Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 643
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 821

McDougall Sophia - 1 - Romanitas

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

McDougall Sophia - 1 - Romanitas.pdf

Beatrycze99 EBooki M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 91 osób, 45 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 542 stron)

ROMANITAS SOPHIA McDOUGALL Z angielskiego przełoŜyła MACIEJKA MAZAN

Tytuł oryginału: ROMANITAS Copyright © Sophia McDougall 2005 Ali rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kury- łowicz 2007 Copyright © for the Polish translation by Maciejka Mazan 2007 Redakcja: Jacek Ring Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7359-461-6 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 OŜarów Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl SprzedaŜ wysyłkowa - księgarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2007. Wydanie I Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole

Dla mojej matki

Jest to pierwszy tom trylogii rozgrywającej się w Cesarstwie Rzymskim, które nie upadło, lecz podbiło pół świata.

SPIS TREŚCI PODZIĘKOWANIA ........................................................................................11 I ZABALSAMOWANI .................................................................... 15 II ZIELONA TAMIZA ........................................................................ 26 III STALOWY KRZYś......................................................................... 35 IV MOZAIKA Z ORFEUSZEM........................................................... 62 V SREBRO I BIEL............................................................................... 97 VI SYBILLINA......................................................................................111 VII PRZEZ DYM................................................................................... 122 VIII ZŁOTY DOM.................................................................................. 146 LX NIEBIESKA DROGA.................................................................... 172 X WILCZY KROK.............................................................................. 198 XI JESTEM OBYWATELEM RZYMSKIM..................................... 234 XII DAMA ................................ ........................................................ 254 XIII MAPA ŚWIATA .............................................................................. 280 XIV MORDERSTWO ......................................................................... 299 XV WYNIOSŁE CEDRY...................................................................... 332 XVI CZARNE SZTANDARY ................................................................ 337 XVII CIERNIE ......................................................................................... 359 XVIII JASKINIA RĄK ............................................................................. 384 XIX SAEVA URBS.................................................................................. 393 XX CELIUS ......................................................................................... 412 XXI SANATORIUM ............................................................................ 448 XXII MROK ............................................................................................. 469 XXIII MAKARIA ....................................................................................... 486 XXIV SYBILLA, PĘDZELEK I POLE MARSOWE.............................. 510 OD AUTORKI................................................................................................. 529 KRÓTKA HISTORIA CESARSTWA RZYMSKIEGO.............................. 531 7

PODZIĘKOWANIA Jestem wdzięczna Jonowi Woodowi za jego pogodną i uwaŜną pracę redakcyjną i niezłomną wiarę w tę ksiąŜkę, Simonowi Trewinowi za to, Ŝe jest agentem tak Ŝyczliwym i dalekowzrocznym, St. Johnowi Donal- dowi, takŜe z PFD, za to, Ŝe postawił na mnie i podjął się całego procesu opublikowania Romanitas. Dziękuję takŜe Sarah Ballard za wnikliwe uwagi redakcyjne na wczesnym etapie pisania, Claire Gili za zachętę w kwestiach dotyczących okładki i innych spraw, Alice Dunn za pytanie, co się wydarzy dalej, i Genevieve Pegg za pociechę w trakcie redakcji. Jeśli moje zrozumienie historii, geografii, anatomii i polityki nadal pozostawia wiele do Ŝyczenia, i tak prezentuje się znacznie lepiej niŜ przed rozpoczęciem zbierania materiałów do tej trylogii. Nadal zadziwia mnie i zachwyca gotowość wszystkich spotkanych osób do dzielenia się swoją wiedzą i czasem. Szczególną wdzięczność jestem winna panu Ni- colasowi Ferrerowi z Jaskiń Gargas, bez którego wspaniałomyślnej po- mocy nie mógłby powstać rozdział „Jaskinia Rąk”. Muszę takŜe podzię- kować doktorowi Simonowi Hawkesowi, który rozmawiał ze mną na temat pleksopatii splotu ramiennego i miał wiele wyrozumiałości dla mojej wyjątkowej oporności pojmowania. śałuję, Ŝe nie starczyło mi uprzejmości, by zapytać o nazwisko rozbawionego i pomocnego pana z Dovetail Greenhouses, do którego zadzwoniłam bez uprzedzenia, by spytać o prawdopodobieństwo włamania się i ukrycia w przemysłowych cieplarniach. W kaŜdym razie - dziękuję. A Alan Samson sprawdził laty- nizację amerykańskich i innych imion, poczynił inteligentne komentarze do mojej „Historii Imperium Rzymskiego” i map i ogółem nieco złago- dził mój strach przed wpadką. 11

Moja przyjaciółka Maisie Tomlinson zasługuje na podziękowania za niewyczerpaną cierpliwość i pomoc (nie kaŜdy chętnie wcieli się w ofiarę ukrzyŜowania od razu po powrocie z pracy do domu), podobnie jak Ele- ena Misra za rozmowy o truciznach, Richard Dawson, który takŜe poma- gał mi w sprawach łaciny, mój ojciec za pewne sugestie w kwestii kon- strukcji historii alternatywnej i geopolityki oraz moja matka za to, Ŝe jest wnikliwą i otwartą czytelniczką wszystkiego, co piszę.

