Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 027
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 006

Michael J. Sullivan 3-4z6 - Nowe imperium. Szmaragdowy sztorm (Odkrycia Riyrii)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Michael J. Sullivan 3-4z6 - Nowe imperium. Szmaragdowy sztorm (Odkrycia Riyrii).pdf

Beatrycze99 EBooki S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 281 osób, 192 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 565 stron)

Michael J. Sullivan Nowe Imperium Szmaragdowy sztorm. Cykl: Odkrycia Riyrii tom 3-4

Tłumaczył: Edward Szmigiel Tytuł oryginalny: Nyphron Rising; Emerald Storm Rok pierwszego wydania: 2009 Wydanie polskie 2012 Łotrzykowska przygoda w scenerii fantasy, czyli Royce i Hadrian - charyzmatyczny duet Riyria - powracają! Bohaterowie zostają wezwani, by pomóc swojej ojczyźnie. Królestwo Melengar potrzebuje ich w nierównej walce z zagrażającym mu imperium. Dwaj złodzieje zostają wysłani z samobójczą misją za linie wroga, gdzie będą starali się pozyskać sojuszników dla swojej sprawy. Tymczasem wychodzi na jaw, że potężny mag Esrahaddon ma ambicje przejęcia władzy w królestwie.

Nowe Imperium - Tom trzeci Odkryć Riyrii. Książkę dedykuję Robin: za ożywienie Amilii, pocieszenie Modiny i uratowanie dwóch innych od śmierci, członkom społeczności goodreads.com i the good blogging community, którzy zachęcili mnie do kontynuowania cyklu i zaprosili innych do współuczestniczenia w przygodzie, oraz członkom Arlington Writers Group za wspaniałomyślne wsparcie, pomoc i rady. Rozdział 1. Imperatorka. Amilia popełniła błąd, spoglądając w oczy Edith Mon. Nie chciała tego robić - nie zamierzała odrywać wzroku od podłogi - ale Edith stanęła jej niespodziewanie na drodze i dziewczyna bezwiednie podniosła głowę. Ochmistrzyni uzna to za brak pokory, oznakę buntu w szeregach pracowników kuchni. Amilia nigdy wcześniej nie spojrzała w oczy Edith, a teraz zastanawiała się, czy w ogóle kryje się za nimi dusza. Jeżeli tak, to musi być skulona lub martwa, zgniła jak późnojesienne jabłko. To by wyjaśniało zapach ochmistrzyni. Od Edith bił kwaśny, zjełczały odór, jakby od czegoś zepsutego. - Odliczę ci za to kolejnego tenenta - oznajmiła otyła kobieta. - Pogrążasz się. Edith była duża i szeroka. Wydawało się, że nie ma karku i jej toporna głowa spoczywa bezpośrednio na ramionach. Amilia była jej przeciwieństwem. Miała drobną figurę w kształcie gruszki, pospolite rysy i długie matowe włosy. Nie wyróżniała się w tłumie, jej twarz nie przyciągała wzroku, nie była ani ładna, ani dość szpetna, by ktoś chciał na nią spojrzeć dwa razy. Niestety, niepozorny wygląd nie wystarczał, by uniknąć uwagi ochmistrzyni pałacu Edith Mon.

- Nie stłukłam go. To mój drugi błąd, pomyślała dziewczyna. Gdy Edith uderzyła ją mięsistą dłonią w twarz, Amilii zadzwoniło w uszach, a do oczu napłynęły jej łzy. - No, dalej - zachęcała ją ochmistrzyni słodkim tonem, a potem szepnęła: - Okłam mnie jeszcze raz. Amilia chwyciła się umywalki, żeby nie stracić równowagi. Poczuła gorąco na policzku. Cofnęła się, widząc, jak Edith ponownie unosi rękę. Parskając śmiechem, gruba kobieta przeczesała pulchnymi palcami włosy dziewczyny. - Nie masz kołtunów - zauważyła. - Już rozumiem, co robisz zamiast wykonywać swoje obowiązki. Liczysz na zainteresowanie rzeźnika? A może tego pyskatego kurdupla, który przywozi drewno? Widziałam, jak z nim rozmawiasz. Wiesz, co widzą, kiedy na ciebie patrzą? Brzydką pomoc kuchenną, ot co. Żałosną, niechlujną ulicznicę, od której cuchnie ługiem i łojem. Woleliby zapłacić za nierządnicę, niż mieć cię za darmo. Lepiej by było, gdybyś bardziej się zajmowała swoją pracą, bo wtedy nie musiałabym tak często cię bić. Amilia poczuła, jak Edith okręca jej włosy wokół swojej dłoni. - Nie chodzi o to, że lubię zadawać ci ból - stwierdziła kobieta i pociągnęła dziewczynę za włosy, aż ta się skrzywiła. - Ale musisz się nauczyć. Nie popuszczała, aż Amilia odchyliła głowę do tyłu i widziała już tylko sufit. - Jesteś ślamazarna, głupia i brzydka. Dlatego wciąż pracujesz w kuchni. Nie mogę cię zrobić praczką, a już na pewno nie pokojówką. Przyniosłabyś mi wstyd, rozumiesz? Amilia nie odpowiedziała. - Zapytałam, czy rozumiesz. - Tak. - Przeproś za wyszczerbienie talerza. - Przepraszam za wyszczerbienie talerza. - I przepraszasz, że skłamałaś? - Tak. Edith poklepała mocno Amilię po szczypiącym policzku. - Grzeczna dziewczyna. Doliczę to do twojego rachunku. A twoja kara... - Puściła włosy dziewczyny i wyrwała jej szczotkę, ważąc ją w ręku. Zwykle używała pasa, ale uderzenie szczotką bardziej zaboli. Edith zawlecze ją do pralni, gdzie wielki kucharz ich nie zobaczy. Bo kuchmistrz polubił Amilię, i choć Edith miała wszelkie prawo dyscyplinować podwładne, Ibis nie pozwoliłby, aby coś

takiego odbywało się u jego boku. Amilia czekała, aż Edith chwyci ją tłustą dłonią za nadgarstek, ale zamiast tego gruba ochmistrzyni pogłaskała ją po głowie. - Takie długie włosy - powiedziała przeciągle. - Zapewne przeszkadzają, prawda? To przez nie za dużo myślisz o sobie. Wiem, jak załatwić obie sprawy. Będziesz wyglądać naprawdę ładnie, gdy ja... W kuchni zapadła cisza. Cora nagle przestała ubijać masło, a kucharze siekać mięso. Znieruchomiał nawet Nipper, który układał drewno przy piecach. Amilia podążyła wzrokiem za ich spojrzeniem w kierunku schodów. Szlachcianka w stroju z białego aksamitu i satyny zeszła płynnym krokiem po stopniach, zanurzając się w cuchnących oparach kuchni. W jej upudrowanej twarzy dominowały przenikliwe oczy i cienkie jak brzytwa usta. Kobieta była wysoka i w przeciwieństwie do przygarbionej Amilii stała dumnie wyprostowana. Podeszła do stolika przy ścianie, przy którym piekarz przygotowywał chleb. - Uprzątnąć to - rozkazała, machając ręką. Piekarz natychmiast zgarnął przybory i ciasto do zakasanego fartucha i oddalił się w pośpiechu. - Wyszorować blat - wydała kolejne polecenie. Amilia poczuła, jak wciśnięto jej szczotkę do ręki, i potknęła się, gdy pchnięto ją do przodu. Ze spuszczonym wzrokiem zaczęła przecierać stół, pozostawiając na blacie duże kręgi poznaczone mąką. Natychmiast zjawili się przy niej Nipper z wiadrem i Vella z ręcznikiem. Gdy razem sprzątali bałagan, szlachcianka obserwowała ich z pogardą. - Dwa krzesła - warknęła i Nipper po nie pobiegł. Nie wiedząc, co robić dalej, Amilia stała w miejscu i obserwowała damę, trzymając ociekającą szczotkę przy boku. Gdy szlachcianka zorientowała się, że dziewczyna się na nią gapi, Amilia szybko spuściła wzrok. Dostrzegła szarą myszkę pod stolikiem, która usiłowała się skryć w cieniu. Wykorzystując okazję, porwała kawałek chleba i zniknęła w niewielkiej szparze. - Aż żal patrzeć. Amilia myślała, że uwaga damy dotyczy myszy dopóty, dopóki nie usłyszała kolejnych słów: - Robisz brudną kałużę na podłodze. Odejdź. Dziewczyna nieporadnie dygnęła, a kobieta głosem o nienagannej dykcji wydała serię kolejnych rozkazów. Vella, Cora, a nawet Edith zabrały się do zastawiania stołu jak na królewski bankiet. Vella położyła biały obrus, a Edith zaczęła rozkładać srebrną zastawę, lecz dama poleciła jej się odsunąć i sama starannie ułożyła

