Pamiętam, jak kurczowo ściskałam dłoń mamy, kiedy Ty, odziany w mundur, odchodziłeś, by
walczyć za swój kraj w Wietnamie. Byłeś wtedy dla mnie najprzystojniejszym mężczyzną na
świecie. Najbardziej wzruszający był jednak dzień, kiedy wróciłeś do domu. Zawsze
będziesz moim bohaterem, Tato, a ta książka dedykowana jest właśnie Tobie.
Dla Barbary Caldwell i Anne Hall Eiseman,
dwóch najwspanialszych sióstr,
których nigdy nie miałam.
I dla Michaela, który udowodnił mi,
że anioły istnieją naprawdę.
2
Prolog
Nowa Zelandia 1865
Zdrętwiałe palce Justina Connora wyprostowały się powoli. Dymiący pistolet wypadł mu z
dłoni. Przerażeni hukiem wystrzału tubylcy uciekli, zostawiając go samego z rykiem fal i
ciemnym kształtem skulonym na piasku kilka metrów dalej.
Justin zmełł w ustach paskudne przekleństwo.
Mroczny strach ogarnął jego serce, kiedy ruszył w stronę nieruchomej sylwetki porzuconej
na plaży niczym zepsuta lalka.
Blask księżyca obmywał twarz Davida, przystojną w swej dobrotliwej zwyczajności, twarz,
która na londyńskiej ulicy nie wyróżniałaby się niczym specjalnym spośród setek innych. Z
kącika ust wypłynęła mu cienka strużka krwi.
Otworzył powoli oczy.
– Hej, chłopcze, mógłbyś przesunąć się trochę w lewo? Chcę poczuć wiatr. – Jego spokojny,
rzeczowy głos przyniósł Justinowi tak ogromną ulgę, że ten omal nie rozpłakał się ze
wzruszenia.
Opadł na kolana i porwał Davida w ramiona.
– A niech cię, Scarborough! Nie waż się mi teraz umierać!
Koszula Davida przesiąknięta była krwią. Podbijając tę dziką krainę, Justin widział już zbyt
wiele śmiertelnych ran. Choć próbował jeszcze zatrzymać krwawienie gołymi rękami,
wiedział, że człowiek, który był mu przyjacielem, bratem i ojcem, wkrótce umrze. Odsunął
kosmyk włosów z bladego czoła Davida.
David uniósł rękę. Wokół jego palców zapleciony był zloty łańcuch.
– Claire – wyszeptał ochryple.
Kiedy wciskał łańcuch w okrwawioną dłoń Justina, ten zrozumiał, dlaczego David pobiegł do
ich namiotu, a nie do łodzi. Chciał zabrać stamtąd nie broń, lecz miniaturowy portret swojej
córki, który nosił w kopercie zegarka.
Głos Davida słabł coraz wyraźniej.
– Pojedź do niej. Powiedz jej, że ją kochałem. Zaopiekuj się moim małym aniołem, Justinie.
Przysięgnij, że to zrobisz.
Justin nie mógł mówić. Straszliwy smutek ściskał go za gardło. Patrzył na zegarek w swej
dłoni, bał się go otworzyć. Czy będzie mógł spojrzeć w tę uśmiechniętą twarz, w łagodne
brązowe oczy, i opowiedzieć, jak jej ojciec umierał w jego ramionach w dalekim, dzikim
kraju? Jeśli niczego mu nie obieca, David może nie umrze.
Zdobywając się na ostatni wysiłek, David wbił palce w jego ramię. Mówił przez zaciśnięte
zęby.
– Na Boga, Justinie! Przysięgnij. Musisz!
Justin pochylił głowę, nie śmiąc spojrzeć w rozpalone oczy przyjaciela.
– Przysięgam – wyszeptał.
3
David opadł bezsilnie w jego objęcia.
– Dobry chłopak. – Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. – Tam, dokąd idę, nie będę
potrzebował kopalni złota – mruknął. – Tam ulice wybrukowane są złotem.
Justin uśmiechnął się przez łzy.
– Jak zawsze optymista, co? Nikt jednak mu nie odpowiedział.
Przytulił martwe ciało do piersi, kołysząc się z wolna, kiedy poczucie winy i osamotnienia
okryło go niczym fale oceanu bijące o brzeg.
Gdy wreszcie wstał, ścierpnięte nogi drżały pod nim. Wziął Davida na ręce, niczym małe
dziecko. Jego głowa zwisała bezwładnie nad ramieniem Justina, blask księżyca rozpalał
ogniste błyski w jego kasztanowych włosach. Justin ułożył go powoli, z ogromną
troskliwością na dnie łódki. Za pomocą długiej żerdzi odepchnął łódź od brzegu, a potem
legł obok Davida, pełen rozpaczy.
Bolała go ręka. Spojrzał na nią i zrozumiał, że ściska kopertę zegarka tak silnie, że ta
odcisnęła się wyraźnie w jego dłoni. Powoli otworzył złoty medalion.
Z portretu patrzyła nań dziecięca twarzyczka okolona burzą niesfornych rudych loków. Jej
oczy pełne były ufności i ciepła. Oczy Davida roziskrzone życiem. Justin zamknął kopertę.
Wszystkie ich marzenia zostały teraz pogrzebane. Wszystkie przepadły – kopalnia złota,
Nicholas, spadek Claire. Oparł głowę o burtę łódki, pozwalając, by fale same unosiły łódź, a
blask gwiazd rozmył się w jego zapłakanych oczach.
Anglia, Londyn 1865
Panna Amelia Winters zerknęła ukradkiem znad krawędzi okularów, kiedy do biblioteki
wsunęła się cicho dziewczynka. Jeszcze kilka miesięcy temu Claire wpadłaby jak wicher,
powiewając wstążkami, w rozpiętych butach, paplać bez ustanku. Szkoda, że trzeba było
zaginięcia jej ojca, by pohamowała swój temperament i stała się prawdziwą młodą damą.
Prócz tych włosów. Nauczycielka prychnęła z niesmakiem. Wszystkie grzebienie i szczotki
świata nie mogłyby ułożyć należycie niesfornych loków. Nawet w ubraniu o stonowanym
kolorze dziewczynka przypominała raczej rozczochranego cherubina niż uczennicę
Foxworth. Przynajmniej jej fartuszek choć raz był czysty. Panna Winters nie dostrzegała na
nim śladów pyłu węglowego, co oznaczało, że Claire nie bawiła się ostatnio ze służącymi,
nie było tam też żadnych włosów, co z kolei dowodziło, że nie wyniknęła się znów do stajni,
by karmić małe koty, które nie wiadomo po co uratowała ze studni sąsiadów.
Kiedy dziewczynka dygnęła przed nią niedbale, z jej ust wydobył się mały obłoczek pary.
Lepiej nie marnować węgla, kiedy zbliża się luty, pomyślała Amelia, otulając się szczelniej
kocami.
Claire przysiadła ostrożnie na skraju skórzanego fotela, jakby bała się, że potężny mebel
zaraz ją połknie. Amelia patrzyła na nią uważnie. Gdzież podziała się ta rumiana, krąglutka
dziewczynka? Teraz wydawała się niezwykle chuda, wręcz koścista, jej wielkie ciemne oczy
odcinały się wyraźnie od bladej jak mleko twarzy. To właśnie te oczy nadawały jej wyraz
4
powagi i smutku, zupełnie nieprzystający do jej jedenastu lat i dziecięcej natury. Tylko dłonie
Claire nadal były niespokojne, mięły bez ustanku pożółkłą kartkę papieru, która miała być jej
ostatnim listem od ojca.
Gdzieś w duszy Amelii poruszyły się głęboko ukryte pokłady współczucia. Lepiej zrobić to
szybko i zabić nadzieje dziecka jednym, celnym ciosem.
Poprawiła arkusz papieru na biurku i odchrząknęła głośno.
– Przykro mi, ale muszę cię poinformować...
– Naprawdę? – przerwała jej Claire.
Amelia podniosła wzrok znad kartki.
– Co naprawdę?
– Naprawdę pani przykro?
Panna Winters zamrugała szybko. Ich spojrzenia spotkały się ze sobą na moment. Dziecko
wcale nie chciało jej dokuczyć, było po prostu ciekawe, co jeszcze mocniej zirytowało
Amelię.
Poprawiła okulary, odkrywając z zaskoczeniem, że jej ręce drżą bardziej ze strachu niż
złości.
– Staraj się panować nad swymi impertynenckimi odruchami, młoda damo. Mam przed sobą
list od sir George'a Greya, gubernatora Nowej Zelandii. Pan gubernator donosi z głębokim
żalem, że twój ojciec, David Scarborough, nie żyje.
W pokoju zapadła śmiertelna cisza. Claire pobladła jeszcze bardziej, jej małe piąstki
zacisnęły się na liście. Wiedziała, przemknęło przez głowę Amelii. Mój Boże, ona już
wiedziała.
Żałując nieco ostrych słów, które wypowiedziała przed chwilą, Amelia brnęła dalej.
– Twój ojciec nie zostawił ci żadnego zabezpieczenia, możesz jednak zostać w Foxworth tak
długo, jak będzie to konieczne.
Co ona wygadywała? Przecież nie znosiła tego okropnego dziecka. Wszystkie te lata, które
spędziła jedynie w towarzystwie ojca, dały dziewczynce pewność siebie graniczącą z
arogancją. Nie było to zachowanie godne uczennicy Foxworth. Powinna bezzwłocznie
wysłać ją do sierocińca.
Jednak zbita z tropu kamienną powagą i spokojem dziewczynki, Amelia ciągnęła dalej:
– Oczywiście, będziesz musiała zwolnić swoją kwaterę, jako że uczennice nie zalegające z
czesnym...
– To nie będzie konieczne.
Amelia skrzywiła się. Dziewczynka znów jej przerywała. Czy ojciec nigdy nie uczył jej
dobrych manier?
– Nie będę musiała korzystać z pani szczodrobliwości – ciągnęła Claire tonem chłodnym i
wyniosłym, niczym pozbawiona majątku księżniczka. – Przyjaciel i partner w interesach
mojego ojca wkrótce przybędzie tu po mnie. Pan Connor jest dziedzicem obecnego księcia
Winthrop, bogatym i wpływowym człowiekiem. Ojciec obiecał mi, że pan Connor zajmie się
mną, gdyby jego spotkało jakieś nieszczęście.
5
Na ustach Amelii pojawił się drwiący uśmieszek, świadectwo tego, co myślała o pustych
obietnicach jej ojca. Ona także poddała się urokowi Davida Scarborough. Była tak pewna,
że zapłaci za naukę swej córki, że poczyniła sporo zakupów dla szkoły i siebie samej,
zawierzając jedynie jego czarującemu uśmiechowi. Kto spłaci teraz jej długi? Jego duch?
Obiecał też, że wróci po ciebie, prawda, kochanie?
Pohamowała jednak okrutne słowa i zmusiła się do ciepłego uśmiechu.
– Uważamy, że nie powinnaś żywić próżnych nadziei, Claire.
– Proszę mnie tak nie nazywać! – Nagle dziewczynka znalazła się przed biurkiem, jej oczy
ciskały błyskawice gniewu, dłonie zaciśnięte były w pięści. – Proszę nigdy więcej tak do
mnie nie mówić. Tylko tatuś nazywał mnie Claire. Mam na imię Emily.
Amelia odruchowo skuliła się w fotelu. Drżącymi rękami sięgnęła do kołnierza.
Tymczasem dziewczynka dopadła drzwi, otworzyła je i wybiegła na zewnątrz, omal nie
przewracając pochylonej nisko pokojówki. Nim panna Winters dotarła do drzwi, mała
zniknęła już za zakrętem korytarza. Z dala dobiegało tylko echo jej kroków. Błysk białego
fartucha za uchylonymi drzwiami po drugiej stronie holu ostrzegł nauczycielkę, że nie tylko
służąca była świadkiem ich rozmowy.
Amelia oparta się o futrynę, oddychając ciężko. Pokojówka wyprostowała się szybko i
zaniosła płaczem, co dowodziło jednoznacznie, że słyszała każde słowo, jakie padło w
bibliotece.
– Och, biedaczka – zawodziła. Otarła zaczerwieniony nos skrajem fartucha, zostawiając na
twarzy smugę węglowego pyłu. – Jeszcze dziś rano oddała mi ciastko ze swojego talerza i
prosiła, żebym zaniosła je choremu bratu, Freddiemu.
Amelia wyprostowała się i spojrzała groźnie na pokojówkę.
– Gdyby interesowała mnie dobroczynna działalność panny Scarborough, spytałabym cię o
to, Tansy.
Pokojówka porwała szybko ścierkę i zaczęła czyścić tarczę ściennego zegara. Panna
Winters wygładziła ubranie i zawróciła do biblioteki. Huk zatrzaśniętych przez nią drzwi odbił
się echem po szkolnych korytarzach.
Służąca wzniosła oczy ku niebu i złożyła ręce na piersiach.
– Pomóż tej biedaczynie, Panie – szeptała gorączkowo. – Jeśli zesłałeś kiedy anioła na tę
ziemię, to na pewno jest nim panna Emily Claire.
Do diabla! Do stu tysięcy diabłów! – Emily tupała ze złością w pokrytą dywanem podłogę.
Z obleczonej w koronkę poduszki patrzyła na nią porcelanowa lalka, a jej okrągłe niebieskie
oczy wyrażały jedynie obojętność i apatię. Na maleńkim nadgarstku lalki błyszczał złoty
łańcuszek. Emily wzdrygnęła się. Tylko pokusa zdobycia złota była dość silna, by odciągnąć
od niej ojca. Gdzieś w Nowej Zelandii znajdowała się kopalnia pełna złota. I cóż z tego,
skoro ojciec spał teraz pod ziemią, spętany jej lśniącymi łańcuchami? Emily uderzyła lalkę z
całej siły, posyłając ją pod przeciwległą ścianę eleganckiej sypialni.
Opadła na kolana i włożyła do ust róg satynowego prześcieradła, by cała szkoła nie słyszała
6
jej krzyku. Łzy płynęły jej strumieniami po policzkach. Szloch przycichł, zamienił się w
bezsilne łkanie, nim odważyła się wreszcie otworzyć oczy i spojrzeć na pusty pokój.
Lalka leżała pod oknem, poddarta sukienka zakrywała jej twarz.
– Och, Annabel – wyszeptała Emily. Podpełzła do lalki i podniosła ją.
Porcelanową skroń zabawki przecinała cienka rysa. Emily przytuliła ją do siebie, jakby
chciała uleczyć pęknięcie ciepłem własnego rozdartego serca.
– Przepraszam cię, Annabel. – Wygładziła aksamitną spódnicę lalki i ucałowała rysę. –
Musimy być teraz bardzo dzielne, moja droga. Tatuś powiedział, że musimy być bardzo
dzielne. – Chciała się roześmiać, lecz z jej ust wydobyło się tylko kolejne chlipnięcie. – Teraz
pozostało nam tylko cierpliwie czekać.
Wstała i usiadła przy oknie, tuląc lalkę do piersi. Pustą brukowaną ulicę pod oknem
przemierzał powoli lampiarz, przywoływał do życia gazowe płomyki w kolejnych latarniach.
Mgliste wieczorne powietrze otaczało klosze żółtą aureolą. Z okna patrzyło na nią odbicie
Annabel, różowe policzki i starannie zaczesane blond loki tak różne od jej wzburzonych,
rudych włosów i bladej twarzy. Oparta brodę na główce lalki. Wzdrygnęła się, przeniknięta
zimnym dreszczem.
– Będziemy czekać jak grzeczne dziewczynki – wyszeptała. – Tatuś nie może już po nas
przyjechać, ale pan Connor przyjedzie. Tatuś obiecał, że przyjedzie.
Kiedy kołysała się w gęstniejącej ciemności, łza spadła z jej brody i potoczyła się po
porcelanowym policzku Annabel.
7
Część I
Jako aniołowie, co w jaśniejszych snach
Wołają do duszy śpiącego człowieka
HENRY VAUGHAN
Cóż to za anioł budzi mnie z kwietnego łoża?
WILLIAM SHAKESPEARE
8
1
Moja droga córeczko,
mam nadzieję, że jesteś cała i zdrowa...
Nowa Zelandia, Wyspa Północna
1872
Nie ma na tym świecie nikogo, kto zasługiwałby na lanie bardziej niż Emily Claire
Scarborough!
Emily omal nie uśmiechnęła się, słysząc, jak Barney po raz setny wygłasza tę samą uwagę.
Odwróciła się i oparła plecami o burtę na dziobie małego parowca. Barney obdarzył ją
ponurym spojrzeniem, jego pryszczata twarz wykrzywiona była nienawiścią.
Zaciskając chude dłonie na relingu, dodał już ciszej:
– I to właśnie ja powinienem jej to lanie sprawić.
Doreen pochwyciła brata za ucho i mocno je wykręciła, co czyniło z niej postrach wszystkich
dziewcząt ze Szkoły dla Młodych Dam w Foxworth.
– Au, siostrzyczko! – zawył. – Puszczaj! Nawet jej nie dotknąłem. Przynajmniej na razie.
– Coś mi się zdaje, że ty byś jej chętnie nie tylko podotykał. Widziałam, jak na nią patrzyłeś,
kiedy wsadzaliśmy ją w tę fikuśną sukienkę.
Uśmiech zamarł Emily na ustach, a Doreen ścisnęła ucho brata jeszcze mocniej, zła, że
znów zaczęła mówić cockneyem. Wszyscy wiedzieli dobrze, że tylko dzięki umiejętnemu
naśladownictwu języka wyższych klas osiągnęła wysoką pozycję w szkole. A także za
sprawą coraz gorszej sytuacji finansowej panny Winters. Barney odtrącił wreszcie jej rękę.
– Między wami dwiema oślepnę i ogłuchnę, nim dopłyniemy do Nowej Zelandii. Kobiety! –
parsknął pogardliwie.
Wściekłe łasice, pomyślała Emily.