Kiedy szliśmy na miejsce modlitwy, zabiegła nam drogę jakaś nie- wolnica, opętana przez ducha wieszczego. Przynosiła ona duŜy dochód swym panom. Dzieje Apostolskie 16,16* Zawładnie Romul ludem, załoŜy gród wielki Swym mianem zwąc go: Romy marsową osadę Ich władztwu granic w ziemi i czasie nie kładę; Bezkresne mają berło. Eneida, księga I** * Biblia Tysiąclecia, wydanie piąte. ** PrzełoŜył Tadeusz Karyłowski.

I ZABALSAMOWANI Rodziców Marka balsamowano przez osiem dni, lecz choć mieli za- mknięte oczy i nie było widać ich ran, nie wyglądali na śpiących, jak prawdopodobnie planowano. Wosk rozpierał im Ŝyły, a spod grubego makijaŜu prześwitywała lekko przezroczysta Ŝółta barwa. Powietrze było gęste od kadzidła, z powodzeniem maskującego woń chemikaliów za- trzymujących wilgoć w tkankach. Mimo to Marek wiedział, Ŝe ta woń tu jest. Z brązowych włosów ojca znikła siwizna, usta matki pomalowano na rdzawy odcień, którego nigdy nie uŜywała, choć teraz rzucało się w oczy, Ŝe było jej z nim do twarzy. Wyglądali spokojnie, jak sztuczne owoce. Pomiędzy dachami i oknami górnych pięter budynków na wszystkich ulicach wisiały długie czarne flagi, ale nad Leonem i Klodią pomiędzy marmurowymi, zwierciadlanymi ścianami bazyliki i srebrzonymi płytami świątyni Saturna pulsowało światło, lśniło w licznych soczewkach i ze szklanego dachu Koloseum rzucało przeszywające promienie na wschód. Rozjarzone budynki i posągi zdawały się wyrastać z trzęsawiska dźwiga- jących cięŜary, z trudem poruszających się, ubranych na czarno ludzi. Z góry budynki i ludzie wyglądali jak jedna płaszczyzna, tak gęsty i niemal zastygły w bezruchu tłum wypełniał ulice. Święta Droga, którą oczysz- czono w oczekiwaniu na przejście procesji, zamykała się za nią nieodwo- łalnie, jak strzykawka wypełniająca się czarnym atramentem. Nie wszyscy ci ludzie pochodzili z Rzymu czy nawet Włoch. Przez te osiem dni wszędzie na krańcach imperium - w Meksyce, Indiach, Gocji, 15

Getulii - musieli walczyć o czas oraz koszty podróŜy i noclegu w Rzy- mie, by teraz mogli swobodnie dać się wciągnąć aŜ tutaj, jak na fali przy- pływu. Tutaj, w samym środku, Leon i Klodia leŜeli przed mównicą, jakby na szerokiej wyspie wśród ludzi, a rozsypane wokół płatki róŜ nadal lśniły w świetle nieskalaną bielą, niczym muszle. Tłum, który po- wstrzymywali pretorianie, ciągnął się daleko od tego centralnego punktu, wokół Koloseum, na inne fora, aŜ po Panteon, mimo Ŝe ludzie nie widzie- li nic z wyjątkiem długich ekranów, które mogły się znajdować gdzie- kolwiek. Marek Nowiusz Faustus Leon spojrzał z mównicy w kamery. ZmruŜył oczy w ostrym świetle, a miał w sobie dość cech Nowiuszów - zatem aktorów - by przez ułamek sekundy Ŝywić nadzieję, iŜ to zmruŜenie wy- gląda jak walka z napływającymi łzami. Natychmiast naszło go obrzy- dzenie do samego siebie. Siłą woli wyrzucił z pamięci wspomnienie tej myśli. Nie potrafił się pozbyć krępującej świadomości, Ŝe przemówienie idzie mu bardzo kiepsko. Czytał tekst autorstwa jednego z pisarzy wuja, ale przejrzał go tylko raz. Zamierzał się bardziej przyłoŜyć i nawet po- wiedział sobie, Ŝe powinien go mówić z pamięci, ale dni mijały, a on ledwie zdołał się zmusić do spojrzenia na to dziełko. Teraz widział, Ŝe znalazła się w nim chwytająca za serce młodzieńcza wraŜliwość. Do- strzegał akapity, przy których czytaniu powinien się zająknąć, a głos powinien mu uwięznąć w gardle, gdzie powinien wymownie zadrŜeć - ale on czytał bezbarwnym głosem o altruizmie i patriotyzmie swego ojca. Szło mu kiepsko, ale powinno jeszcze gorzej. - Mój ojciec miał trzy wielkie miłości, które cenił nad Ŝycie - mówił. - Moją matkę, mnie, a nade wszystko swój kraj. Rozległy się ciche oklaski i ktoś zaszlochał, ale Marek nie zrobił prze- rwy. śałobnicy nie dosłyszeli następnych akapitów, napisanych mniej więcej w tym samym duchu. Zaczęło go od tego trochę mdlić, równieŜ dlatego, Ŝe ojciec nigdy by tak nie mówił o sobie ani o nikim innym; sam by napisał przemowę, a kaŜde zdanie byłoby perfekcyjnie wywaŜone i cechowałaby je wyrachowana i urzekająca szczerość. A Marek czytał monotonnie, dziwiąc się w duchu zbolałym twarzom Ŝałobników oraz liczebności tych, którzy płakali. Uznał, Ŝe nie mogą naprawdę opłakiwać 16