wszystkie sztućce. Nie zapomniała także o różnych kieliszkach i płóciennych serwetkach. Niebawem stół był elegancko przygotowany dla dwóch osób. Amilia nie potrafiła sobie wyobrazić, kto mógłby tutaj jeść. Nikt nie szykowałby stołu dla służących, ale dlaczego arystokrata miałby przychodzić na posiłek do kuchni? - Co tu się dzieje? - usłyszała znajomy głęboki glos Ibisa Thinly’ego. Stary kucharz okrętowy był dużym mężczyzną o beczkowatej klatce piersiowej. Miał niebieskie oczy i rzadką brodę okalającą szczękę. Poranek spędził na spotkaniach z gospodarzami, ale wciąż miał na sobie nieodłączny, poplamiony tłuszczem fartuch, który po części był jego mundurem, oznaką urzędu. Wlazł do kuchni jak niedźwiedź, który po powrocie do gawry stwierdza, że dzieje się tam coś niedobrego. Dostrzegłszy damę, przystanął. - Jestem lady Constance - poinformowała go szlachcianka. - Za chwilę przyprowadzę tu imperatorkę Modinę. Jeżeli jesteś kucharzem, przyszykuj jedzenie. Popatrzyła krytycznie na stół. Przesunęła kilka elementów zastawy, po czym odwróciła się i wyszła. - Leif, pokrój pieczone jagnię! - krzyknął Ibis. - Cora, idź po ser. Vella, przynieś chleb. Nipper, ustaw prosto ten stos drewna! - Imperatorka! - wykrzyknęła Cora, biegnąc do spiżarni. - Po co ona tu przychodzi? - spytał Leif, a w jego głosie pobrzmiewał gniew, jakby zamierzał odwiedzić go nieproszony, niewiele znaczący krewny, a on był narażonym na kłopot właścicielem majątku dworskiego. Amilia słyszała o imperatorce, ale nigdy jej nie widziała, nawet z daleka. Niewielu miało tę okazję. Koronacja, która odbyła się ponad pół roku wcześniej podczas zimonaliów, była kameralną uroczystością, a po przyjeździe imperatorki do Aquesty wszystko się zmieniło. Król Ethelred już nie nosił korony i zwracano się do niego, używając tytułu regent, a nie Wasza Królewska Mość. Wciąż rządził zamkiem, teraz nazywanym pałacem imperialnym. Wszystkie zmiany wprowadził drugi regent, Saldur. Dotychczasowy biskup Melengaru zamieszkał na stałe w siedzibie Ethelreda i zaprzągł budowniczych do pracy bez przerwy przez całą dobę przy wielkiej sali i sali tronowej. Saldur ogłosił także nowe zasady, których musieli przestrzegać wszyscy służący. Służba mogła opuszczać tereny pałacowe tylko pod eskortą jednego z nowych strażników, a wszystkie wychodzące listy były czytane i na ich wysłanie należało otrzymać zgodę. Gdy to drugie zarządzenie nie było uciążliwe, gdyż niewielu

służących potrafiło pisać, to ograniczenie dotyczące poruszania się utrudniało życie wszystkim. Wiele osób, które mieszkały w mieście lub w sąsiednich gospodarstwach, rezygnowało z pracy, ponieważ nie mogły już wracać na noc do domu. Ci, którzy pozostali w zamku, więcej o nich nie słyszeli. Regent Saldur z powodzeniem odizolował pałac od świata zewnętrznego, ale w obrębie jego murów plotkowano bez umiaru. W ustronnych korytarzach czyniono przypuszczenia, że rezygnacja z posady miała równie negatywne skutki dla ich zdrowia jak próba potajemnej ucieczki. To, że nikt nigdy nie widział imperatorki, skłaniało ludzi do snucia kolejnych domysłów. Wszyscy wiedzieli, że była spadkobierczynią pierwszego legendarnego imperatora Novrona, a tym samym dzieckiem boga Maribora. Dowodził tego fakt, że tylko ona potrafiła zabić bestię, która zdziesiątkowała szeregi największych rycerzy Elanu. Pochodziła z małej wioski i to potwierdzało, że w oczach Maribora wszyscy są równi. Wysnuto wniosek, że osiągnęła stan istoty duchowej i w jej boskiej obecności mogli przebywać jedynie regenci oraz jej sekretarz. To musi być właśnie sekretarz, pomyślała Amilia. Dama z kwaśną miną i nienagannym sposobem wysławiania się była asystentką imperatorki. Niebawem na stole stało najlepsze jedzenie, jakie zdołano zebrać w tak krótkim czasie. Piekarz Knob i rzeźnik Leif spierali się o usytuowanie potraw - każdy chciał umieścić swoje wyroby w centralnym miejscu. - Cora - powiedział Ibis. - Połóż swój ładny ser na środku. Mleczarka uśmiechnęła się i zarumieniła, a Leif i Knob się nachmurzyli. Amilia jako pomywaczka nie miała już nic więcej do zrobienia i wróciła do naczyń. Edith, podekscytowana, rozmawiała w narożniku, przy stosie dębowych beczułek z kredencerzem i cześnikiem. Wszyscy wygładzali ubranie i przeczesywali palcami włosy. Nipper jeszcze zamiatał, gdy dama wróciła. Znów wszyscy znieruchomieli i obserwowali, jak lady Constance prowadzi za rękę chudą dziewczynę. - Usiądź - poleciła energicznie. Wszyscy usiłowali dostrzec królową boginię, ale widzieli tylko plecy dwóch kobiet. Po chwili weszło dwóch dobrze uzbrojonych strażników, którzy stanęli po obu stronach stolika. Nikt więcej się nie zjawił. Gdzie jest imperatorka? - Modina, powiedziałam, żebyś usiadła - powtórzyła lady Constance. Amilia doznała szoku. Modina? To biedne dziecko to imperatorka? Wydawało się, że ta delikatna i chuda niczym kościotrup dziewczyna nie usłyszała lady Constance. Stała apatycznie z miną bez wyrazu. Kiedyś mogła być nawet ładna, ale teraz wyglądała przerażająco. Miała białą jak kreda twarz oraz

