Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Medeiros Teresa - Cisza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Medeiros Teresa - Cisza.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

TERESA MEDEIROS Cisza

Dla Irwyna Applebauma za niezachwianą wiarę w pisarki i nieustanne upodobanie dla literatury kobiecej. Dla pań: Meriweather, Silvey, Truitt, Warren, Brown, Sharon. Wadę Holder, panny Almy Ferguson, panów Fieldem, Johnsona, Jenta, pani Brendy Watson, pani Pat Mickel, pana Darrisa Snodgrassa, pana Teda Parrisha, panny Mary Hart Finley, pani Amandy White, pana Roberta Adkinsa, pani Lisy DiPasąuale, pani Becky Griffin, pana Davida Schuermera. pani Patricii Ramsden, Melissy Bregenzer i wszystkich nauczycieli, którzy potrafią zaszczepić swoim uczniom zamiłowanie do nauki i czytania, a zwłaszcza dla pana Erniego Davisa, który niegdyś dal mi troję zamiast dwójki, ponieważ, obiecałam, że nigdy więcej nie będę się zajmować trygonometrią, i który wypowiedział nieśmiertelne słowa: ,,Złe książki nie istnieją. Niektóre są tylko lepsze od innych". Dla Michaela. Bóg obdarował mnie w tym życiu wieloma błogosławieństwami, ale nigdy tak szczodrze jak w dniu, w którym mnie pokochałeś.

Prolog Anglia, 1347 r. Lady Willow z Bedlington czekała na tę chwilę przez całe życie. Mocno ściskała dłoń papy i przestępowała z jednej nóżki na drugą, tak przejęta, że nie była pewna, czy się nie zmoczy. Wreszcie, po sześciu latach marzeń i modlitw, miała dostać zupełnie własną, prawdziwą mamusię. Zerknęła ukradkiem na papę. Był przystojny jak sam król Edward; stał na dziedzińcu ich zamku, wysoki i smukły, ubrany w tunikę i spiętą pasem szkarłatną opończę. Opończa była wytarta, a pochwa miecza odrapana, ale przed chwilą, zanim rozległy się fanfary, obwieszczające przybycie panny młodej, Willow wdrapała się mu na kolana i starannie uczesała jego rudozłotą brodę. - Papo... - wyszeptała, gdy czekali, aż powóz z orszakiem rycerzy wtoczy się na wzgórze. - Tak, księżniczko? - spytał, pochylając się ku niej. - Będziesz kochał lady Blanche tak jak mamusię? - Żadnej kobiety nie pokocham tak, jak miłowałem twoją mamę. Ścisnęła jego dłoń, poruszona słodko-gorzkim wyrazem jego twarzy. Odpowiedział mrugnięciem, które miało być żartobliwe. - Ale król będzie zadowolony, jeśli pojmę za żonę szlachetną wdowę, lady Blanche. Jej małżonek zginął w tej samej bitwie, w której okaleczono mi rękę. Ona potrzebuje dobrze urodzonego męża, ja szczodrego posagu, który da jej król. - Machnął ręką. - Pomyśl, jak cudownie będzie znowu cieszyć się łaskami króla. Już nigdy nie będzie ci burczeć w brzuszku. Na naszych stołach co wieczór znajdzie się świeża dziczyzna. Nie będziemy musieli wyprzedawać skarbów twojej matki. Dochody z lasów Blanche wystarczą, by nasza szkatuła znów się wypełniła! Willow udała, że się cieszy, choć lasy ani szkatuła wcale jej nie obchodziły. Miała tylko nadzieję, że lady Blanche tęskni za córeczką tak samo. jak ona tęskniła za mamusią. Już nie będzie musiała się nudzić samiutka w zamku, jak wtedy, gdy papa wyjeżdżał na całe miesiące, by zalecać się do lady Blanche. Ta tęsknota za matką była jedyną tajemnicą, jaką miała przed ojcem. Właściwie była zadowolona, że jest ukochaną córeczką papy. Lubiła cerować jego zniszczone stroje. Lubiła go ganić, kiedy wychodził na śnieżycę bez opończy, a kiedy wracał, całowała go w zlodowaciałą brodę. Lubiła, kiedy nazywał ją księżniczką i burzył jej ciemne loki. Nie przeszkadzało jej skromne jadło, jeśli tylko mogła zasypiać w jego ramionach, gdy czytał jej przypowieści z ręcznie spisanej Biblii, niegdyś należącej do mamy. Tylko tej księgi papa nie zgodził się sprzedać. Ale dopiero gdy siadała przed kominkiem, a zamkowe psy układały się przy niej, przychodziło jej do głowy, że bardzo chciałaby mieć mamę, która głaskałaby ją po głowie i usypiała kołysanką. Znowu pociągnęła ojca za rękę. - Czy lady Blanche mnie pokocha? - Oczywiście, maleńka. Jak mogłaby nie pokochać mojej małej księżniczki? Ale tym razem nie spojrzał na nią. Ścisnął jej rączkę tak, że prawie zabolało. Zaniepokojona Willow wygładziła wolną ręką wełnianą spódniczkę. Sama uszyła sobie kaftanik z resztek materiału z sukni matki. Pracowała przy płomyku świeczki tak długo, aż oczy zaczynały ją piec, a pokłute palce krwawiły. Miała nadzieję, że nowa mamusia doceni

jej kunszt; wokół dekoltu wyhaftowała nawet różyczki. Choć wiatr wiejący z doliny pachniał już śniegiem, wolała dygotać z zimna, niż ukryć swoje dzieło pod wytartą peleryną. Uniosła dumnie głowę, na przekór wszystkiemu. Papa miał oczywiście rację. Czy można jej nie kochać? Ale gdy wspaniały biały powóz wtoczył się z turkotem na zwodzony most, a wraz z nim pojawił się zastęp zbrojnych rycerzy, panika ścisnęła jej serce. A jeśli lady Blanche nie zachwyci się jej sukienką? Jeśli nie zachwyci się nią? Powóz zatrzymał się na dziedzińcu. Willow stała z otwartą buzią, chłonąc w zdumieniu widok wspaniałych zasłon z haftowanego adamaszku oraz złoconych kół. Sześć śnieżnobiałych rumaków stukało kopytami i potrząsało grzywami splecionymi w warkoczyki. Dzwoneczki przy uprzęży dźwięczały ostro i tryumfalnie. Papa pochylił się ku niej. - Lady Blanche ma dla ciebie cudowną niespodziankę. Drzwi powozu otworzyły się ze skrzypnięciem. Willow wstrzymała oddech; z zachwytem patrzyła na wdzięczny ruch odsłoniętej kostki, mignięcie rękawa, obszytego sobolami, blask jasnych jak lód włosów, zebranych w siateczkę ze srebrnych nici. Lady Blanche wyłoniła się z jedwabnego kokonu. Serce Willow zabiło mocniej. Nowa mamusia była jeszcze piękniejsza, niż się spodziewała. W głowie aż jej się zakręciło na samą myśl o tym, co będą robić razem: śpiewać i recytować wiersze dla papy w długie zimowe wieczory, prząść na kołowrotku, który od śmierci mamy stał porzucony na strychu, zbierać do fartuszka pierwiosnki i kaczeńce, gdy łąki powloką się pierwszą zieloną mgiełką wiosennej roślinności. A gdy piękna pani skłoniła głowę i powitała papę królewskim uśmiechem, Willow omal nie zemdlała z uniesienia, nie mogąc się już doczekać, kiedy przytuli się do tej słodko pachnącej piersi. Nieświadomie zrobiła krok naprzód, ale znieruchomiała, gdyż w powozie wszczęło się jakieś zamieszanie. Myślała, że to piesek - taki kudłaty, z płaskim pyszczkiem, ulubione zwierzątko szlachetnych dam - ale postać wyprostowała się, odgarnęła z oczu grzywę jasnych włosów i spojrzała na nią wyzywająco. Dziecko. Willow pobladła. A więc lady Blanche jej nie potrzebuje. Już ma córeczkę. Szeroko otwartymi oczami przyglądała się, jak z powozu gramoli się druga pulchna postać - tym razem chłopiec, z rumianymi policzkami i nogami jak serdelki. A potem jeszcze jedno dziecko, i następne! Usiłowała je policzyć. Trzy. Cztery. Pięć. Wszystkie jasnowłose i energiczne, jak lady Blanche, ale pozbawione jej uroku. Skakały wokół matki jak stadko białych wilczków, piszcząc, jęcząc i potykając się o jej tren. - Mamo, pić! - Do łóziećka! - Siusiu! - Musieliśmy przyjechać do tej strasznej ruiny? Chcę do domu! W zamieszaniu rozległ się krzyk, który zmroził serce Willow. - Papa Rufus! Najstarszy chłopiec puścił suknię matki i popędził ku jej ojcu. Pozostałe dzieci ruszyły za nim jak atakująca horda. Willow mocniej chwyciła papę za rękę, ale dzieci odepchnęły ją bezceremonialnie i otoczyły jej ojca, skacząc i wrzeszcząc. - Papa Lufus! Papa Lufus! Jej ojciec musiał wziąć na ręce troje maluchów. Najstarszy chłopiec i dziewczynka, która była chyba rówieśnicą Willow, chwycili go za szyję; pozostali przywarli do jego rąk i nóg.