jego rodziców. Pewnie płaczą nad sobą, nawet jeśli o tym nie wiedzą. Dlaczego zatem są tacy nieszczęśliwi? Na kordon napierały dwie kobiety: ładna dziewczyna, niewiele starsza od niego, trzymała głowę na ramieniu matki. Miały zwiędłe niebieskie kwiaty i obejmowały się nawzajem, dy- gocząc od tak gwałtownych, rozdzierających łkań, Ŝe z trudem łapały powietrze. Z jakiegoś powodu to go niepokoiło, i choć nie przerwał czy- tania, gdy popatrzył na nie, przestawał rozumieć sens słów. Czuł się tak, jakby atakowały jego płuca i oczy, jakby odbierały mu wszelką zdolność do płaczu. - Biedny, biedny chłopiec! - zawołał ktoś do niego, kiedy wraz z wu- jem i kuzynami poprowadził procesję ulicami Rzymu. Nie dał nikomu powodu do takiego okrzyku, całą uwagę skupił na dotrzymywaniu kroku kuzynom, Druzusowi i Makarii, oraz wujowi. Na razie nasłuchiwał tylko chóru lamentujących za jego plecami kobiet i chłopców i spoglądał na białe płatki zaścielające drogę przed nim i złote liście na marach rodzi- ców. Zdumiewał się, jak szybko zdołano wyczarować tak wielki, prze- pełniony melancholią splendor. Zaledwie osiem dni! Ktoś się bardzo napracował. Musiał trochę zebrać siły, gdy doszedł do akapitu poświęconego mat- ce. Z lekkim oŜywieniem zastanowił się, czy wreszcie opuści go to tępe oszołomienie. Jak się okazało, nie miał się czym martwić. Pisarz przed- stawił jego matkę uroczo, choć równie niepodobnie do oryginału, jak niepodobna była ta nieruchoma postać leŜąca na środku Forum w sukni z nioniańskiego jedwabiu. W kaŜdym razie przemowa była wyraźnie skon- centrowana na jego ojcu. Oczywiście spodziewał się tego - ojciec był naj- popularniejszym z Nowiuszów, bohaterem wojennym, i pewnie by zo- stał... ale Marek nie mógł na razie o tym myśleć. Jednak mimo zmęczenia rozumiał, Ŝe to wszystko wydaje się tak nierzeczywiste - te łzy, kadzidła, kwiaty, muzyka i idiotycznie archaiczne czarne togi, w których wystąpił on i cała rodzina - częściowo dlatego, Ŝe dzieje się na cześć ojca. I choć zdawał sobie sprawę, Ŝe jest nie całkiem przytomny, jakby ogłuszony, wiedział, Ŝe prędzej czy później odzyska pełnię uczuć i wtedy to śmierć matki sprawi mu największe cierpienie. Pospiesznie klepał ostatnie akapity, które opisywały miłość i podziw, ja- kie jego ojciec Ŝywił do swego brata - a zarazem cesarza - Tytusa Nowiusza 17