naciągniętą skórę, pod którą odznaczał się wyraźnie zarys czaszki. Jej oblicze przesłaniały nierówno przycięte jasne włosy, a cienka, biała, długa koszula tylko potęgowała jej upiorną prezencję. Lady Constance westchnęła i posadziła ją na siłę przy stoliku piekarza. Dziewczyna dała sobą manipulować niczym lalka. Nie odezwała się, patrzyła tylko przed siebie pustym wzrokiem. - Połóż sobie serwetkę na kolanach w ten sposób. Lady Constance powoli i starannie rozwinęła kawałek płótna. Czekała, piorunując imperatorkę spojrzeniem, ale ta siedziała i sprawiała wrażenie nieobecnej. - Jako imperatorka nie będziesz nigdy obsługiwać się sama - ciągnęła lady Constance. - Będziesz czekała, aż służący nałożą ci jedzenie na talerz. - Rozejrzała się poirytowana, napotykając wzrokiem Amilię. - Ty... podejdź tu - rozkazała. - Obsłuż Jej Imperialną Mość. Amilia upuściła szczotkę do miski i wycierając ręce w fartuch, ruszyła naprzód. Nie miała doświadczenia w podawaniu do stołu, ale nic nie powiedziała. Usiłowała sobie przypomnieć, jak Leif kroi mięso. Wzięła do ręki szczypce i nóż i próbowała jak najwierniej go naśladować. W wykonaniu rzeźnika wyglądało to na czynność niewymagającą wysiłku, ale Amilia nie miała wprawy i z trudem zdołała uciąć kilka poszarpanych kawałków jagnięciny, które położyła na talerzu dziewczyny. - Chleb - warknęła lady Constance i Amilia zaczęła odkrawać pajdę z długiego zakręconego bochenka, nieomal rozcinając sobie palec. - Jedz. Przez chwilę Amilia myślała, że to kolejne polecenie dla niej, i wyciągnęła rękę, ale zreflektowała się i znieruchomiała, niepewna czy wolno jej wrócić do naczyń. - Powiedziałam „jedz”. Sekretarz patrzyła groźnie na dziewczynę, która wciąż gapiła się niewidzącym wzrokiem na przeciwległą ścianę. - Jedz, do diabła! - ryknęła lady Constance i wszyscy w kuchni, włącznie z Edith Mon i Ibisem Thinlym, podskoczyli. Gdy uderzyła pięścią w stolik, kieliszki się przewróciły, a noże stuknęły o talerze. - Jedz! - powtórzyła szlachcianka i spoliczkowała imperatorkę tak mocno, że głowa dziewczyny się zakołysała, ale na twarzy Modiny nie pojawił się grymas bólu. Nadal patrzyła na ścianę, ale tym razem inną. W przypływie złości sekretarz wstała gwałtownie, przewracając krzesło. Wzięła do ręki kawałek mięsa i usiłowała go wepchnąć dziewczynie do ust.

- Co tu się dzieje? Lady Constance zamarła na dźwięk tego głosu. Po schodach zszedł stary człowiek o białych włosach. Jego elegancka fioletowa szata i czarny mucet nie pasowały do parnej kuchni, w której panował bałagan. Amilia od razu rozpoznała regenta Saldura. - Cóż, u licha... - zaczął Saldur, podchodząc do stolika. Spojrzał na dziewczynę, potem na personel, a na koniec na lady Constance, która upuściła kawałek mięsa. - Po co... ją tu przyprowadziłaś? - Ja... myślałam... Saldur ją uciszył, unosząc rękę, którą następnie powoli zwinął w pięść. Zacisnął zęby i wciągnął powietrze przez nos. Znów popatrzył na dziewczynę. - Spójrz na nią - powiedział. - Miałaś ją kształcić i szkolić, a wygląda jak półtora nieszczęścia. - Ja... próbowałam, ale... - Milcz! - warknął regent wciąż z pięścią w górze. Nikt w kuchni nawet nie drgnął. Słychać było jedynie cichy trzask ognia w piecach i bulgotanie rosołu w garnku. - Jeżeli takie są wyniki doświadczonej osoby, to równie dobrze możemy wypróbować amatorkę. Na pewno nie spisze się gorzej. - Regent wskazał Amilię. - Ty! Gratuluję, właśnie zostałaś asystentką imperatorki - oznajmił, po czym odwrócił się do lady Constance i rzekł: - Jeżeli chodzi o ciebie... Twoje usługi są już niepotrzebne. Straże, zabrać ją! Lady Constance zachwiała się i po jej idealnej postawie nie było śladu. Skulona zrobiła krok do tyłu, potykając się o przewrócone krzesło i prawie upadając. - Nie! Proszę! Nie! - zawołała, gdy strażnik pałacowy chwycił ją za ramię i pociągnął w kierunku tylnych drzwi. Inny mężczyzna złapał ją za drugą rękę i kiedy obaj wlekli ją do wyjścia, lady Constance jak oszalała błagała o litość i usiłowała się wyrwać. Amilia znieruchomiała ze szczypcami do mięsa i nożem w rękach. Usiłowała przypomnieć sobie, jak się oddycha. Gdy ucichły błagania lady Constance, regent Saldur zwrócił się do niej. Był czerwony na twarzy, a między jego rozchylonymi, napiętymi ustami widać było zęby. - Nie zawiedź mnie - wycedził. Gdy wchodził po stopniach, mucet{1} falował mu na plecach. Amilia spojrzała na dziewczynę, która wciąż miała wzrok wlepiony w ścianę.

* * * Zagadka trudności z ujrzeniem imperatorki wyjaśniła się, gdy żołnierz odprowadził dziewczyny do kwatery Modiny. Amilia spodziewała się, że pójdą do wschodniego skrzydła, mieszczącego biura regentów i królewskie komnaty, ale ku jej zdziwieniu strażnik skierował się do spiralnych schodów naprzeciw pralni, z których korzystały pokojówki, aby dotrzeć do pomieszczeń dla służby na górnych piętrach. Tam jednak żołnierz ruszył w dół. Amilia nie pytała o nic. Jej myśli zaprzątał miecz u jego boku. Mężczyzna miał ciemne oczy i twarz o kamiennym wyrazie. Wzrostem przewyższał Amilię o głowę, a rękę miał dwa razy większą od jej dłoni. To nie on pierwszy chwycił lady Constance, ale dziewczyna wiedziała, że się nie zawaha, gdy na nią też przyjdzie czas. Powietrze zrobiło się chłodne i wilgotne, gdy zagłębili się w ciemności rozpraszane jedynie światłem z zaledwie trzech latarni zawieszonych na ścianie. W ostatniej drzwi były otwarte i wosk skapywał na posadzkę. U dołu schodów znajdowały się drewniane drzwi prowadzące do małego korytarza z kolejnymi drzwiami po obu stronach. W jednym z pomieszczeń Amilia dostrzegła kilka beczułek i stojak z butelkami owiniętymi słomą. Dwoje drzwi było zamkniętych na duże kłódki, a trzecie stały otwarte, ukazując niewielką kamienną celę ze stertą słomy i drewnianym kubłem. Gdy do niej doszli, żołnierz stanął z boku, opierając się plecami o ścianę. - Przepraszam... - odezwała się Amilia zdezorientowana. - Nie pojmuję. Myślałam, że idziemy do komnaty sypialnej imperatorki. Strażnik skinął głową. - To tutaj sypia Jej Imperialna Mość? Mężczyzna znów przytaknął. Amilia patrzyła zdumiona, jak Modina wchodzi do celi i zwija się w kłębek na stercie siana. Strażnik zamknął za nią ciężkie drzwi i założył dużą kłódkę na skobel. - Zaczekaj - powstrzymała go Amilia. - Nie możesz jej tu zostawić. Nie widzisz, że jest chora? Mężczyzna przekręcił klucz w kłódce. Amilia patrzyła na dębowe drzwi. Jak to możliwe? Przecież jest imperatorką. Córką boga i najwyższą kapłanką Kościoła.

