierowana do Iana miała zabrzmieć możliwie najchłodniej.

- Zapłacę panu dwa razy tyle, co zaoferował mój ojciec, ale niech mnie pan zawiezie do Amleth Hall w zatoce Lorne. Właściwie jesteśmy już niedaleko. - Dwa razy tyle? - upewnił się rozbawiony Ian. - Nie ma pani tyle pieniędzy. - Zapewniam, że mam, sir. - A co z przyzwoitością? Co powiedzą pani krewni, kiedy pojawi się pani w ich progu z Irlandczykiem u boku? Prychnęła zniecierpliwiona. - Możemy wrócić do gospody po służącą, którą pan ze sobą przywiózł... chociaż wolałabym nie marnować na to czasu. Jej zuchwałość zaskoczyła Iana. Zdecydowanie nie była nie­ doświadczoną nowicjuszką, ale jednocześnie nie była aż tak sprytna, jak jej się wydawało, Ian był zaintrygowany, a zarazem odczuwał do niej niechęć. Gdyby była jedną z jego sióstr, chętnie by ją zamknął na klucz. - Zabieram panią do domu - oświadczył. - Już się pani dość popisała głupotą, panno Harrell, a miała pani przy tym napraw­ dę dużo szczęścia, bo do tej pory ktoś by już pani poderżnął gardło albo zrobił coś jeszcze gorszego. Uniosła podbródek. - A jest coś gorszego od poderżniętego gardła? Ian uznał, że jest impertynentką i ma wybuchowy charakter, ale Charley przyszedł jej na ratunek. - Spokojnie, Campion. Ona jest naiwna. Wiesz, jakie są wyższe sfery. Musisz ją traktować jak dziecko i mówić do niej jak do dziesięciolatki. Panna Harrell odwróciła się do niego jakby rażona piorunem. - Wcale nie musieliście mnie rozpieszczać! - Za pozwoleniem, panienko, ale to robiliśmy. Poczuła się zdradzona i zraniona. - Nieprawda - zaperzyła się. - Chuchaliśmy na panią - wyznał Charley. - I najlepiej będzie, jeśli pojedzie pani z Campionem. Naprawdę nie powin­ na pani włóczyć się z nami jak jedna z nas. Duci i Betty ośmieliły się wyjść z lasu i smutno pokiwały głowami, przyznając mu rację. - Było zabawnie - dodała Duci - ale musisz wrócić do domu. Panna Harrell spojrzała na Betty. - A co z moją wróżbą z tarota? - Viveko, to była prawda. Czyż nie miałam racji? Przyjechał Campion i twoja podróż zmienia bieg. - Ten człowiek nie jest Rycerzem - stwierdziła Lyssa. - A ja nie zamierzam z nim jechać, nawet jeśli będę musiała pieszo przemierzyć drogę do Amleth Hall... Po tym zdecydowanym oświadczeniu odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem w kierunku lasu, ale nie zaszła daleko, gdy poczuła, jak czyjaś dłoń chwyta ją mocno za ramię. Ian zatrzymał ją gwałtownie i odwrócił w swoją stronę. - Wygląda na to, że jednak będę musiał panią zanieść. - Nie odważy się pan! - Wręcz przeciwnie, panno Harrell, odważę się. - Lyssa cofnęła się, zaciskając pięści, jakby przygotowywała się do wymierzenia mu ciosu, gdyby tylko się do niej bardziej zbliżył. - Zostaw ją, Campion - błagał Charley. - Daj jej chwilę na uspokojenie się. - Podszedł do nich, żeby pełnić rolę mediatora, kiedy nagle w powietrzu rozległ się odgłos wystrzału. Kula przeleciała ze świstem obok Iana, minęła o kilka centymetrów głowę Lyssy Harrell i utkwiła w boku wozu. Lyssę uratowało to, że przed chwilą cofnęła się o krok. Ian pociągnął ją za sobą i spojrzał na Charleya. - To nie ja, Campion. Ja nie używam broni palnej - zaczął gorączkowo zapewniać Charley. - To pewnie Harrell. Chce cię dopaść, Charley. I to pasowałoby do charakteru „Pirata", żeby kazać śledzić Iana, a potem dopełnić swej zemsty.