Faustusa Augusta. Potem było jeszcze coś o bogach i miłosiernie nastąpił koniec. Marek zszedł z podium, ściskając karty z tekstem przemowy, zbyt późno uświadomiwszy sobie, Ŝe lepiej by wyglądało, gdyby je zo- stawił. Stanął przy Druzusie, który bez słowa odebrał mu przemówienie - z najsubtelniejszą oznaką dezaprobaty. Nie wypadało, by członek rodziny cesarskiej miętosił w ręku karteluszki. Przemówienie znikło w mgnieniu oka. Kuzyn musiał chyba przekazać je bez słowa stojącemu z tyłu nie- wolnikowi. Zrobił to sprawnie jak magik. W kaŜdym razie Marek nigdy więcej nie ujrzał tego tekstu. Cesarz ruszył ku schodkom podium. Był wysoki, masywny, miał sześćdziesiąt jeden lat, miękkie gęste włosy i regularne rysy twarzy, które jednak rozpływały się w tłuszczu. Mijając bratanków, Ŝyczliwie poklepał Marka po ramieniu, a potem dotknął ręki Druzusa i coś mu szepnął do ucha. Na twarzy Druzusa na moment poja- wił się wyraz desperacji. - O co chodzi? - szepnął Marek, ledwie poruszając ustami, gdy Fau- stus rozpoczął przemowę obietnicą, iŜ będzie go kochać jak syna. W głowie Marka obijały się nieustannie słowa: „Ja chcę do domu, ja chcę do domu”. Spojrzał na Druzusa. Nie znał go dobrze, niespecjalnie lubił, ale ze wszystkich Nowiuszów był on najbardziej zbliŜony do niego wiekiem i dziwnie było widzieć obok siebie w zasadzie własną twarz, całą jej po- ciągłość i regularność, jeśli nie liczyć głębokich łuków nad powiekami i lekkiej asymetrii ust, którą odziedziczyli wszyscy, w jednym lub drugim kąciku. Ale Druzus miał orzechowe włosy i zielone oczy, a Marek odzie- dziczył karnację po matce. - Mój ojciec - odszepnął Druzus w ten sam sposób, i dorzucił: „Nie patrz, nie zwracaj na siebie uwagi”, gdy Marek odwrócił się z zacieka- wieniem w stronę wuja Lucjusza. Ale niemal w tej samej chwili ktoś przepchnął się między nimi i podbiegł do mar Leona i Klodii. Faustus przestał czytać i przez chwilę wydawał się nieszczęśliwy i zbity z tropu. - Lucjuszu... - odezwał się niemal błagalnie, ale potem, rzuciwszy ukradkowe spojrzenie na straŜników po obu stronach mównicy, dał za wygraną albo postanowił zaczekać, opanował wyraz twarzy i spojrzał przed siebie z powagą i władczo, jakby sam zdecydował uczynić tę pau- zę. 18

Wuj Lucjusz pochylił się nad marami. Wbijał palce w obwisłe wargi, wykręcał ręce - Marek jeszcze nigdy nie widział, Ŝeby ktoś się tak za- chowywał. Wzrostem dorównywał Faustusowi, ale jakoś na to nie wy- glądał - był skurczony, przygarbiony i Ŝałosny. Siwe włosy sterczały mu kępami, jakby sam je obcinał. PołoŜył dłoń na spokojnej twarzy ojca Marka i rzucił „Leonie!” - tylko raz, strasznym, skrzypiącym starczym głosem. - Proszę - odezwał się Druzus. - Lepiej będzie wyglądać, jeśli my to załatwimy. Marek nie umiał powiedzieć, Ŝe nie chce się zbliŜać ani do wuja Lu- cjusza, ani do zwłok rodziców, a Druzus juŜ go prowadził na środek Fo- rum. Tłum wydał coś w rodzaju cichego westchnienia - i stało się jasne, Ŝe to zachęta i aprobata. Czuł, Ŝe zawisła nad nim cisza połowy świata, i choć na podium nie zdawał sobie z tego sprawy, teraz miał straszliwą świadomość, Ŝe jest obserwowany nie tylko przez setki osób stłoczonych na wielkim placu, ale takŜe przez niewidoczne miliony, jako Ŝe dalwizja transmitowała wyłącznie ten pogrzeb. Druzus objął ramiona ojca. - Chodźmy, tato - powiedział najłagodniej, jak mógł, lecz w jego głosie słychać było zgrzytliwą nutkę niechęci. - Tak, wujku Lucjuszu, chodźmy - poparł go smętnie Marek. Lucjusz nawet nie spojrzał na Druzusa. Marek usiłował się skupić na niezwykłym współczuciu i podziwie, jakie nagle obudził w nim kuzyn; przymknął oczy, by nie patrzeć na pasmo jasnych włosów matki, które opadło niesfornie na jej wargi. Zielone oczy Lucjusza były rozbiegane i tlił się w nich strach. Nie by- łoby nic dziwnego w tym, gdyby nie rozpoznał Marka. Spotkał go moŜe ze trzy razy w Ŝyciu. Oczywiście ani w przemowie Faustusa, ani w jego własnej nie było Ŝadnej wzmianki o Lucjuszu, choć po raz pierwszy od lat wujowi pozwo- lono pokazać się publicznie. Podobno miał dobry okres, a ojciec Marka był w końcu jego bratem tak jak Faustus. - Nie - rzucił wuj Lucjusz. - Leonie! Druzus skinął głową Markowi i ten z ociąganiem ujął wuja za ramię, usiłując go oderwać od mar. O, jakŜe Ŝałuję, Ŝe wyszedłem z domu, po- myślał Marek, ciągnąc wuja za rękaw. Potem Druzus chyba zbyt mocno 19