Dwie wściekłe łasice przeciągnęły ją przez pół świata. Chodziły na dwóch nogach, nosiły
czepki i czapki, lecz nawet ubrania z jedwabiu i diamentowa biżuteria nie ukryłyby ich
prawdziwej... łasicowatości. Potarła odruchowo ramiona pokryte czarnymi i fioletowymi
siniakami, śladami po uszczypnięciach Doreen. Emily przypuszczała, że ta kobieta chętnie
by ją ugryzła, gdyby nie bała się, że kapitan uzna to za brak ogłady. Albo że Emily odpłaci jej
tym samym.
Westchnęła. Maleńki okręt pocztowy sunął powoli przez ocean, zostawiając na jego błękitnej
powierzchni jaśniejszy, wzburzony Ślad.
Barney próbował rozluźnić nieco kołnierzyk. Wełniany garnitur, który kupiła mu na podróż
panna Winters, doskonale zapewne chronił przed zimnym jesiennym wiatrem szalejącym
teraz po ulicach Londynu, zupełnie nie nadawał się jednak na australijskie upały. Poza tym
uszyty został chyba dla mężczyzny dwa razy mniejszego.
Otarł pot z czoła.
9
– Ten kraj nie jest normalny. Zupełnie jakbym za wcześnie trafił do piekła. – Spojrzał
zdrowym okiem na Emily. – A jeśli to jest piekło, to ta dziewka jest diabłem we własnej
osobie. Spójrz tylko na nią. Można by pomyśleć, że jest właścicielką tego parowca i całego
Morza Tasmańskiego.
Jego siostra spojrzała nie na Emily, lecz na mostek. Kapitan, stary wilk morski, opierał się o
ster, przysypiając od czasu do czasu.
– Może i będzie, kiedy oddamy ją w ręce jej bogatego stróża – powiedziała Doreen. –
Przemądrzały synalek księcia zwróci nam wszystkie pieniądze, które winien jest biednej
pannie Winters za opiekę nad tą małą żmiją. A my dostaniemy dziesiątą część tej sumy.
– Powinniśmy dostać pół – mruknął Barney, obmacując delikatnie opuchnięte oko.
Emily skłonna była przyznać mu rację.
W poniedziałek obsypała ich zapasy jedzenia grubą warstwą soli.
We wtorek wylała whisky Barneya i zastąpiła ją zawartością nocnika jego siostry.
W środę wyrzuciła za burtę jego jedyny garnitur. Musiał nurkować za nim, zupełnie nagi,
podczas gdy Emily rozcięła sobie palec i skrapiała wodę krwią w nadziei, że przywabi w ten
sposób rekiny. Tylko połączone siły Doreen i palacza z maszynowni powstrzymały go od
wyrzucenia Emily za burtę.
Tego ranka podbiła mu oko, gdy wraz z Doreen ściągnął z niej prosty fartuch i wbił ją w
spódnicę z tiurniurą.
– Nie ma nawet na tyle przyzwoitości, żeby założyć czepek – gorszył się Barney.
Podczas gdy on na przemian czerwieniał, to znów pokrywał się płatami schodzącej skóry, a
Doreen z każdym dniem podróży coraz bardziej żółkła, Emily była na tyle bezczelna, że
wystawiała śmiało twarz do słońca i brązowiała niczym kasztan.
– Przynajmniej odpowiednio wystroiliśmy tę chłopczycę – warknęła Doreen.
Emily wzdrygnęła się, czując na sobie obleśne spojrzenie Barneya. Wiedziała, że dla niego
wcale nie jest chłopczycą, choć trudno było mu przyznać się do tego nawet przed samym
sobą. Piersi wciąż bolały ją od ucisku jego kościstego tułowia, kiedy przytrzymywał ją,
umożliwiając Doreen zawiązanie taśm tiurniury. Odsunęła się od niego możliwie najdalej.
Barney uśmiechnął się do niej lubieżnie i poprawił spodnie. Emily miała nadzieję, że go
niemiłosiernie cisną.
Doreen uderzyła go otwartą dłonią w ciemię.
– Trzymaj łapska przy sobie. Nie możemy teraz wszystkiego zepsuć. Dostaliśmy tę robotę
tylko dlatego, że panna Amelia nie mogła sobie pozwolić na detektywa.
Urażoną odpowiedź Barneya zagłuszył krzyk kapitana:
– Ziemia!
Serce Emily zabiło żywiej.
Parowiec zwolnił. Na horyzoncie pojawił się zielony pas. Doreen uchwyciła się mocniej
relingu, jej ściągnięta twarz wydawała się niemal ładna w chwili oczekiwania. Kiedy
podpłynęli bliżej, Barney zaczął spuszczać na wodę małą łódź ratunkową, która miała
zawieźć go do brzegu. Wolał znaleźć pana Connora osobiście i wraz z nim wrócić po Emily,
10
niż ryzykować, że ta znów mu ucieknie, gdy tylko postawi nogę na suchym lądzie. Uciekła
już raz w Sydney i dwa razy w Melbourne. Ale Barney był zdeterminowany i czujny niczym
pies myśliwski. Zawsze ją odnajdywał i skrępowaną przynosił z powrotem do kwatery.
Doreen przyglądała mu się, podekscytowana.
– Popłynąć z tobą? Myślisz, że znajdziesz go sam?
– Jeśli ten facet jest równie bogaty i zarozumiały, jak mówiła panna Winters, pójdę prosto do
jego domu i sprowadzę go tutaj. Wtedy wreszcie pozbędziemy się tej diablicy i będziemy
bogaci.
Emily poczekała, aż Barney osadzi małą łódź na wodzie, po czym wychyliła się za burtę i
pomachała mu chusteczką.
– Uważaj na siebie, Barney. Jeden z partnerów pana Connora nie żyje. Drugi zniknął bez
śladu. – Uśmiechnęła się słodko. – Byłabym niepocieszona, gdyby i tobie przytrafiło się coś
podobnego.
Barney pozieleniał. Rzucił jej paskudne, ociekające jadem spojrzenie, odwrócił się i zaczął
wiosłować do brzegu.
Samotna mewa okrążyła parowiec, potem odleciała w dal. Emily śledziła spojrzeniem jej lot,
widziała, jak rozmywa się na srebrnym tle lądu.
– Nigdy o tym nie zapominaj – wyszeptała do siebie. – Justin Connor jest bardzo
niebezpiecznym człowiekiem.
Niech diabli porwą tę przeklętą Winters! Kiedy jego pan, zazwyczaj tak łagodny i
opanowany, wybuchnął nagle gniewem, Penfeld omal nie wypuścił tacy z herbatą, którą
wnosił właśnie do pokoju. Mewa przechadzająca się po parapecie okna przystanęła i
spojrzała z ciekawością.
Justin Connor rzucił zmięty list na podłogę i zaczął przechadzać się nerwowo po chacie,
wbijając pałce we włosy.
– Czy ona nigdy nie da mi spokoju?
Penfeld postawił tacę na poplamionym obrusie, obawiając się, że jego wzburzony pan może
go przypadkiem potrącić i stłuc delikatną chińską porcelanę.
– To musiał być ten zbieracz żywicy. Mówiłem panu, że zadawał za dużo pytań.
Justin obrócił się, wymachując rękami. Penfeld pogratulował sobie w myślach przezorności,
która pozwoliła mu ocalić chińską zastawę.
– Dlaczego uważasz, że nieustępliwa panna Winters musiałaby korzystać z usług zwykłego
śmiertelnika? Na pewno zobaczyła mnie w swojej szklanej kuli. – Pokręcił głową z
niedowierzaniem. – Dziwię się tylko, że przysłała list, zamiast przylecieć tu osobiście na
swojej miotle.
Usta Penfelda drgnęły lekko, ukrył jednak uśmiech za poważnym grymasem. Justin
skierował oskarżycielski palec na mewę.
– Ty też jesteś z nią w zmowie? Nie będziemy tolerować tu szpiegów panny Winters.
Mewa, jakby zawstydzona, schowała głowę pod skrzydło.
11
– Powinienem skręcić ci ten chudy kark. Zjeść cię na kolację – warknął groźnie. Ruszył na
ptaka, rozkładając szeroko ręce.
Penfeld odchrząknął znacząco.
Justin podniósł list nadany pięć miesięcy wcześniej w Londynie i dostarczony zaledwie
przed kilkoma minutami przez miejscowego gońca.
– Co za tupet! Ta kobieta żąda, żebym natychmiast odebrał dziewczynkę z jej szkoły.
Twierdzi, że jest zamieszana w jakiś skandal. Co mogło zrobić takie dziecko? Rozlać mleko
przy kolacji? Podkraść odrobinę cukru?
Penfeld poklepał się po swym okrągłym brzuchu.
– Ja zostałem kiedyś wychłostany za podobny występek.
– Chciwa jędza. Wysyłałem jej każdy pens, jaki mogłem przeznaczyć na edukację tej
dziewczynki.
Penfeld dobrze o tym wiedział. To on wysyłał cienkie koperty pozbawione adresu zwrotnego.
Justin opadł ciężko na odwróconą dnem do góry beczkę po rumie. Zgarbił się.
– To nic dziwnego, że chce więcej pieniędzy. Ale ja nie mam już nic do sprzedania. Co
zrobić?
Penfeld skupił całą uwagę na polerowaniu dzbanka z herbatą. Nie podnosząc wzroku,
powiedział:
– Nie tylko ta kobieta mogła dowiedzieć się, gdzie pan mieszka. Być może pańska rodzina...
Justin podniósł głowę i spojrzał na niego swymi bursztynowymi oczami, w których
pobłyskiwały okruchy złota. Wyraźnie akcentując każde słowo, przemówił tonem, który mógł
zmrozić krew w żyłach najodważniejszego nawet maoryskiego wojownika.
– Ja nie mam rodziny.
Przez chwilę jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w chacie, był brzęk filiżanek. Spojrzenie
Justina złagodniało trochę, wreszcie powiedział pojednawczym tonem:
– Jestem kawalerem, czy ta kobieta tego nie rozumie? Nie mogę odpowiadać za dziecko. To
niemożliwe. Lepiej będzie, jeśli zostanie w Anglii, tam odbierze przynajmniej odpowiednie
wykształcenie.
Penfeld zdmuchnął jakiś niewidzialny pyłek z kremowej powierzchni dzbanka.
– A kiedy podrośnie i trzeba ją będzie wydać za mąż? Justin roześmiał się głośno.
– Mamy jeszcze ładnych parę lat, żeby się nad tym zastanowić. Dziewczynka miała
zaledwie trzy lata, kiedy umarł David. Teraz nie może mieć więcej niż dziesięć czy
jedenaście. – Nie zastanawiając się dłużej, założył okulary w złotych oprawkach i zaczął
pisać na drugiej stronie kartki. – Odeślę list przez tego samego gońca. Dziewczynka
zostanie w szkole, którą wybrał dla niej ojciec. Tak będzie dla niej najlepiej. Prześlę więcej
pieniędzy, gdy tylko będę mógł.
– Nie pomyślał pan nigdy o tym, ze to dziecko potrzebuje prawdziwego domu? Rodziny?
Pióro Justina zawisło nad listem. Kiedy podniósł oczy, Penfeld pożałował, że nie ugryzł się
wcześniej w język.
Szeroki gest jego pana objął brudną chatę, zakurzoną glinianą podłogę, sterty książek
12
zajmujące każdy skrawek wolnej przestrzeni.
– Czy to wygląda jak dom? – Dotknął nieogolonej brody, nagiej piersi, poszarpanej dziury na
kolanie bawełnianych spodni. – Czyja wyglądam jak rodzina?
Penfeld wpatrywał się w podłogę. Justin dokończył list, włożył go do koperty, na której
wypisał nowy adres, i podał go służącemu. Penfeld odebrał list i ruszył do wyjścia.
Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach i spojrzał na Justina. Ten nadal siedział na pustej
beczce, w dłoniach trzymał złoty zegarek, który nosił na piersiach i którego prawie nigdy nie
zdejmował. Kiedy otworzył kopertę zegarka, jego oczy zasnuła mgiełka smutku.
Wzdychając ciężko, Penfeld wyszedł z chaty i ruszył w stronę wioski. Idąc, rozmyślał o tym,
że to nie biedna mała dziewczynka potrzebuje jego pana, lecz jego biedny pan potrzebuje
tej dziewczynki.
Emily poprawiła obiema rękami tiurniurę, obserwując z rozbawieniem i zainteresowaniem
bitwę toczącą się na dziobie parowca. Minęły już trzy godziny, odkąd Barney popłynął do
brzegu. Doreen na przemian obserwowała horyzont przez zardzewiałą lunetę, to znów
próbowała zmusić przygłuchego i, jak podejrzewała Emily, niezbyt rozgarniętego kapitana,
by zechciał poczekać jeszcze godzinę. Okręt pocztowy kursował między Melbourne a
Auckland tylko raz w miesiącu, i kapitan chciał jak najszybciej ruszyć w drogę powrotną.
Podczas gdy Doreen i kapitan wrzeszczeli na siebie, Emily wpatrywała się w ocean, woląc
słuchać chlupotu fal niż karczemnych przekleństw i gróźb. Łagodna bryza unosiła jej włosy.
Złota kula słońca powoli zniżała się nad horyzontem. Cóż za ironia losu, rozmyślała Emily;
po tylu latach czekania starała się ze wszystkich sił uniknąć tej podróży. Nigdy nie udałoby
im się wsadzić jej na statek w Anglii, gdyby nie podali jej kawy zaprawionej belladoną, która
omal jej nie zabiła.
Chcieli oddać ją w ręce jedynego człowieka na ziemi, którego nienawidziła bardziej niż ich
samych – Justina Connora.
Nagle ruszyły silniki parowca, pokład zadrżał pod nogami. Emily pochwyciła się mocniej
relingu, czując, jak wibrująca we wnętrzu okrętu moc jeszcze bardziej rozbudza w niej
nienawiść do opiekuna.
Wkrótce po śmierci jej ojca w londyńskim towarzystwie pojawiły się plotki, że jedyny syn
bogatego księcia nie powrócił z ekspedycji do Nowej Zelandii. Dziewczynki, które Emily
nazywała kiedyś przyjaciółkami, przynosiły jej opowieści z salonów rodziców, kryjąc złośliwą
satysfakcję pod obłudnymi westchnieniami współczucia i spoglądając znacząco na jej
znoszone suknie i buty.
W najlepszych kręgach Londynu samo nazwisko Justina Connora było symbolem
niebezpieczeństwa i romantycznej przygody. W szkole wypowiadano je niemal z nabożną
czcią. Emily nie była jedyną dziewczynką, która zasypiała z obrazem tego niezwykłego
mężczyzny pod powiekami.
Większość plotkarzy uważała go za nieustraszonego łowcę przygód, a jednocześnie
spekulanta, który dorobił się majątku, obracając ziemią, złotem i ludźmi. Przysięgali, że
13
wyrzekł się własnej rodziny i nie odpowiadał nawet na listy, w których rodzice błagali go, by
powrócił do domu i zajął należne mu miejsce dziedzica fortuny Winthropów.
Emily przymrużyła oczy. Bez trudu wyobrażała sobie, jak żyje teraz Justin Connor: ogromny
ogród na żyznym nowozelandzkim wybrzeżu, bogata wiktoriańska rezydencja, którą
wybudował za pieniądze jej ojca... i z jego krwi. Być może miał teraz nawet własną córkę,
złotowłosą lalkę, rozpieszczaną i opływającą w dostatki. W ciągu siedmiu lat nie przesłał jej
ani jednego osobistego listu, ani jednego dobrego słowa. Panna Winters z nieskrywaną
satysfakcją pokazywała jej lakoniczne wiadomości od Justina Connora i żałosne ochłapy
jego litości w postaci kilku funtów i szylingów.
Po kilku tygodniach takiego traktowania oddali jej elegancką kwaterę niejakiej Cecille du
Pardieu, rozpieszczonej do granic możliwości dziewczynce, która była podobno nieślubną
córką jakiegoś austriackiego księcia. Tylko strach przed tajemniczym opiekunem Emily
powstrzymywał pannę Winters przed wyrzuceniem jej na ulicę. Uznano w końcu, że powinna
zarabiać na życie, ucząc młodsze dziewczynki, niegdyś jej koleżanki i wielbicielki.
Zamknięta w swym maleńkim pokoju na poddaszu, Emily wczołgiwała się czasem pod belki i
przecierała rękawem zakurzoną szybę świetlika. Potrafiła godzinami patrzeć na szary ocean
dachów i kominów, czekając, aż przyjedzie pan Connor i zabierze ją ze sobą do Nowej
Zelandii.
Postękując ciężko, parowiec ruszył wreszcie z miejsca. Doreen wrzeszczała piskliwie. Kiedy
wyspa zaczęła powoli niknąć na horyzoncie, Emily wbiła palce w reling.
– Nie spotkamy się dzisiaj, panie Connor – wyszeptała. – Ani dzisiaj, ani nigdy. – Nigdy nie
będzie miał okazji wyszydzić jej marzeń o tym, że może jednak chciałby przygarnąć ją do
siebie.
Kiedy jednak parowiec zaczął nabierać już rozpędu, żałosne jęki Doreen zmieniły się w
okrzyk radości. Emily spojrzała w stronę, w którą wskazywała jej wyciągnięta ręka.
.Maleńka łódka Barneya dzielnie przedzierała się przez fale. Już po chwili uderzyła lekko o
burtę parowca. Emily wstrzymała oddech, obserwując, jak Doreen i Barney próbują
umocować linę na pokładzie.
Barney nie zdążył jeszcze wspiąć się na pokład, a Doreen już dźgała go pod żebro.
– Co powiedział? Przywiozłeś go ze sobą? – Wychyliła się i zajrzała do łódki, jakby jej brat
mógł ukryć kogoś pod wąską ławeczką. – Przypłynie tutaj? Wyśle po nas jakąś łódź?
Barney powoli podniósł głowę i spojrzał na nią z rezygnacją.