- Tak, ale ten strzał był wymierzony we mnie - upierała się panna Harrell. - Nie, on był wymierzony w Charleya - powtórzył Ian, zirytowany tym, że negowała każde jego słowo. - Pani ojciec chce jego śmierci. Następny strzał omal nie trafił Charleya. - Uciekaj! - krzyknął zniecierpliwiony Ian. „Cyganowi" nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Po­ biegł szybko, wzniecając za sobą kurz, a jego towarzyszki poszły w jego ślady. Ian uniósł rękę i odwrócił się w stronę nieznanego napastnika. - Nie strzelaj! Mam córkę Harrella. Jest bezpieczna. W odpowiedzi padł kolejny strzał, tym razem wyraźnie wy­ mierzony w pannę Harrell. - Widzisz? Do mnie strzela! - krzyknęła. - Tak - przyznał i pchnął ją za wóz. - Dlaczego? - Nie wiem. - Trzeci strzał rozłupał drewno narożnika wozu, bardzo blisko jego głowy. - Cholera! - zaklął. - Jest ich kilku. - Osłonił ją swoim ciałem, i wyciągnął zza paska pistolet. - Wejdź do wozu. Schowaj się. - Może powinniśmy biec do drzew? - Wsiadaj... do... wozu - wycedził przez zaciśnięte zęby, ucinając kolejną sprzeczkę. Odwrócił się i wystrzelił w kierun­ ku drzew, nie mając nadziei, że kogoś trafi, ale chcąc uświado­ mić napastnikom, że nie będzie łatwym celem. W odpowiedzi padły kolejne dwa strzały, a panna Harrell nadal się nie ruszyła. Tracąc panowanie nad sobą, Ian złapał ją oburącz za pośladki i, w sposób najmniej przystojący dżentelmenowi, wepchnął do wozu. Po chwili sam wskoczył do środka, czując tylko, jak kule niemal ocierają się o jego stopy. W wozie było bardzo ciemno, a on wylądował na pannie Harrell, która gorączkowo próbowała przygładzić swoje halki i spódnicę. Znalazł się między jej nogami z ręką na jej piersi. - Przepraszam - mruknął natychmiast. Z trudem się pod­ niósł. Na podłodze było niewiele miejsca, a ściany były za­ stawione półkami tak, żeby wykorzystać każdy centymetr małej przestrzeni, Ian uderzył głową w żelazny czajnik. Schylił się więc i sięgnął do plecaka w poszukiwaniu nabojów i prochu, żeby załadować broń. - Naprawdę nie wie pan, kto do nas strzela? - spytała, łan splunął do prochu strzelniczego. - Myślałem, że to może pani ojciec wysłał kogoś, żeby zabił Charleya. Ale myliłem się. Prychnęła pogardliwie i łan poczuł, że jeszcze mniej ją lubi. Dzięki latom praktyki sprawnie, szybkimi ruchami załadował pistolet. - I uważa pan, że oni musieli śledzić pana, żeby do mnie dotrzeć? - Na to wygląda - powiedział, chowając proch z powrotem do plecaka. - Byłam bezpieczniejsza z Charleyem - odparła cierpko. W tym momencie tuż za nią pojawił się w otworze drzwio­ wym wozu cień czyjejś głowy, Ian nie wahał się ani przez chwilę. Wystrzelił z pistoletu i trafił. Ofiara cicho jęknęła i opadła na ziemię. - Jeden trafiony - powiedział łan z satysfakcją. Na zewnątrz słychać było okrzyki. Ktokolwiek myślał, że Ian będzie łatwym celem, grubo się mylił. Jakkolwiek w obecnej sytuacji, kiedy on i panna Harrell byli w wozie, ich przeciwnicy byli górą. Ian nie znosił uczucia uwięzienia, ale był pewien, że do rana udałoby mu się odeprzeć ataki. A za dnia walka wy­ glądałaby zupełnie inaczej. Załadował pistolet. Skulona, obejmując rękoma kolana, panna Harrell siedziała przerażona. - Wierzy pan, że uda nam się uciec?