Lady Blanche zbliżyła się z pobłażliwym uśmiechem. Trzymała w objęciach futrzane zawiniątko. - Stęskniły się za tobą. Bardzo przypadłeś im do serca, gdy bawiłeś w mym zamku. Mnie także. Miała słodki, jedwabisty głos, na dźwięk którego serce Willow ścisnęło się tęsknie. Wspięła się na palce i zerknęła na zawiniątko w ramionach swej macochy. Może to ta wspaniała niespodzianka? Papa mocniej chwycił dzieci, by nie upuścić ich niechcący, i pocałował Blanche w policzek. - Ufam, pani. że podróż była przyjemna. - Nie aż tak, jak nadzieja na to, co mnie czeka u celu. Willow czekała, aż nowa mamusia ją zauważy, ale ona jakby nie dostrzegała nic oprócz, papy. Wreszcie to on zwrócił na nią zbolałe spojrzenie. - Willow, powiedziałem ci, że twoja nowa mama ma dla ciebie niespodziankę. Już nigdy nie będziesz musiała wymyślać sobie przyjaciół. Teraz masz prawdziwe rodzeństwo, z którym możesz się bawić. Dzieci znieruchomiały i zamilkły; w nagle zapadłe] ciszy słychać było tylko żarłoczne cmoktanie dziecka ssącego kciuk. Pięć par lodowatych oczu spojrzało na nią. Dzieci lady Blanche nie nosiły kaftaników. Były ubrane w miniaturowe wersje strojów dorosłych, kremowe, ze szlakiem ze złotego brokatu. Najstarszy chłopiec miał nawet przy pasie mały mieczyk w pochwie wysadzanej rubinami i szmaragdami. Jedwabiste jasne włosy przybyłych były zupełnie proste, bez śladu tych kłopotliwych kędziorków, które dręczyły Willow. Serce jej się ścisnęło, gdy zdała sobie sprawę, jak wygląda w ich oczach: brzydkie dziecko w starych szmatach. Nawet haft wydał jej się bardziej podobny do pokrzyw niż do róż. Najstarsza dziewczynka oparła głowę na piersi jej papy i zatrzepotała jasnozłotymi rzęsami. - Jeszcze nigdy nie widziałam takich czarnych włosów! Mamo, czy ona pobrudziła się sadzą? Jej brat parsknął pogardliwie. - A może końskim łajnem? To dlatego ma taką ciemną skórę. Papa spojrzał na niego surowo. - Słuchaj, chłopcze, nie pozwalaj sobie... - Stefanie, nie żartuj z przyrodniej siostrzyczki - wpadła mu w słowo Blanche. - To biedne dziecko nie jest winne, że tak wygląda. - Willow? To chyba nie jest chrześcijańskie imię - powiedziała dziewczynka, nadal przyglądając się jej podejrzliwie. - To poganka? Zanim Willow zdołała wyjaśnić, że naprawdę nazywa się Wilhelmina, lady Blanche roześmiała się cicho i gardłowo. - Nie. Reanno, to nie poganka. Jej matka była Francuzką. Jej uśmiech się nie zmienił, ale lekko zmrużone oczy dodały mu złośliwości. Willow poczuła, że w środku robi się jej bardzo zimno. - Francuzi zabili naszego papę - powoli wycedził Stefan i położył dłoń na gardzie małego mieczyka. Willow przytuliła się do nogi ojca i znów spróbowała wziąć go za rękę. - Nie teraz - warknął, boleśnie skrzywiony, gdyż jedno z dzieci chwyciło go zębami za ucho, a okaleczone ramię zaczęło słabnąć pod ciężarem Stefana. - Mam tylko dwie ręce. Willow cofnęła się gwałtownie, zaczerwieniona ze wstydu. Ojciec nigdy dotąd nie karcił jej tak ostrym tonem.

- Nie dąsaj się, kochanie, bo zrobisz się bardzo brzydka - szepnęła macocha. - Masz, zajmij się czymś. Wcisnęła jej w ręce futrzane zawiniątko. Willow nawet na nie nie spojrzała. Nie spuszczała oczu z Blanche, która wzięła papę pod rękę i pociągnęła go za sobą w stronę zamku. Dzieci pobiegły za nimi. Reanna odwróciła się, oparta o ramię papy, i pokazała Willow język. Papa rzucił jej jedno przelotne, bezradne spojrzenie. Potem wszyscy zniknęli w mrocznym wnętrzu zamku. Willow stała jak wrośnięta w ziemię i mogłaby tak stać jeszcze długo, gdyby nagle nie zdała sobie sprawy z dziwnego ciepła, rozprzestrzeniającego się na jej sukience. Węzełek się poruszył. Willow ujrzała ze zgrozą, że spomiędzy futer wyłania się różowa głowa i purpurowy pyszczek gremlina, skrzywiony w płaczliwym grymasie. Bezzębne usta otwarły się szeroko i wydały rozdzierający wrzask. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że trzyma kolejne dziecko swojej macochy. I dopiero teraz usłyszała złośliwe chichoty rycerzy Blanche. Dopiero teraz zrozumiała też, co to za ciepło czuje na sukience, którą szyła z takim poświęceniem. Opanowała chęć, by ryknąć równie głośno jak niemowlak, uniosła głowę i przeszyła rechoczących mężczyzn wyniosłym spojrzeniem. - Na co się gapicie? Nie widzieliście obsiusianej damy? Rycerze zamilkli. Willow uniosła rąbek przemoczonej sukni i ruszyła w stronę zamku, starając się nie chwiać pod ciężarem swego wrzeszczącego brzemienia.

Oto synowie są darem Pana, a owoc łona nagrodą. Jak strzały w ręku wojownika. tak synowie za młodu zrodzeni. Szczęśliwy mąż, który napełnił nimi swój kołczan Psalm 127 Biblia Święta 1 Anglia, 1360 r. Sir Bannor Śmiały pędził ciemnymi kamiennymi korytarzami zamku z czołem opływającym potem i sercem bijącym jak bęben wzywający do boju. Wypadł zza rogu i skrył się w niszy okna. Stłumił na chwilę ochrypły oddech, by sprawdzić, czy słyszy odgłosy pogoni. Przez jedną błogosławioną chwilę w zamku panowała cisza. Potem rozległ się tupot stóp i dzikie krzyki. Sięgnął drżącą dłonią do pasa, lecz przypomniał sobie, że to na nic. Był bezbronny. Gdyby żołnierze, którzy od czternastu lat walczyli wraz z nim przeciwko Francuzom, ujrzeli ten dreszcz przerażenia, wstrząsający jego potężnym ciałem, z pewnością nie uwierzyliby własnym oczom. Przecież widzieli go, gdy wspinał się po murze zamku, unikając strug wrzącego oleju, który lał się na nich jak ogień piekielny. Widzieli, jak wskakuje na rumaka i pędzi wśród gradu strzał, by podnieść rannego i przywieźć go w bezpieczne miejsce. Widzieli, jak nie mrugnąwszy okiem, wyrwał sobie z nogi francuski miecz, po czym zabił nim człowieka, który go zranił. Król Edward radował się na wieść, że wrogowie rzucali broń i poddawali się na samo wspomnienie Bannora Śmiałego. Ale jeszcze nigdy nie spotkał wroga tak potężnego, całkowicie wyzutego z litości i chrześcijańskich uczuć. Kiedy pogoń minęła jego kryjówkę, przywarł do ściany, bezgłośnie odmawiając modlitwę do Boga, który zawsze brał go pod swoją obronę. Ale od czasu podpisania pokoju z Francuzami nawet Bóg go opuścił. Tryumfalny wrzask, który rozległ się w chwilę potem, mógł wydrzeć się z gardła samego Lucyfera. Znaleźli go! Zbyt przerażony, by myśleć o konsekwencjach, rzucił się w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przybył. Diabły następowały mu na pięty; były tak blisko, że czuł ich oddech na plecach. Wbiegł po schodach prowadzących do północnej wieży; modlił się, by dotrzeć na miejsce, zanim go dopadną i rozedrą na strzępy jak zgraja głodnych kundli. Widział przed sobą drewniane drzwi. Rzucił się do zasuwy, pociągnął - oby tylko nie wymknęła się mu ze spoconych dłoni! Coś chwyciło go za kostkę. Przez jedną mrożącą krew w żyłach chwilę przeraził się, że wszystko stracone. Potem drzwi się otworzyły. Runął przez próg, wydarł się drapieżnym dłoniom, zatrzasnął drzwi. Dopiero gdy zasuwa znalazła się na miejscu, odważył się oprzeć o drzwi i nabrał głęboki haust powietrza. Ryki wściekłości wybuchły głośniej, po czym raptem zamilkły. Zapanowała złowieszcza cisza. - Błagam, Boże - wymamrotał. - Tylko nie to! Wszystko, tylko nie to. Niegdyś przecierpiał cztery miesiące w lochach Calais, przykuty do kamiennej ściany, mając za całe towarzystwo wszy i szczury. Przełykał każdy kęs spleśniałego pożywienia, które mu rzucano, i prosił o dokładkę. Kiedy położono go na łożu tortur, zadziwił swych prześladowców, ucinając sobie drzemkę. Gdy przypalali go żelazem, zdławił bolesne wycie i