- Trzymacie imperatorkę w starej piwnicy? - Tu ma lepiej niż w poprzednim miejscu - odezwał się po raz pierwszy żołnierz. Amilia nie spodziewała się głosu niewiele głośniejszego od szeptu i łagodnego tonu pełnego współczucia. Trochę się uspokoiła. - A gdzie wcześniej przebywała? - I tak już za dużo powiedziałem. - Nie mogę jej tam zostawić. Nie ma nawet świeczki. - Mam rozkaz jej nie wypuszczać. Amilia spojrzała na strażnika. Nie widziała jego oczu. Cień rzucany przez przyłbicę skrywał górną połowę jego twarzy - Dobrze - powiedziała wreszcie i wyszła z piwnicy Wróciła po chwili z latarnią zdjętą ze ściany przy schodach. - Mogę chociaż dotrzymać jej towarzystwa? - Jesteś pewna? - Żołnierz wydawał się zaskoczony. Amilia nie była pewna, ale i tak skinęła głową. Strażnik otworzył drzwi. Imperatorka leżała skulona na posłaniu ze słomy. Miała otwarte oczy ale patrzyła niewidzącym wzrokiem. Amilia dostrzegła zrolowany koc w narożniku. Postawiła latarnię na podłodze, wytrząsnęła wełniany pled i okryła nim dziewczynę. - Nie traktują cię zbyt dobrze, prawda? - zagadnęła, delikatnie odgarniając włosy z twarzy Modiny. Kosmyki wydawały się sztywne i kruche jak źdźbła słomy, które się w nie zaplątały. - Ile masz lat? Imperatorka nie odpowiedziała ani się nie poruszyła, gdy Amilia jej dotknęła. Leżała na boku, obejmowała przyciągnięte do piersi kolana i przyciskała policzek do słomy. Jedynie co pewien czas mrugała, a jej pierś unosiła się i opadała przy każdym oddechu. - Coś się stało, prawda? Amilia przesunęła lekko palcami po nagim ramieniu Modiny. Mogłaby kciukiem i palcem wskazującym objąć nadgarstek dziewczyny i jeszcze zostałoby wolne miejsce. - Posłuchaj, nie wiem, jak długo tu pozostanę. Ale spodziewam się, że krótko. Nie jestem szlachcianką, tylko zwykłą pomywaczką. Regent mówi, że mam cię kształcić i szkolić, lecz popełnił błąd. Nie umiem robić ani jednego, ani drugiego. - Pogłaskała Modinę po głowie i przesunęła delikatnie palce po jej zapadniętym

policzku, który wciąż był zaczerwieniony po uderzeniu lady Constance. - Ale obiecuję, że nigdy nie zrobię ci krzywdy. Amilia siedziała przez kilka minut i próbowała wymyślić, jak dotrzeć do Modiny. - Mogę ci zdradzić tajemnicę? Tylko się nie śmiej... Boję się ciemności. Wiem, że to głupie, ale nic na to nie poradzę. Zawsze tak było. Moi bracia ciągle się ze mnie naśmiewają. Gdybyś mogła ze mną trochę porozmawiać, może poczułabym się lepiej. Co ty na to? Dziewczyna nie zareagowała. Amilia westchnęła. - Jutro przyniosę kilka świeczek ze swojego pokoju. Zrobiłam sobie całkiem spory zapas. Dzięki nim będzie tu trochę przytulniej. Spróbuj teraz odpocząć. Amilia nie kłamała co do swojego strachu przed ciemnością. Tamtej nocy jednak ta fobia musiała ustąpić miejsca wielu nowym obawom, gdy usiłowała zasnąć skulona obok imperatorki. * * * Żołnierze nie przyszli po Amilię tamtej nocy i obudziła się, gdy przyniesiono śniadanie, a raczej pchnięto ku nim po podłodze drewniany talerz, który wirując, zatrzymał się na środku celi. Były na nim kawałek mięsa wielkości pięści, trójkątny kawałek sera i chleb z grubą skórką. Jedzenie wyglądało wspaniale i przypominało posiłki, które Amilia dostawała dzięki uprzejmości Ibisa. Przed przybyciem do pałacu bowiem nie jadła nigdy wołowiny ani dziczyzny, natomiast teraz zdarzało się to regularnie. Przyjaźń z kuchmistrzem miała też inne zalety. Ludzie nie chcieli obrazić człowieka odpowiadającego za ich dietę, toteż Amilię na ogół dobrze traktowano, choć wyjątkiem od tej reguły była Edith Mon. - Ale pyszne! Chciałabyś kawałek? - Amilia ugryzła kilka kęsów i głośno wyraziła swoje uznanie. Imperatorka nie odpowiedziała. Amilia westchnęła. - Chyba nie. Co byś chciała? Mogę ci przynieść wszystko. Amilia wstała, podniosła talerz i czekała, ale nie otrzymała odpowiedzi. Po kilku minutach zapukała w drzwi, które otworzył ten sam strażnik. - Przepraszam, ale muszę się rozejrzeć za odpowiednim posiłkiem dla Jej Imperialnej Mości. Strażnik spojrzał na talerz skonfundowany, ale odsunął się na bok i Amilia zaczęła pospiesznie wchodzić po stopniach.

W kuchni wciąż rozprawiano o wydarzeniach z poprzedniego dnia, ale gdy weszła Amilia, wszyscy umilkli. - Odesłali cię, co? - Edith wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Nic się nie martw, zostawiłam ci stos naczyń do mycia. I nie zapomniałam o twoich włosach. - Ucisz się, Edith - zganił ją Ibis z groźną miną, po czym zwrócił się do Amilii: - Wszystko dobrze? Odesłali cię? - Nic mi nie jest, dziękuję, Ibis. I chyba wciąż jestem asystentką imperatorki, cokolwiek to znaczy. - To dobrze, dziewczyno - ucieszył się Ibis i zwrócił się do Edith: - Licz się teraz ze słowami. Wygląda na to, że sama pozmywasz tę stertę naczyń. Ochmistrzyni odwróciła się i wymaszerowała z kuchni, mrucząc coś pod nosem. - A więc co cię tu sprowadza, moja droga? - Chodzi o jedzenie, które przygotowałeś dla imperatorki. Ibis wyglądał na urażonego. - Coś z nim nie w porządku? - Nie, jest cudowne. Sama się poczęstowałam. - To nie rozumiem... - Jej Imperialna Mość jest chora. Nie może tego jeść. Gdy ja się źle czułam, mama gotowała mi zupę, rzadki rosół, który był łatwy do przełykania. Zastanawiałam się, czy mógłbyś przyszykować coś takiego. - Pewnie - odparł Ibis. - Zupa to nic trudnego. Ktoś powinien mi powiedzieć, że imperatorka kiepsko się czuje. Wiem dokładnie, co ugotować. Nazywam ją zupą na chorobę morską. Nowicjusze tylko jej nie zwracali przez kilka pierwszych dni. Leif, przynieś kocioł. Przez resztę poranka Amilia kursowała między kuchnią a klitką Modiny. Wzięła z sali sypialnej cały swój dobytek: suknię na zmianę, kilka sztuk bielizny, koszulę nocną, szczotkę i cenny zapas prawie tuzina świeczek. Poza tym przyniosła poduszki, prześcieradła i koce. Podwędziła nawet dzban, trochę łagodnego mydła i miednicę z wolnego pokoju gościnnego. Za każdym razem strażnik uśmiechał się do niej nieznacznie i kręcił głową ze zdumieniem. Po usunięciu starej słomy i przyniesieniu świeżych wiązek ze stajni poszła sprawdzić, czy Ibis ugotował już zupę. - Następnym razem, gdy będę miał więcej czasu, zrobię lepszą, ale na razie ta powinna ją trochę pokrzepić - wyjaśnił.