- Mam nadzieję, że Charley poszedł po pomoc. - Naprawdę tak pan myśli? - Nie. Zapanowała cisza, Ian nasłuchiwał, wytężając wszystkie zmysły. Nic. Wyczuwał, że jego przeciwnicy przegrupowują się, ale w jakim celu? Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności panujących w wo­ zie. Dotknął ręką ściany, mając nadzieję, że znajdzie jeszcze jakąś inną broń, której będzie mógł użyć. Jednak znajdował tylko książki. Same książki, stosy książek. A wszystko to cenne zbiory panny Harrell. Nie mógł powstrzymać śmiechu. Utknęli w pułapce, walcząc o życie, i gdyby teraz musieli stawić czoło przeciwnikowi, to chyba pozostałoby im rzucanie w niego książkami. Zacząłby od romansów, a potem ciskałby tomikami poezji. - Kim pan jest? - spytała szeptem. - Nie jest pan podobny do ludzi, których zatrudnia mój ojciec. - Wynajął mnie dodatkowo. - Przewiesił plecak przez ramię. - Ale mój ojciec nie lubi Irlandczyków. - Nikt nie lubi. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Nawet w komplet­ nych ciemnościach był w stanie wyczuć jej wzrok wbity w sie­ bie, jakby go na nowo oceniała. Ale, jak się okazało, była nieodrodną córką swojego ojca. - A skąd mam wiedzieć, że rzeczywiście przysłał pana mój ojciec? Ian chciał spytać, czy gdyby to nie było prawdą, czy służyłby jej za żywą tarczę, ale ugryzł się w język. - Zabrała pani te książki z domu. Są one pani jedynym majątkiem, oprócz ubrania, w którym pani wyszła. - To prawda. - Na chwilę zapanowała między nimi cisza. - Jak pan sądzi, kto do nas strzela? - Nie wiem. Jedyne, co mi przychodzi do głowy to to, że są wysłani przez pani ojca. - Ale on nie chciałby mojej śmierci - odparła z przeko­ naniem. Ian nie był tego taki pewny. Mężczyzna z piękną młodą żoną nie potrzebuje upartej, krnąbrnej córki, która ucieka z domu, gdy przedstawią jej narzeczonego. - A więc kto? - Nikt. - Najwyraźniej jest pani w błędzie. Wypuściła powietrze z westchnieniem, dając tym odpowiedź mówiącą więcej niż jakiekolwiek słowa, i przysunęła się do niego parę centymetrów. - Boję się. Domyślał się, że musiała się naprawdę bać, skoro wyznała to na głos. - Jeszcze nas nie pokonali - zapewnił ją. Skinęła głową. Siedzieli przez pewien czas bez ruchu, milcząc i nasłuchując, co dzieje się na zewnątrz. Panna Harrell pierwsza przerwała ciszę, ale Ian natychmiast zasłonił jej dłonią usta. Coś się działo. Odczuwał mrowienie między łopatkami, które zwykle sygnalizowało kłopoty. Jak to się stało, że mając zmysły tak wyostrzone przez wojnę, nie zauważył, że ktoś go śledził? Nie miał pojęcia... i to go bardzo martwiło. Instynkt często ratował mu życie. Nie mógł pogodzić się z myślą, że być może teraz zaczął go zawodzić. Minuty ciągnęły się niczym godziny. Co takiego, u diabła, robią te łotry? Zdawało mu się, że nagle usłyszał szelest. Wbił wzrok w czar­ ną ścianę wozu przed sobą, żałując, że nie potrafi przejrzeć jej na wylot. Uniósł pistolet. Drugą ręką ostrożnie pociągnął pannę Harrell, tak żeby była blisko niego. Niech no któryś z łotrów się teraz pokaże. Jego gniew sięgnął zenitu, a łan wiedział, że kiedy jest w takim stanie, ma siłę dziesięciu mężczyzn. Zanim zdołają go dopaść, sprawi, że się dwa razy zastanowią.

Ale kiedy wreszcie zaatakowali, zaskoczyli go. Okazało się, że podłożyli ogień pod wozem. Usłyszeli trzy uderzenia w dach, a potem zapanowała cisza, Ian zmarszczył brwi, niepewny. To panna Harrell, domyśliła się co się dzieje. - Dach. Wzięli drewno z ogniska i rzucili na dach wozu. Jakby na potwierdzenie jej słów, przez niewidoczne szczeli­ ny między deskami sufitu nagle zaczął przesączać się dym. Ian pchnął Lyssę na podłogę i przygniótł ją swoim ciałem, na wypadek, gdyby nagle runął na nich sufit. - Musimy się stąd wydostać. - Będą na nas czekać na zewnątrz. Przytaknął ponuro. - Taki mają plan. - I w jaki sposób może ich teraz prze­ chytrzyć? - Pode mną jest wyjście - powiedziała. - Co takiego? - Nie był pewien, czy dobrze usłyszał. - Klapa w podłodze - wyjaśniła z irytacją w głosie. - W pod­ łodze jest klapa. Ian dotknął dłonią podłogi. Wymacał krawędź klapy. - Dlaczego nie powiedziała pani o tym wcześniej? Zabieraj­ my się stąd. - Powiedziałabym, gdyby nie leżał pan na mnie. Jest pan ciężki. Nie mogę się ruszyć. Ian spojrzał na nią. - Czy kiedykolwiek ktoś pani powiedział, że są takie chwile, kiedy absolutna szczerość nie jest mile widziana? - Często. - Zatem trzeba było posłuchać. - Zsunął się z niej i po­ ciągnął ją za sobą, żeby odsłonić klapę i mieć dostęp do rączki. Wóz płonął jak pochodnia. Płomienie zajęły już cały dach. Sięgnęła za niego po książkę. - Co pani wyprawia? - oburzył się. - Nie pozwolę, żeby spłonęły moje książki. Szczególnie ta jedna. - Ależ pozwoli pani - odparł i przyciągnął ją do siebie, a potem zacisnął dłoń na uchwycie klapy w podłodze i szarpnął do góry. Bez chwili namysłu przeturlał ich oboje tak, że spadli na ziemię pod wozem.