– Nie ma go tam. Nie ma tam nikogo prócz bandy dzikusów i jakiegoś pustelnika, który
mieszka w starej chacie. Nie ma wielkiego domu ani bogatego dżentelmena.
– To niemożliwe. On musi tam być. Tak mówiła panna Amelia.
W oczach Barneya pojawiła się irytacja.
– Słyszałaś, co powiedziałem. Nie ma go tam. Doreen zgarbiła się, przygasła.
– Panna Amelia obawiała się tego. Nie napisała nawet w liście, że przywieźliśmy
dziewczynę.
– Więc pewnie dowiedział się o tym w jakiś inny sposób i przeprowadził gdzie indziej. Ja
14
zrobiłbym to samo.
Głęboki, dojmujący, zaskakująco mocny ból przeniknął całe ciało Emily. Nienawidziła
Doreen. Nienawidziła Barneya. Nienawidziła całego świata. Najbardziej jednak nienawidziła
tej cząstki serca, która ośmielała się mieć nadzieję.
Łzy przesłoniły jej świat. Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem, odzywając się po
raz pierwszy w ciągu tego długiego, ponurego popołudnia:
– Jestem pewna, że panna Winters wkrótce otrzyma wyjaśnienie: „Panno Winters, z żalem
informuję Panią, że moja obecna sytuacja nie pozwala mi przejąć opieki nad dzieckiem.
Mimo to przesyłam Pani trzy funty i pięć szylingów na kontynuację jej nauki, jej
zakwaterowanie i posag, a także dodatkowe pół pensa na smakołyki".
Barney i Doreen wpatrywali się w nią z otwartymi ustami.
– Boże, jacyż wy jesteście żałośni! Płyniecie przez pół świata, żeby wypełnić idiotyczne
zadanie starej, szalonej kobiety. Ty, w tym swoim odrażającym czepku, i ty, w tym
przyciasnym garniturze. Oboje jesteście klaunami! Wszyscy jesteśmy klaunami w cholernym
cyrku panny Winters!
Emily odwróciła się na pięcie. Nie mogła już dłużej powstrzymać płaczu, a za nic w świecie
nie chciała, by te dwie pijawki zobaczyły jej łzy.
Słyszała, jak szepczą między sobą i zastanawiała się, czy nie posunęła się jednak za
daleko. Nie sądziła, by którakolwiek z uczennic panny Winters ośmieliła się zwrócić do
złośliwej panny Dobbins w taki sposób.
Ostrzegło ją skrzypnięcie deski. Odwróciła się. Barney i Doreen skradali się do niej,
przyczajeni niczym dzikie koty. Emily spojrzała z przerażeniem na mostek. Kapitan opierał
się na kole i spał z otwartymi oczami.
– Byłaś ostatnią nadzieją biednej panny Amelii – powiedziała Doreen dziwnie beznamiętnym
tonem.
– Niewdzięczna mała jędza – mruknął Barney.
Emily przywarła plecami do relingu. Chropowata deska wpijała jej się w skórę.
– Nie zbliżajcie się do mnie. Ostrzegam was.
– Dlaczego? Czy wielki i potężny pan Connor zleci z nieba, żeby cię uratować? – zakpiła
Doreen. – On cię nie chce. Nikt cię nie chce.
Te słowa nie powinny jej już ranić, słyszała je przecież nie po raz pierwszy. Nadal jednak
sprawiały jej ból. Przeklinając w duchu ciężką, krępującą suknię, zmierzyła wzrokiem
odległość dzielącą ją od mostka kapitańskiego.
Barney przekrzywił głowę.
– Co panna Amelia mówiła o tej jędzy? Doreen nie siliła się już na dystyngowany akcent.
– Powiedziała, że to zakała jej szkoły. Że psuje jej najlepsze uczennice. Że jeśli przywiozę ją
z powrotem, będę musiała poszukać sobie innej pracy.
Barney skinął potakująco głową. Wydawało się, że zimny powiew wiatru przemknął nad
pokładem, kiedy brat i siostra spojrzeli na siebie w niemym porozumieniu. Potem rzucili się
na nią, wykorzystując wszystkie siły i umiejętności, jakie dały im lata spędzone na ulicach
15
wschodniego Londynu.
Barney chwycił ją za jedną nogę, Doreen za drugą. Emily wzięła szeroki zamach i uderzyła
Barneya prosto w twarz. Krew trysnęła na wszystkie strony, a Emily zrozumiała, że złamała
mu nos. Przez krótką chwilę syciła się triumfem. Potem niebo i woda zamieniły się
miejscami, kiedy rodzeństwo przeciągnęło ją nad relingiem i wrzuciło do oceanu.
16
2
Myślę o Tobie dniem i nocą...
Emily tonęła jak kamień. Podwójna, wąska spódnica owinęła się wokół jej nóg, krępowała
ruchy. Ciężar fiszbinowej tiurniury ciągnął ją w dół, w mroczne głębie, które pochłonęły
wkrótce ostatnie promienie słońca przenikające przez powierzchnię wody.
Boże? Jej głos był dziwnie słaby i nieśmiały, jak za życia ojca, nim jeszcze nauczyła się, że
głośne przeklinanie i tupanie szybciej ściągnie na nią uwagę dorosłych niż grzeczne prośby.
Żadnej odpowiedzi.
Boże? Jesteś tam? Tym razem głośniej, bardziej zdecydowanie. Bolesny ucisk w jej
piersiach przybrał na sile. Wiem, że przez ostatnie lata nie byłam zbyt miła. Panna Winters
mówi, że jestem nieznośna, szczególnie po tym przykrym wypadku z synem ogrodnika.
Suknia podpłynęła do góry, przykleiła się do jej twarzy. Może nie była to najlepsza chwila na
przypominanie Bogu o swych grzechach.
Zdarła ciężką tkaninę z twarzy.
Byłabym Ci bardzo wdzięczna, gdybyś pozwolił mi jeszcze pożyć. Nie chodzi nawet o mnie,
Panie. Tylko żeby zrobić na złość Barneyowi i Doreen. I Justinowi Connorowi, temu
łajdakowi, który ukradł złoto mojego ojca.
Znajoma litania była już dla niej swego rodzaju modlitwą. Oddychała, żyła nią, smakowała jej
gorycz przez siedem długich lat. Czuła, jak wstępują w nią nowe siły.
Zerwała z siebie bluzkę, oderwała taśmy tiurniury od sukni. Krew huczała jej w uszach,
maleńkie plamki światła tańczyły przed oczami. Nadal jednak zdzierała z siebie ubranie,
zrzucała każdą warstwę niczym starą skórę. Wreszcie odzyskała swobodę ruchów, mogła
ruszyć w drogę powrotną ku powierzchni, okryta jedynie prostą, bawełnianą halką, którą
otrzymywały wszystkie dziewczęta w szkole.
Jej ręce sięgnęły do cienkiej tkaniny, zerwały halkę, jakby w ten sposób mogła pozbyć się
nie tylko ubrania, lecz wszystkich tych ponurych lat, które dzieliły ją od chwili, gdy usiadła w
bibliotece panny Winters i dowiedziała się, że jej tato nigdy już nie wróci.
Woda pchała ją teraz ku górze. Wreszcie przebiła się przez jej powierzchnię, zachłysnęła się
powietrzem. Radość życia przeniknęła całe jej ciało, od czubka głowy po końce palców.
Jasna kula słońca leżała płasko na wodzie, przez jedną cudowną chwilę Emily nie wiedziała,
gdzie kończy się olśniewający złoty blask, a zaczyna ona. Zanurkowała pod falami.
Wreszcie wynurzyła się nad powierzchnię, potrząsnęła głową, rozsiewając dokoła deszcz
miniaturowych kropel.
– Dziękuję ci, Boże – wyszeptała. – Postaram się być milsza. Przysięgam.
W tym samym momencie zobaczyła parowiec oddalający się od lądu. Dobiegł ją czyjś krzyk.
Barney wymachiwał rękami jak szalony i Emily domyśliła się, że ją zauważył.
Zapominając o szlachetnych intencjach, zagrała mu na nosie. Pożegnawszy go tym
niewybrednym, lecz satysfakcjonującym gestem, odwróciła się w wodzie, znów
17
zanurkowała, baraszkując jak młoda foka, wreszcie zwróciła się w stronę odległego lądu.
Starała się nie dopuszczać do siebie strachu i zwątpienia. Nim jej ojciec wyruszył na
poszukiwanie złota, każdego lata wynajmowali letni domek w Brighton. Tam nauczyła się
dobrze pływać. Na pewno do brzegu nie było aż tak daleko, jak jej się wydawało. Na pewno.
Chłodna woda pieściła jej skórę. Emily westchnęła radośnie, wzięła głęboki oddech i ruszyła
w drogę, nareszcie wolna.
Justin przechadzał się po pustej plaży oblanej srebrnym blaskiem księżyca. Fale sięgały z
sykiem do jego stóp, zostawiały na piasku pasek białej piany, nim ocean wciągnął je z
powrotem w swą otchłań. Wyczuwał ogromną moc ukrytą w ciemnej masie wody,
fascynującą i przerażającą jednocześnie.
Schował ręce do kieszeni. Chłodna bryza szeptała o wypoczynku, o ucieczce od dręczących
go niepokojów, Justin wiedział jednak, że są to tylko puste obietnice. Nie potrafił uwolnić się
od ponurych myśli nawet na krótką chwilę, nie mógł wsłuchać się w muzykę nocy. Jedyną
rzeczą, którą byłoby mu teraz trudniej osiągnąć niż sen, był spokój.
Niech diabli porwą pannę Winters i jej listy! Minęły już miesiące, odkąd po raz ostatni ze snu
wyrwał go radosny śmiech dziecka. Dziś szydercze echo tego śmiechu nie dawało mu
zasnąć, zmuszało do nocnych wędrówek po plaży.
Przystanął, zapatrzył się w morze. Na jego skórze osiadały drobne kropelki wody. Minęło już
siedem lat, odkąd on, Nicholas i David przybyli do Nowej Zelandii, by szukać tu szczęścia.
Siedem lat, odkąd Trini wciągnął na brzeg jego łódkę i wyjął z jego ramion sztywniejące ciało
Davida. Lecz gdy Justin zamknął oczy, czas ten rozmywał się niczym piasek pod jego
stopami.
Jeśli wygadany Nicky był ich językiem a Justin mózgiem, to David z pewnością był ich
sercem. Po tygodniach bezowocnych poszukiwań złóż złota w zimnym cieniu Alp
Nowozelandzkich tylko niesłabnący optymizm Davida podtrzymywał ich na duchu i dodawał
sił do dalszej pracy. David miał dość nadziei dla nich wszystkich; David miał marzenia na
przyszłość; David miał Claire.
Claire. Kiedy Nicky smacznie już chrapał, Justin leżał w ciemnościach i słuchał chciwie
opowieści Davida o jego maleńkiej córeczce. Gdy zasypiał, wydawało mu się, że zapach jej
włosów i echo niewinnego śmiechu ogrzewa ich samotny obóz. Kiedyś nawet o niej śnił.
Wychodziła z morza, wyciągając ku niemu swe maleńkie rączki, wołając tatę. We śnie to nie
David, lecz właśnie on wziął ją na ręce i pocieszał.
Głośny krzyk ptaka kiwi wyrwał go z rozmyślań. Justin wciągnął głośno powietrze, jakby
spodziewał się, że z ciemności wychyną maoryscy wojownicy o wytatuowanych twarzach,
domagający się głośno utu i ściskający w dłoniach śmiercionośne taiahas. Usłyszał jednak
tylko trzepot skrzydeł, kiedy wystraszony ptak wzbił się w powietrze.
Justin otworzył oczy. Stał teraz na innym wybrzeżu. Słona bryza Wyspy Północnej była
łagodniejsza i cieplejsza niż wiatr przemierzający brzegi Wyspy Południowej. Palmy kołysały
się w usypiającym rytmie, morze śpiewało, a nie ryczało groźnie. Wiódł tu spokojny żywot
18
pozbawiony niebezpieczeństw i intryg. Nadal jednak pamiętał zapach prochu i krwi,
zmieszany z ciężkim, słodkim aromatem karmazynowych kwiatów pohutukawas.
To Trini, wiedziony swą niewinną mądrością, powiedział mu, że wciąż nosi ze sobą ciało
swego przyjaciela.
Justin kopnął ze złością wodę i podjął przerwany spacer wzdłuż brzegu. Wiedział, że jeśli
nie wróci dość szybko, Penfeld zacznie go szukać. Jego służący uważał, że Justin jest zbyt
roztargniony i zaabsorbowany swoimi myślami, by trafić z powrotem do chaty, kiedy oddali
się od niej na większą odległość.
Odwrócił twarz do wiatru, poddając zmysły uwodzicielskiemu pięknu nocy. Gwiazdy
rozpalały niebo złotą mozaiką. Włosy Justina tańczyły nad jego ramionami niczym ciemny
płaszcz, kiedy szedł przed siebie, zanurzony w symfonii szumu fal.
Jakaś chmurka przesłoniła na moment tarczę księżyca; Justin zauważył ciemny kształt na
piasku. Wodorosty, pomyślał. Albo gałąź wyrzucona przez fale. Chmura przepłynęła dalej.
Blask księżyca ponownie rozlał się po plaży, ukazując tajemniczy kształt w pełnej jego
okazałości.
Serce Justina zaczęło walić młotem; ruszył powoli naprzód, poruszając się niczym w transie.
Na piasku leżała kobieta zwinięta w kłębek. Nie kobieta, lecz cudowna istota utkana z
księżycowego światła i snów. Justin zamrugał powiekami, przekonany, że zaraz zniknie mu
sprzed oczu. Lecz ona nadal tam leżała – tajemnicza, prowokująca i zupełnie naga.
Przysunął się bliżej. Opierała policzek na złożonych dłoniach. Jej piersi unosiły się i opadały
łagodnie przy każdym oddechu. Oszołomiony umysł Justina chłonął szczegóły ze
zdumiewającą przytomnością – kilka piegów rozsypanych na grzbiecie zgrabnego noska,
różane usta, aksamitne rzęsy, burza kasztanowych loków. Przygryzł mocno wargę, by
przekonać się, że nie śni.
Słońce pokryło opalenizną jej twarz i ramiona, reszta jej ciała była jednak kremowoperiowa.
Ziarenka piasku błyszczały na skórze niczym cenne diamenty. Miał ochotę rozejrzeć się
dokoła i poszukać ogromnej muszli, z której musiała się przed chwilą wyłonić.
W końcu podniósł wzrok ku niebu.
– Dla mnie? – wyszeptał z niedowierzaniem.
Usiadł na piasku obok niej. Powinien ją obudzić, sprawdzić, czy nie jest ranna, okryć ją. Sam
nie miał jednak na sobie niczego prócz starych spodni. Nawet przy najlepszych intencjach
jedno z nich musiało pozostać nagie. A on wcale nie był jeszcze pewien, czyjego intencje są
najlepsze.
Oparł brodę na złożonych palcach, nie mogąc oderwać wzroku od małej nimfy. Nie wiedział,
że coś może wywrzeć na nim aż tak silne wrażenie. Czuł się tak, jakby ktoś wymierzył mu
potężny cios w brzuch, pozbawiając go zupełnie powietrza. Budzące się w nim pożądanie
było uczuciem zupełnie niepodobnym do tego, czego doświadczał w towarzystwie jakiejś
hojnej maoryskiej kobiety czy prostytutki z Auckland.
Miał wrażenie, że mógłby tak siedzieć bez końca, bojąc się jej dotknąć i bojąc się jej nie
dotknąć, porażony dziwnym zaklęciem, z którego mogła go wyrwać tylko jakaś trzecia
19
osoba. Bryza zachęcała go swym zmysłowym szeptem do czynu, fale ostrzegały biciem o
brzeg. Mogli być jedynymi żywymi istotami na ziemi. Po raz pierwszy Justin zrozumiał
pokusę, jakiej doznawał Zeus, zamieniając się w łabędzia i uwodząc Ledę.
Trwał w pierwotnym zauroczeniu, sięgającym jeszcze czasów, kiedy mężczyzna nie musiał
uwodzić kobiety gładkimi słówkami, by wśliznąć się pomiędzy jej uda.
Justin ukrył twarz w dłoniach. Boże drogi, gdzież podziała się jego wstrzemięźliwość, dobre
obyczaje. Może powinien wrócić jednak do Anglii, gdzie nie chciałby posiąść jakiejś
dziewczyny tylko dlatego, że fale wyrzuciły ją nagą na jego plażę.
Przeciągnął dłońmi po czole, zdecydowany podjąć jakieś działania. Musiał zabrać ją do
chaty, przy czym zakładając, że nie będzie ciągnąć jej tam za włosy, to w końcu musi jej
dotknąć.
Podniósł się na klęczki. Jego cień przesunął się po niej, muskając wszystkie krągłości i
zagłębienia, których tak bardzo chciały dotknąć jego ręce. Wziął głęboki, choć nieco drżący
oddech, i wsunął rękę pod jej ramiona. Koralowe płatki ust dziewczyny rozchyliły się lekko
we śnie. Justin zwilżył wargi czubkiem języka.
Jeden pocałunek to chyba nie grzech? Nawet książę, który obudził Śpiącą Królewnę,
pozwolił sobie na ten niewinny gest. Justin pochylił się niżej, bacząc przy tym, by nie
dotknęła jej żadna z innych części jego ciała. Delikatnie dotknął jej ust. Były słone od
morskiej wody. Justin zlizał tę sól. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni całował kobietę. Kręciło
mu się w głowie. Ledwie kilka minut temu szedł samotnie po plaży. Teraz całował boginię.
Błąd. Kiedy jej wargi rozchyliły się pod łagodnym, lecz stanowczym i wygłodniałym
naciskiem jego ust, Justin zrozumiał, że całując ją, popełnił straszliwy błąd. Było już jednak
za późno, by się wycofać. Mógł tylko wsunąć język pomiędzy jej rozchylone wargi, pieścić je
z całą gorącą namiętnością, którą płonęło jego ciało. Jej smak był prawdziwie magiczny, nie
mógłby oderwać się od niej, nawet gdyby oplotła go teraz nogami i wciągnęła do swego
królestwa głęboko pod powierzchnią morza.