roześmiał się im w twarz. Ale nawet najbardziej okrutny wróg nie znalazł tortury tak diabolicznej, mogącej złamać wolę każdego człowieka... - Papo! Bannor jęknął. I znowu ten słodki, sepleniący głosik aniołka. - Papo! Nie pobawis się z nami? Zaklął pod nosem. Ten chytrus Desmond wysłał swoją sześcioletnią siostrę, by wynegocjowała rozejm. Mała Mary Margaret była najpiękniejszym i najsłodszym z jego dzieci. A może Margaret Mary? Usiłował sobie przypomnieć, jak wygląda jego córka, ale przed oczami stanęła mu tylko mglista wizja niebieskich oczu i złocistych kędziorków. Ojciec Humphries, zamkowy duchowny, twierdził, że jest podobna do matki. Bannor zdał sobie sprawę ze wstydem, że za czasów drugiego małżeństwa tak często pozostawał poza zamkiem, że nie pamiętał także twarzy żony. - Idź sobie, malutka - szepnął. - Tatuś nie chce się już bawić. - Ze wstrętem usłyszał we własnym głosie błagalną nutę, ale nie potrafił się jej pozbyć. - Bądź tylko nasym konikiem! Juz nigdy cię nie zwiążemy! - I nie nasypiemy ci pieprzu do hełmu - dodał drugi głos, w którym brzmiały już nutki nadziei. - I nie podpalimy ci wąsów - włączył się trzeci. Bannor dotknął nędznych resztek swojego zarostu. Głosy zza drzwi narastały, zwieńczone błagalnym „Plosę, tatusiu!" Mary Margaret. Uzbroił się w odwagę i zagrzmiał: - Zmykać mi stąd! Tatuś ma ważne sprawy na głowie! - Ważniejsze od nas, to pewne. Pewnie chce siąść na nocniku. Bannor zacisnął usta; to ostatnie zdanie padło z ust jego najstarszego syna i dziedzica. Trzynastoletni Desmond miał niewyparzoną gębę. Bannor miał wielką ochotę dobrze mu natrzeć tych brudnych uszu... ale w tym celu musiałby otworzyć drzwi. - Wiem! - zawołał Desmond, nagle rozpogodzony. - Nalejemy oleju do płonącego puddingu! Zbolałe jęki w ułamku sekundy zmieniły się w radosny wrzask; Desmond i jego lojalni giermkowie pogalopowali w dół jak horda przybyła z piekła. Gdy ich kroki ucichły, Bannor oparł się bezwładnie o drzwi, do głębi upokorzony sytuacją, w jakiej się znalazł. On, lord Bannor Śmiały, pan na Elsynorze, duma Anglii i postrach Francji, był więźniem we własnym zamku, opanowanym przez bandę dzieciaków. Jego dzieciaków. Pokręcił głową; ruch rozpylił w powietrzu chmurę pieprzu z jego włosów. Kiedy przestał kichać, wyprostował się i położył dłoń na gardzie miecza. Wyraz jego twarzy wystarczyłby, by ściąć krew przeciwnika lodem. Nie przywykł poddawać się bez walki. Musiał udowodnić swoim niesfornym dzieciom, że nie wolno z nim zaczynać. Umocniony w tym postanowieniu pomaszerował do okna, uchylił drewnianą okiennicę i ryknął na swego rządcę. Zasapany sir Hollis dotarł na górę, ponaglany grzmiącymi nawoływaniami swego pana. Z zaskoczeniem przekonał się, że drzwi są zaryglowane na głucho. Zaniepokojony martwą ciszą w komnacie, pochylił się i zawołał: - Panie, jesteś tam?! - Przyszedłeś sam? - odezwał się ochrypły szept. Sir Hollis na wszelki wypadek obejrzał się przez ramię. - Tak.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Ze szpary wystrzeliło muskularne ramię, chwyciło go i wciągnęło do środka. Po chwili zasuwa znów znalazła się na miejscu. Hollis nie zdążył ochłonąć, gdy jego spojrzenie padło na pana zamku. Bannor stał spięty jak do skoku, zdyszany, z zaciśniętymi pięściami. Ciemne włosy wisiały mu wokół twarzy w dzikim nieładzie, oczy były zaczerwienione i rzucały mordercze błyski. Ale najdziwniej wyglądała jego piękna czarna broda. A raczej to, co z niej zostało. Hollis przysunął się i pociągnął nosem. Nie, nie zdawało mu się. Jego pan cuchnął spalenizną. - Dobry Boże! Panie, kto cię zaatakował? - Hollis rozejrzał się gwałtownie. - Czy w zamku jest wróg? - Jest - warknął Bannor. - Dziesięciu. Wszyscy uzbrojeni tylko w diabelski koncept i jęk, zdolny wzruszyć kamień. - Co? - Na twarzy Hollisa powoli pojawiło się zrozumienie. - A, dzieci. - Dzieci?! - parsknął Bannor. - To zbyt piękne słowo dla tego czarciego pomiotu. Gdybym sam nie policzył Desmondowi palców u rąk i nóg, przysiągłbym, że ma kopyta i ogon! Rządca rozważnie powściągnął uśmiech. - Tak, są nieco... rozbrykane. To chyba naturalny animusz młodych. - Animusz? Złośliwość! - Bannor opadł na krzesło i zmiótł ze stołu parę pergaminów oraz chmurę kurzu. - Niech piekło pochłonie ten przeklęty pokój! Chciałbym, by wojna z Francją trwała sto lat! Hollis westchnął tęsknie. On życzył sobie tego samego. Gdyby król Edward nie podpisał traktatu w Bretigny, obaj siedzieliby w tej chwili w namiocie na jakimś odległym polu bitwy i świętowaliby zwycięstwo. Po latach wspólnej wojaczki, gdy walczyli jak równi sobie towarzysze broni, los rzucił ich w niezręczną rolę pana i jego wasala. Hollis czuł się równie kiepskim rządcą wielkiego zamczyska w Elsynorze, jak kiepskim tatusiem był jego pan dla swoich dzieci z piekła rodem. Hollis zdmuchnął kurz z kielicha i nalał Bannorowi mocnego piwa z glinianej flaszy, by nieco złagodzić jego wściekłość. Na wypadek, gdyby to nie poskutkowało, nalał także sobie. - Byłeś niewiele starszy od Desmonda, gdyś zaczął tułaczkę po polach bitwy. Być może dzieciom trzeba tylko silnej ręki. - Nie rozumiesz. - Bannor oparł się o stół i zniżył głos do ochrypłego szeptu, jakby wyznawał jakiś straszliwy grzech. - One się mnie nie boją. Hollis musiał przełknąć solidny łyk piwa, by pogodzić się z tą wstrząsającą rewelacją. Od ponad trzynastu lat walczył u boku Bannora i jeszcze nie spotkał człowieka, który nie zbladłby z przerażenia na widok jego pana. Nie dalej jak dziś rano pewien paź uciekł we łzach z komnaty, gdy Bannor wyszczerzył do niego zęby i życzył mu miłego dnia. - No... nie możesz siedzieć w tej wieży do końca życia - powiedział z namysłem. - Musisz nauczyć je moresu. - Proszę bardzo, tylko jak? Mam je zamknąć w lochu? Poobcinać im główki? - Bannor poderwał się z miejsca i wielkimi krokami podszedł do okna, rozlewając po drodze piwo. Hollis podążył za nim, zaintrygowany radosnym wrzaskiem z zewnątrz. W dole, na podwórcu, panował chaos. Mała Mary Margaret, śliczny aniołek, z przejęciem wtłaczała olej do puddingu, jej dwie starsze siostry zaś zabawiały się ćwiartowaniem swoich lalek. Desmond wraz z trzema braćmi pochwycił młodego pazia i trzymał go nad studnią, wiszącego głową w dół. - Desmond! - krzyknął wychylony z okna Bannor. - Natychmiast puść tego chłopca! Niefortunny dobór słów dotarł do niego równocześnie z pluskiem i głuchym krzykiem. Jeden z rycerzy pospieszył na ratunek wrzeszczącemu paziowi. Tymczasem Desmond skłonił się ojcu i krzyknął:

- Zawsze do usług! Bannor zgrzytnął zębami. - To klątwa Elsynoru. Mój ojciec, łajdak bez serca spłodził siedemnaścioro dzieci z prawego łoża i trzydzieścioro sześcioro bastardów, w tym dwoje na łożu śmierci. Można by pomyśleć, że nasza rodzina wzięła sobie na motto nie „Podbijaj lub giń", lecz „Kochajcie się i rozmnażajcie". Jednym z tych bastardów był zaś sam Bannor. Gdyby nie zasłużył się królowi, walcząc dla niego mężnie i lojalnie, nadal byłby biedakiem bez grosza i nie mógłby nawet marzyć o zamieszkaniu w jednym z najwspanialszych zamków swego ojca. Zamku, który wydarł najstarszemu prawowitemu dziedzicowi z gorącym błogosławieństwem króla. Na wieść, iż Bannor Śmiały, najodważniejszy i najbardziej zaufany młody rycerz ze świty króla Edwarda, zbiera wojsko i przygotowuje się do szturmu na Elsynor, jego brat uciekł wraz z resztą przyrodniego rodzeństwa do zamku ojca na południu. Bannor spojrzał z rozpaczą na Hollisa. - Bóg mnie chyba karze za rozwiązłość. To mój jedyny grzech. Nigdy nie miałem upodobania do napitków, nieopanowania w gniewie czy wzywania imienia bożego nadaremno. - Nie możesz brać na siebie wyłącznej winy za narodziny twych dzieci. Obie twe żony cię uwielbiały. Nawet gdyś je chciał uwolnić od swych amorów, co noc zakradały się do twego łoża i nalegały, byś wypełnił małżeński obowiązek. Hollis rzucił swemu panu spojrzenie zarazem współczujące i nieco zazdrosne. Bannor pokręcił głową z westchnieniem. - Czemuż się nie urodziłem brzydki jak ty? Hollis, który uważał się za nieprzeciętnie przystojnego - z zadzierżystym wąsem i gęstwiną kasztanowych włosów - rzucił przyjacielowi obrażone spojrzenie. Dopiero wtedy dostrzegł łobuzerskie iskierki w jego oczach. - Skoroś taki piękny, mój panie, tylko patrzeć, a sypną ci się nowe pociechy. Ledwie ci stuknął trzydziesty drugi rok życia. Słyszałem, że niektórzy płodzili dzieci jeszcze jako siedemdziesięciolatkowie! Bannor wzdrygnął się mimowolnie. - Niech Bóg broni. Prędzej sam się wytrzebię. Ktoś zapukał do drzwi. Przez twarz Bannora przemknął wyraz paniki. - Dowiedz się, kto to, zanim otworzysz. Desmond jest przebieglejszy od Czarnego Księcia. - W ten sposób nazywano syna króla Edwarda, który podstępem pojmał w Poitiers francuskiego króla. - Może to pułapka? Hollis spełnił jego życzenie. - To Fiona. Bannor skinął głową, zezwalając na otwarcie drzwi. Na progu stanęła stara irlandzka niańka z zawiniątkiem w objęciach. Bannor wychylił resztę piwa, oparł głowę na ręce i wymamrotał pod nosem: - Boże wszechmogący, znowu? - Niestety - odparła Fiona, wkraczając do komnaty. - To już drugie w tym tygodniu. Znalazłam ją w koszyku za stróżówką. - Jest list? - Nie. Tylko kocyk. Bannor pozostał na swoim miejscu, ale Hollis nie mógł się oprzeć ciekawości; odchylił wytarty do osnowy materiał i spojrzał z zaciekawieniem. Dziecko miało twarzyczkę równie pomarszczoną jak stara piastunka. - Przecież to dziecko ma ledwie parę tygodni. Czy nie byłeś w Gaskonii z Edwardem, gdy...

Bannor wpadł mu w słowo, jakby go nie słyszał. - Poślij do wioski po mamkę. I powiedz księdzu, by ochrzcił dziewczynkę i dał jej imię. Biedactwu należy się choć tyle. - Wycelował palec w rozpromienioną piastunkę. - Ale nie Margaret. Ani Mary. Mamy już trzy Margaret, jedną Mary i jedną Mary Margaret. Wystarczy, żeby się pogubić. - Tak, mój panie. - Fiona dygnęła niezgrabnie i ruszyła do wyjścia. Dziecko przebudziło się i zaczęło wierzgać. Piastunka zakołysała je w objęciach, szepcząc do niego celtyckie słowa. Dziecko uspokoiło się, jakby padł na nie jakiś słodki czar. Bannor przyglądał się temu z bardzo dziwną miną. - Może moim dzieciom nie trzeba silnej męskiej ręki - odezwał się w zamyśleniu - lecz łagodnej kobiecej pieszczoty. - Fiona jest kobietą - przypomniał mu Hollis. - Tak, lecz już posuniętą w latach. - Przez twarz pana zamku przemknął tęskny cień. - I nie ma to jak czuła dłoń matki. Ale gdy odwrócił się do Hollisa i przeszył go palącym spojrzeniem, wszelki ślad tęsknoty zniknął, jakby go nigdy nie było. Jego surowe rysy przybrały ten bezlitosny wyraz, który zawsze miewał przy planowaniu ataku... lub zasadzki. Hollis cofnął się instynktownie o krok, nie wiedząc, czy to nie on jest jej obiektem. Jego obawy okazały się uzasadnione, gdyż Bannor ruszył ku niemu z drapieżnym uśmiechem. - Ha, coś mi mówi, że mam przed sobą właściwego człowieka, który znajdzie matkę dla moich dzieci. - Ja? - Hollis cofnął się, wpadł na stół i omal nie strącił flaszy. – A..a...ale, panie, czy rozsądek nie nakazuje, byś to ty wybrał sobie małżonkę? Bannor lekceważąco machnął ręką. - W sprawach kobiet nie wiem, co to rozsądek. Gdybym polegał na sobie, znalazłbym kolejną słodko pachnącą ślicznotkę, jak Mary lub Margaret. Zanimbym zdołał oprzytomnieć, już bym miał nowy miot szczeniaków, które by mi weszły na głowę. Energicznie podszedł do stołu i dopóty grzebał pomiędzy zwojami pergaminu, dopóki nie znalazł czystego. Zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął coś gorączkowo gryzmolić. - Ponoć król jest w Windsorze, dogląda odbudowy zamku. Jeśli przychylnie przyjmie mą prośbę, uczynię cię moim przedstawicielem i dziewosłębem. Wybierz mi narzeczoną, dogadaj się z jej rodziną i stań z nią przed ołtarzem. Panika Hollisa sięgnęła szczytu. - Mam poślubić twą żonę? Bannor rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie. - Skąd! Bądź moim przedstawicielem przed obliczem Boga. - Zapieczętował pismo woskiem i wstał. - Gdy wrócisz do Elsynoru z moją wybranką, będzie już po wszystkim. Stanę się mężem tej kobiety w oczach Boga i króla. - Klepnął przyjaciela po ramieniu; Hollis z trudem utrzymał równowagę. - Składam moją przyszłość w twe ręce. Znajdź mi jakąś dobrą, poczciwą istotę, która nie skusi mych żądz. Hollis zatknął pergamin za pas i westchnął z rezygnacją. Wiedział lepiej od innych, że kiedy Bannor coś postanowi, nie można z nim dyskutować. - Słyniesz w całej Anglii jako ulubieniec króla Edwarda. Nie będzie trudno znaleźć ci narzeczoną. Bannor uniósł ciemną brew. - Może będzie trudniej, niż się spodziewasz. To przeze mnie zginęły moje poprzednie żony. - Nie z twojej winy!