yssa z pewnością by krzyknęła, ale nie miała na to czasu. Skoczyli przez otwór w podłodze i w ostatniej chwili Irlandczyk przekręcił się tak, że to on pierwszy runął na ziemię i swoim ciałem zamortyzował jej upadek. Cicho jęknął, gdy zaparło mu dech w piersiach. Ale nie tracąc czasu, szybko wyczołgał się wraz z Lyssą spod wozu, żeby jak najbardziej oddalić się od napastników. Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości Lyssa spojrzała oszołomiona za sie­ bie. Wóz stał w płomieniach, a obok widać było sylwetkę jakiegoś człowieka, który zaglądał do środka, żeby sprawdzić, czy palą się żywcem. Ian błyskawicznie podniósł się z ziemi. W jednej dłoni trzy­ mał pistolet, drugą złapał pannę Harrell i częściowo ją unosząc, a częściowo ciągnąc pognał w stronę drzew. Tam kazał jej biec z taką prędkością, że zdawało się, jakby znał na pamięć każdy skrawek lasu. W kilka sekund dotarli do małej polany. Campion pośliznął się i zamarł w miejscu. - Cholera! - mruknął pod nosem. Puścił rękę Lyssy i odwrócił się z zaciśniętymi pięściami, jakby gotów do ataku. Lyssa z trudem łapała oddech. Stała, przyciskając do piersi swój pled w szkocką kratę. - Co się dzieje? - wykrztusiła. - Konie. Zabrali konie... Przerwał im krzyk mężczyzny. - Są tutaj! Mam dziewczynę! - Jak spod ziemi wyrósł męż­ czyzna, który biegł wprost na nich z mieczem w dłoni. Nie czekając ani chwili, Ian zasłonił Lyssę sobą i pięścią wymierzył mężczyźnie cios, trafiając go prosto w nos. Rozległ się trzask łamanej kości i mężczyzna upadł. - Czy on nie żyje? - spytała zaszokowana Lyssa. - Mam nadzieję - padła cyniczna odpowiedź. - Dalej, nie możemy tu zostać! Na potwierdzenie tego usłyszeli odgłosy przedzierających się przez las ludzi. - Mason, masz ją? - zawołał męski głos. Irlandczyk złapał ją za nadgarstek i ruszył biegiem. Podążała za nim na ślepo, chcąc jak najszybciej oddalić się od na- pstników. Zdawało jej się, że biegną już parę godzin, a minęły zaledwie chwile. Zgubił kapelusz, ale nie zawrócił po niego. Lyssa słyszała z tyłu wściekłe okrzyki kamratów powalonego męż­ czyzny, gdy znaleźli jego ciało. Nagle Irlandczyk skręcił w pra­ wo i znaleźli się na stromym zboczu, a potem wpadli do wąskiego strumienia. Woda wdarła się do jej nowych modnych butów ze sztywnej jeszcze skóry. Potykała się, kiedy wspinali się po zboczu wąwozu po drugiej stronie strumienia. Irlandczyk biegł za nią, więc mógł jej pomóc, kiedy traciła równowagę. Zaczepiła pledem o kolczasty krzew. Zatrzymała się, żeby go odczepić i pokaleczyła sobie dłonie. - Zostaw go i biegnij -rozkazał. Ale ona nie mogła go zostawić. Pled był teraz dla niej czymś więcej niż tylko symbolem jej klanu. Był jedyną jej własnością. Zdrętwiała, kiedy uświadomiła sobie, że cenne książki, łącz­ nie z tą, w której wycięła otwór, by trzymać w nim pieniądze,