Zanurzył twarz w jej wilgotnych lokach. Wyczuł delikatny aromat wanilii. Tylko jedno
dotknięcie, obiecał sobie. Przesunie tylko palcami po jej alabastrowej skórze, ujmie w dłoń
delikatną krągłość jej piersi...
Sięgał już w dół, kiedy w jego uchu rozbrzmiał zmysłowy szept, tak bliski, że mógł być tylko
jego myślą.
– Omal nie zabiłam ostatniego mężczyzny, który wsadził mi język do ust.
Justin podniósł powoli głowę. Znieruchomiał, wpatrzony w jej roziskrzone brązowe oczy.
– Co się stało? Przecież go nie połknęłam, prawda?
Jej zgrabny nosek zmarszczył się lekko, gdy się roześmiała. Justin pomyślał, że to
najbardziej urocza rzecz, jaką kiedykolwiek widział.
Spoważniała nagle. Podniosła rękę. Justin nie mógł się ruszać, nie mógł oddychać. Ujęła
kosmyk jego włosów, odgarnęła mu go z czoła.
– Masz niezwykłe oczy – wyszeptała.
Potem przysunęła się bliżej, oparła głowę na jego kolanach i ponownie zapadła w sen.
20
Czas się zatrzymał. Justin nie miał pojęcia, jak długo tam klęczał, wybierając drobiny piasku
z jej splątanych włosów i znosząc cierpliwie torturę, jaką był ciepły dotyk jej ciała
przenikający przez tkaninę spodni.
Nie słyszał nawet, kiedy odnalazł go Penfeld, zdyszany i zasapany, jakby biegł aż z Anglii.
– Ach, tu pan jest. Wyszedłem tylko na spacer... – Spojrzał na kolana Justina i zakrył dłonią
oczy. – Boże drogi!
– Co? – Justin podniósł na niego puste spojrzenie, pochłonięty całkowicie cudownym
zjawiskiem, które spoczywało na jego kolanach.
Penfeld zerknął nań spomiędzy swych grubych palców.
– Jeśli przyszedłem w nieodpowiedniej chwili, sir... Justin zamrugał powiekami, jakby budząc
się z głębokiego snu. Najpiękniejszego snu w życiu. Powoli, bardzo niechętnie wysunął
palce spomiędzy jej kasztanowych loków.
– Wręcz przeciwnie, nie mogłeś wybrać lepszej chwili. Daj mi swój surdut.
Justin musiał podziwiać opanowanie służącego. Penfeld odwrócił się plecami i zdjął surdut,
jakby widok jego pana klęczącego na plaży obok nagiej, nieprzytomnej kobiety nie był
niczym niezwykłym. Zaczął starannie składać ubranie. Justin wyjął mu je z rąk. Wiedział, że
jeśli go nie powstrzyma, Penfeld najpierw wypierze i wyprasuje płaszcz, a dopiero potem
zdecyduje się go oddać.
Służący potarł ramiona, drżąc w swej grubej lnianej koszuli, jakby to on był nagi.
– Przepraszam, czy to syrena?
– Widzisz jakieś łuski?
Penfeld odważył się spojrzeć za siebie. Zobaczył piękną młodą kobietę, którą jego pan
okrywał właśnie jego surdutem.
Justin wstał, przygarnął ją do siebie niczym dziecko. Jej głowa, ciepła i wilgotna, opierała mu
się o ramię. Patrzył na jej twarz – elfią delikatność nosa, zmysłowy wykrój ust.
Penfeld odwrócił się wreszcie do niego.
– Skąd ona się tu wzięła? Może to rozbitek z jakiegoś statku? Albo pasażerka na gapę?
Justin spojrzał nań z uśmiechem.
– Nie pasażerka na gapę, Penfeldzie, ale prezent. Prezent od morza.
Penfeld nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni widział prawdziwy uśmiech na twarzy swego
pana. Ten maszerował już po plaży, a jego krok, zazwyczaj ciężki i powolny, był teraz
sprężysty i lekki, jakby niósł nie kobietę, lecz ducha utkanego z morskiej piany i blasku
gwiazd. Kiedy tak przyglądał mu się z dala, Justin uczynił zdumiewającą rzecz. Pochylił
głowę i złożył pocałunek na czubku nosa nieznanej kobiety.
Penfeld otarł czoło, zastanawiając się, czy obaj nie zostali dotknięci księżycowym
szaleństwem, o którym tyle mówili i którego tak się obawiali tubylcy.
Emily wcisnęła mocniej twarz w cienki materac, starając się jak najdłużej pozostać w
objęciach snu. Nie cierpiała się budzić. Nie cierpiała stukotu kropel bijących o okno,
zamarzniętej wody w miednicy, perspektywy schodzenia po stromych schodach i uczenia
21
francuskiego bogatych bachorów, które nie odróżniały demitasses od derrieres i które
dokuczały jej bezlitośnie, bo nosiła wciąż tę samą za ciasną suknię. Pojękując, szukała na
oślep poduszki, którą mogłaby przykryć głowę i zasnąć. Może jeśli nie pokaże się na dole
dość długo, Tansy przyniesie jej do pokoju kubek gorącej czarnej kawy, którą ukradła sprzed
nosa kucharce.
Jej ręka nie natrafiała jednak na żadną poduszkę. Powoli docierało do niej nowe doznanie,
doznanie tak cudowne i tak rzadkie na jej ponurym strychu, że omal nie rozpłakała się z
radości.
Ciepło.
Powoli otworzyła oczy. Na twarzy kładły jej się drżące plamy słonecznego blasku. Leżała,
oszołomiona, sycąc się jego ciepłem, oddając jego uzdrawiającej mocy. Zamknęła oczy,
oślepiona nagłym rozbłyskiem. Kiedy otworzyła je ponownie, ujrzała nad sobą zieloną twarz
wykrzywioną w jakimś dzikim grymasie.
Krzyknęła przeraźliwie i odsunęła się gwałtownie do tyłu, szukając po omacku jakiejś broni.
Jej palce zacisnęły się na pierwszym twardym obiekcie, jaki znalazły. Kiedy uderzyła
plecami o ścianę, z góry spadła chmura kurzu, przyprawiając ją o gwałtowny kaszel i
kichanie.
– Popatrz tylko, co narobiłeś. Przestraszyłeś biedną dziewczynę. Przypuszczam, że nigdy
wcześniej nie widziała Maorysa.
Emily otarła załzawione oczy. Teraz patrzyły na nią dwie twarze. Jedna wciąż była zielona,
druga jednak okrągła i zdecydowanie angielska. Cmokała głośno i kręciła bujnymi
bokobrodami niczym wielki przerośnięty chomik.
Przerażająca zielona twarz przysunęła się bliżej.
– Jak się pani miewa, panienko? Niezwykła piękność pani oblicza olśniewa mnie. Ogromnie
się cieszę, że możemy tu panią pieścić.
Okrągła twarz poczerwieniała. Emily otworzyła usta ze zdumienia. Dzikus mówił niskim,
dźwięcznym głosem z idealnym brytyjskim akcentem, jakby wyszedł właśnie z korytarzy
Cambridge okryty profesorskim płaszczem. Dopiero teraz Emily zrozumiała, że dziwny
grymas na jego twarzy to uśmiech. Nie był też całkiem zielony; miał skórę o barwie miodu, a
zielone były tylko wymyślne tatuaże pokrywające jego twarz.
Z cienia dobiegł przytłumiony jęk.
– Nie pieścić, Trini. Gościć.
Spojrzała spod przymrużonych powiek w róg pokoju, słońce jednak nadal ją oślepiało.
Widziała tylko jakiś niewyraźny kształt.
Wytatuowany mężczyzna wyciągnął do niej rękę. Emily skuliła się i odtrąciła ją na bok.
– Poradzę sobie bez waszych pieszczot, dziękuję bardzo. Nie pozwolę się zgwałcić
jakiemuś miejscowemu Casanovie.
Dzikus odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się głośnym śmiechem.
– Czy ja powiedziałam coś zabawnego? – zwróciła się do chomika. Coraz bardziej bolała ją
głowa i coraz bardziej pragnęła tej kawy, którą przynosiła jej czasem Tansy.
22
– Och, moja droga, obawiam się, że tak. Widzi pani, Maorysi nie gwałcą swych ofiar. –
Pochylił się do przodu i wyszeptał: – Oni je jedzą.
Emily czuła, że jej twarz przybiera ten sam kolor co oblicze roześmianego tubylca. Przywarła
jeszcze mocniej do ściany.
– Trzymaj się z dala ode mnie. Nie bez powodu wyrzucili mnie ze wszystkich szkół dla
dziewcząt w Anglii. – Emily nie lubiła kłamać. Wolała raczej ubarwiać prawdę.
Zaatakowała swoją prowizoryczną bronią. Maorys odsunął się zręcznie do tyłu. Mrużąc oczy
w groźnej, jak mniemała, minie, oświadczyła:
– Bardzo dobrze. Wiem, jak się tym posługiwać.
– To się dobrze skrada – nadeszła cierpka odpowiedź z rogu chaty. – Jeśli Penfeld nie
będzie podawał herbaty tak długo, że naczynia pokryje kurz, pani umiejętności bardzo nam
się przydadzą.
Emily spojrzała w dół i odkryła, że trzyma w dłoni miotełkę z piór. Jej policzki spłonęły
rumieńcem.
Mężczyzna wstał i wyszedł z cienia. Wkroczył w pas światła, zsuwając do tyłu sfatygowany
kapelusz o szerokim rondzie.
Ich spojrzenia spotkały się i Emily przypomniała sobie wszystko. Przypomniała sobie, jak
płynęła tak długo, aż jej ręce i nogi stały się ciężkie niczym ołów, a głowa osuwała się pod
wodę przy każdym ruchu. Jak wpełzła na plażę i opadła na ciepły piasek. Potem
wspomnienia zacierały się nieco – pamiętała tylko czuły dotyk ust mężczyzny, jego długie
rzęsy i oczy w kolorze blasku słońca odbijającego się w miodzie.
Emily zapatrzyła się w te oczy. Ich głębie kryły w sobie smutek i nieco drwiny. Nie wiedziała,
czy drwiły z niej czy też z niego samego. Przemogła się i spuściła wzrok, po czym
natychmiast tego pożałowała.
Zrobiło jej się słabo. Jego fizyczna obecność działała na nią z niezwykłą siłą. Nigdy jeszcze
nie widziała takiego mężczyzny. Pokryta brązową opalenizną skóra szokowała ją i
fascynowała jednocześnie. W Londynie mężczyźni okrywali się grubymi warstwami ubrań,
od czubków wypolerowanych butów po nakrochmalone kołnierzyki. Szerokie baki zakrywały
te nieliczne fragmenty skóry, które musiały pozostać odsłonięte.
Lecz ten mężczyzna nie miał na sobie nic prócz podartych spodni, opinających wąskie
biodra. Sploty mięśni na jego piersiach i łydkach lśniły w blasku słońca. Dla zdziwionych
oczu Emily równie dobrze mógłby być nagi.
Powróciło do niej kolejne niechciane wspomnienie – wilgotny piasek przyklejony do jej nagiej
skóry. Oblała ją fala gorąca. Spojrzała na siebie, na o wiele za duży płaszcz okrywający jej
ciało. Długie rękawy zwieszały się z łóżka, dotykając niemal zakurzonej podłogi.
– Penfeld był tak uprzejmy i pożyczył pani swój surdut. Niski, lekko chrapliwy glos
nieznajomego przyprawił ją o zimny dreszcz. Jego angielszczyzna miała w sobie pewną
egzotyczną melodyjność. Słyszała już podobny akcent w Melbourne.
Zakłopotana faktem, że z taką łatwością odczytał jej myśli, rzuciła mu chłodne spojrzenie.
On odpowiedział jej szerokim, olśniewającym uśmiechem, błysnąwszy bielą zębów w
23
krótkiej, czarnej brodzie. Dobry Boże, ten łajdak ją całował! Na co jeszcze pozwolił sobie,
kiedy leżała w jego uścisku? Emily rzuciła miotełkę, ukryła dłonie w połach surduta i objęła
się mocniej, przejęta nagłą falą zimna.
Penfeld-Chomik, odziany w koszulę z krótkimi rękawami i spodnie na szelkach, pochylił się i
spojrzał z zatroskaniem w jej twarz.
– Jest pani niepokojąco blada, panienko. Zechce pani napić się herbaty?
– Poproszę raczej kawę. Czarną i bardzo mocną. Penfeld był tak zaskoczony i przerażony,
jakby poprosiła go o porcję arszeniku.
– Musi mu pani wybaczyć – powiedział nieznajomy mężczyzna. – Od lat czekał na okazję,
by podać damie herbatę.
– Więc będzie musiał poczekać jeszcze trochę – mruknęła. Nie wiedziała, czy lekki grymas
na twarzy mężczyzny był uśmiechem czy też wyrazem dezaprobaty. Kiedy Penfeld odszedł
do żelaznego piecyka, kręcąc głową ze smutkiem, tubylec przykucnął i uśmiechnął się do
niej. Zdaniem Emily nadal wyglądał na głodnego.
– Proszę przygotować też coś dla niego – poleciła. – Czy może woli krew?
Nieznajomy splótł na piersiach muskularne ręce.
– Tylko krew dziewic.
Emily przywołała na usta swój najbardziej arogancki uśmiech, gotowa zaszokować tych
półnagich dzikusów.
– Więc nie mam się czego bać, prawda?
Przez twarz mężczyzny przemknął jakiś ulotny grymas, zniknął jednak, nim mogła
zrozumieć jego znaczenie.
Zastanawiała się gorączkowo, co powinna teraz zrobić. Nie była w Londynie, lecz po drugiej
stronie globu, w Nowej Zelandii. A jeśli ten półgłówek Barney się mylił? Jeśli Justin Connor
mieszkał jednak na tym odludnym skrawku wybrzeża, będzie musiała jak najszybciej stąd
uciec. Żaden ląd nie był dość duży, by pomieścić ich dwoje.
W polu jej widzenia pojawiła się srebrna taca z porcelanową filiżanką, podtrzymywana przez
dłoń odzianą w śnieżnobiałą rękawiczkę. Drugą rękę Penfeld chował za plecami.
– Proszę mi wybaczyć, panienko. Zgubiłem drugą rękawiczkę w gejzerze.
– Moje kondolencje. – Porwała filiżankę z parującym napojem. Nim jednak doniosła ją do
ust, ta zniknęła w czeluści jej rękawa.
Nieznajomy uklęknął przed nią i zręcznie podwinął niewygodne rękawy do wysokości jej
nadgarstków. Emily patrzyła na czubek jego głowy. W jedwabistych, ciemnych włosach lśniły
jaśniejsze pasemka siwizny. Odgarnęła z oczu własne potargane loki, onieśmielona nieco
jego bliskością.
– Dziękuję panu – powiedziała cicho.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panno...?
– Scar... – Emily w ostatniej chwili ugryzła się w język. Wzięła potężny haust kawy, parząc
się w gardło. – ...let – dokończyła. – Emily Scarlet.
Jeśli Justin Connor przebywał gdzieś w pobliżu, nie mogła zdradzać swojego prawdziwego
24
nazwiska. Opiekun wcale jej nie chciał. Dał jej to jasno do zrozumienia, nie odbierając przez
tyle lat ze szkoły. Gdyby stanęła na jego progu, domagając się swoich udziałów w kopalni
złota, mógłby spotkać ją ten sam los co drugiego partnera jej ojca, Nicholasa Saleriego.
Mogłaby zniknąć bez śladu. Na zawsze.
Mężczyzna wstał z klęczek.
– Cóż, witam panią, panno Emily Scarlet. Jestem... – Emily dostrzegła wahanie na jego
twarzy, widziała też, jak wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Penfeldem. –
...zaszczycony, mogąc panią poznać. Czy zechciałaby pani powiedzieć nam, jak trafiła pani
na nasz skromny brzeg?
– Wypadłam z łodzi. – To przynajmniej w dużej mierze zgadzało się z prawdą. Miała
nadzieję, że Bóg uśmiecha się do niej z góry. Sądząc po sceptycznym błysku w oczach
mężczyzny, bardzo potrzebowała teraz Boskiego wsparcia.
– Więc może wyślemy wiadomość do Auckland? Może uda nam się odnaleźć tę łódź i
skontaktować z pani rodziną.
Cudownie, pomyślała. Właśnie tego jej było trzeba. Kochani Dobbinsowie dostaliby jeszcze
jedną szansę, by wbić w nią swe szpony.
Potrząsnęła energicznie głową. Kawa chlusnęła na surdut Penfelda. Widząc to, lokaj jęknął
cicho, jakby to on został boleśnie poparzony.
– To nie będzie konieczne. Ja nie mam rodziny. Jestem sierotą.
Emily była z siebie dumna. Już po raz drugi tego dnia powiedziała prawdę. A nie minęło
jeszcze południe.
Jej wyznanie wyraźnie poruszyło gospodarza. Wstał i zaczął przechadzać się po chacie,
przeczesując palcami swe nieprzyzwoicie długie włosy.
Emily popijała kawę i przyglądała mu się spod rzęs. Tansy na pewno chętnie zatopiłaby w
nim swe małe perłowe ząbki. Na swój sposób był bardzo przystojny. Wysoki, barczysty,
odrobinę za szczupły. Dokładnie taki mężczyzna, jakiego każda kobieta chętnie by
dokarmiła... Emily schowała stopy pod surdutem, zastanawiając się, skąd przyszła jej do
głowy ta ostatnia, zdradliwa myśl.
Na piersiach nosił złoty łańcuch. Gdy się odwrócił, słońce rozbłysło na moment w kolczyku w
jego lewym uchu.