Bannor podszedł do okna z rękami założonymi na plecach i wyjrzał na dziedziniec. Słyszał dziecięcy śmiech - niewinny i słodki. Jego rysy złagodniały; spod opryskliwości wyłonił się smutek. - Znajdź mi ją, Hollis. Znajdź mi kobietę, która pokocha moje dzieci jak własne. Hollis spojrzał na zatroskanego przyjaciela, najlepszego, jakiego kiedykolwiek miał, i serce wezbrało mu oddaniem. - Znajdę, mój panie. - Przyklęknął na jedno kolano, położył dłoń na rękojeści miecza. - Przysięgam na własne życie.

2 Bannor go zabije. Hollis wlókł się przez omszały las, prowadząc zmęczonego wierzchowca i ponuro przewidując najokropniejsze sposoby, w jakie przyjaciel może pozbawić go życia. Zwykły cios mieczem byłby zbyt miłosierny. Zasługiwał na to, by powoli go zanurzyć w kadzi wrzącego oleju, rzucić na pożarcie szczurom w lochach, posłać na nocne spotkanie z katem... Być może w ostatnich słowach powinien poprosić, by Bannor przybił jego głowę nad zwodzonym mostem jako ostrzeżenie dla innych rycerzy, jeśli okażą się na tyle głupi, by się podjąć równie niemożliwej misji. - Panie - odezwał się któryś z żołnierzy. - Ten dąb minęliśmy już cztery razy. - Może zgubiłeś drogę? - dodał drugi. - Zgubiłem - wymamrotał pogrążony w zamyśleniu Hollis. - Zgubiłem siebie. Samo poruszanie nogami wydawało mu się wyczerpującym wysiłkiem. Wraz ze swymi ludźmi przeczesywał angielskie ziemie już od dwóch miesięcy. Odwiedził wszystkie szlacheckie dwory od Windsoru po Walię, ale jeszcze nie znalazł odpowiedniej wybranki dla swego pana. Mimo czarnych proroctw Bannora, wszyscy ojcowie byli gotowi wepchnąć swe córki w ramiona pana na Elsynorze. Ale kiedy najstarsza z ich pociech była zbyt słodka i piękna, najmłodsza okazywała się zbyt ponura i brzydka. Jedne wyznawały, że nie lubią dzieci, podczas gdy inne klepały się po brzuchu i obiecywały, że dadzą jego panu wielu krzepkich synów. Na jakiś czas na duchu podniósł go widok córki lorda, dziewczyny o bujnej kibici i wąsie gęstszym od jego zarostu, lecz radość minęła, gdy panna złapała go za kolano pod stołem, zatrzepotała rzęsami i powiedziała, że taki przystojny zdrowy mężczyzna sam powinien znaleźć sobie żonę. Przerażony wizją Bannora zmiażdżonego w uścisku jej potężnych ud, uciekł z zamku pod osłoną nocy. Westchnął, zgnębiony. Pod stopami szeleścił im gruby dywan zeschłych liści. Wkrótce pokryje go pierwszy śnieg. Nie miał wyboru; musiał wrócić do Elsynoru i przyznać się Bannorowi do porażki. Być może bez głowy będzie mu do twarzy. Zatrzymał się i spojrzał w mrok; dopiero teraz zdał sobie sprawę, co żołnierze usiłowali mu powiedzieć. Zabłądzili. w dodatku już jakiś czas temu. Stare drzewa wznosiły się nad nimi, ponure i dostojne. Złoto szkarłatne korony rozpraszały słoneczny blask. Tuż przed sobą dostrzegł lukę w zaroślach. Pewnie nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby z daleka nie dobiegło go echo cienkiego chichotu. Żołnierze cofnęli się nieco i wymienili niepewne spojrzenia. - Może byście, panie, dobyli miecza - odezwał się jeden z nich. - To może być drzewny duszek. - Albo elf - dodał drugi, kreśląc krzyż na piersiach. - Właśnie. Ich kobiety porywają śmiertelników do podziemnego świata, by skraść im nasienie. Hollis parsknął pogardliwie. - Nas by wyrzuciły i posłały po naszego pana. Bannor mógłby sam jeden zaludnić całe królestwo elfów. Przykląkł i rozgarnął lśniące listowie. Przed nimi pojawiła się dolina zdobna w cienie chmur i promienie słońca. Jej mieszkańcy pędzili i tarzali się w zbrązowiałej trawie, radośni, jasnowłosi i szybcy. Początkowo Hollis sądził, iż rzeczywiście odkrył królestwo elfów - lecz wkrótce potem jedna z małych istot potknęła się o korzeń i przewróciła. Ryk wściekłości dowodził niezbicie, że istotka należy do grona śmiertelników. Ledwie Hollis zdążył pomyśleć, że należałoby ratować chłopca, od brykającego stadka dzieci odłączyła się ich pasterka, która pobiegła ku zbłąkanej owieczce. Przygarnęła do siebie ryczące dziecko. Hollis obserwował ją z coraz większą ciekawością. Światło raziło go w

oczy, więc nie dostrzegał jej rysów. Choć ruchy pasterki miały w sobie dziewczęcą grację i płynność, jej strój nie zdradzał wieku. Włosy miała schowane pod wełnianym czepkiem, a brzydki kaftanik i fartuch były strojem zapewne służącej lub chłopki. Ale to nie jej wygląd go zaintrygował, lecz opiekuńcze pochylenie ramion nad dzieckiem, które tuliła do piersi. Byli za daleko, by mógł usłyszeć jej głos, lecz potrafił sobie wyobrazić łagodne słowa, którymi usiłowała uspokoić chłopca. Hollis przysiadł na ziemi. Być może podszedł do sprawy nie z tej strony, co trzeba. Bannor nigdy nie twierdził, że jego nowa żona ma pochodzić ze szlachetnego rodu. Może przedstawić mu młodą Fionę - jakąś nieśmiałą, krzepką wieśniaczkę, która zajmie się jego rozdokazywaną gromadką i nie będzie niczego wymagać od swego męża i pana? Powoli jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Żołnierze podkradli się bliżej, z niepokojem spoglądając w dół. Jeden przesunął mu dłonią przed oczami. Hollis nawet nie mrugnął. - Panie, co się stało? Miałeś wizję? - Jakbyś zgadł. Oto odpowiedź na moje modły. - A gdy mężczyźni wymienili zaniepokojone spojrzenia, dodał z błogim uśmiechem: - Madonna. Miał ochotę zjechać po stromym zboczu prosto w dolinę, ale bał się, że spłoszy dziewczynę i jej podopiecznych. Najprościej będzie znaleźć najbliższą wioskę lub zamek. Ktoś na pewno powie mu, kim jest owo dziewczę i gdzie mieszka. Znów rozgarnął zarośla, nie mogąc pohamować ciekawości. Jeszcze tylko jedno spojrzenie. W tej samej chwili chłopczyk wyrwał się z objęć dziewczyny i wdrapał się po sękatym pniu jabłoni. Dziewczyna podniosła się i stanęła pod drzewem z wyciągniętymi rękami, jakby po to, by go złapać, gdyby się pośliznął lub stracił oparcie dla stóp. Szerokie biodra nadawały jej sylwetce ociężały wygląd. Hollis westchnął ze szczęścia i sięgnął po cugle. Już sobie wyobrażał jej słodki, melodyjny głos. - Jeśli w tej chwili nie zejdziesz, ty mały podły trollu, wejdę za tobą i cię ściągnę. - Nieprawda. - Prawda. - Nieprawda! - Nadgniłe jabłko spadło spomiędzy liści i trafiło Willow w głowę z głośnym łupnięciem. Pozostałe dzieci wybuchnęły urągliwym śmiechem. Willow zagryzła wargi i oparła stopę o pień, gotowa zrealizować swoje groźby. Dziesięcioletni Harold ześliznął się w dół z miauknięciem. Prawie stał już na ziemi, gdy stopa zaplątała mu się w spódnicę Willow. Po raz drugi tego dnia upadł na twarz. Powietrzem wstrząsnął świdrujący pisk. Willow zakryła uszy rękami; zanim zdecydowała, co robić - udusić smarkacza czy pomóc mu wstać - mały przetoczył się na plecy i usiadł. - Podstawiła mi noooooogę! - ryknął. Nabrał powietrza, a jego pyzate policzki poczerwieniały bardziej niż jabłka, które zbierała do kieszeni fartucha. - Willow podstawiła mi noooooogę! Powiem papie! Ośmioletnia Gerta z powiewającymi lnianymi warkoczami galopem ruszyła mu na pomoc. - Widziałam, wszystko widziałam! Brzydka, podła dziewczyna, wszystko powiem papie! - I mamie! - pisnęły unisono dziewięcioletnie bliźniaczki. - Powiemy mamie! Znowu pośle ją do łóżka bez kolacji. Willow nie przestraszyła się dobrze znanych pogróżek. Oparła się tylko o pień drzewa, splotła ręce na piersi i zmrużyła oczy. Na widok jej złowróżbnego uśmiechu dzieci zamilkły. Nawet Harold przestał wyć.