Amilia wróciła do celi, postawiła parujący garnek na podłodze i pomogła imperatorce usiąść. Spróbowała, czy zupa nie jest za gorąca, po czym przyłożyła łyżkę do ust Modiny. Większa część rosołu ściekła imperatorce po brodzie i skapnęła na przód jej koszuli. - To moja wina. Następnym razem przyniosę jedną z tych serwetek, na które dama zwracała taką uwagę. Przy drugiej łyżce Amilia pochwyciła nadmiar rosołu złożoną dłonią. - Aha! - zawołała. - Trochę złapałam. Smaczny, prawda? Przy kolejnej łyżce zobaczyła, że Modina przełyka. Po opróżnieniu półmiska Amilia oceniła, że większa część zupy wylądowała na podłodze lub wsiąkła w ubranie Modiny, ale była pewna, że przynajmniej trochę imperatorka zdołała przełknąć. - To powinno cię nieco wzmocnić, nie sądzisz? - powiedziała. - Ale widzę, że strasznie się przeze mnie poplamiłaś. Może się tym zajmiemy? Umyła Modinę i przebrała we własną suknię na zmianę. Były podobnego wzrostu, ale Modina topiła się w nowym stroju, więc Amilia zrobiła dla niej pasek z kawałka szpagatu. - Chętnie przyniosłabym materace - szczebiotała, szykując dwa prowizoryczne posłania ze słomy i skradzionych koców, prześcieradeł oraz poduszek - ale były za ciężkie. Poza tym nie chciałam za bardzo zwracać czyjejś uwagi. Już i tak ludzie dziwnie na mnie patrzyli. Myślę, że na takich posłaniach będzie wygodnie, nie sądzisz? Spojrzenie Modiny wciąż było puste. Amilia posadziła ją więc na świeżym posłaniu w ciepłym blasku świeczek i zaczęła delikatnie czesać jej włosy. - Jak się zostaje imperatorką? - spytała. - Mówią, że uśmierciłaś bestię, która zabiła kilkuset rycerzy. Wiesz, nie obraź się, ale wcale nie wyglądasz na pogromczynię potworów. - Przerwała i przechyliła głowę. - Nadal nie interesuje cię rozmowa? Nic nie szkodzi. Rozumiem, nie chcesz zdradzać szczegółów swojej przeszłości. W końcu dopiero co się poznałyśmy. A co ja mogę ci opowiedzieć o sobie? Cóż, pochodzę z Doliny Tarinu. Wiesz, gdzie to jest? Prawdopodobnie nie. To maleńka wioska między Aquestą a Colnorą. Mieścina, przez którą ludzie czasami przejeżdżają w drodze do bardziej ekscytujących miejsc. Niewiele się dzieje w Tarinie. Mój ojciec wyrabia powozy. Mimo że jest w tym bardzo dobry, niewiele zarabia. Przerwała i przyjrzała się twarzy dziewczyny, usiłując dociec, czy Modina usłyszała cokolwiek z jej opowieści. - Czym się zajmuje twój ojciec? Słyszałam, że jest gospodarzem. To prawda?

Nie było odpowiedzi. - Mój tato zarabia niewiele - ciągnęła Amilia. - Według mojej mamy to dlatego, że za bardzo zwraca uwagę na szczegóły. Ale on jest dumny ze swojej pracy, więc nie szczędzi na nią czasu. Potrafi robić jeden powóz przez cały rok. I na tym polega problem, bo dostaje zapłatę dopiero po wykonaniu zlecenia. A ponieważ musi kupić materiały i tak dalej, czasami brakuje nam pieniędzy. Moja mama jest prządką, a brat rąbie drewno, ale to nigdy nie wystarcza. Dlatego tu jestem. Nie umiem zbyt dobrze prząść, lecz potrafię czytać i pisać. Skończyła rozplątywać kołtuny z jednej strony i zajęła się drugą. - Widzę, że zrobiło to na tobie wrażenie - ciągnęła. - Mnie jednak niewiele dało. Jedynie chyba otworzyło, że tak powiem, większe możliwości. Słucham? Ciekawi cię, gdzie się nauczyłam czytać i pisać? Miło, że pytasz. Nauczył mnie Devon. To mnich, który przybył do Doliny Tarinu przed kilkoma laty. - Zniżyła konspiracyjnie głos. - Bardzo go polubiłam. Był miły i mądry, bardzo mądry. Znał wiele książek i opowiedział mi o dalekich miejscach i dawnych wydarzeniach. Devon uważał, że albo mój tata, albo przełożony zakonu spróbują nas rozdzielić, więc nauczał mnie, żebyśmy mogli do siebie pisać. No i miał oczywiście rację. Gdy mój tata się o nas dowiedział, powiedział: „Z mnichem nie ma przyszłości”. I Devona odwołano, a ja płakałam przez wiele dni. Amilia przerwała, żeby rozplątać wyjątkowo nieprzyjemny supeł. Starała się zrobić to jak najdelikatniej, ale była pewna, że dziewczyna czuje ból, choć tego nie okazywała. - Co za kołtun - stwierdziła. - Przez chwilę myślałam, że zagnieździł się tu wróbel. W każdym razie, gdy tata się dowiedział, że umiem czytać i pisać, rozpierała go duma. Chwalił się mną przed wszystkimi klientami. Jeden z nich, szlachcic Jenkins Talbert, był pod wrażeniem i zaoferował się, że poleci mnie tu, w Aqueście. Wszyscy byli bardzo podnieceni, gdy mnie przyjęto. Ale kiedy się dowiedziałam, że praca polega na zmywaniu naczyń, nie powiedziałam tego rodzinie, nie miałam serca tego mówić, więc od tamtej pory nie byłam w domu. W obecnej sytuacji oczywiście już mi nie pozwolą tam pojechać. - Westchnęła, lecz po chwili uśmiechnęła się pogodnie. - Ale nic nie szkodzi, bo teraz jestem tu z tobą. Rozległo się ciche pukanie i do celi wszedł strażnik. Przez chwilę lustrował zmiany, po czym kiwnął z aprobatą głową, a następnie spojrzał na Amilię ze smutkiem w oczach. - Przykro mi, panienko, ale przysłał mnie po ciebie regent Saldur. Amilia najpierw zamarła, potem odłożyła powoli szczotkę i drżącą ręką osłoniła ramiona dziewczyny kocem. Wstała, pocałowała Modinę w policzek i wyszeptała