Piraci! – pomyślała Emily. Oni wszyscy muszą być piratami! To wyjaśniałoby, dlaczego nie
chciał podać jej swego nazwiska. Jego twarz i nazwisko są zapewne dobrze znane
wszystkim marynarzom i policjantom na południowym Pacyfiku. Być może zabierze ją na
swój statek i odpłyną stąd, nim Justin Connor wpadnie na jej ślad. Wyobraźnia Emily
pracowała pełną parą. Ba, ona sama bardzo chętnie zostałaby korsarzem! Razem z Tansy
często bawiły się w Jean Laffite, dopóki panna Winters nie przyłapała ich w chwili, gdy
toczyły pojedynek jej dwiema najlepszymi parasolkami, a Cecille du Pardieu, wrzeszcząc jak
prosię, przygotowywała się do przejścia po wystawionej za burtę desce dla skazańców.
Panna Winters przebaczyłaby im zapewne, gdyby nie ułożyły tej deski na dachu –
dwanaście metrów nad ulicą.
25
Teresa Medeiros Anioł (Once an Angel) 1
Pamiętam, jak kurczowo ściskałam dłoń mamy, kiedy Ty, odziany w mundur, odchodziłeś, by walczyć za swój kraj w Wietnamie. Byłeś wtedy dla mnie najprzystojniejszym mężczyzną na świecie. Najbardziej wzruszający był jednak dzień, kiedy wróciłeś do domu. Zawsze będziesz moim bohaterem, Tato, a ta książka dedykowana jest właśnie Tobie. Dla Barbary Caldwell i Anne Hall Eiseman, dwóch najwspanialszych sióstr, których nigdy nie miałam. I dla Michaela, który udowodnił mi, że anioły istnieją naprawdę. 2
Prolog Nowa Zelandia 1865 Zdrętwiałe palce Justina Connora wyprostowały się powoli. Dymiący pistolet wypadł mu z dłoni. Przerażeni hukiem wystrzału tubylcy uciekli, zostawiając go samego z rykiem fal i ciemnym kształtem skulonym na piasku kilka metrów dalej. Justin zmełł w ustach paskudne przekleństwo. Mroczny strach ogarnął jego serce, kiedy ruszył w stronę nieruchomej sylwetki porzuconej na plaży niczym zepsuta lalka. Blask księżyca obmywał twarz Davida, przystojną w swej dobrotliwej zwyczajności, twarz, która na londyńskiej ulicy nie wyróżniałaby się niczym specjalnym spośród setek innych. Z kącika ust wypłynęła mu cienka strużka krwi. Otworzył powoli oczy. – Hej, chłopcze, mógłbyś przesunąć się trochę w lewo? Chcę poczuć wiatr. – Jego spokojny, rzeczowy głos przyniósł Justinowi tak ogromną ulgę, że ten omal nie rozpłakał się ze wzruszenia. Opadł na kolana i porwał Davida w ramiona. – A niech cię, Scarborough! Nie waż się mi teraz umierać! Koszula Davida przesiąknięta była krwią. Podbijając tę dziką krainę, Justin widział już zbyt wiele śmiertelnych ran. Choć próbował jeszcze zatrzymać krwawienie gołymi rękami, wiedział, że człowiek, który był mu przyjacielem, bratem i ojcem, wkrótce umrze. Odsunął kosmyk włosów z bladego czoła Davida. David uniósł rękę. Wokół jego palców zapleciony był zloty łańcuch. – Claire – wyszeptał ochryple. Kiedy wciskał łańcuch w okrwawioną dłoń Justina, ten zrozumiał, dlaczego David pobiegł do ich namiotu, a nie do łodzi. Chciał zabrać stamtąd nie broń, lecz miniaturowy portret swojej córki, który nosił w kopercie zegarka. Głos Davida słabł coraz wyraźniej. – Pojedź do niej. Powiedz jej, że ją kochałem. Zaopiekuj się moim małym aniołem, Justinie. Przysięgnij, że to zrobisz. Justin nie mógł mówić. Straszliwy smutek ściskał go za gardło. Patrzył na zegarek w swej dłoni, bał się go otworzyć. Czy będzie mógł spojrzeć w tę uśmiechniętą twarz, w łagodne brązowe oczy, i opowiedzieć, jak jej ojciec umierał w jego ramionach w dalekim, dzikim kraju? Jeśli niczego mu nie obieca, David może nie umrze. Zdobywając się na ostatni wysiłek, David wbił palce w jego ramię. Mówił przez zaciśnięte zęby. – Na Boga, Justinie! Przysięgnij. Musisz! Justin pochylił głowę, nie śmiąc spojrzeć w rozpalone oczy przyjaciela. – Przysięgam – wyszeptał. 3
David opadł bezsilnie w jego objęcia. – Dobry chłopak. – Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. – Tam, dokąd idę, nie będę potrzebował kopalni złota – mruknął. – Tam ulice wybrukowane są złotem. Justin uśmiechnął się przez łzy. – Jak zawsze optymista, co? Nikt jednak mu nie odpowiedział. Przytulił martwe ciało do piersi, kołysząc się z wolna, kiedy poczucie winy i osamotnienia okryło go niczym fale oceanu bijące o brzeg. Gdy wreszcie wstał, ścierpnięte nogi drżały pod nim. Wziął Davida na ręce, niczym małe dziecko. Jego głowa zwisała bezwładnie nad ramieniem Justina, blask księżyca rozpalał ogniste błyski w jego kasztanowych włosach. Justin ułożył go powoli, z ogromną troskliwością na dnie łódki. Za pomocą długiej żerdzi odepchnął łódź od brzegu, a potem legł obok Davida, pełen rozpaczy. Bolała go ręka. Spojrzał na nią i zrozumiał, że ściska kopertę zegarka tak silnie, że ta odcisnęła się wyraźnie w jego dłoni. Powoli otworzył złoty medalion. Z portretu patrzyła nań dziecięca twarzyczka okolona burzą niesfornych rudych loków. Jej oczy pełne były ufności i ciepła. Oczy Davida roziskrzone życiem. Justin zamknął kopertę. Wszystkie ich marzenia zostały teraz pogrzebane. Wszystkie przepadły – kopalnia złota, Nicholas, spadek Claire. Oparł głowę o burtę łódki, pozwalając, by fale same unosiły łódź, a blask gwiazd rozmył się w jego zapłakanych oczach. Anglia, Londyn 1865 Panna Amelia Winters zerknęła ukradkiem znad krawędzi okularów, kiedy do biblioteki wsunęła się cicho dziewczynka. Jeszcze kilka miesięcy temu Claire wpadłaby jak wicher, powiewając wstążkami, w rozpiętych butach, paplać bez ustanku. Szkoda, że trzeba było zaginięcia jej ojca, by pohamowała swój temperament i stała się prawdziwą młodą damą. Prócz tych włosów. Nauczycielka prychnęła z niesmakiem. Wszystkie grzebienie i szczotki świata nie mogłyby ułożyć należycie niesfornych loków. Nawet w ubraniu o stonowanym kolorze dziewczynka przypominała raczej rozczochranego cherubina niż uczennicę Foxworth. Przynajmniej jej fartuszek choć raz był czysty. Panna Winters nie dostrzegała na nim śladów pyłu węglowego, co oznaczało, że Claire nie bawiła się ostatnio ze służącymi, nie było tam też żadnych włosów, co z kolei dowodziło, że nie wyniknęła się znów do stajni, by karmić małe koty, które nie wiadomo po co uratowała ze studni sąsiadów. Kiedy dziewczynka dygnęła przed nią niedbale, z jej ust wydobył się mały obłoczek pary. Lepiej nie marnować węgla, kiedy zbliża się luty, pomyślała Amelia, otulając się szczelniej kocami. Claire przysiadła ostrożnie na skraju skórzanego fotela, jakby bała się, że potężny mebel zaraz ją połknie. Amelia patrzyła na nią uważnie. Gdzież podziała się ta rumiana, krąglutka dziewczynka? Teraz wydawała się niezwykle chuda, wręcz koścista, jej wielkie ciemne oczy odcinały się wyraźnie od bladej jak mleko twarzy. To właśnie te oczy nadawały jej wyraz 4
powagi i smutku, zupełnie nieprzystający do jej jedenastu lat i dziecięcej natury. Tylko dłonie Claire nadal były niespokojne, mięły bez ustanku pożółkłą kartkę papieru, która miała być jej ostatnim listem od ojca. Gdzieś w duszy Amelii poruszyły się głęboko ukryte pokłady współczucia. Lepiej zrobić to szybko i zabić nadzieje dziecka jednym, celnym ciosem. Poprawiła arkusz papieru na biurku i odchrząknęła głośno. – Przykro mi, ale muszę cię poinformować... – Naprawdę? – przerwała jej Claire. Amelia podniosła wzrok znad kartki. – Co naprawdę? – Naprawdę pani przykro? Panna Winters zamrugała szybko. Ich spojrzenia spotkały się ze sobą na moment. Dziecko wcale nie chciało jej dokuczyć, było po prostu ciekawe, co jeszcze mocniej zirytowało Amelię. Poprawiła okulary, odkrywając z zaskoczeniem, że jej ręce drżą bardziej ze strachu niż złości. – Staraj się panować nad swymi impertynenckimi odruchami, młoda damo. Mam przed sobą list od sir George'a Greya, gubernatora Nowej Zelandii. Pan gubernator donosi z głębokim żalem, że twój ojciec, David Scarborough, nie żyje. W pokoju zapadła śmiertelna cisza. Claire pobladła jeszcze bardziej, jej małe piąstki zacisnęły się na liście. Wiedziała, przemknęło przez głowę Amelii. Mój Boże, ona już wiedziała. Żałując nieco ostrych słów, które wypowiedziała przed chwilą, Amelia brnęła dalej. – Twój ojciec nie zostawił ci żadnego zabezpieczenia, możesz jednak zostać w Foxworth tak długo, jak będzie to konieczne. Co ona wygadywała? Przecież nie znosiła tego okropnego dziecka. Wszystkie te lata, które spędziła jedynie w towarzystwie ojca, dały dziewczynce pewność siebie graniczącą z arogancją. Nie było to zachowanie godne uczennicy Foxworth. Powinna bezzwłocznie wysłać ją do sierocińca. Jednak zbita z tropu kamienną powagą i spokojem dziewczynki, Amelia ciągnęła dalej: – Oczywiście, będziesz musiała zwolnić swoją kwaterę, jako że uczennice nie zalegające z czesnym... – To nie będzie konieczne. Amelia skrzywiła się. Dziewczynka znów jej przerywała. Czy ojciec nigdy nie uczył jej dobrych manier? – Nie będę musiała korzystać z pani szczodrobliwości – ciągnęła Claire tonem chłodnym i wyniosłym, niczym pozbawiona majątku księżniczka. – Przyjaciel i partner w interesach mojego ojca wkrótce przybędzie tu po mnie. Pan Connor jest dziedzicem obecnego księcia Winthrop, bogatym i wpływowym człowiekiem. Ojciec obiecał mi, że pan Connor zajmie się mną, gdyby jego spotkało jakieś nieszczęście. 5
Na ustach Amelii pojawił się drwiący uśmieszek, świadectwo tego, co myślała o pustych obietnicach jej ojca. Ona także poddała się urokowi Davida Scarborough. Była tak pewna, że zapłaci za naukę swej córki, że poczyniła sporo zakupów dla szkoły i siebie samej, zawierzając jedynie jego czarującemu uśmiechowi. Kto spłaci teraz jej długi? Jego duch? Obiecał też, że wróci po ciebie, prawda, kochanie? Pohamowała jednak okrutne słowa i zmusiła się do ciepłego uśmiechu. – Uważamy, że nie powinnaś żywić próżnych nadziei, Claire. – Proszę mnie tak nie nazywać! – Nagle dziewczynka znalazła się przed biurkiem, jej oczy ciskały błyskawice gniewu, dłonie zaciśnięte były w pięści. – Proszę nigdy więcej tak do mnie nie mówić. Tylko tatuś nazywał mnie Claire. Mam na imię Emily. Amelia odruchowo skuliła się w fotelu. Drżącymi rękami sięgnęła do kołnierza. Tymczasem dziewczynka dopadła drzwi, otworzyła je i wybiegła na zewnątrz, omal nie przewracając pochylonej nisko pokojówki. Nim panna Winters dotarła do drzwi, mała zniknęła już za zakrętem korytarza. Z dala dobiegało tylko echo jej kroków. Błysk białego fartucha za uchylonymi drzwiami po drugiej stronie holu ostrzegł nauczycielkę, że nie tylko służąca była świadkiem ich rozmowy. Amelia oparta się o futrynę, oddychając ciężko. Pokojówka wyprostowała się szybko i zaniosła płaczem, co dowodziło jednoznacznie, że słyszała każde słowo, jakie padło w bibliotece. – Och, biedaczka – zawodziła. Otarła zaczerwieniony nos skrajem fartucha, zostawiając na twarzy smugę węglowego pyłu. – Jeszcze dziś rano oddała mi ciastko ze swojego talerza i prosiła, żebym zaniosła je choremu bratu, Freddiemu. Amelia wyprostowała się i spojrzała groźnie na pokojówkę. – Gdyby interesowała mnie dobroczynna działalność panny Scarborough, spytałabym cię o to, Tansy. Pokojówka porwała szybko ścierkę i zaczęła czyścić tarczę ściennego zegara. Panna Winters wygładziła ubranie i zawróciła do biblioteki. Huk zatrzaśniętych przez nią drzwi odbił się echem po szkolnych korytarzach. Służąca wzniosła oczy ku niebu i złożyła ręce na piersiach. – Pomóż tej biedaczynie, Panie – szeptała gorączkowo. – Jeśli zesłałeś kiedy anioła na tę ziemię, to na pewno jest nim panna Emily Claire. Do diabla! Do stu tysięcy diabłów! – Emily tupała ze złością w pokrytą dywanem podłogę. Z obleczonej w koronkę poduszki patrzyła na nią porcelanowa lalka, a jej okrągłe niebieskie oczy wyrażały jedynie obojętność i apatię. Na maleńkim nadgarstku lalki błyszczał złoty łańcuszek. Emily wzdrygnęła się. Tylko pokusa zdobycia złota była dość silna, by odciągnąć od niej ojca. Gdzieś w Nowej Zelandii znajdowała się kopalnia pełna złota. I cóż z tego, skoro ojciec spał teraz pod ziemią, spętany jej lśniącymi łańcuchami? Emily uderzyła lalkę z całej siły, posyłając ją pod przeciwległą ścianę eleganckiej sypialni. Opadła na kolana i włożyła do ust róg satynowego prześcieradła, by cała szkoła nie słyszała 6
jej krzyku. Łzy płynęły jej strumieniami po policzkach. Szloch przycichł, zamienił się w bezsilne łkanie, nim odważyła się wreszcie otworzyć oczy i spojrzeć na pusty pokój. Lalka leżała pod oknem, poddarta sukienka zakrywała jej twarz. – Och, Annabel – wyszeptała Emily. Podpełzła do lalki i podniosła ją. Porcelanową skroń zabawki przecinała cienka rysa. Emily przytuliła ją do siebie, jakby chciała uleczyć pęknięcie ciepłem własnego rozdartego serca. – Przepraszam cię, Annabel. – Wygładziła aksamitną spódnicę lalki i ucałowała rysę. – Musimy być teraz bardzo dzielne, moja droga. Tatuś powiedział, że musimy być bardzo dzielne. – Chciała się roześmiać, lecz z jej ust wydobyło się tylko kolejne chlipnięcie. – Teraz pozostało nam tylko cierpliwie czekać. Wstała i usiadła przy oknie, tuląc lalkę do piersi. Pustą brukowaną ulicę pod oknem przemierzał powoli lampiarz, przywoływał do życia gazowe płomyki w kolejnych latarniach. Mgliste wieczorne powietrze otaczało klosze żółtą aureolą. Z okna patrzyło na nią odbicie Annabel, różowe policzki i starannie zaczesane blond loki tak różne od jej wzburzonych, rudych włosów i bladej twarzy. Oparta brodę na główce lalki. Wzdrygnęła się, przeniknięta zimnym dreszczem. – Będziemy czekać jak grzeczne dziewczynki – wyszeptała. – Tatuś nie może już po nas przyjechać, ale pan Connor przyjedzie. Tatuś obiecał, że przyjedzie. Kiedy kołysała się w gęstniejącej ciemności, łza spadła z jej brody i potoczyła się po porcelanowym policzku Annabel. 7
Część I Jako aniołowie, co w jaśniejszych snach Wołają do duszy śpiącego człowieka HENRY VAUGHAN Cóż to za anioł budzi mnie z kwietnego łoża? WILLIAM SHAKESPEARE 8