- Mam nadzieję, że poślą mnie do łóżka bez kolacji - powiedziała cicho. - Bo wtedy bardzo zgłodnieję... A gdy zgłodnieję, w środku nocy wyjdę z łóżka i zacznę szukać czegoś do zjedzenia. - Powoli opuściła spojrzenie na biały brzuszek, wystający spod rąbka koszuli Harolda, przesunęła językiem po lśniących zębach. - Czegoś pulchnego, mięciutkiego i soczystego... Zdanie zakończyło się niskim warknięciem. Harold z wrzaskiem przerażenia zerwał się na równe nogi. Bracia i siostry runęli za nim, krzycząc na całe gardło, i co sił popędzili przez dolinę, ku bezpiecznemu zamkowi. Willow osunęła się na ziemię, zanosząc się śmiechem. Gdy atak wesołości minął, usiadła i wyjęła z fartucha jabłko. Chwile samotności zdarzały się jej rzadko i były błogosławieństwem. Nie ma sensu prosić, grozić, tłumaczyć i przekonywać, kiedy wszystkie jej wysiłki, by wychować przyrodnie rodzeństwo, spełzają na niczym z powodu pobłażliwości macochy. Wbiła zęby w chrupkie jabłko. Przypomniała sobie, z jaką niecierpliwością oczekiwała narodzin Harolda. Po trzech latach służenia za niańkę swoim wypieszczonym przyrodnim braciom i siostrom wreszcie miała mieć rodzeństwo z jej własnej krwi. Ale Blanche nawet w tym wielkim dniu sączyła truciznę do ucha swego męża. Przypomniała mu. że to ona, nie matka Willow, dopełniła swojego świętego obowiązku i dała mu syna. Willow odgryzła kolejny kęs jabłka. Początkowo Harold był dobrym dzieckiem, podobnie jak trójka młodszego rodzeństwa, ale starsze dzieci wkrótce nauczyły go pogardy do niej. Przepaść między nimi była zbyt wielka na małe nóżki dziecka. Oni byli krępi, ona smukła. Oni mieli jasne włosy, ona ciemne. Oni byli niebieskoocy, kolor jej oczu zaś przypominał burzliwą szarość morza. W ich żyłach płynęła lodowata saksońska krew, natomiast w jej pulsowała ciepła, namiętna krew Francuzów. Oni mieli miłość. Ona... Odrzuciła niedojedzone jabłko, raptem tracąc apetyt. Już od dawna nie była małą księżniczką swego ojca. Od chwili swego przybycia do Bedlington Blanche z bezlitosną konsekwencją odsunęła Willow od ojca, by osadzić na tronie własnych dziedziców. Początkowo Willow była zbyt zdziwiona, by pogodzić się z klęską. Usiłowała szukać schronienia na kolanach ojca, lecz zawsze znajdowała na nich Reannę lub szyderczo uśmiechniętego Stefana. Stawała pomiędzy innymi dziećmi wokół ojca, gdy opowiadał im baśnie. Ale w chwili, gdy papa wyciągał do niej rękę, dłoń Blanche spadała na jej ramię niczym biały pająk. - Jesteś już za duża na te bzdury, kochanie - szeptała macocha, a jadowita słodycz jej głosu paraliżowała Willow o wiele skuteczniej niż boleśnie mocny chwyt. - Biegnij na górę, sprawdź, czy nie trzeba zmienić pieluszki Beatrix. Willow odchodziła, rzucając ojcu tęskne spojrzenie. Bardzo często widziała w jego oczach odbicie własnej paniki. Papa otwierał usta, ale zanim zdążył ją zawołać, dzieci Blanche obsiadały go ze wszystkich stron i natarczywie domagały się jego uwagi. Wreszcie słowa, których nigdy nie wypowiedział, zmieniły się w ciszę tak głuchą, że nie dawała się już rozproszyć. Czasem myślała, że wolałaby nie pamiętać czasów, gdy papa ją kochał. Być może wtedy nie spędzałaby tylu godzin na marzeniach o kimś, kto mógłby dać jej miłość. Oparła się o pień drzewa, ukołysana słodko-gorzkimi myślami. Zamykając oczy, widziała nie ojca, lecz twarz innego, mężczyzny. Nazwała go swoim księciem - wtedy była jeszcze mała i na tyle głupia, że wierzyła w takie mrzonki. Miał włosy ciemne i lśniące jak brokat, a rysy mocne i silne. Nieważne, w jakim kolorze miałby oczy, byleby tylko malowała się w nich miłość do niej. Tylko do niej. Nie kochałby jej przez chwilę, przez jeden rok, lecz na wieki.

Nie wiedziała, jak długo została na łące, wsłuchana w szept traw, w których rozbrzmiewał jego głos, poddając się jego pieszczotom w podmuchu wiatru. Nie wiedziała nawet, że wysunęła wargi do pocałunku, dopóki nie spadła na nie pierwsza kropla deszczu. Marzenie o księciu rozwiało się jak tęcza. Willow wstała pospiesznie, zaniepokojona. Była zbyt dorosła, by można ją było posłać do łóżka bez kolacji, ale nie wątpiła, że Blanche znajdzie dla niej subtelniejszą karę. Wsunęła pod czepek niesforne pasmo włosów. Ostatnio, gdy odważyła się sprzeciwić swej macosze, Blanche zagroziła, że ogoli jej te rozczochrane kędziory. Podkasała fartuszek, by nie zgubić jabłek, i puściła się pędem przez łąkę ku zamkowi, który kiedyś był jej domem. Wpadła w stęchły mrok kuchni w chwili, gdy deszczyk zmienił się w prawdziwą ulewę. Obeszła miejsce, w którym z sufitu lała się woda, i wzdrygnęła się z zimna: ogień na kominku znów wygasł. Widząc zimne palenisko i pusty rożen, można się było domyślać, że nie tylko Willow może dziś nie dostać kolacji. Być może powinna zachować jabłka na czarną godzinę. Wydatki Blanche rujnowały szkatułę jej męża. Pękate kufry, o których niegdyś marzył, pokazały dno. Dopóki Blanche mogła się stroić w klejnoty i futra, swoje rozpieszczone maleństwa zaś ubierać w brokat i wełnę, nie dbała o gnijącą palisadę zamku, nie chciała słyszeć, że rycerze i żołnierze opuszczają jej męża, szukając lepszego i majętniejszego pana. Gniew króla spadłby na nich już dawno, gdyby nie wydała dwóch swoich najstarszych córek, Reanny i Edwiny, za bogatych baronów. Ci, nie wytrzymując nieustannych jęków swoich małżonek, zgodzili się spłacić podatki zamku. Przed przybyciem nowej pani Willow i jej ojciec byli biedni, lecz mieli siebie. Teraz łączyła ich już tylko uraza i napięte milczenie. Willow ruszyła po schodach; chciała niepostrzeżenie obejść wychodzący na wielki hall krużganek i schronić się w komnacie, którą dzieliła z siostrami, zanim macocha ją zauważy. Nie miała wątpliwości, że Harold wypaplał wszystkie jej przewinienia. Ale nie spodziewała się usłyszeć surowego dźwięku męskich głosów. Podkradła się do balustrady balkonu i wyjrzała w zadymioną przestrzeń. Dziwne, ale na dole nie było żadnego dziecka. Trzej obcy przybysze stali przed podestem, na którym papa za namową Blanche przyjmował wszystkich gości. Jej ojciec siedział zgarbiony pod baldachimem; złoto-rude włosy posiwiały mu i straciły blask, niegdyś dumnie wyprostowane ramiona opadły pod ciężarem długów i trosk. Blanche spoczywała wyciągnięta na złoconej ławeczce niczym legendarna saksońska królowa. Mężczyzna, który przemawiał, nosił złote ostrogi rycerza. - Jeśli nie pora wspominać o posagu, mój pan jest gotów zaproponować hojny wykup za pannę młodą. - To barbarzyństwo! Nie chcę o tym słyszeć! - krzyknął papa i uderzył pięścią w oparcie fotela. - Jak hojny? - spytała Blanche, kładąc mu dłoń na ramieniu. Obcy przyjrzał się jej bacznie; jego sumiaste wąsy poruszyły się z rozbawieniem. - Wystarczająco. Mój pan już uzyskał błogosławieństwo króla. Bardzo mu spieszno do zawarcia tego związku. - Tak, lecz dla nas jest ona cenniejsza od złota - odparła Blanche, nie dając dojść do słowa papie. Willow zacisnęła dłonie na balustradzie. Z pewnością chodzi o zaręczyny najmłodszej córki Blanche z poprzedniego małżeństwa. Ale Beatrix ma dopiero czternaście lat! Blanche musi być zdesperowana, skoro postanowiła sprzedać swoje dziecko temu, który oferował jej najwięcej. Willow pomyślała z ulgą, że chętnie pożegna się ze swoją przyrodnią siostrą. Od czasu, gdy mała obsiusiała ją na oczach rycerzy, wyrządziła jej wiele innych nieprzyjemności.

Willow przyłożyła dłoń do brzucha. Być może to bolesne ukłucie, które tam poczuła, to zwyczajna zazdrość o szczęście Beatrix. Na pewno nie będzie tęsknić za tą małą piekielnicą. Papa strząsnął z siebie dłoń Blanche i zmierzył rycerza podejrzliwym spojrzeniem. - Dlaczego wasz pan tak bardzo spieszy się do żeniaczki? Willow wytężyła słuch, ciekawa odpowiedzi, lecz w tej samej chwili po jej karku przesunęło się coś mokrego. Jęknęła z odrazą, poznając dotyk języka. Odwróciła się i stanęła oko w oko ze swoim prześladowcą. - Lepiej schowaj tę żmiję, zanim ci ją wyrwę. Przyrodni brat zachichotał i uniósł brew z uśmieszkiem zadowolenia. - Chętnie, lecz schowam ją w twoich ustach, bo są słodsze od moich. Na widok lśniącego bogactwa gęstych jasnych włosów Stefana i jego potężnych mięśni, służącym kręciło się w głowie, lecz w oczach Willow pozostał tym samym niedobrym chłopcem, który od pierwszego spotkania bezlitośnie ją wyśmiewał. Z tą różnicą, że teraz nosił o wiele większy miecz. - Nawet najsłodsza jagoda może być trująca - warknęła, podparłszy się pod boki. Stefan zmarszczył jasne brwi. - A niektóre jagody z czasem robią się zbyt cierpkie. - Skinął głową w stronę hallu. - Zanim pozwolisz sobie na więcej, pozwól mi powiedzieć, że ten oto tajemniczy pan chce cię kupić sobie na nałożnicę, jak zwykłą wioskową dziwkę. Willow zamarła, zbyt wstrząśnięta, by zareagować na obelgę. - Mnie? - Uniosła dłoń do piersi, nie mogąc powściągnąć zachwytu. - Ten pan prosi mnie o rękę? Z twarzy Stefana zniknął złośliwy uśmiech, a na jego miejsce pojawił się grymas. - Tylko się tak nie ciesz! Mama cię nie puści. Rzeczywiście, tak właśnie mogło się stać. Radość Willow rozwiała się jak dym. - Tak, nie puści. Musiałaby znaleźć inną piastunkę dla swoich dzieci. Ruszyła do komnaty. Nie chciała słyszeć, jak ojciec odmawia dzielnemu młodemu rycerzowi. Stefan stanął jej na drodze. - Mama nie da cię żadnemu, bo wie, że cię pragnę. Cofnęła się ze wstrętem. Stefan jeszcze nigdy nie pozwolił sobie na taką śmiałość. Z najwyższym wysiłkiem zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. - Ale mnie nie dostaniesz. Nie ma między nami więzów krwi, lecz i tak jesteś moim bratem. Król nie zezwoli na to małżeństwo. Stefan chwycił ją mocno za ramiona, tak mocno, że aż ją to zabolało. - Kto powiedział, że chcę się z tobą ożenić? Oblizał wydatną dolną wargę, jakby za chwilę miał zjeść szczególnie soczysty kąsek. Prawie pożałowała, że żartowała z Harolda. Odczekała, aż lśniący koniuszek języka znalazł się o parę centymetrów od jej rozchylonych warg i dopiero wtedy szepnęła: - Ostrzegałam, żebyś trzymał tego węża z dala ode mnie. Wyszarpnęła się z jego objęć i wbiła mu kolano w krocze. Stefan zgiął się wpół, nieprzytomny z bólu, i zdławił przekleństwo. Nie czekała, aż dojdzie do siebie. Rzuciła się na lewo, potem na prawo, posłuszna ślepemu instynktowi, który nakazywał jej uciekać. Komnata sypialna wydawała jej się teraz pułapką. Bez zastanowienia skoczyła ku schodom prowadzącym do hallu na dole i zatrzymała się w cieniu pod balkonem. - To wspaniała suma, Rufusie - powiedziała Blanche; jej świdrujące oczy powlekły się mgiełką rozmarzenia. - Wystarczy na podatki za całe dwa lata. - Nie chcę o tym słyszeć, kobieto! Nie sprzedam mojej córki! Willow wystąpiła z cienia. Czuła, że musi się ratować przed przyszłością równie odrażającą jak uśmiech przyrodniego brata.