szarpnął Lucjusza, bo ten zatoczył się i oparł cięŜko o Marka. Zaskoczo- ny Marek stracił równowagę i bezsensownie wyciągnął rękę. Z dziwnym wstydem poczuł, jak bardzo jest chudy i bezradny. Zaraz się przewróci jak mały chłopczyk, na oczach tych wszystkich ludzi. Następnie, ku jego zdziwieniu, wujek Lucjusz chwycił go za nadgar- stek i przytrzymał przez chwilę; ta obwisła twarz odwróciła się w jego stronę, błędne oczy spojrzały na niego, a poznaczone zmarszczkami obli- cze było bardziej podobne do twarzy ojca niŜ Druzusa. Marek dokładnie pamiętał czasy, zanim się dowiedział o wujku Lu- cjuszu, zanim zaczął myśleć o jego chorobie. Pamiętał wyjaśnienia ojca, ale nie miał aŜ takiej pewności, dlaczego i jak się to zaczęło. Czy zauwa- Ŝył, jak wujek Lucjusz skubie zębami wargę i ucieka wzrokiem przed ludźmi i wtedy spytał ojca: „Co się z nim dzieje?”. Nie, chyba nie. Ojciec to zaplanował, zdecydował się mu o tym powiedzieć z własnych powo- dów, bez ponagleń, bez ostrzeŜenia. Przede wszystkim Tercjusz Nowiusz Faustus Leon opowiedział sy- nowi o wojnach, przez które Rzym utracił panowanie nad południową połową Afryki - zwłaszcza o ich pierwszej, najbardziej krwawej fazie. Powiedział, Ŝe w pobliŜu Konga znajdowało się oblęŜone miasto. Na pomoc wysłano rzymski batalion. Działo się to ponad dwieście lat temu i wtedy właśnie przedstawiciele ich rodu weszli do senatu albo zaczęli słuŜyć w armii. Nie byli cesarzami. Jakiś Nowiusz słuŜył w Afryce w stopniu generała. Zaczęło się to jak opowiadanie i Marek słuchał z zainteresowaniem, lecz takŜe z uprzejmie skrywaną niechęcią, bo spodziewał się, Ŝe ojcem kierują jakieś ukryte motywy, a ta opowieść moŜe się stać pułapką. Po- dejrzewał, Ŝe nagle zmieni się w egzamin z historii czy geografii. Kiedy Leon wspomniał o Kongu, Marek pokiwał mądrze głową, w rozpaczy przetrząsając pamięć, by się upewnić, Ŝe wie, gdzie się znajduje ten kraj. Czy ojciec naprawdę zapomniał pełnego miana swego przodka, czy po- prosi go, by je przytoczył? Miał osiem lat. Wstydził się, Ŝe w szkole jesz- cze nie doszli do tej wojny. W kaŜdym razie, ciągnął Leon, afrykańscy buntownicy uwięzili w mieście rzymskich Ŝołnierzy i mieszkańców, których dręczył głód i zabijały 20