1 Moja droga córeczko, mam nadzieję, że jesteś cała i zdrowa... Nowa Zelandia, Wyspa Północna 1872 Nie ma na tym świecie nikogo, kto zasługiwałby na lanie bardziej niż Emily Claire Scarborough! Emily omal nie uśmiechnęła się, słysząc, jak Barney po raz setny wygłasza tę samą uwagę. Odwróciła się i oparła plecami o burtę na dziobie małego parowca. Barney obdarzył ją ponurym spojrzeniem, jego pryszczata twarz wykrzywiona była nienawiścią. Zaciskając chude dłonie na relingu, dodał już ciszej: – I to właśnie ja powinienem jej to lanie sprawić. Doreen pochwyciła brata za ucho i mocno je wykręciła, co czyniło z niej postrach wszystkich dziewcząt ze Szkoły dla Młodych Dam w Foxworth. – Au, siostrzyczko! – zawył. – Puszczaj! Nawet jej nie dotknąłem. Przynajmniej na razie. – Coś mi się zdaje, że ty byś jej chętnie nie tylko podotykał. Widziałam, jak na nią patrzyłeś, kiedy wsadzaliśmy ją w tę fikuśną sukienkę. Uśmiech zamarł Emily na ustach, a Doreen ścisnęła ucho brata jeszcze mocniej, zła, że znów zaczęła mówić cockneyem. Wszyscy wiedzieli dobrze, że tylko dzięki umiejętnemu naśladownictwu języka wyższych klas osiągnęła wysoką pozycję w szkole. A także za sprawą coraz gorszej sytuacji finansowej panny Winters. Barney odtrącił wreszcie jej rękę. – Między wami dwiema oślepnę i ogłuchnę, nim dopłyniemy do Nowej Zelandii. Kobiety! – parsknął pogardliwie. Wściekłe łasice, pomyślała Emily. Dwie wściekłe łasice przeciągnęły ją przez pół świata. Chodziły na dwóch nogach, nosiły czepki i czapki, lecz nawet ubrania z jedwabiu i diamentowa biżuteria nie ukryłyby ich prawdziwej... łasicowatości. Potarła odruchowo ramiona pokryte czarnymi i fioletowymi siniakami, śladami po uszczypnięciach Doreen. Emily przypuszczała, że ta kobieta chętnie by ją ugryzła, gdyby nie bała się, że kapitan uzna to za brak ogłady. Albo że Emily odpłaci jej tym samym. Westchnęła. Maleńki okręt pocztowy sunął powoli przez ocean, zostawiając na jego błękitnej powierzchni jaśniejszy, wzburzony Ślad. Barney próbował rozluźnić nieco kołnierzyk. Wełniany garnitur, który kupiła mu na podróż panna Winters, doskonale zapewne chronił przed zimnym jesiennym wiatrem szalejącym teraz po ulicach Londynu, zupełnie nie nadawał się jednak na australijskie upały. Poza tym uszyty został chyba dla mężczyzny dwa razy mniejszego. Otarł pot z czoła. 9
– Ten kraj nie jest normalny. Zupełnie jakbym za wcześnie trafił do piekła. – Spojrzał zdrowym okiem na Emily. – A jeśli to jest piekło, to ta dziewka jest diabłem we własnej osobie. Spójrz tylko na nią. Można by pomyśleć, że jest właścicielką tego parowca i całego Morza Tasmańskiego. Jego siostra spojrzała nie na Emily, lecz na mostek. Kapitan, stary wilk morski, opierał się o ster, przysypiając od czasu do czasu. – Może i będzie, kiedy oddamy ją w ręce jej bogatego stróża – powiedziała Doreen. – Przemądrzały synalek księcia zwróci nam wszystkie pieniądze, które winien jest biednej pannie Winters za opiekę nad tą małą żmiją. A my dostaniemy dziesiątą część tej sumy. – Powinniśmy dostać pół – mruknął Barney, obmacując delikatnie opuchnięte oko. Emily skłonna była przyznać mu rację. W poniedziałek obsypała ich zapasy jedzenia grubą warstwą soli. We wtorek wylała whisky Barneya i zastąpiła ją zawartością nocnika jego siostry. W środę wyrzuciła za burtę jego jedyny garnitur. Musiał nurkować za nim, zupełnie nagi, podczas gdy Emily rozcięła sobie palec i skrapiała wodę krwią w nadziei, że przywabi w ten sposób rekiny. Tylko połączone siły Doreen i palacza z maszynowni powstrzymały go od wyrzucenia Emily za burtę. Tego ranka podbiła mu oko, gdy wraz z Doreen ściągnął z niej prosty fartuch i wbił ją w spódnicę z tiurniurą. – Nie ma nawet na tyle przyzwoitości, żeby założyć czepek – gorszył się Barney. Podczas gdy on na przemian czerwieniał, to znów pokrywał się płatami schodzącej skóry, a Doreen z każdym dniem podróży coraz bardziej żółkła, Emily była na tyle bezczelna, że wystawiała śmiało twarz do słońca i brązowiała niczym kasztan. – Przynajmniej odpowiednio wystroiliśmy tę chłopczycę – warknęła Doreen. Emily wzdrygnęła się, czując na sobie obleśne spojrzenie Barneya. Wiedziała, że dla niego wcale nie jest chłopczycą, choć trudno było mu przyznać się do tego nawet przed samym sobą. Piersi wciąż bolały ją od ucisku jego kościstego tułowia, kiedy przytrzymywał ją, umożliwiając Doreen zawiązanie taśm tiurniury. Odsunęła się od niego możliwie najdalej. Barney uśmiechnął się do niej lubieżnie i poprawił spodnie. Emily miała nadzieję, że go niemiłosiernie cisną. Doreen uderzyła go otwartą dłonią w ciemię. – Trzymaj łapska przy sobie. Nie możemy teraz wszystkiego zepsuć. Dostaliśmy tę robotę tylko dlatego, że panna Amelia nie mogła sobie pozwolić na detektywa. Urażoną odpowiedź Barneya zagłuszył krzyk kapitana: – Ziemia! Serce Emily zabiło żywiej. Parowiec zwolnił. Na horyzoncie pojawił się zielony pas. Doreen uchwyciła się mocniej relingu, jej ściągnięta twarz wydawała się niemal ładna w chwili oczekiwania. Kiedy podpłynęli bliżej, Barney zaczął spuszczać na wodę małą łódź ratunkową, która miała zawieźć go do brzegu. Wolał znaleźć pana Connora osobiście i wraz z nim wrócić po Emily, 10
niż ryzykować, że ta znów mu ucieknie, gdy tylko postawi nogę na suchym lądzie. Uciekła już raz w Sydney i dwa razy w Melbourne. Ale Barney był zdeterminowany i czujny niczym pies myśliwski. Zawsze ją odnajdywał i skrępowaną przynosił z powrotem do kwatery. Doreen przyglądała mu się, podekscytowana. – Popłynąć z tobą? Myślisz, że znajdziesz go sam? – Jeśli ten facet jest równie bogaty i zarozumiały, jak mówiła panna Winters, pójdę prosto do jego domu i sprowadzę go tutaj. Wtedy wreszcie pozbędziemy się tej diablicy i będziemy bogaci. Emily poczekała, aż Barney osadzi małą łódź na wodzie, po czym wychyliła się za burtę i pomachała mu chusteczką. – Uważaj na siebie, Barney. Jeden z partnerów pana Connora nie żyje. Drugi zniknął bez śladu. – Uśmiechnęła się słodko. – Byłabym niepocieszona, gdyby i tobie przytrafiło się coś podobnego. Barney pozieleniał. Rzucił jej paskudne, ociekające jadem spojrzenie, odwrócił się i zaczął wiosłować do brzegu. Samotna mewa okrążyła parowiec, potem odleciała w dal. Emily śledziła spojrzeniem jej lot, widziała, jak rozmywa się na srebrnym tle lądu. – Nigdy o tym nie zapominaj – wyszeptała do siebie. – Justin Connor jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Niech diabli porwą tę przeklętą Winters! Kiedy jego pan, zazwyczaj tak łagodny i opanowany, wybuchnął nagle gniewem, Penfeld omal nie wypuścił tacy z herbatą, którą wnosił właśnie do pokoju. Mewa przechadzająca się po parapecie okna przystanęła i spojrzała z ciekawością. Justin Connor rzucił zmięty list na podłogę i zaczął przechadzać się nerwowo po chacie, wbijając pałce we włosy. – Czy ona nigdy nie da mi spokoju? Penfeld postawił tacę na poplamionym obrusie, obawiając się, że jego wzburzony pan może go przypadkiem potrącić i stłuc delikatną chińską porcelanę. – To musiał być ten zbieracz żywicy. Mówiłem panu, że zadawał za dużo pytań. Justin obrócił się, wymachując rękami. Penfeld pogratulował sobie w myślach przezorności, która pozwoliła mu ocalić chińską zastawę. – Dlaczego uważasz, że nieustępliwa panna Winters musiałaby korzystać z usług zwykłego śmiertelnika? Na pewno zobaczyła mnie w swojej szklanej kuli. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Dziwię się tylko, że przysłała list, zamiast przylecieć tu osobiście na swojej miotle. Usta Penfelda drgnęły lekko, ukrył jednak uśmiech za poważnym grymasem. Justin skierował oskarżycielski palec na mewę. – Ty też jesteś z nią w zmowie? Nie będziemy tolerować tu szpiegów panny Winters. Mewa, jakby zawstydzona, schowała głowę pod skrzydło. 11
– Powinienem skręcić ci ten chudy kark. Zjeść cię na kolację – warknął groźnie. Ruszył na ptaka, rozkładając szeroko ręce. Penfeld odchrząknął znacząco. Justin podniósł list nadany pięć miesięcy wcześniej w Londynie i dostarczony zaledwie przed kilkoma minutami przez miejscowego gońca. – Co za tupet! Ta kobieta żąda, żebym natychmiast odebrał dziewczynkę z jej szkoły. Twierdzi, że jest zamieszana w jakiś skandal. Co mogło zrobić takie dziecko? Rozlać mleko przy kolacji? Podkraść odrobinę cukru? Penfeld poklepał się po swym okrągłym brzuchu. – Ja zostałem kiedyś wychłostany za podobny występek. – Chciwa jędza. Wysyłałem jej każdy pens, jaki mogłem przeznaczyć na edukację tej dziewczynki. Penfeld dobrze o tym wiedział. To on wysyłał cienkie koperty pozbawione adresu zwrotnego. Justin opadł ciężko na odwróconą dnem do góry beczkę po rumie. Zgarbił się. – To nic dziwnego, że chce więcej pieniędzy. Ale ja nie mam już nic do sprzedania. Co zrobić? Penfeld skupił całą uwagę na polerowaniu dzbanka z herbatą. Nie podnosząc wzroku, powiedział: – Nie tylko ta kobieta mogła dowiedzieć się, gdzie pan mieszka. Być może pańska rodzina... Justin podniósł głowę i spojrzał na niego swymi bursztynowymi oczami, w których pobłyskiwały okruchy złota. Wyraźnie akcentując każde słowo, przemówił tonem, który mógł zmrozić krew w żyłach najodważniejszego nawet maoryskiego wojownika. – Ja nie mam rodziny. Przez chwilę jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w chacie, był brzęk filiżanek. Spojrzenie Justina złagodniało trochę, wreszcie powiedział pojednawczym tonem: – Jestem kawalerem, czy ta kobieta tego nie rozumie? Nie mogę odpowiadać za dziecko. To niemożliwe. Lepiej będzie, jeśli zostanie w Anglii, tam odbierze przynajmniej odpowiednie wykształcenie. Penfeld zdmuchnął jakiś niewidzialny pyłek z kremowej powierzchni dzbanka. – A kiedy podrośnie i trzeba ją będzie wydać za mąż? Justin roześmiał się głośno. – Mamy jeszcze ładnych parę lat, żeby się nad tym zastanowić. Dziewczynka miała zaledwie trzy lata, kiedy umarł David. Teraz nie może mieć więcej niż dziesięć czy jedenaście. – Nie zastanawiając się dłużej, założył okulary w złotych oprawkach i zaczął pisać na drugiej stronie kartki. – Odeślę list przez tego samego gońca. Dziewczynka zostanie w szkole, którą wybrał dla niej ojciec. Tak będzie dla niej najlepiej. Prześlę więcej pieniędzy, gdy tylko będę mógł. – Nie pomyślał pan nigdy o tym, ze to dziecko potrzebuje prawdziwego domu? Rodziny? Pióro Justina zawisło nad listem. Kiedy podniósł oczy, Penfeld pożałował, że nie ugryzł się wcześniej w język. Szeroki gest jego pana objął brudną chatę, zakurzoną glinianą podłogę, sterty książek 12
zajmujące każdy skrawek wolnej przestrzeni. – Czy to wygląda jak dom? – Dotknął nieogolonej brody, nagiej piersi, poszarpanej dziury na kolanie bawełnianych spodni. – Czyja wyglądam jak rodzina? Penfeld wpatrywał się w podłogę. Justin dokończył list, włożył go do koperty, na której wypisał nowy adres, i podał go służącemu. Penfeld odebrał list i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach i spojrzał na Justina. Ten nadal siedział na pustej beczce, w dłoniach trzymał złoty zegarek, który nosił na piersiach i którego prawie nigdy nie zdejmował. Kiedy otworzył kopertę zegarka, jego oczy zasnuła mgiełka smutku. Wzdychając ciężko, Penfeld wyszedł z chaty i ruszył w stronę wioski. Idąc, rozmyślał o tym, że to nie biedna mała dziewczynka potrzebuje jego pana, lecz jego biedny pan potrzebuje tej dziewczynki. Emily poprawiła obiema rękami tiurniurę, obserwując z rozbawieniem i zainteresowaniem bitwę toczącą się na dziobie parowca. Minęły już trzy godziny, odkąd Barney popłynął do brzegu. Doreen na przemian obserwowała horyzont przez zardzewiałą lunetę, to znów próbowała zmusić przygłuchego i, jak podejrzewała Emily, niezbyt rozgarniętego kapitana, by zechciał poczekać jeszcze godzinę. Okręt pocztowy kursował między Melbourne a Auckland tylko raz w miesiącu, i kapitan chciał jak najszybciej ruszyć w drogę powrotną. Podczas gdy Doreen i kapitan wrzeszczeli na siebie, Emily wpatrywała się w ocean, woląc słuchać chlupotu fal niż karczemnych przekleństw i gróźb. Łagodna bryza unosiła jej włosy. Złota kula słońca powoli zniżała się nad horyzontem. Cóż za ironia losu, rozmyślała Emily; po tylu latach czekania starała się ze wszystkich sił uniknąć tej podróży. Nigdy nie udałoby im się wsadzić jej na statek w Anglii, gdyby nie podali jej kawy zaprawionej belladoną, która omal jej nie zabiła. Chcieli oddać ją w ręce jedynego człowieka na ziemi, którego nienawidziła bardziej niż ich samych – Justina Connora. Nagle ruszyły silniki parowca, pokład zadrżał pod nogami. Emily pochwyciła się mocniej relingu, czując, jak wibrująca we wnętrzu okrętu moc jeszcze bardziej rozbudza w niej nienawiść do opiekuna. Wkrótce po śmierci jej ojca w londyńskim towarzystwie pojawiły się plotki, że jedyny syn bogatego księcia nie powrócił z ekspedycji do Nowej Zelandii. Dziewczynki, które Emily nazywała kiedyś przyjaciółkami, przynosiły jej opowieści z salonów rodziców, kryjąc złośliwą satysfakcję pod obłudnymi westchnieniami współczucia i spoglądając znacząco na jej znoszone suknie i buty. W najlepszych kręgach Londynu samo nazwisko Justina Connora było symbolem niebezpieczeństwa i romantycznej przygody. W szkole wypowiadano je niemal z nabożną czcią. Emily nie była jedyną dziewczynką, która zasypiała z obrazem tego niezwykłego mężczyzny pod powiekami. Większość plotkarzy uważała go za nieustraszonego łowcę przygód, a jednocześnie spekulanta, który dorobił się majątku, obracając ziemią, złotem i ludźmi. Przysięgali, że 13
wyrzekł się własnej rodziny i nie odpowiadał nawet na listy, w których rodzice błagali go, by powrócił do domu i zajął należne mu miejsce dziedzica fortuny Winthropów. Emily przymrużyła oczy. Bez trudu wyobrażała sobie, jak żyje teraz Justin Connor: ogromny ogród na żyznym nowozelandzkim wybrzeżu, bogata wiktoriańska rezydencja, którą wybudował za pieniądze jej ojca... i z jego krwi. Być może miał teraz nawet własną córkę, złotowłosą lalkę, rozpieszczaną i opływającą w dostatki. W ciągu siedmiu lat nie przesłał jej ani jednego osobistego listu, ani jednego dobrego słowa. Panna Winters z nieskrywaną satysfakcją pokazywała jej lakoniczne wiadomości od Justina Connora i żałosne ochłapy jego litości w postaci kilku funtów i szylingów. Po kilku tygodniach takiego traktowania oddali jej elegancką kwaterę niejakiej Cecille du Pardieu, rozpieszczonej do granic możliwości dziewczynce, która była podobno nieślubną córką jakiegoś austriackiego księcia. Tylko strach przed tajemniczym opiekunem Emily powstrzymywał pannę Winters przed wyrzuceniem jej na ulicę. Uznano w końcu, że powinna zarabiać na życie, ucząc młodsze dziewczynki, niegdyś jej koleżanki i wielbicielki. Zamknięta w swym maleńkim pokoju na poddaszu, Emily wczołgiwała się czasem pod belki i przecierała rękawem zakurzoną szybę świetlika. Potrafiła godzinami patrzeć na szary ocean dachów i kominów, czekając, aż przyjedzie pan Connor i zabierze ją ze sobą do Nowej Zelandii. Postękując ciężko, parowiec ruszył wreszcie z miejsca. Doreen wrzeszczała piskliwie. Kiedy wyspa zaczęła powoli niknąć na horyzoncie, Emily wbiła palce w reling. – Nie spotkamy się dzisiaj, panie Connor – wyszeptała. – Ani dzisiaj, ani nigdy. – Nigdy nie będzie miał okazji wyszydzić jej marzeń o tym, że może jednak chciałby przygarnąć ją do siebie. Kiedy jednak parowiec zaczął nabierać już rozpędu, żałosne jęki Doreen zmieniły się w okrzyk radości. Emily spojrzała w stronę, w którą wskazywała jej wyciągnięta ręka. .Maleńka łódka Barneya dzielnie przedzierała się przez fale. Już po chwili uderzyła lekko o burtę parowca. Emily wstrzymała oddech, obserwując, jak Doreen i Barney próbują umocować linę na pokładzie. Barney nie zdążył jeszcze wspiąć się na pokład, a Doreen już dźgała go pod żebro. – Co powiedział? Przywiozłeś go ze sobą? – Wychyliła się i zajrzała do łódki, jakby jej brat mógł ukryć kogoś pod wąską ławeczką. – Przypłynie tutaj? Wyśle po nas jakąś łódź? Barney powoli podniósł głowę i spojrzał na nią z rezygnacją. – Nie ma go tam. Nie ma tam nikogo prócz bandy dzikusów i jakiegoś pustelnika, który mieszka w starej chacie. Nie ma wielkiego domu ani bogatego dżentelmena. – To niemożliwe. On musi tam być. Tak mówiła panna Amelia. W oczach Barneya pojawiła się irytacja. – Słyszałaś, co powiedziałem. Nie ma go tam. Doreen zgarbiła się, przygasła. – Panna Amelia obawiała się tego. Nie napisała nawet w liście, że przywieźliśmy dziewczynę. – Więc pewnie dowiedział się o tym w jakiś inny sposób i przeprowadził gdzie indziej. Ja 14