- Dlaczego, papo? - odezwała się głośno i donośnie, - Już raz to zrobiłeś. Hollis mimo woli otworzył usta, widząc łagodną madonnę, która wkroczyła pomiędzy nich dumnie wyprostowana i gotowa do walki. Zmrużył oczy, w mroku hallu i dymie pochodni trudno było coś dostrzec. Brzydki czepek zsunął się dziewczynie na jedno oko, rzucając cień na rysy. Jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Tajemniczy anioł okazał się nie prostą wieśniaczką, lecz podstarzałą córką zubożałego barona. Prawdopodobnie już dawno temu postanowiła zrezygnować z własnego szczęścia i resztę życia przeżyć na garnuszku rodziny. Na pewno zachwyci ją ten nieoczekiwany a łaskawy obrót losu i ze wszystkich sił będzie się starała zadowolić Bannora. Zwłaszcza że Bannor będzie wychwalał jej brzydotę, tę samą, która dotąd tylko odstraszała mężczyzn. Hollis zerknął na sufit, gdzie na miejscu kolorowych proporców, które niegdyś tam wisiały, powiewały pajęczyny. Dziewczyna na pewno będzie także szczęśliwa, mogąc opuścić tę ruderę. Zbliżając się do zaniku, nie mógł nie poczuć odrażającego smrodu zachwaszczonej fosy. Deszcz przeciekał przez popękany sufit, spływał strużkami po kruszących się kamiennych ścianach. Musieli bardzo uważać, by co chwila nie nadeptywać na obgryzione kości i psie odchody, świeże i wyschnięte. Gdy dziewczyna ruszyła ku podestowi, Hollis uprzejmie ustąpił jej z drogi i dał swoim ludziom znak, by uczynili to samo. Spodziewał się. że pan zamku wybuchnie gniewem, ale starzec raptem zajął się nadjedzoną przez mole opończą, wyraźnie unikając oczu córki. - Co tu robisz, dziecko? - Nie jestem już dzieckiem, papo. Gdybym była nie rozmawiałbyś o moim zamążpójściu. Pogroził jej palcem. - Nie tobie się o to martwić. - Przeciwnie, to moje zmartwienie. Nie mogłam nie powiedzieć, gdyś mnie sprzedał w niewolę za cenę królewskiej przychylności i posagu Blanche. Być może właśnie dlatego teraz powinnam mieć prawo wyboru nowego pana. Odwróciła się od mamroczącego coś ojca, zrobiła parę kroków w stronę Hollisa i zawahała się. Choć w mroku zamku trudno było dostrzec wyraz jej twarzy, Hollis nie mógł nie zauważyć bijącej od niej godności. Zacisnęła pięści, dumnie podniosła głowę. - Czy mówisz prawdę, panie? Czy twój lord chce mnie na żonę? Czy naprawdę mnie chce? Hollis skinął głową, przypomniawszy sobie tęsknotę, której mgnienie ujrzał na twarzy Bannora, gdy wspomniał mu o znalezieniu matki dla jego dzieci. - Tak, pani - powiedział cicho. - Pragnie cię bardziej, niż sobie wyobrażasz. Uniosła głowę jeszcze wyżej. - Więc mnie dostanie. Hollis uśmiechnął się szeroko, nie zważając na jęk jej ojca, tryumfalny śmiech macochy, zdławiony okrzyk wściekłości z balkonu nad ich głowami. Dziewczyna sięgnęła za plecy i rozwiązała troki fartucha. Gdy rzuciła zmiętą szmatę na podłogę, po posadzce potoczył się grad szkarłatnych jabłek. Jedno z nich dotknęło czubka buta Hollisa, ale on tego nawet nie zauważył. Zlodowaciały, z uśmiechem przymarzniętym do twarzy, przyglądał się, jak dziewczyna pozbywa się fałdzistego fartucha. Powoli powiódł spojrzeniem po smukłej postaci o wyniosłych piersiach, spojrzał na pełne wdzięku ruchy, gdy sięgnęła ku brzydkiemu czepkowi. Zdarła go z głowy, uwalniając lśniącą chmurę kruczoczarnych kędziorów. Dopiero teraz odpowiedziała uśmiechem, w którym błysnęły jej zęby, białe niczym najpiękniejsze perły. Hollis zmartwiał. Z ust wydarł mu się głośny jęk. Bannor go zabije!

3 - Może baraniny, pani? Willow oderwała spojrzenie od krajobrazu za oknem powozu i zerknęła na ogromny kawał mięsa, który podsuwał jej sir Hollis. - Dziękuję, nie - mruknęła. Na pełnej nadziei twarzy rycerza odbiło się rozczarowanie, na widok którego niemal zmieniła zdanie. Jednak ręce ciągle jej lekko drżały, a żołądek się burzył. Nie chciała pobrudzić ślicznego nowego kaftanika choćby kroplą tłuszczu. Sir Hollis sięgnął do koszyka, który zdawał się nie mieć dna (nabył go w wiosce, którą ostatnio mijali). Tymczasem Willow wygładziła zielone fałdy aksamitnej spódnicy, jeszcze zdziwiona, że nie widzi na niej brudnych odcisków małych rączek. Dobrze wiedziała, że nie jest pięknością jak Reanna i Beatrix, ale w tak wspaniałej szacie mogła niemal udawać, że jest ładna. Nie czuła się tak szczęśliwa od dnia, w którym Blanche przybyła do Bedlington, by poślubić ojca. Cóż za ironia losu, pomyślała z uśmiechem. Dziś to ona jedzie w kołyszącym się powozie, zaprzęgniętym w sześć pięknych rumaków. To za nią ciągnie się zbrojny orszak z trzepoczącymi proporcami, ozdobionymi godłem jej męża - wspaniałym czerwonym jeleniem, stojącym dęba na złotym polu. To ona podąża prosto w ramiona mężczyzny, który nazwie ją swoją żoną. Serce biło jej w rytmie końskich kopyt, gdy wychyliła się z okna, by poczuć na twarzy rześki jesienny wiatr. W miarę jak zmierzali na północ, niebosiężne drzewa lasu Bedlington ustąpiły miejsca falistym pagórkom i ostrym szczytom Northumberlandii. Na odległej górze ujrzała czapę śniegu. - Może ligę w cukrze? - Sir Hollis machnął jej przed nosem smakołykiem, jakby chciał ją skusić mocnym zapachem gałki muszkatołowej. Pokręciła głową i uśmiechnęła się, by złagodzić odmowę. Sir Hollis pochylił się nad koszykiem, mrucząc coś. co dziwnie przypominało słowa: „Powiesi moją głowę, na ścianie"'. Gdy powóz zaczął sunąć stromą ścieżką pod górę, świat zakołysał się jej przed oczami. Oparła się, osłoniła głowę kapturem podbitym futrem. Drżała z uniesienia i niepokoju. O tajemniczym panu, który był jej mężem, wiedziała tylko tyle, że jest hojny. Gdy go powiadomiono, że Willow zgodziła się oddać mu rękę, wysłał nie tylko powóz i orszak rycerzy, lecz i dwa ogromne kufry pełne cudnych sukni z aksamitu, jedwabiu i adamaszku, pół tuzina par butów z najdelikatniejszej koźlej skórki i kilka buteleczek cennych perfum, a także rzadkich przypraw. Na widok tego bogactwa Blanche pozieleniała z żalu. Stefan z zazdrości, a Beatrix z zawiści. Blanche nie mogła sobie darować, że nie zażądała za Willow wyższego okupu, Stefan spochmurniał, a Beatrix uciekła na górę, wołając z płaczem, że Willow ukradła jej mężczyznę, który powinien był ją poprosić o rękę. Willow pogładziła futrzane wyłogi rękawów i uśmiechnęła się gorzko. Gdyby nie hojność męża, przybyłaby do jego zamku z całym swym dobytkiem w jednym węzełku. Uważał ją za kobietę, którą trzeba kusić pieszczotą jedwabiu lub boskim zapachem mirry. Być może ucieszy się, wiedząc, że jej uczucie można kupić znacznie taniej - wystarczy zwykłe oddanie. - Może konfitury? - Nie! - rzuciła ostro, jeszcze bardziej rozdrażniona natarczywością rycerza. - Zupełnie nie jestem głodna. Po tej niegrzecznej odmowie jego sumiaste wąsy opadły w wyrazie desperacji. Po raz pierwszy Willow dostrzegła jego baczne spojrzenie. Zerknęła na siebie. Kaftanik sukni wisiał na niej luźno, jakby był skrojony na kobietę o znacznie bardziej obfitych kształtach. Przy