rwącym się głosem: - Żegnaj. Rozdział 2. Posłaniec. Zawsze się bał, że umrze w ten sposób: sam, na pustej drodze, z dala od domu. Po obu stronach miał las na wyciągnięcie ręki, a jego wytrenowane oczy rozpoznały, że zapora na ścieżce to nie niewinne szczątki spróchniałego drzewa, które się przewróciło. Ściągnął wodze, zmuszając wierzchowca do opuszczenia łba. Koń prychnął sfrustrowany, szarpiąc wędzidło - tak jak on wyczuwał niebezpieczeństwo. Spojrzał najpierw za siebie, a następnie na boki, omiatając wzrokiem drzewa przystrojone letnim listowiem w kolorze głębokiej zieleni. Ciszę wczesnego poranka wzmagał bezruch. Do tej spokojnej okolicy nie pasował tylko stos na ścieżce. Rumowisko zwalonych drzew nie mogło powstać w naturalny sposób. Nawet z daleka widać było jasną miazgę świeżo ściętych pni. Był pewny, że to barykada. Złodzieje? Bez wątpienia w lesie kryła się banda rozbójników, którzy obserwowali ścieżkę i czekali, aż się zbliży. Usiłował skupić myśli, podczas gdy koń pod nim sapał. To był najkrótszy szlak na północ do rzeki Galewyr, a on już nie miał czasu. Breckton szykował się do najazdu na królestwo Melengaru, dlatego musiał dostarczyć przesyłkę, zanim rycerz ruszy do ataku. Dowódca i regenci osobiście poinformowali go o wadze tej misji. Liczyli na niego. Ona na niego liczyła. Jak tysiące innych stał w dniu koronacji na placu, na którym panował lodowaty chłód, by ujrzeć imperatorkę Modinę. Ale ku ogromnemu niezadowoleniu tłumu nie wyszła do ludzi. Po wielu godzinach wydano oświadczenie, że Modina jest zajęta sprawami nowego imperium. Nowa władczyni, która awansowała niedawno z warstwy chłopskiej do roli imperatorki, nie miała czasu na błahostki. Zdjął płaszcz, na którym widniała złota korona, i przywiązał go za siodłem. Może go przepuszczą. Na pewno wiedzieli, że w pobliżu znajduje się imperialne wojsko, a sir Breckton nie będzie tolerował napaści na imperialnego posłańca. Być może rozbójnicy nie bali się tego głupca hrabiego Ballentyne’a, ale nawet desperaci zastanowiliby się dwa razy przed zrobieniem afrontu jego rycerzowi. Inni dowódcy mogliby machnąć ręką na zakrwawionego lub zamordowanego posłańca, lecz sir

Breckton potraktowałby to jako osobistą zniewagę, a takowa równoznaczna była z samobójstwem sprawcy. Jeździec zamierzał wypełnić swoje zadanie. Odgarnął włosy z twarzy, chwycił mocniej wodze i ruszył ostrożnie naprzód. Zbliżywszy się do przeszkody, dostrzegł ruch. Zadrżały liście, trzasnęła gałązka. Odwrócił wierzchowca w przeciwną stronę, przygotowując się do ucieczki. Był dobrym jeźdźcem - szybkim i zwinnym - a jego rasowy trzyletni koń po spięciu ostrogami popędzi tak szybko, że nikt ich nie dogoni. Pochylił się w siodle, szykując się do zrywu, ale powstrzymał go widok imperialnych mundurów. Spomiędzy drzew wyszło na drogę dwóch żołnierzy, którzy spojrzeli na niego niechętnie, z charakterystycznym dla piechurów tępym wyrazem twarzy. Mieli na sobie czerwone płaszczyki z herbem sir Brecktona. Gdy się zbliżyli, większy żuł źdźbło żyta, a mniejszy oblizał palce i wytarł je o mundur. - Napędziliście mi stracha - odezwał się jeździec tonem, w którym pobrzmiewała ulga połączona z irytacją. - Myślałem, że jesteście rozbójnikami. Mniejszy się uśmiechnął. Nie dbał o swój mundur. Jego odpięte naramienniki odchyliły się na boki, przez co wyglądały jak skrzydełka na ramionach. - Słyszałeś, Will? Myślał, że my to złodzieje. Niezły pomysł, co nie? Powinniśmy se sprawić sakiewki i pobierać myto, że tak powiem. Przynajmniej byśmy zarobili trochę grosza za to wystawanie tu przez cały dzień. Ale Breckton, oczywista, obdarłby nas żywcem ze skóry, jakby się dowiedział. Wyższy żołnierz, najprawdopodobniej niedorozwinięty niemowa, skinął głową na znak potwierdzenia. Przynajmniej dbał o swój uniform, który lepiej na nim leżał i był starannie zapięty. Oba mundury były pogniecione i poplamione, ponieważ ich właściciele sypiali pod gołym niebem, ale tak wyglądało życie piechura - był to jeden z wielu powodów, dla których jeździec wolał być kurierem. - Uprzątnijcie ten bałagan - polecił żołnierzom. - Mam pilny meldunek. Muszę niezwłocznie dotrzeć do dowództwa imperialnej armii. - My też mamy rozkazy. Kapujesz? - odrzekł mniejszy żołnierz. - Mamy nikogo nie przepuszczać. - Jestem imperialnym kurierem, ty głupcze! - Aha - odparł niezbyt rozgarnięty wartownik. Zerknął na wspólnika, na którego twarzy wciąż gościł tępy wyraz. - Cóż, to inna para kaloszy, co nie? - Poklepał konia po karku. - To by wyjaśniało, czemu ta klacz jest taka spieniona. Wygląda, jakby chciała się napić. Mamy kubeł, a niedaleko jest strumyk... - Nie mam na to czasu. Usuńcie zaporę z drogi, i to migiem.

- Jasne, no jasne. Nie musisz się tak pieklić. Po prostu podaj nam hasło, a Will i ja z miejsca ją usuniemy - powiedział, grzebiąc sobie w zębach. - Hasło? Żołnierz skinął głową, wyjął palec z ust i powąchał z obrzydzeniem resztkę jedzenia, po czym ją strząsnął. - No wiesz, magiczne słowo. Nie możemy przepuścić żadnego szpiega. Przecież jest wojna. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Nie podano mi hasła. - Nie? - Mniejszy żołnierz uniósł brew, chwytając konia za uzdę. - Rozmawiałem z regentami i... Dryblas ściągnął go z siodła. Posłaniec uderzył mocno plecami i głową o ziemię. Poczuł ostry ból i zamknął na chwilę oczy, a gdy je otworzył, zobaczył, że żołnierz siedzi na nim okrakiem i trzyma ostrze przy jego gardle. - Dla kogo pracujesz? - warknął duży wartownik. - Co ty wyprawiasz, Will? - spytał go wspólnik, wciąż przytrzymując konia. - Próbuję zmusić tego szpiega do mówienia, ot co. - Ja... nie jestem szpiegiem, tylko imperialnym kurierem. Puśćcie mnie! - Will, nie mamy rozkazu, żeby ich przesłuchiwać. Jak nie znają hasła, to podcinamy im gardło i wrzucamy ich do rzeki. Sir Breckton nie ma czasu zajmować się każdym głupkiem, na którego natrafiamy na tej drodze. Poza tym, jak myślisz, dla kogo pracuje? Walczymy tylko z Melengarem, więc pracuje dla Melengaru. Poderżnij mu gardło, a ja ci pomogę go zawlec do rzeki, gdy tylko spętam tego konia. - Ale ja jestem kurierem! - krzyknął jeździec. - No pewnie. - Mogę to udowodnić. Mam w sakwie meldunki dla sir Brecktona. Żołnierze wymienili wątpiące spojrzenia. Mniejszy wzruszył ramionami. Włożył rękę do torby przy siodle i zaczął ją przeszukiwać. Wyjął skórzaną teczkę, w której był zalakowany pergamin. Złamał pieczęć i przeczytał treść dokumentu. - Coś podobnego! Chyba mówi prawdę, Will. To wygląda na prawdziwy meldunek dla jego lordowskiej mości. - Tak? - upewniał się zaniepokojony wspólnik. - Na to wygląda. Lepiej go podnieś. Z przygnębieniem na twarzy Will schował broń i podał rękę kurierowi, żeby pomóc mu wstać.