zrobiłbym to samo. Głęboki, dojmujący, zaskakująco mocny ból przeniknął całe ciało Emily. Nienawidziła Doreen. Nienawidziła Barneya. Nienawidziła całego świata. Najbardziej jednak nienawidziła tej cząstki serca, która ośmielała się mieć nadzieję. Łzy przesłoniły jej świat. Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem, odzywając się po raz pierwszy w ciągu tego długiego, ponurego popołudnia: – Jestem pewna, że panna Winters wkrótce otrzyma wyjaśnienie: „Panno Winters, z żalem informuję Panią, że moja obecna sytuacja nie pozwala mi przejąć opieki nad dzieckiem. Mimo to przesyłam Pani trzy funty i pięć szylingów na kontynuację jej nauki, jej zakwaterowanie i posag, a także dodatkowe pół pensa na smakołyki". Barney i Doreen wpatrywali się w nią z otwartymi ustami. – Boże, jacyż wy jesteście żałośni! Płyniecie przez pół świata, żeby wypełnić idiotyczne zadanie starej, szalonej kobiety. Ty, w tym swoim odrażającym czepku, i ty, w tym przyciasnym garniturze. Oboje jesteście klaunami! Wszyscy jesteśmy klaunami w cholernym cyrku panny Winters! Emily odwróciła się na pięcie. Nie mogła już dłużej powstrzymać płaczu, a za nic w świecie nie chciała, by te dwie pijawki zobaczyły jej łzy. Słyszała, jak szepczą między sobą i zastanawiała się, czy nie posunęła się jednak za daleko. Nie sądziła, by którakolwiek z uczennic panny Winters ośmieliła się zwrócić do złośliwej panny Dobbins w taki sposób. Ostrzegło ją skrzypnięcie deski. Odwróciła się. Barney i Doreen skradali się do niej, przyczajeni niczym dzikie koty. Emily spojrzała z przerażeniem na mostek. Kapitan opierał się na kole i spał z otwartymi oczami. – Byłaś ostatnią nadzieją biednej panny Amelii – powiedziała Doreen dziwnie beznamiętnym tonem. – Niewdzięczna mała jędza – mruknął Barney. Emily przywarła plecami do relingu. Chropowata deska wpijała jej się w skórę. – Nie zbliżajcie się do mnie. Ostrzegam was. – Dlaczego? Czy wielki i potężny pan Connor zleci z nieba, żeby cię uratować? – zakpiła Doreen. – On cię nie chce. Nikt cię nie chce. Te słowa nie powinny jej już ranić, słyszała je przecież nie po raz pierwszy. Nadal jednak sprawiały jej ból. Przeklinając w duchu ciężką, krępującą suknię, zmierzyła wzrokiem odległość dzielącą ją od mostka kapitańskiego. Barney przekrzywił głowę. – Co panna Amelia mówiła o tej jędzy? Doreen nie siliła się już na dystyngowany akcent. – Powiedziała, że to zakała jej szkoły. Że psuje jej najlepsze uczennice. Że jeśli przywiozę ją z powrotem, będę musiała poszukać sobie innej pracy. Barney skinął potakująco głową. Wydawało się, że zimny powiew wiatru przemknął nad pokładem, kiedy brat i siostra spojrzeli na siebie w niemym porozumieniu. Potem rzucili się na nią, wykorzystując wszystkie siły i umiejętności, jakie dały im lata spędzone na ulicach 15
wschodniego Londynu. Barney chwycił ją za jedną nogę, Doreen za drugą. Emily wzięła szeroki zamach i uderzyła Barneya prosto w twarz. Krew trysnęła na wszystkie strony, a Emily zrozumiała, że złamała mu nos. Przez krótką chwilę syciła się triumfem. Potem niebo i woda zamieniły się miejscami, kiedy rodzeństwo przeciągnęło ją nad relingiem i wrzuciło do oceanu. 16
2 Myślę o Tobie dniem i nocą... Emily tonęła jak kamień. Podwójna, wąska spódnica owinęła się wokół jej nóg, krępowała ruchy. Ciężar fiszbinowej tiurniury ciągnął ją w dół, w mroczne głębie, które pochłonęły wkrótce ostatnie promienie słońca przenikające przez powierzchnię wody. Boże? Jej głos był dziwnie słaby i nieśmiały, jak za życia ojca, nim jeszcze nauczyła się, że głośne przeklinanie i tupanie szybciej ściągnie na nią uwagę dorosłych niż grzeczne prośby. Żadnej odpowiedzi. Boże? Jesteś tam? Tym razem głośniej, bardziej zdecydowanie. Bolesny ucisk w jej piersiach przybrał na sile. Wiem, że przez ostatnie lata nie byłam zbyt miła. Panna Winters mówi, że jestem nieznośna, szczególnie po tym przykrym wypadku z synem ogrodnika. Suknia podpłynęła do góry, przykleiła się do jej twarzy. Może nie była to najlepsza chwila na przypominanie Bogu o swych grzechach. Zdarła ciężką tkaninę z twarzy. Byłabym Ci bardzo wdzięczna, gdybyś pozwolił mi jeszcze pożyć. Nie chodzi nawet o mnie, Panie. Tylko żeby zrobić na złość Barneyowi i Doreen. I Justinowi Connorowi, temu łajdakowi, który ukradł złoto mojego ojca. Znajoma litania była już dla niej swego rodzaju modlitwą. Oddychała, żyła nią, smakowała jej gorycz przez siedem długich lat. Czuła, jak wstępują w nią nowe siły. Zerwała z siebie bluzkę, oderwała taśmy tiurniury od sukni. Krew huczała jej w uszach, maleńkie plamki światła tańczyły przed oczami. Nadal jednak zdzierała z siebie ubranie, zrzucała każdą warstwę niczym starą skórę. Wreszcie odzyskała swobodę ruchów, mogła ruszyć w drogę powrotną ku powierzchni, okryta jedynie prostą, bawełnianą halką, którą otrzymywały wszystkie dziewczęta w szkole. Jej ręce sięgnęły do cienkiej tkaniny, zerwały halkę, jakby w ten sposób mogła pozbyć się nie tylko ubrania, lecz wszystkich tych ponurych lat, które dzieliły ją od chwili, gdy usiadła w bibliotece panny Winters i dowiedziała się, że jej tato nigdy już nie wróci. Woda pchała ją teraz ku górze. Wreszcie przebiła się przez jej powierzchnię, zachłysnęła się powietrzem. Radość życia przeniknęła całe jej ciało, od czubka głowy po końce palców. Jasna kula słońca leżała płasko na wodzie, przez jedną cudowną chwilę Emily nie wiedziała, gdzie kończy się olśniewający złoty blask, a zaczyna ona. Zanurkowała pod falami. Wreszcie wynurzyła się nad powierzchnię, potrząsnęła głową, rozsiewając dokoła deszcz miniaturowych kropel. – Dziękuję ci, Boże – wyszeptała. – Postaram się być milsza. Przysięgam. W tym samym momencie zobaczyła parowiec oddalający się od lądu. Dobiegł ją czyjś krzyk. Barney wymachiwał rękami jak szalony i Emily domyśliła się, że ją zauważył. Zapominając o szlachetnych intencjach, zagrała mu na nosie. Pożegnawszy go tym niewybrednym, lecz satysfakcjonującym gestem, odwróciła się w wodzie, znów 17
zanurkowała, baraszkując jak młoda foka, wreszcie zwróciła się w stronę odległego lądu. Starała się nie dopuszczać do siebie strachu i zwątpienia. Nim jej ojciec wyruszył na poszukiwanie złota, każdego lata wynajmowali letni domek w Brighton. Tam nauczyła się dobrze pływać. Na pewno do brzegu nie było aż tak daleko, jak jej się wydawało. Na pewno. Chłodna woda pieściła jej skórę. Emily westchnęła radośnie, wzięła głęboki oddech i ruszyła w drogę, nareszcie wolna. Justin przechadzał się po pustej plaży oblanej srebrnym blaskiem księżyca. Fale sięgały z sykiem do jego stóp, zostawiały na piasku pasek białej piany, nim ocean wciągnął je z powrotem w swą otchłań. Wyczuwał ogromną moc ukrytą w ciemnej masie wody, fascynującą i przerażającą jednocześnie. Schował ręce do kieszeni. Chłodna bryza szeptała o wypoczynku, o ucieczce od dręczących go niepokojów, Justin wiedział jednak, że są to tylko puste obietnice. Nie potrafił uwolnić się od ponurych myśli nawet na krótką chwilę, nie mógł wsłuchać się w muzykę nocy. Jedyną rzeczą, którą byłoby mu teraz trudniej osiągnąć niż sen, był spokój. Niech diabli porwą pannę Winters i jej listy! Minęły już miesiące, odkąd po raz ostatni ze snu wyrwał go radosny śmiech dziecka. Dziś szydercze echo tego śmiechu nie dawało mu zasnąć, zmuszało do nocnych wędrówek po plaży. Przystanął, zapatrzył się w morze. Na jego skórze osiadały drobne kropelki wody. Minęło już siedem lat, odkąd on, Nicholas i David przybyli do Nowej Zelandii, by szukać tu szczęścia. Siedem lat, odkąd Trini wciągnął na brzeg jego łódkę i wyjął z jego ramion sztywniejące ciało Davida. Lecz gdy Justin zamknął oczy, czas ten rozmywał się niczym piasek pod jego stopami. Jeśli wygadany Nicky był ich językiem a Justin mózgiem, to David z pewnością był ich sercem. Po tygodniach bezowocnych poszukiwań złóż złota w zimnym cieniu Alp Nowozelandzkich tylko niesłabnący optymizm Davida podtrzymywał ich na duchu i dodawał sił do dalszej pracy. David miał dość nadziei dla nich wszystkich; David miał marzenia na przyszłość; David miał Claire. Claire. Kiedy Nicky smacznie już chrapał, Justin leżał w ciemnościach i słuchał chciwie opowieści Davida o jego maleńkiej córeczce. Gdy zasypiał, wydawało mu się, że zapach jej włosów i echo niewinnego śmiechu ogrzewa ich samotny obóz. Kiedyś nawet o niej śnił. Wychodziła z morza, wyciągając ku niemu swe maleńkie rączki, wołając tatę. We śnie to nie David, lecz właśnie on wziął ją na ręce i pocieszał. Głośny krzyk ptaka kiwi wyrwał go z rozmyślań. Justin wciągnął głośno powietrze, jakby spodziewał się, że z ciemności wychyną maoryscy wojownicy o wytatuowanych twarzach, domagający się głośno utu i ściskający w dłoniach śmiercionośne taiahas. Usłyszał jednak tylko trzepot skrzydeł, kiedy wystraszony ptak wzbił się w powietrze. Justin otworzył oczy. Stał teraz na innym wybrzeżu. Słona bryza Wyspy Północnej była łagodniejsza i cieplejsza niż wiatr przemierzający brzegi Wyspy Południowej. Palmy kołysały się w usypiającym rytmie, morze śpiewało, a nie ryczało groźnie. Wiódł tu spokojny żywot 18
pozbawiony niebezpieczeństw i intryg. Nadal jednak pamiętał zapach prochu i krwi, zmieszany z ciężkim, słodkim aromatem karmazynowych kwiatów pohutukawas. To Trini, wiedziony swą niewinną mądrością, powiedział mu, że wciąż nosi ze sobą ciało swego przyjaciela. Justin kopnął ze złością wodę i podjął przerwany spacer wzdłuż brzegu. Wiedział, że jeśli nie wróci dość szybko, Penfeld zacznie go szukać. Jego służący uważał, że Justin jest zbyt roztargniony i zaabsorbowany swoimi myślami, by trafić z powrotem do chaty, kiedy oddali się od niej na większą odległość. Odwrócił twarz do wiatru, poddając zmysły uwodzicielskiemu pięknu nocy. Gwiazdy rozpalały niebo złotą mozaiką. Włosy Justina tańczyły nad jego ramionami niczym ciemny płaszcz, kiedy szedł przed siebie, zanurzony w symfonii szumu fal. Jakaś chmurka przesłoniła na moment tarczę księżyca; Justin zauważył ciemny kształt na piasku. Wodorosty, pomyślał. Albo gałąź wyrzucona przez fale. Chmura przepłynęła dalej. Blask księżyca ponownie rozlał się po plaży, ukazując tajemniczy kształt w pełnej jego okazałości. Serce Justina zaczęło walić młotem; ruszył powoli naprzód, poruszając się niczym w transie. Na piasku leżała kobieta zwinięta w kłębek. Nie kobieta, lecz cudowna istota utkana z księżycowego światła i snów. Justin zamrugał powiekami, przekonany, że zaraz zniknie mu sprzed oczu. Lecz ona nadal tam leżała – tajemnicza, prowokująca i zupełnie naga. Przysunął się bliżej. Opierała policzek na złożonych dłoniach. Jej piersi unosiły się i opadały łagodnie przy każdym oddechu. Oszołomiony umysł Justina chłonął szczegóły ze zdumiewającą przytomnością – kilka piegów rozsypanych na grzbiecie zgrabnego noska, różane usta, aksamitne rzęsy, burza kasztanowych loków. Przygryzł mocno wargę, by przekonać się, że nie śni. Słońce pokryło opalenizną jej twarz i ramiona, reszta jej ciała była jednak kremowoperiowa. Ziarenka piasku błyszczały na skórze niczym cenne diamenty. Miał ochotę rozejrzeć się dokoła i poszukać ogromnej muszli, z której musiała się przed chwilą wyłonić. W końcu podniósł wzrok ku niebu. – Dla mnie? – wyszeptał z niedowierzaniem. Usiadł na piasku obok niej. Powinien ją obudzić, sprawdzić, czy nie jest ranna, okryć ją. Sam nie miał jednak na sobie niczego prócz starych spodni. Nawet przy najlepszych intencjach jedno z nich musiało pozostać nagie. A on wcale nie był jeszcze pewien, czyjego intencje są najlepsze. Oparł brodę na złożonych palcach, nie mogąc oderwać wzroku od małej nimfy. Nie wiedział, że coś może wywrzeć na nim aż tak silne wrażenie. Czuł się tak, jakby ktoś wymierzył mu potężny cios w brzuch, pozbawiając go zupełnie powietrza. Budzące się w nim pożądanie było uczuciem zupełnie niepodobnym do tego, czego doświadczał w towarzystwie jakiejś hojnej maoryskiej kobiety czy prostytutki z Auckland. Miał wrażenie, że mógłby tak siedzieć bez końca, bojąc się jej dotknąć i bojąc się jej nie dotknąć, porażony dziwnym zaklęciem, z którego mogła go wyrwać tylko jakaś trzecia 19
osoba. Bryza zachęcała go swym zmysłowym szeptem do czynu, fale ostrzegały biciem o brzeg. Mogli być jedynymi żywymi istotami na ziemi. Po raz pierwszy Justin zrozumiał pokusę, jakiej doznawał Zeus, zamieniając się w łabędzia i uwodząc Ledę. Trwał w pierwotnym zauroczeniu, sięgającym jeszcze czasów, kiedy mężczyzna nie musiał uwodzić kobiety gładkimi słówkami, by wśliznąć się pomiędzy jej uda. Justin ukrył twarz w dłoniach. Boże drogi, gdzież podziała się jego wstrzemięźliwość, dobre obyczaje. Może powinien wrócić jednak do Anglii, gdzie nie chciałby posiąść jakiejś dziewczyny tylko dlatego, że fale wyrzuciły ją nagą na jego plażę. Przeciągnął dłońmi po czole, zdecydowany podjąć jakieś działania. Musiał zabrać ją do chaty, przy czym zakładając, że nie będzie ciągnąć jej tam za włosy, to w końcu musi jej dotknąć. Podniósł się na klęczki. Jego cień przesunął się po niej, muskając wszystkie krągłości i zagłębienia, których tak bardzo chciały dotknąć jego ręce. Wziął głęboki, choć nieco drżący oddech, i wsunął rękę pod jej ramiona. Koralowe płatki ust dziewczyny rozchyliły się lekko we śnie. Justin zwilżył wargi czubkiem języka. Jeden pocałunek to chyba nie grzech? Nawet książę, który obudził Śpiącą Królewnę, pozwolił sobie na ten niewinny gest. Justin pochylił się niżej, bacząc przy tym, by nie dotknęła jej żadna z innych części jego ciała. Delikatnie dotknął jej ust. Były słone od morskiej wody. Justin zlizał tę sól. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni całował kobietę. Kręciło mu się w głowie. Ledwie kilka minut temu szedł samotnie po plaży. Teraz całował boginię. Błąd. Kiedy jej wargi rozchyliły się pod łagodnym, lecz stanowczym i wygłodniałym naciskiem jego ust, Justin zrozumiał, że całując ją, popełnił straszliwy błąd. Było już jednak za późno, by się wycofać. Mógł tylko wsunąć język pomiędzy jej rozchylone wargi, pieścić je z całą gorącą namiętnością, którą płonęło jego ciało. Jej smak był prawdziwie magiczny, nie mógłby oderwać się od niej, nawet gdyby oplotła go teraz nogami i wciągnęła do swego królestwa głęboko pod powierzchnią morza. Zanurzył twarz w jej wilgotnych lokach. Wyczuł delikatny aromat wanilii. Tylko jedno dotknięcie, obiecał sobie. Przesunie tylko palcami po jej alabastrowej skórze, ujmie w dłoń delikatną krągłość jej piersi... Sięgał już w dół, kiedy w jego uchu rozbrzmiał zmysłowy szept, tak bliski, że mógł być tylko jego myślą. – Omal nie zabiłam ostatniego mężczyzny, który wsadził mi język do ust. Justin podniósł powoli głowę. Znieruchomiał, wpatrzony w jej roziskrzone brązowe oczy. – Co się stało? Przecież go nie połknęłam, prawda? Jej zgrabny nosek zmarszczył się lekko, gdy się roześmiała. Justin pomyślał, że to najbardziej urocza rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Spoważniała nagle. Podniosła rękę. Justin nie mógł się ruszać, nie mógł oddychać. Ujęła kosmyk jego włosów, odgarnęła mu go z czoła. – Masz niezwykłe oczy – wyszeptała. Potem przysunęła się bliżej, oparła głowę na jego kolanach i ponownie zapadła w sen. 20