swoim krzepkim rodzeństwie zawsze czuła się niewydarzona. Stefan często z niej drwił, mówiąc, że jest chuda jak wierzbowa witka, ale hardziej sękata. Być może lord Bannor wolał krągłe dziewczęta o bujnych biodrach i piersiach równie pulchnych, jak biust małej Beatrix. To biedne dziecko nie jest winne, że tak wygląda, powiedziała niegdyś Blanche z litością. Willow usłyszała jej głos tak wyraźnie, że nie zdziwiłaby się, gdyby ujrzała macochę na dachu powozu, niczym złośliwą harpię. Z gniewnie roziskrzonym spojrzeniem wyszarpnęła przysmak z dłoni rycerza i połknęła go jednym kęsem. Sir Hollis jak się ucieszył, że zjadła także figę, którą nieśmiało jej podał. Ale kiedy wyciągnął z koszyka udziec barani i wyciągnął go w jej stronę, raptem straciła apetyt. Niepokojona wątpliwościami, znów poczuła się jak dziecko, które niegdyś trzymało swego ojca za rękę. Czy lady Blanche mnie pokocha? Oczywiście, maleńka. Jak mogłaby nie pokochać mojej malej księżniczki? Kiedyś była naiwna. Kiedyś w to wierzyła. Jeśli znowu się pomyliła, będzie za to pokutować przez całe życie. - Opowiedz mi, panie, więcej o lordzie Bannorze - odezwała się. - Powiedziałeś, że jest dzielny w walce, oddany królowi i krajowi, lecz nadal nie wiem, czemu sam nie wyruszył na poszukiwanie żony. Sir Hollis w zamyśleniu ugryzł barani udziec. - Bo jest roztropny. Po plecach przebiegł jej dreszcz. Może to nie ona będzie brzydszą połową tego związku. - Czy... - pochyliła się ku rycerzowi, nie śmiąc głośno wypowiedzieć strasznych słów. - Czy jest... brzydki? Sir Hollis omal nie udławił się baraniną. - Tego bym nie powiedział. Jego reakcja jeszcze bardziej zaniepokoiła Willow. - Czy na wojnie odniósł srogie rany? Czy stracił nogę? Oko? - Powściągnęła drżenie. - Nos? Wąsy rycerza zadrgały jak przed zbliżającym się kichnięciem. - Mogę cię zapewnić, pani, że lord Bannor wrócił z Francji ze wszystkimi istotnymi częściami ciała. Willow zastanowiła się, które części ciała mężczyźni uważają za najistotniejsze. - A jego usposobienie? Czy jest dobry? Uczciwy? Może ma skłonności do melancholii i porywów gniewu? Sir Hollis puścił do niej oko. - Mój pan sam cię zapewni, że nie ma upodobania do mocnych trunków, ataków gniewu czy bluźnierstwa. Willow wyprostowała się, złożyła ręce na kolanach. - Zaprawdę żadna kobieta nie może więcej wymagać od swego męża. Mimo to pragnęła czegoś więcej. O wiele więcej. Przed oczami przeniknęła jej ulotna wizja jej księcia, na widok którego poczuła słodko-gorzkie ukłucie tęsknoty. Już nigdy nie usłyszy głębokiego echa jego śmiechu. Nigdy nie poczuje słodyczy jego wyimaginowanego pocałunku. Nadeszła pora, by zamienić dziewczęce marzenia na mężczyznę z krwi i kości. Zamknęła oczy i pożegnała księcia tęsknym westchnieniem. Postanowiła, że będzie dla lorda Bannora dobrą żoną. Nieważne, czy jest stary, brzydki, ma zajęczą wargę, czy odniósł rany dla króla i ojczyzny. Jeśli przysięgnie jej, że będzie kochał ją i tylko ją, ona odpłaci mu tym samym.

Uniosła powieki, umocniona w tym postanowieniu. A przynajmniej tak jej się wydawało - lecz widok obramowany framugą okna przekonał ją, że musiała zapaść w sen. Wyniosły zamek jakby unosił się nad skalną półką wychodzącą na migoczące wody rzeki. W niczym nie przypominał rozpadającego się domostwa jej ojca. Wdzięczne krągłe wieżyczki sterczały ku chmurom, zwieńczone spiczastymi dachami z szarych dachówek. Wokół zamku biegł zakończony blankami mur z piaskowca. Szeroko otworzyła oczy. To musi być sen; kto mógłby mieszkać w tak wspaniałej posiadłości, jeśli nie książę? Nie zdawała sobie sprawy, że wymówiła to pytanie na głos. Ocknęła się z zapatrzenia dopiero wtedy, gdy sir Hollis odparł: - Ty, pani. Przeniosła na niego osłupiałe spojrzenie. W jego uśmiechu ujrzała coś dziwnego, od czego po plecach przebiegi jej dreszcz. - Ta wspaniała posiadłość zwie się bowiem Elsynorem, a ty, moja droga, jesteś od dziś jego panią. Powóz! Powóz! Krzyk strażnika z wieżyczki rozbrzmiał tuż po rozdzierającym ryku rogu myśliwskiego. Bannor ziewnął i rozprostował długie nogi, niewzruszony. W tym tygodniu Desmond już dwa razy wywabił go z wieży podobnym okrzykiem. Za pierwszym razem wyłonił się z komnaty, natychmiast pośliznął się na wysmarowanych masłem deskach podłogi i runął po schodach. Gdyby nie wpadł na ścianę, z pewnością skręciłby sobie kark. Za drugim razem zachował większą ostrożność; szedł na palcach i ostrożnie wyglądał zza rogów, aż wreszcie świnia, którą Mary Margaret zwabiła do hallu garścią żołędzi, śmignęła mu między nogami, przewracając go na ziemię. Podczas obrony królewskich majątków w Guienne i Poitou wyszedł z wielu zasadzek, lecz żadna nie trwała tak długo i nie była tak uciążliwa. Od wyjazdu Hollisa Bannor zarządzał zamkiem z wieży, ośmielając się opuścić schronienie tylko pod osłoną nocy, gdy dzieci spały. Pewnego dnia nad ranem wkradł się do połączonych ze sobą komnat dzieci i znalazł je umoszczone jak miot szczeniąt w ogromnym łożu z baldachimem. Mary Margaret spała, złożywszy złotą główkę na piersi Desmonda, z kciukiem w różowych usteczkach. Z rozchylonych warg Desmonda dobiegało ciche pochrapywanie. Przyglądając się piegowatym policzkom i perkatemu nosowi syna, Bannor nie mógł się nadziwić, że ten aniołek jest zdolny do równie szatańskich podstępów. Ta prześladująca go bezradność była całkowicie obca jego naturze. Umiał być wojownikiem, ale nie ojcem. Jak to możliwe, że człowiek, który dowodził tysiącem dwustu najdzielniejszych i najbardziej niebezpiecznych królewskich rycerzy, nie potrafił skłonić jednego chudego chłopca do najzwyklejszego posłuszeństwa? Kiedy wyciągnął rękę, by odgarnąć jeden niesforny kasztanowy lok z czoła syna, Mary Margaret uniosła powieki, ukazując zamglone błękitne oczy. - Papa? - szepnęła. - Jesteś duchem? - Nie, kochanie - wymruczał. - Ja ci się śnię. Zamknęła oczy i z westchnieniem zadowolenia zasnęła. Bannor bezgłośnie wymknął się z komnaty. Okrzyk strażnika już się nie powtórzył. Bannor umościł się wygodniej w fotelu i oparł brodę o pierś. Miał nadzieję, że uda mu się zdrzemnąć. Odkąd nabrał zwyczaju snucia się nocami jak duch własnego zamku, sen stał się dla niego rzadkim luksusem. Ktoś załomotał do drzwi; Bannor zerwał się na równe nogi, instynktownie chwytając miecz.

- Panie, panie! - krzyknęła Fiona zza masywnych drzwi. - Twoje sztandary zbliżają się z południa, ledwie kilometr od zamku! To twoja małżonka! Bannor powoli opuścił miecz. Jego pani. Od śmierci Margaret, od sześciu lat żadnej kobiety nie nazwał swoją. Odstawiając ciężką ławę. którą zastawił drzwi, i odciągając rygiel, słyszał niecierpliwe cmokanie starej piastunki. Stała na podeście przed drzwiami, mnąc fartuch w węźlastych rękach. - Twoja pani! Wreszcie przybyła! Bannor zerwał z oparcia krzesła purpurowy kubrak i narzucił go na koszulę. Niezdarnie siłując się z guzikami z kości słoniowej, które wymykały się z jego wielkich palców, myślał tęsknie o zbroi, hełmie i tarczy. Wolałby teraz gotować się do walki niż do spotkania z nową żoną. Rzucił żałosne spojrzenie na miecz. Bez jego znajomego ciężaru przy boku będzie się czuć bardzo bezbronnie. - Czy dzieci już się zebrały, by przywitać matkę, jak rozkazałem? - Tak, panie. Wszystkie, nawet niemowlęta. - Fiona rozpromieniła się w uśmiechu na myśl o nowej pani zamku. Uwielbiała dwie pierwsze i rozpaczała na równi z Bannorem. gdy zmarły tak młodo i tragicznie. Opasał biodra srebrnym pasem z metalowych ogniw, przygładził potargane włosy. - Powinienem zrobić inspekcję przez jej przyjazdem. Nie można wysyłać żołnierzy do boju, nie dawszy im na drogę paru słów rady i zachęty. - Tak jest. A oni na pewno już na to czekają - zapewniła go Fiona. Mniej podejrzliwy człowiek pewnie by jej uwierzył, pomyślał Bannor, idąc wzdłuż wewnętrznych murów obronnych, pod którymi zgromadziły się dzieci. Stały w szyku, który nasuwał odległe skojarzenia z szeregiem. Fiona ustawiła je według starszeństwa; dwoje najnowszych mieszkańców zamku trzymała na rękach. Dzieci, uszeregowane od największego do najmniejszego, wpatrywały się przed siebie bez śladu uśmiechu. Na widok ich niewinnych twarzyczek Bannor poczuł się bardzo niepewnie. Desmond wyglądał równie niewinnie, jak jego rodzeństwo lecz siedząca mu na ramieniu wrona ze złamanym skrzydłem spoglądała gniewnie na Bannora, a wyglądający przez rozcięcie chłopięcej tuniki puchaty ogon drgał z rozdrażnieniem. Bannor uznał roztropnie, że lepiej nie badać głębiej tej sprawy, splótł dłonie z tyłu i pochylił się nad brudną szyją smukłego, jasnowłosego chłopca. - A kiedyż to ostatnio się kąpałeś, Hammishu? Chłopiec policzył na palcach. - Niespełna dwie niedziele temu. Ale nie nazywam się Hammish, panie. - Szturchnął łokciem małego krępego chłopczyka, który stęknął głucho. - Hammish to ten. - Hmmm... - Bannor nie zdradził swego smutku; zamaskował go surowym grymasem, z którym zwrócił się do prawdziwego Hammisha. Chłopiec miał krzepkie nogi i gęste, proste włosy o barwie cynamonu, które wyglądały jak włożona na głowę gliniana miska. - Więc to ty jesteś Hammish? - Tak, panie. - Nie ma potrzeby tak do mnie mówić. Jestem waszym papą. - Tak, panie. Bannor westchnął. W głowie odezwał mu się ból. Nie zdoła przedstawić dzieci nowej matce, jeśli nie pamięta nawet ich imion. Wybrnął z sytuacji, wymyślając na poczekaniu przekonujące kłamstwo. - Jest powszechnym zwyczajem, że przed wymarszem na pole bitwy wszyscy ludzie walczący pod moim sztandarem wykrzykują swoje imiona. Zechcecie spróbować? Dzieci pochyliły się i spojrzały na prawo, na swojego przywódcę. Ten z niechęcią wzruszył ramionami, ale posłusznie krzyknął: - Desmond!