liczne choroby. Ów Nowiusz - trochę dlatego, Ŝe naprawdę dobro Ŝołnie- rzy leŜało mu na sercu, a trochę z wyrachowania, Ŝeby skłonić ich do miłości, dzięki której uzyska od nich więcej - Ŝył w miarę moŜliwości tak jak oni, Ŝywił się tym samym jadłem, dzielił te same niebezpieczeństwa. I przez cały czas, z wyjątkiem najgorętszych chwil walki, miał na celu dobro Rzymu, jakby cały senat, dwór i jego rodzina zebrali się wokół niego w niematerialnej sali, na której środku znajdował się on, dzielny, niemal niepomny faktu, Ŝe moŜe naprawdę umrzeć. To nie miało znacze- nia; Ŝołnierze naprawdę go kochali, bo przede wszystkim wiedział, co robi. Wierzyli mu, toteŜ kiedy kazał im szybko przełamać oblęŜenie, wypełnili jego rozkaz. Potem polecił ukrzyŜować wszystkich jeńców. Zrobił jedynie to, co uczyniłby kaŜdy na jego miejscu. Zapewne mógłby oszczędzić paru młodszych buntowników, ale to oblęŜenie wstrząsnęło Rzymem i No- wiusz czuł, Ŝe musi dać przykład. Postawił więc rzędy krzyŜy na brze- gach rzeki Kongo. A do jednego przybito - były to czasy, kiedy jeszcze posługiwano się młotkami i gwoździami - dwunastoletniego chłopca. Gdyby Nowiusz się nad tym zastanowił, moŜe by sobie wytłumaczył, Ŝe chłopiec był na tyle dorosły, Ŝe zabijał rzymskich obywateli... albo po- magał zabijać rzymskich obywateli... albo przynajmniej był obecny przy zabijaniu Rzymian. Choć moŜe gdyby ktoś zmusił jego wyobraźnię i rozum do prawdziwego wysiłku, zapłakałby z litości i wstydu. Nie był złym człowiekiem. A przynajmniej sobie nie wydawał się zły. Był dobry dla własnych dzieci. Ale najprawdopodobniej wcale się nad tym nie za- stanawiał. Leon opowiedział to powoli i z prostotą. Często robił przerwy, niemal po kaŜdym zdaniu, i spoglądał na Marka, upewniając się, Ŝe chłopiec wszystko zrozumiał, a nie tylko potakuje dla świętego spokoju. Tej nocy Nowiusz, choć był zmęczony, nie mógł zasnąć w ocalonym przez siebie mieście, ale nie dlatego, Ŝe myślał o tamtym chłopcu - który pewnie jeszcze Ŝył, zwisając w ciemności na wykręconych ramionach - lecz poniewaŜ opłakiwał utraconych Ŝołnierzy, tęsknił za Italią i nigdy nie przyzwyczaił się do afrykańskiego upału. Panicznie bał się chorób 21

tropikalnych, więc choć nad jego łóŜkiem wisiała moskitiera, nie dowie- rzał, Ŝe moŜe go ochronić. Najcichszy brzęk owada brzmiał w jego uszach jak wycie i za kaŜdym razem musiał od początku wkładać wiele wysiłku w zaśnięcie. (Marek zorientował się, Ŝe ojciec to musiał zmyślić - nie mógł wie- dzieć o tych moskitach, skoro nie pamiętał imienia Nowiusza). Ale wkrótce Nowiusz usłyszał dźwięk groźniejszy od brzęku moski- tów. Początkowo bez trudu wmawiał sobie, Ŝe ten dźwięk rozlega się tylko w jego obolałej głowie. Zaraz jednak musiał przyznać, Ŝe rzeczywi- ście słyszy zbliŜające się po drewnianej podłodze kroki. Nikt nie mógł się dostać do jego pokoju i nie było słychać otwierających się drzwi. Powi- nien dosięgnąć pistoletu spoczywającego w szufladzie stolika przy łóŜku, ale nie mógł się ruszyć. Wprawdzie nie sparaliŜowało go przeraŜenie - choć ogarnął go strach, którego nie potrafił zrozumieć - ale nie mógł wy- konać najmniejszego ruchu. Potem nagle znowu zrobiło się cicho i sły- chać było tylko spiralnie spływający w dół brzęk moskitów, a milczenie ciągnęło się tak długo, Ŝe Nowiusz nabrał nadziei, iŜ te kroki jednak mu się przyśniły - tyle tylko, Ŝe nadal nie mógł się poruszyć. Potem rozległ się szmer, który wycisnął mu resztki powietrza z płuc, i moskitiera spadła na niego jak koniec świata. Drewniana obręcz, na któ- rej wisiała, uderzyła o jego pierś. A on leŜał z głową i ramionami w ramie obręczy, oddech wydymał i zasysał białą tkaninę, posłanie się ugięło, a moskitiera napięła pod czyimś cięŜarem. Przez mleczną biel tkaniny ledwie rozróŜnił zarysy kobiecej postaci. Serce załomotało mu z przeraŜenia, bo choć nie widział jej twarzy i choć jeszcze się nie odezwała, jakoś wyczuł, Ŝe nienawidzi go z niewiarygod- ną mocą i zapalczywością - a on nadal nie mógł się poruszyć. To była matka tamtego chłopca. 22