Czas się zatrzymał. Justin nie miał pojęcia, jak długo tam klęczał, wybierając drobiny piasku z jej splątanych włosów i znosząc cierpliwie torturę, jaką był ciepły dotyk jej ciała przenikający przez tkaninę spodni. Nie słyszał nawet, kiedy odnalazł go Penfeld, zdyszany i zasapany, jakby biegł aż z Anglii. – Ach, tu pan jest. Wyszedłem tylko na spacer... – Spojrzał na kolana Justina i zakrył dłonią oczy. – Boże drogi! – Co? – Justin podniósł na niego puste spojrzenie, pochłonięty całkowicie cudownym zjawiskiem, które spoczywało na jego kolanach. Penfeld zerknął nań spomiędzy swych grubych palców. – Jeśli przyszedłem w nieodpowiedniej chwili, sir... Justin zamrugał powiekami, jakby budząc się z głębokiego snu. Najpiękniejszego snu w życiu. Powoli, bardzo niechętnie wysunął palce spomiędzy jej kasztanowych loków. – Wręcz przeciwnie, nie mogłeś wybrać lepszej chwili. Daj mi swój surdut. Justin musiał podziwiać opanowanie służącego. Penfeld odwrócił się plecami i zdjął surdut, jakby widok jego pana klęczącego na plaży obok nagiej, nieprzytomnej kobiety nie był niczym niezwykłym. Zaczął starannie składać ubranie. Justin wyjął mu je z rąk. Wiedział, że jeśli go nie powstrzyma, Penfeld najpierw wypierze i wyprasuje płaszcz, a dopiero potem zdecyduje się go oddać. Służący potarł ramiona, drżąc w swej grubej lnianej koszuli, jakby to on był nagi. – Przepraszam, czy to syrena? – Widzisz jakieś łuski? Penfeld odważył się spojrzeć za siebie. Zobaczył piękną młodą kobietę, którą jego pan okrywał właśnie jego surdutem. Justin wstał, przygarnął ją do siebie niczym dziecko. Jej głowa, ciepła i wilgotna, opierała mu się o ramię. Patrzył na jej twarz – elfią delikatność nosa, zmysłowy wykrój ust. Penfeld odwrócił się wreszcie do niego. – Skąd ona się tu wzięła? Może to rozbitek z jakiegoś statku? Albo pasażerka na gapę? Justin spojrzał nań z uśmiechem. – Nie pasażerka na gapę, Penfeldzie, ale prezent. Prezent od morza. Penfeld nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni widział prawdziwy uśmiech na twarzy swego pana. Ten maszerował już po plaży, a jego krok, zazwyczaj ciężki i powolny, był teraz sprężysty i lekki, jakby niósł nie kobietę, lecz ducha utkanego z morskiej piany i blasku gwiazd. Kiedy tak przyglądał mu się z dala, Justin uczynił zdumiewającą rzecz. Pochylił głowę i złożył pocałunek na czubku nosa nieznanej kobiety. Penfeld otarł czoło, zastanawiając się, czy obaj nie zostali dotknięci księżycowym szaleństwem, o którym tyle mówili i którego tak się obawiali tubylcy. Emily wcisnęła mocniej twarz w cienki materac, starając się jak najdłużej pozostać w objęciach snu. Nie cierpiała się budzić. Nie cierpiała stukotu kropel bijących o okno, zamarzniętej wody w miednicy, perspektywy schodzenia po stromych schodach i uczenia 21
francuskiego bogatych bachorów, które nie odróżniały demitasses od derrieres i które dokuczały jej bezlitośnie, bo nosiła wciąż tę samą za ciasną suknię. Pojękując, szukała na oślep poduszki, którą mogłaby przykryć głowę i zasnąć. Może jeśli nie pokaże się na dole dość długo, Tansy przyniesie jej do pokoju kubek gorącej czarnej kawy, którą ukradła sprzed nosa kucharce. Jej ręka nie natrafiała jednak na żadną poduszkę. Powoli docierało do niej nowe doznanie, doznanie tak cudowne i tak rzadkie na jej ponurym strychu, że omal nie rozpłakała się z radości. Ciepło. Powoli otworzyła oczy. Na twarzy kładły jej się drżące plamy słonecznego blasku. Leżała, oszołomiona, sycąc się jego ciepłem, oddając jego uzdrawiającej mocy. Zamknęła oczy, oślepiona nagłym rozbłyskiem. Kiedy otworzyła je ponownie, ujrzała nad sobą zieloną twarz wykrzywioną w jakimś dzikim grymasie. Krzyknęła przeraźliwie i odsunęła się gwałtownie do tyłu, szukając po omacku jakiejś broni. Jej palce zacisnęły się na pierwszym twardym obiekcie, jaki znalazły. Kiedy uderzyła plecami o ścianę, z góry spadła chmura kurzu, przyprawiając ją o gwałtowny kaszel i kichanie. – Popatrz tylko, co narobiłeś. Przestraszyłeś biedną dziewczynę. Przypuszczam, że nigdy wcześniej nie widziała Maorysa. Emily otarła załzawione oczy. Teraz patrzyły na nią dwie twarze. Jedna wciąż była zielona, druga jednak okrągła i zdecydowanie angielska. Cmokała głośno i kręciła bujnymi bokobrodami niczym wielki przerośnięty chomik. Przerażająca zielona twarz przysunęła się bliżej. – Jak się pani miewa, panienko? Niezwykła piękność pani oblicza olśniewa mnie. Ogromnie się cieszę, że możemy tu panią pieścić. Okrągła twarz poczerwieniała. Emily otworzyła usta ze zdumienia. Dzikus mówił niskim, dźwięcznym głosem z idealnym brytyjskim akcentem, jakby wyszedł właśnie z korytarzy Cambridge okryty profesorskim płaszczem. Dopiero teraz Emily zrozumiała, że dziwny grymas na jego twarzy to uśmiech. Nie był też całkiem zielony; miał skórę o barwie miodu, a zielone były tylko wymyślne tatuaże pokrywające jego twarz. Z cienia dobiegł przytłumiony jęk. – Nie pieścić, Trini. Gościć. Spojrzała spod przymrużonych powiek w róg pokoju, słońce jednak nadal ją oślepiało. Widziała tylko jakiś niewyraźny kształt. Wytatuowany mężczyzna wyciągnął do niej rękę. Emily skuliła się i odtrąciła ją na bok. – Poradzę sobie bez waszych pieszczot, dziękuję bardzo. Nie pozwolę się zgwałcić jakiemuś miejscowemu Casanovie. Dzikus odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się głośnym śmiechem. – Czy ja powiedziałam coś zabawnego? – zwróciła się do chomika. Coraz bardziej bolała ją głowa i coraz bardziej pragnęła tej kawy, którą przynosiła jej czasem Tansy. 22
– Och, moja droga, obawiam się, że tak. Widzi pani, Maorysi nie gwałcą swych ofiar. – Pochylił się do przodu i wyszeptał: – Oni je jedzą. Emily czuła, że jej twarz przybiera ten sam kolor co oblicze roześmianego tubylca. Przywarła jeszcze mocniej do ściany. – Trzymaj się z dala ode mnie. Nie bez powodu wyrzucili mnie ze wszystkich szkół dla dziewcząt w Anglii. – Emily nie lubiła kłamać. Wolała raczej ubarwiać prawdę. Zaatakowała swoją prowizoryczną bronią. Maorys odsunął się zręcznie do tyłu. Mrużąc oczy w groźnej, jak mniemała, minie, oświadczyła: – Bardzo dobrze. Wiem, jak się tym posługiwać. – To się dobrze skrada – nadeszła cierpka odpowiedź z rogu chaty. – Jeśli Penfeld nie będzie podawał herbaty tak długo, że naczynia pokryje kurz, pani umiejętności bardzo nam się przydadzą. Emily spojrzała w dół i odkryła, że trzyma w dłoni miotełkę z piór. Jej policzki spłonęły rumieńcem. Mężczyzna wstał i wyszedł z cienia. Wkroczył w pas światła, zsuwając do tyłu sfatygowany kapelusz o szerokim rondzie. Ich spojrzenia spotkały się i Emily przypomniała sobie wszystko. Przypomniała sobie, jak płynęła tak długo, aż jej ręce i nogi stały się ciężkie niczym ołów, a głowa osuwała się pod wodę przy każdym ruchu. Jak wpełzła na plażę i opadła na ciepły piasek. Potem wspomnienia zacierały się nieco – pamiętała tylko czuły dotyk ust mężczyzny, jego długie rzęsy i oczy w kolorze blasku słońca odbijającego się w miodzie. Emily zapatrzyła się w te oczy. Ich głębie kryły w sobie smutek i nieco drwiny. Nie wiedziała, czy drwiły z niej czy też z niego samego. Przemogła się i spuściła wzrok, po czym natychmiast tego pożałowała. Zrobiło jej się słabo. Jego fizyczna obecność działała na nią z niezwykłą siłą. Nigdy jeszcze nie widziała takiego mężczyzny. Pokryta brązową opalenizną skóra szokowała ją i fascynowała jednocześnie. W Londynie mężczyźni okrywali się grubymi warstwami ubrań, od czubków wypolerowanych butów po nakrochmalone kołnierzyki. Szerokie baki zakrywały te nieliczne fragmenty skóry, które musiały pozostać odsłonięte. Lecz ten mężczyzna nie miał na sobie nic prócz podartych spodni, opinających wąskie biodra. Sploty mięśni na jego piersiach i łydkach lśniły w blasku słońca. Dla zdziwionych oczu Emily równie dobrze mógłby być nagi. Powróciło do niej kolejne niechciane wspomnienie – wilgotny piasek przyklejony do jej nagiej skóry. Oblała ją fala gorąca. Spojrzała na siebie, na o wiele za duży płaszcz okrywający jej ciało. Długie rękawy zwieszały się z łóżka, dotykając niemal zakurzonej podłogi. – Penfeld był tak uprzejmy i pożyczył pani swój surdut. Niski, lekko chrapliwy glos nieznajomego przyprawił ją o zimny dreszcz. Jego angielszczyzna miała w sobie pewną egzotyczną melodyjność. Słyszała już podobny akcent w Melbourne. Zakłopotana faktem, że z taką łatwością odczytał jej myśli, rzuciła mu chłodne spojrzenie. On odpowiedział jej szerokim, olśniewającym uśmiechem, błysnąwszy bielą zębów w 23
krótkiej, czarnej brodzie. Dobry Boże, ten łajdak ją całował! Na co jeszcze pozwolił sobie, kiedy leżała w jego uścisku? Emily rzuciła miotełkę, ukryła dłonie w połach surduta i objęła się mocniej, przejęta nagłą falą zimna. Penfeld-Chomik, odziany w koszulę z krótkimi rękawami i spodnie na szelkach, pochylił się i spojrzał z zatroskaniem w jej twarz. – Jest pani niepokojąco blada, panienko. Zechce pani napić się herbaty? – Poproszę raczej kawę. Czarną i bardzo mocną. Penfeld był tak zaskoczony i przerażony, jakby poprosiła go o porcję arszeniku. – Musi mu pani wybaczyć – powiedział nieznajomy mężczyzna. – Od lat czekał na okazję, by podać damie herbatę. – Więc będzie musiał poczekać jeszcze trochę – mruknęła. Nie wiedziała, czy lekki grymas na twarzy mężczyzny był uśmiechem czy też wyrazem dezaprobaty. Kiedy Penfeld odszedł do żelaznego piecyka, kręcąc głową ze smutkiem, tubylec przykucnął i uśmiechnął się do niej. Zdaniem Emily nadal wyglądał na głodnego. – Proszę przygotować też coś dla niego – poleciła. – Czy może woli krew? Nieznajomy splótł na piersiach muskularne ręce. – Tylko krew dziewic. Emily przywołała na usta swój najbardziej arogancki uśmiech, gotowa zaszokować tych półnagich dzikusów. – Więc nie mam się czego bać, prawda? Przez twarz mężczyzny przemknął jakiś ulotny grymas, zniknął jednak, nim mogła zrozumieć jego znaczenie. Zastanawiała się gorączkowo, co powinna teraz zrobić. Nie była w Londynie, lecz po drugiej stronie globu, w Nowej Zelandii. A jeśli ten półgłówek Barney się mylił? Jeśli Justin Connor mieszkał jednak na tym odludnym skrawku wybrzeża, będzie musiała jak najszybciej stąd uciec. Żaden ląd nie był dość duży, by pomieścić ich dwoje. W polu jej widzenia pojawiła się srebrna taca z porcelanową filiżanką, podtrzymywana przez dłoń odzianą w śnieżnobiałą rękawiczkę. Drugą rękę Penfeld chował za plecami. – Proszę mi wybaczyć, panienko. Zgubiłem drugą rękawiczkę w gejzerze. – Moje kondolencje. – Porwała filiżankę z parującym napojem. Nim jednak doniosła ją do ust, ta zniknęła w czeluści jej rękawa. Nieznajomy uklęknął przed nią i zręcznie podwinął niewygodne rękawy do wysokości jej nadgarstków. Emily patrzyła na czubek jego głowy. W jedwabistych, ciemnych włosach lśniły jaśniejsze pasemka siwizny. Odgarnęła z oczu własne potargane loki, onieśmielona nieco jego bliskością. – Dziękuję panu – powiedziała cicho. – Cała przyjemność po mojej stronie, panno...? – Scar... – Emily w ostatniej chwili ugryzła się w język. Wzięła potężny haust kawy, parząc się w gardło. – ...let – dokończyła. – Emily Scarlet. Jeśli Justin Connor przebywał gdzieś w pobliżu, nie mogła zdradzać swojego prawdziwego 24
nazwiska. Opiekun wcale jej nie chciał. Dał jej to jasno do zrozumienia, nie odbierając przez tyle lat ze szkoły. Gdyby stanęła na jego progu, domagając się swoich udziałów w kopalni złota, mógłby spotkać ją ten sam los co drugiego partnera jej ojca, Nicholasa Saleriego. Mogłaby zniknąć bez śladu. Na zawsze. Mężczyzna wstał z klęczek. – Cóż, witam panią, panno Emily Scarlet. Jestem... – Emily dostrzegła wahanie na jego twarzy, widziała też, jak wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Penfeldem. – ...zaszczycony, mogąc panią poznać. Czy zechciałaby pani powiedzieć nam, jak trafiła pani na nasz skromny brzeg? – Wypadłam z łodzi. – To przynajmniej w dużej mierze zgadzało się z prawdą. Miała nadzieję, że Bóg uśmiecha się do niej z góry. Sądząc po sceptycznym błysku w oczach mężczyzny, bardzo potrzebowała teraz Boskiego wsparcia. – Więc może wyślemy wiadomość do Auckland? Może uda nam się odnaleźć tę łódź i skontaktować z pani rodziną. Cudownie, pomyślała. Właśnie tego jej było trzeba. Kochani Dobbinsowie dostaliby jeszcze jedną szansę, by wbić w nią swe szpony. Potrząsnęła energicznie głową. Kawa chlusnęła na surdut Penfelda. Widząc to, lokaj jęknął cicho, jakby to on został boleśnie poparzony. – To nie będzie konieczne. Ja nie mam rodziny. Jestem sierotą. Emily była z siebie dumna. Już po raz drugi tego dnia powiedziała prawdę. A nie minęło jeszcze południe. Jej wyznanie wyraźnie poruszyło gospodarza. Wstał i zaczął przechadzać się po chacie, przeczesując palcami swe nieprzyzwoicie długie włosy. Emily popijała kawę i przyglądała mu się spod rzęs. Tansy na pewno chętnie zatopiłaby w nim swe małe perłowe ząbki. Na swój sposób był bardzo przystojny. Wysoki, barczysty, odrobinę za szczupły. Dokładnie taki mężczyzna, jakiego każda kobieta chętnie by dokarmiła... Emily schowała stopy pod surdutem, zastanawiając się, skąd przyszła jej do głowy ta ostatnia, zdradliwa myśl. Na piersiach nosił złoty łańcuch. Gdy się odwrócił, słońce rozbłysło na moment w kolczyku w jego lewym uchu. Piraci! – pomyślała Emily. Oni wszyscy muszą być piratami! To wyjaśniałoby, dlaczego nie chciał podać jej swego nazwiska. Jego twarz i nazwisko są zapewne dobrze znane wszystkim marynarzom i policjantom na południowym Pacyfiku. Być może zabierze ją na swój statek i odpłyną stąd, nim Justin Connor wpadnie na jej ślad. Wyobraźnia Emily pracowała pełną parą. Ba, ona sama bardzo chętnie zostałaby korsarzem! Razem z Tansy często bawiły się w Jean Laffite, dopóki panna Winters nie przyłapała ich w chwili, gdy toczyły pojedynek jej dwiema najlepszymi parasolkami, a Cecille du Pardieu, wrzeszcząc jak prosię, przygotowywała się do przejścia po wystawionej za burtę desce dla skazańców. Panna Winters przebaczyłaby im zapewne, gdyby nie ułożyły tej deski na dachu – dwanaście metrów nad ulicą. 25