Inni podążyli za jego przykładem. - Ennis! - Mary! - Hammish! - Edward! - Kell! - Mary Margaret! - Meg! - Margery! - Colm! Dwa bobasy dodały do tego szczebioty we własnym języku. Fiona uśmiechnęła się ustami równie bezzębnymi, jak u niemowlęcia. - A te słodkie aniołki nazywamy Peg i Mags. Bannor ścisnął palcami grzbiet nosa. Ból narastał i zaczynał pulsować, a on nadal by nie odróżnił własnych dzieci od obcych. Niech to piekło pochłonie, to oni byli dla niego obcy. Uśmiechnął się z wysiłkiem. - Pięknieście się spisali. Chcecie spróbować jeszcze raz? - Półgłówek - mruknął Desmond. Bannor spojrzał na niego z ukosa. - Co powiedziałeś, chłopcze? Syn posłał mu anielski uśmiech. - Powiedziałem: jak sobie życzysz. Zanim Bannor zdołał powiedzieć coś więcej, podwórcem wstrząsnął ryk rogu. Rozległ się szczęk łańcuchów i skrzypienie zwodzonego mostu. Wreszcie do ich uszu dobiegł dźwięczny brzęk ostróg i rytmiczne stukanie końskich kopyt, ostateczny zwiastun nadjeżdżającego powozu. Bannor stanął pomiędzy Hammishem i Mary: wolał znaleźć się pomiędzy swymi żołnierzami. Gdy oddział rycerzy rozdzielił się, a powóz stanął, wygładził kubrak i sięgnął do brody, której już nie miał. Dotąd nie zdołał się przyzwyczaić do wygolonych policzków, ale postanowił że tak będzie się nosić, gdyż jego zarost nabrał niepokojącej tendencji do stawania w płomieniach za każdym razem, gdy w pobliżu znalazły się jego pociechy. Nie był przyzwyczajony do bezradnego czekania. Fiona zauważyła jego niepokój, zbliżyła się i podała mu najmłodszą córeczkę. Spojrzał na nią z takim przerażeniem, jakby dostał do potrzymania odciętą głowę. Usiłował odsunąć od siebie gaworzące stworzenie, ale kiedy zaczęło się niespokojnie ruszać, wsadził je sobie pod pachę, tak jak te wysuszone świńskie pęcherze, które jego paziowie godzinami kopali i rzucali na dziedzińcu. Fiona w ostatniej chwili uratowała zawiniątko i umieściła je zgrabnie w zgięciu jego ramienia. - Nie bój się, panie - powiedziała łagodnie, wspięła się na palce i pogłaskała go po policzku. - Jeszcze nie spotkałam dziewczyny, co by się oparła takiemu dryblasowi z niemowlęciem w ramionach. Bannor otworzył usta, by wyjaśnić, że nie zależy mu na dziewczynie, która nie mogłaby mu się oprzeć, ale było za późno. Jakiś młody niecierpliwy pazik już podbiegł do powozu i otworzył drzwiczki, zza których ukazała się smukła nóżka w buciku z koźlej skórki.

4 Drzwi stanęły otworem. Willow zawahała się, spojrzała niepewnie na sir Hollisa. Rycerz siedział w najdalszym kącie powozu z bardzo dziwną miną. - Niepotrzebnie zjadłem cały udziec... Nie czuję się dobrze. Idź pierwsza, moja droga. Zaraz do ciebie dołączę. Willow nabrała powietrza w płuca i niepewnie wysunęła nogę z powozu, modląc się, by się nie potknąć. Nie zrobi dobrego wrażenia na swoim przyszłym mężu, jeśli upadnie mu do stóp jak worek owsa. Dziękowała Bogu za kaptur, w którym mogła ukryć twarz. Wysiadła, nie odrywając wzroku od bruku. Przysięgła sobie, że nawet nie drgnie, spojrzawszy mu w twarz, choćby była nie wiedzieć jak zdeformowana czy szpetna. Dopiero gdy stanęła pewnie na obu nogach, ośmieliła się podnieść wzrok. Powoli. Powoli. Prosto na twarz swego księcia. Jęknęła cicho, po raz drugi tego dnia nie mogąc uwierzyć, że nie śpi. To musi być sen, sen o wiele słodszy i bardziej uroczy niż jakikolwiek dotąd. Nawet we snach nie marzyła o mężczyźnie takim jak ten, który przed nią stał. Nigdy nie wpadłaby na pomysł, by dodać mu te płytkie zmarszczki, ujmujące jego usta w surowy nawias, by zrzucić na jego podbródek słaby cień zarostu. Słońce wyżłobiło mu na czole cienkie linie, a skórze nadało ciepły odcieni miodu. Jego włosy nie przypominały lśniącego brokatu, lecz pasma surowego jedwabiu, przycięte równo nad ramionami i przeplecione rzadkimi srebrnymi nićmi. W ciemnogranatowych oczach lśniła mądrość i humor, a jeden, ledwie widoczny dołeczek po prawej stronie ust tylko podkreślał naburmuszoną słodycz ust. Nie był tak smukły, jak sobie wyobrażała, lecz muskularny i grubokościsty. Zdecydowanie zarysowana szczęka ostrzegała, że to nie chłopiec, gotów zadowolić się skradzionym całusem, lecz prawdziwy mężczyzna, który nie spocznie, póki nie posiądzie wszystkiego, co mogłaby mu dać. Jej mężczyzna. Spuściła oczy, zarumieniona ze wstydu. Dopiero wtedy zauważyła, że jej małżonek coś trzyma - być: może kolejny dar dla niej. Jakiś skarb, po którym nastąpi czuła przysięga wiecznej miłości. Zdjęła kaptur, wyprostowała się i uśmiechnięta. Bannor wpatrywał się w zakapturzoną piękność, swoją żonę, i przez mgłę pożądania docierała do niego tylko jedna myśl: Musi zabić Hollisa. Gdyby nie miał już zajętych rąk, wyminąłby swą żonę jednym skokiem, złapał tego tchórza za gardło i wywlókł go z powozu. Na razie mógł tylko przyglądać się jej ze zgrozą. Jej czoło przecinała cienka wstążka, delikatne pasemko złota, dzielnie, lecz bezskutecznie usiłujące utrzymać na uwięzi obłok ciemnych kędziorów. Jego wybranka miała małe usta, z górną wargą nieco wydatniejszą od dolnej - idealny kształt, by delikatnie uszczypnąć je zębami na chwilę przed pocałunkiem. Oczy w oprawie ciemnych rzęs były wielkie i szare, lecz to nie ich piękno tak go poruszyło, lecz spojrzenie. Widywał już kobiety wpatrzone w niego z zachwytem, tak przejęte rozkoszą, że z trudem wymawiały jego imię, lecz jeszcze żadna nie patrzyła na niego tak, jakby był darem niebios, ziszczeniem wszystkich jej marzeń. Było to zarazem pociągające i niepokojące. Otworzył usta, by powitać ją w Elsynorze. - Jesteś moją mamą? Zamknął usta. Mała Mary Margaret wyszła z szeregu i stała tuż obok, szeroko otwartymi oczętami wpatrując się w nowo przybyłą. - Jesteś moją mamą? - powtórzyła. Złote kędziorki poruszyły się jej wokół głowy.

Willow powoli powiodła wzrokiem ku dziecku. Zamrugała, jakby nie pojmowała, co widzi. Zanim zdołała znaleźć właściwą odpowiedź, Desmond rzucił urągliwie: - Nie, skąd! Twoja mama nie żyje. W niebieskich oczach Mary Margaret wezbrały łzy. Pięcioletnia Meg pogłaskała ją po ramieniu; różane usteczka zaczęły jej drżeć. - Nie płacz, przynajmniej miałaś mamę. Ja, Margery i Colm w ogóle nie mieliśmy mamusi. - Bo jesteście bastardami - wyjaśnił wesoło Edward. - Jak Peg i Mags. Kell łypnął na niego wrogo, zacisnąwszy piąstki. - Nie mów tak do mojej siostry, ty prostaku! - Bastard to nic złego - powiedział Hammish poważnie i pociągnął Bannora za wolną rękę. - Ty też jesteś bastardem, prawda, panie? - Tak, synu - wymamrotał Bannor, patrząc, jak na twarzy jego młodej żony powoli pojawia się zdumienie, niedowierzanie i wreszcie przerażenie. Patrzyła na rządek paplających dzieci, kręcąc głową, jakby budziła się ze snu lub zapadała w koszmar. Mimo iż Meg starała się pocieszać siostrę, Mary Margaret rozszlochała się na dobre. Czteroletnie bliźniaki, Margery i Colm, rozpłakały się do towarzystwa. Razem stworzyły żałobny chór, bardziej pasujący do greckiej tragedii niż do farsy, którą w szybkim tempie stawało się niegdyś uporządkowane życie Bannora. Kell popchnął Edwarda. - Widzisz, co narobiłeś, ty gnomie! To przez ciebie wszyscy płaczą. - Nie przeze mnie! - zaprotestował Edward i także go popchnął. - Przez Mary Margaret! Chudy Ennis rzucił się pomiędzy nich: rozgorzała bijatyka. kruk Desmonda wzbił się w powietrze, bijąc złamanym skrzydłem i dziko kracząc. Coś małego i puszystego zbiegło po nodze chłopca i wskoczyło na sukienkę Meg, która pisnęła ogłuszająco. Hammish oberwał parę razy tak mocno, że prawie stracił równowagę, ale nadal stał na baczność, jedyne ogniwo rozsypanego łańcucha. Jego stoicyzm w dziwny sposób przypomniał Bannorowi, jak wygląda on sam. Dziecko w ramionach Fiony włączyło się do zabawy, wrzeszcząc na całe gardło i wymachując piąstkami w powietrzu. Tylko maleństwo w ramionach Bannora pozostało rozkosznie obojętne na ogłuszające wrzaski i wycia. - Milczeć! - ryknął Bannor. Po raz pierwszy od czasu powrotu ojca z wojny dzieci posłuchały jego rozkazu. Na dziedzińcu zapadła cisza tak martwa, że słychać było szelest piór kruka, sadowiącego się na ramieniu Desmonda, i cichy szmer oddechu nowej pani zamku. Bannor wyczuł, że jego żona jest o krok od ucieczki. Przypomniał sobie, co powiedziała mu Fiona: „Jeszcze nie spotkałam dziewczyny, co by się oparła takiemu dryblasowi z niemowlęciem w ramionach". A zatem, by zetrzeć z jej twarzy tę przerażoną minę, wcisnął jej w ramiona swoje brzemię. - Wraz z mymi dziećmi witam cię w Elsynorze, pani. Jego małżonka odchyliła kocyk i znieruchomiała, wpatrzona w meszek na czubku głowy niemowlęcia. Kiedy podniosła głowę, oczy miała zimne jak popioły wygasłego paleniska. - Dziękuję - odezwała się wreszcie, oddając mu dziecko. - Już jadłam. Sięgnęła po obszyty futrem tren opończy, odwróciła się i wsiadła do powozu. Zatrzasnęła drzwi przed samym nosem męża. Bannor spojrzał w osłupieniu na rzeźbę jelenia, zdobiącą drzwi powozu. Dopiero na dźwięk dziecięcych chichotów zdał sobie sprawę, że ciepło rozchodzące mu się po lędźwiach nie ma nic wspólnego z iskierką pożądania, którą roznieciła w nim nowa żona, za to bardzo wiele z bezzębnym niemowlęciem, uśmiechającym się do niego z kocyka.