Czekał, spodziewając się, Ŝe nóŜ przebije mu pierś lub rozetnie gar- dło, ale ona ujęła w dłonie jego głowę i wydawało mu się, Ŝe przez opuszki jej palców leją się strugi gorąca, które przeniknęło do jego cza- szki. Potem rozległ się cichy, szemrzący syk, kiedy zaczęła szeptać ła- godnie i równomiernie w jego ucho. Początkowo wydawało mu się, Ŝe rozumie słowa, potem - Ŝe nie, a później przestał je słyszeć, bo w głowie bulgotał mu ukrop, a w uszach łomotał ryk jakby burzliwego morza. Po chwili zapomniał o niej, a gdy łóŜko zaczęło się przechylać i wirować, juŜ nic nie rozumiał. Rankiem niewolnicy znaleźli go pod moskitierą, teraz cięŜką i prze- zroczystą od jego potu; cały dygotał i drŜał. Kobieta leŜała na podłodze. Przebiła się noŜem. Po kilku dniach gorączka spadła i Nowiusz wyjaśnił, ile potrafił: po- wiedział, Ŝe wiedźma rzuciła na niego w nocy klątwę. Poczuł się lepiej i nawet śmiał się słabo z tej przygody. Ale potem znowu zawrzał w nim ukrop, skóra mu poŜółkła i zaczął wymiotować krwią. Lekarze wróŜyli mu śmierć. Wkrótce jednak gorączka spadła i tym razem szybko odzyskał siły. śółta barwa ustąpiła z jego skóry, a głębokie cienie między Ŝebrami złagodniały i rozpłynęły się. Jednak Nowiusz zaczął się ślinić i płakać jak dziecko z przyczyn, których nikt nie potrafił pojąć. Czasami rzucał się na straŜników, czasem wykrzykiwał sprośności i obnaŜał się. Gorączka za- atakowała jego mózg i na zawsze go uszkodziła, stwierdzono. Odesłano go do domu, do Ŝony, biedaczka opiekowała się nim do końca Ŝycia, od czasu do czasu trochę mu się polepszało i jakby ją rozpoznawał. Nikt by o tym nie pamiętał (powiedział Leon), gdyby piętnaście lat później nie zachorował jeden z jego synów, a kiedy wyzdrowiał, był w takim samym stanie jak ojciec. Nawet to mogłoby się wydać strasznym zbiegiem okoliczności, ale niespełna trzydzieści lat później córka innego syna oszalała. Czasami to się przyczaja na całe pokolenie albo i dłuŜej, ale zawsze wraca. Póki wujek Lucjusz nie skończył trzydziestu pięciu lat, był zdrowy - moŜe tylko trochę nieśmiały. Mawiał, Ŝe urodził się w nie- właściwej rodzinie. Ale wszystko z nim było w porządku. Miał Ŝonę i syna 23

- Druzus był wówczas niemowlęciem. Lecz siedem lat przed twoimi na- rodzinami wuj zaczął szeptać dziwne rzeczy i spoglądać w ziemię lub w niebo, kiedy się do niego zwracano. Pewnego dnia zachorował, zamknął się na klucz w sypialni i przez dwa dni niewolnicy i rodzina słyszeli, jak rozmawia, śmieje się i krzyczy do siebie. Potem, gdy w końcu wywaŜyli drzwi, znaleźli go w takim stanie, w jakim jest teraz. Wszystkie te wyda- rzenia przebiegały dokładnie tak, jak wielokrotnie w ciągu dwustu lat. UkrzyŜowanie chłopca i samobójstwo jego matki straszliwie przerazi- ły Marka, czego początkowo nie rozumiał, gdyŜ oczywiście słyszał juŜ o takich rzeczach. Z wolna zdał sobie sprawę, Ŝe to dlatego, iŜ ojciec chciał go przerazić. Nie zamierzał wywołać u niego jedynie małego dreszczyku - chciał, by ta opowieść wryła mu się głęboko w pamięć, by nic jej nie zdołało wykorzenić. I tak się stało. Przez parę następnych nocy, których Marek nie przespał, zrozumiał, iŜ ojciec chciał w nim obudzić nie tylko strach, ale i wyrzuty sumienia, a takŜe gniew. Nadal jednak nie rozumiał, co takiego zrobił, Ŝe ojciec chciał wywołać w nim takie uczucia. Nato- miast druga część tej historii była gorsza, bo mało Ŝe ta opowieść nie miała końca, to jeszcze się z nim łączyła. Wkrótce Marek zaczął się za- stanawiać nad kaŜdą swoją myślą, doszukując się czegoś nienormalnego, zniekształconego. Przestał sypiać, bo bał się snów. Sny wydają się rze- czywistością, a Marek zdawał sobie sprawę, jak niewiele dzieli je od obłędu. Nadal pamiętał kłótnie rodziców z tego powodu: jego matka, Klodia, nagle zrzuciła na podłogę stertę papierów, krzycząc: - Chcesz, Ŝeby wszyscy wokół ciebie wiecznie rozpaczali! - Chcę, Ŝeby zapamiętał to na zawsze - odpowiedział jego ojciec. - W kaŜdym razie kiedyś musiał się dowiedzieć o Lucjuszu. - W taki sposób? W tym wieku? - To ostrzeŜenie. To metafora Rzymu - oznajmił Leon powaŜnym tonem. - Nie zaczynaj się wywyŜszać. Wiesz, Ŝe podzielam twoje poglądy. Ale nie rozumiem, dlaczego musiałeś to powiedzieć małemu chłopcu, i tyle. 24