- Przykro mi. Tylko wypełnialiśmy rozkazy, rozumiesz? - Gdy sir Breckton zobaczy złamaną pieczęć, zażąda waszych głów! - powiedział posłaniec, przechodząc obok dużego wartownika i wyrywając dokument drugiemu z ręki. - Naszych? - Mniejszy wybuchnął śmiechem. - Jak to Will powiedział, tylko wypełnialiśmy rozkazy. To ty nie zapytałeś o hasło, zanim tu przyjechałeś. Sir Breckton ściśle przestrzega zasad. Nie lubi, gdy jego rozkazy nie są wypełniane. To jasne, że za swój błąd stracisz pewnie rękę lub może ucho. Na twoim miejscu sprawdziłbym, czy nie można podgrzać wosku i skleić pieczęci. - Byłoby widać, że była naprawiana. - Mógłbyś powiedzieć, że było gorąco, słońce świeciło przez cały dzień na torbę i wosk się roztopił. Wedle mnie to lepsze niż stracić rękę czy ucho. Poza tym taki zajęty szlachcic jak sir Breckton nie będzie dokładnie oglądał pieczęci przed otwarciem pilnego meldunku, ale zauważy, jeżeli będzie złamana. To na pewno. Kurier spojrzał na pergamin powiewający na wietrze i poczuł ucisk w dołku. Nie miał wyboru, ale nie zrobi tego w obecności tych idiotów. Wsiadł na wierzchowca. - Usuńcie przeszkodę! - warknął. Żołnierze odciągnęli gałęzie na bok. Posłaniec spiął konia ostrogami i pognał drogą naprzód. * * * Royce obserwował, jak kurier znika pośród drzew. Po chwili zdjął imperialny mundur, odwrócił się do Hadriana i powiedział: - To nie było wcale takie trudne. - Will? - spytał wspólnik, gdy wślizgnęli się do lasu. Royce skinął głową. - Pamiętasz, jak wczoraj biadoliłeś, że wolałbyś być aktorem? Dałem ci rolę Willa, imperialnego wartownika na posterunku kontrolnym. Uważam, że poradziłeś z nią sobie. - Wiesz, nie wszystkie moje pomysły musisz wyszydzać. - Hadrian zmarszczył czoło, zdejmując płaszczyk przez głowę. - Zresztą wciąż sądzę, że powinniśmy to rozważyć. Moglibyśmy jeździć od miasta do miasta i grać w dramatach, a nawet kilku komediach. - Zlustrował swojego mniejszego wspólnika od stóp do głów. - Choć powinieneś pozostać przy dramatach, może tragediach.

Royce spiorunował go wzrokiem. - Co takiego? Byłbym świetnym aktorem. Widzę się w brawurowych rolach pierwszoplanowych. Na pewno moglibyśmy zagrać w Spisku przeciw Koronie. Ja będę przystojnym szermierzem walczącym z czarnym charakterem, a ty... Cóż, ty możesz być tym drugim. Omijali gałęzie, zdejmując po drodze czepki i rękawice, które zawinęli w płaszczyki. Zeszli ze wzgórza do jednego z wielu małych dopływów wielkiego Galewyru. Odszukali konie, które tam wcześniej przywiązali. Zwierzęta skubały ze smakiem trawę nad rzeką i leniwie odganiały ogonami muchy. - Czasami mnie martwisz, Hadrian. Serio. - Czemu nie aktorstwo? To bezpieczny zawód. Może być nawet zabawnie. - Nie byłoby ani bezpiecznie, ani zabawnie. Poza tym aktorzy muszą podróżować, a mnie odpowiada obecny stan. Jestem blisko Gwen - dodał Royce. - To kolejny powód. Czemu nie znaleźć sobie innego zajęcia? Z ręką na sercu, na twoim miejscu nie przyjąłbym już ani jednego zlecenia. Royce wyjął z sakwy parę butów. - Robimy to, w czym jesteśmy dobrzy, a w trakcie wojny Alric jest skory do płacenia najwyższych stawek za informacje. Hadrian parsknął sarkastycznie. - Jasne, dla nas najwyższe honoraria, ale co z innymi kosztami? Breckton może pracuje dla tego idioty Ballentyne’a, ale sam głupi nie jest. Na pewno obejrzy pieczęć i nie da się nabrać, że wosk zmiękł w sakwie. - Wiem. - Royce usiadł na kłodzie i zaczął zmieniać imperialne buty na własne. - Ale po jednym kłamstwie jego druga historyjka o wartownikach łamiących pieczęć zabrzmi jeszcze bardziej cudacznie, więc nie uwierzą w ani jedno jego słowo. Hadrian spojrzał chmurnie na wspólnika. - Masz świadomość, że prawdopodobnie stracą go za zdradę? Royce skinął głową. - Pozbędą się jedynego świadka. - Właśnie o to mi chodzi. Hadrian westchnął i pokręcił głową. Royce dostrzegł, że jego wspólnika ogarnia melancholia. Ostatnio zdarzało się to nader często. Nie potrafił wyjaśnić przyczyny humorów przyjaciela. Dziwne napady depresji zwykle następowały po pomyślnie zrealizowanych zleceniach i często kończyły się suto zakrapianą kolacją. Zastanawiał się, czy Hadrianowi zależało jeszcze na pieniądzach. Brał bowiem

tylko tyle, aby wystarczyło na alkohol i jedzenie, a resztę odkładał. Royce rozumiałby reakcję przyjaciela, gdyby zarabiali na życie jako kieszonkowcy lub rabowaniem domów, ale teraz pracowali dla króla. A na jego gust zlecenia były prawie niewinne. Hadrian nie miał właściwie pojęcia, co oznacza brudna robota. W przeciwieństwie do Royce’a nie dorastał na zabłoconych ulicach Ratiboru. Royce postanowił więc przekonać go argumentami: - Wolałbyś, żeby się o nas dowiedzieli i wysłali za nami oddział? - Nie, po prostu nie lubię być przyczyną śmierci niewinnego człowieka. - Nie ma niewinnych ludzi, przyjacielu. I nie jesteś przyczyną... a raczej... - Royce usiłował znaleźć odpowiednie słowa -... smarem pod płozami. - Dzięki. To mi znacznie poprawiło nastrój. Royce złożył mundur i upchnął go razem z butami w swojej sakwie. Hadrian wciąż usiłował zdjąć czarne buty, które były na niego za małe. Mocnym szarpnięciem udało mu się wydostać nogę z drugiego i rzucił go sfrustrowany na ziemię. Po chwili zebrał oba i wcisnął je wraz z mundurem do torby. Wcisnął wszystko na dno, a następnie opuścił klapę sakwy, pociągnął ją z całej siły w dół i zapiął. Spojrzał gniewnie na pakunek i znów westchnął. - Gdybyś lepiej wszystko poukładał, sakwa byłaby mniejsza - powiedział Royce. Hadrian spojrzał na niego zaskoczony. - Co? Nie, nie chodzi o nią. - A o co? - Royce włożył czarny płaszcz i poprawił kołnierz. Hadrian pogłaskał konia po karku. - Sam nie wiem - odparł posępnie. - Po prostu... myślałem, że do tej pory osiągnę coś więcej... to znaczy w życiu. - Oszalałeś? Większość ludzi zaharowuje się na śmierć na skrawku ziemi, która nawet do nich nie należy, a ty możesz robić, co chcesz, i chodzić, gdzie ci się żywnie podoba. - Wiem, ale w młodości myślałem, że jestem... wyjątkowy. Wyobrażałem sobie, że dokonam czegoś wielkiego, zdobędę dziewczynę i uratuję królestwo, ale chyba każdy chłopiec ma takie marzenia. - Ja nie miałem. Hadrian spojrzał na niego chmurnie. - Obmyśliłem sobie, kim zostanę, i w tym planie nie było miejsca na bezwartościowego szpiega. - Nie jesteśmy bezwartościowi - poprawił go Royce. - Dobrze zarabiamy, zwłaszcza ostatnio.

- Nie o to chodzi. Jak byłem najemnikiem, też mi się dobrze wiodło. A teraz jestem jak... jak pijawka. - Czemu nagle zacząłeś tak myśleć? Po raz pierwszy od lat sporo zarabiamy i dostajemy szacowne zlecenia jedno po drugim. Zatrudnia nas król, na litość Maribora. Możemy spać dwie noce z rzędu w tym samym łóżku i nie obawiać się, że nas aresztują. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu mijałem kapitana gwardii miasta i skinął mi głową. - Nie chodzi o to, ile pracujemy, tylko co robimy. O to, że zawsze kłamiemy. Jeśli ten kurier zginie, to będzie nasza wina. Poza tym to się nie stało nagle. Już od lat mi to przeszkadza. Myślisz, że dlaczego zawsze proponuję, żebyśmy zajęli się czymś innym? Wiesz, dlaczego naruszyłem zasady i przyjąłem zlecenie na kradzież miecza Pickeringa? - Z powodu niezwykle wysokiej zapłaty - odrzekł Royce. - Nie, to był twój powód. Ja się zgodziłem, bo wydawało mi się to słuszne. I nie miało znaczenia, że prawie nas przez to stracono. Choć raz miałem okazję pomóc komuś, kto naprawdę na to zasługiwał, a przynajmniej tak wtedy myślałem. - I aktorstwo jest rozwiązaniem? Hadrian odwiązał konia. - Nie, ale jako aktor mógłbym przynajmniej udawać, że jestem prawy. Pewnie powinienem się cieszyć, że żyję, tak? Nie odpowiedział. Znów opanowało go to nieprzyjemne doznanie: utrzymywanie tajemnic przed Hadrianem ciążyło mu na sumieniu, co było dla niego zdumiewające, bo wcześniej nie sądził, że w ogóle sumienie posiada. Royce uznawał coś za dobre lub złe w zależności od potrzeby chwili. Dobrem było to, co dla niego najlepsze, a złem - wszystko inne. Kradł, kłamał, a w razie konieczności nawet zabijał. Taki miał fach i był w nim świetny. Nie miał powodu przepraszać; nie musiał się zastanawiać. Świat toczył z nim wojnę i nie istniały żadne świętości. Ale zdradzenie Hadrianowi, czego się dowiedział, było zbyt ryzykowne. Wolał świat, w którym wszystkie zmienne mają wytłumaczenie. Z dnia na dzień linie na mapach się przesuwały i władza przechodziła z rąk do rąk. Czas płynął szybko, a wydarzenia były zbyt niespodziewane. Czuł się, jakby przechodził późną wiosną przez zamarznięte jezioro. Usiłował wybrać bezpieczny szlak, ale tafla pękała mu pod stopami. Mimo to niektóre zmiany mógł wciąż kontrolować. Wsiadając na Myszkę, przypomniał sobie, że niektórych rzeczy nie mówił Hadrianowi dla dobra przyjaciela. - Dość ciężko ostatnio pracowaliśmy - stwierdził. - Może powinniśmy zrobić sobie przerwę?

- Nie widzę takiej możliwości - odparł Hadrian. - Imperialna armia szykuje się do najazdu na Melengar, więc Alric będzie nas teraz potrzebował bardziej niż kiedykolwiek. - Tak ci się wydaje, prawda? Ale nie czytałeś meldunku. Rozdział 3. Cud. Księżniczka Arista Essendon siedziała zgarbiona, podskakując wraz z powozem na każdej dziurze i koleinie napotkanej na drodze. Kark zesztywniał jej od spania z głową opartą na podłokietniku, a w skroniach czuła pulsowanie krwi od nieustannych wstrząsów. Podnosząc się z ziewnięciem, przetarła oczy i twarz. Gdy spróbowała rozprostować włosy, palce uwięzły jej w masie kasztanowych supłów. Powóz ambasadorski był tak wysłużony jak jego pasażerka zmęczona po pokonaniu niezliczonych mil w ostatnim roku. Dach przeciekał, resory się zużyły, a obicie ławki było miejscami poprzecierane. Stangretowi kazano pędzić, by zdążył wrócić do południa do Medfordu. Miał dobry czas, ale kosztem najeżdżania na każdy wybój i kamień na drodze. Gdy Arista odsunęła zasłonkę, ujrzała promienie porannego słońca, które przedostawały się przez gęste listowie drzew rosnących wzdłuż drogi. Była blisko domu. W migoczącym świetle widać było wnętrze karety. Wszystko pokrywała warstewka kurzu wdzierającego się przez okna. Na stosie rozsypanych pergaminów na przeciwległej ławce leżało kilka ogryzków po jabłkach i zużyta gaza. Brudne odciski stóp znaczyły podłogę w pobliżu miejsca zajmowanego przez koc, gorset i dwie suknie oraz trzy trzewiki. Nie wiedziała, gdzie jest czwarty. Miała tylko nadzieję, że znajduje się w powozie, a nie został w Lanksteerze. Przez ostatnie pół roku czuła się tak, jakby zostawiała cząstki siebie w całym Avrynie. Hilfred by wiedział, gdzie jest jej trzewik. Podniosła szczotkę z perłową rączką i obróciła ją w rękach. Hilfred musiał jej szukać w gruzach przez wiele dni. Ta pochodziła z Tur Del Furu. Ojciec przywoził je jej z każdego miasta, jakie odwiedził. Był powściągliwym mężczyzną i niełatwo mu przychodziło wypowiedzenie słów „kocham cię” nawet do własnej córki. To te prezenty pełniły funkcję niewypowiedzianych wyznań. Kiedyś miała ich kilkadziesiąt - teraz została jej tylko ta. Pozostałe przepadły w wyniku zawalenia się wieży, w której mieszkała, i poczuła się wtedy tak, jakby ponownie straciła ojca. Trzy tygodnie później znalazła się ta jedna. Musiał ją odszukać Hilfred, ale słowem się do tego nie przyznał.