- Gdybyś rozumiała, do czego usiłuję doprowadzić, wiedziałabyś. - Rozumiem i wiem, Ŝe starasz się zachowywać jak świętoszek i sa- dysta. Jak zawsze. Później Klodia przyszła do Marka i przytuliła go, a on poczuł, Ŝe jest sztywna z gniewu. - Twój wujek Lucjusz jest pierwszym przypadkiem tego nie wia- domo czego od niepamiętnych czasów - powiedziała. – Ty jesteś tak sa- mo moim synem jak ojca, a na mojej rodzinie nie ciąŜy klątwa. Marek znowu zaczął sypiać, ale w głębi serca wiedział, Ŝe to nie przy- niesie mu Ŝadnej pociechy. Nigdy nie wyzbył się całkowicie nawyku śledzenia własnych myśli i rozwaŜania, czy zdoła się zorientować, Ŝe coś jest z nimi nie tak. W późniejszych latach zdał sobie sprawę, Ŝe jego krewni postępowali tak samo; Ŝe pomimo wszystko wuj, dziadek i cała reszta musieli rozpaczliwie czepiać się władzy. I Ŝe obserwowali takŜe innych. Po to, by kogoś oskarŜyć, by syknąć: „To ty. To się juŜ w tobie rozwija. Ty będziesz następny”. Czasami to wisiało między nimi, niewy- powiedziane, kuszące. Jego matka, niedotknięta rodzinną przypadłością, z pewnością musiała to kiedyś powiedzieć ojcu. Teraz miał szesnaście lat, a kilka dni temu samochód rodziców ode- rwał się od szosy w Alpach Galijskich, skoczył w powietrze jak ryba i ześliznął się bokiem po kamieniach. Nie oznaczało to, Ŝe nigdy więcej ich nie zobaczy. Po przemowie Faustusa zostaną zaniesieni do grobowca Nowiuszów i tam spoczną pod szkłem. Będzie mógł ich widywać, kiedy tylko zechce. Nawet gdy wujek Lucjusz został odprowadzony w szeregi rodziny, nie puścił przegubu Marka i mimo wszystko najwyraźniej go poznał. - Chcesz zostać cesarzem? - spytał czy raczej załkał tym swoim zniszczonym głosem. W oczach Marka wreszcie zakręciły się łzy i nawet kiedy Faustus podjął przemowę, nie chciały przestać płynąć.

II ZIELONA TAMIZA Nawet Una obejrzała kawałek pogrzebu, ogromny ekran dalwizora ustawiono pod portykiem bazyliki na placu Juliańskim i Una zatrzymała się i spojrzała w górę jak wszyscy. Chłopiec, syn Leona, Marek Nowiusz, ogromny i stworzony z plamek światła, spoglądał na nią niewidzącym wzrokiem i mówił: „Mój ojciec miał trzy wielkie miłości, które cenił nad Ŝycie: moją matkę, mnie, a nade wszystko swój kraj”. Przez chwilę Unie się zdawało, Ŝe rozsadzi ją pogarda. Najbardziej ckliwy i odraŜający tekst świata. Poczuła taką nienawiść do tego chłopca i wszystkich wpatrzonych w niego ludzi, Ŝe pod jej cięŜarem niemal się ugięła. Londyn był rozmiękczony, lepki od fałszywej rozpaczy, ludzie wdychali wilgotne powiewy tego uczucia jak wyziewy z bagien, przez które musiała się przeprawić. Naszła ją przelotna myśl, Ŝeby ich wszyst- kich sprawnie wymordować, ale zreflektowała się, wyobraziła sobie biel, aŜ przestała czuć tamto, aŜ jej twarz stała się nieprzenikniona. Zerknęła na otaczających ją ludzi, sprawdzając, czy nie dostrzegli w niej czegoś dziwnego, ale nie. - Jaki on przystojny. Ma taką smukłą sylwetkę - powiedziała jakaś ko- bieta obok. Una przyjrzała się krytycznie Markowi. Jego oczy pod cięŜkimi po- wiekami były w jakimś nieokreślonym jasnym kolorze - trudnym do roz- poznania na ekranie. Włosy miały tę ciemną barwę, która parę lat temu mogła być jasnym, dziecięcym blond. Według niej wyglądał na zmęczo- nego i trochę znudzonego. 26