Michael J. Sullivan
Królewska krew. Wieża elfów.
Cykl: Odkrycia Riyrii tom 1-2
Tłumaczył: Edward Szmigiel
Tytuł oryginalny: The Crown Conspiracy; Avempartha
Rok pierwszego wydania: 2008
Wydanie polskie 2011
Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy - w tej książce znajdziecie
wszystko, za co pokochaliście fantasy!
Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili,
że każdy element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć
Royce’a i Hadriana. Ci nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie
pod pręgierz. To okryty złą sławą duet Riyria, i nikt nie powstrzyma ich przed
krwawą zemstą!
Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.
Mojej żonie Robin (najwspanialszej wielbicielce, recenzentce, konsultantce i
agentce prasowej), której ciężka praca i zaangażowanie sprawiły, że to wszystko
stało się możliwe. I mojej córce Sarah, która nie chciała przeczytać niniejszej
opowieści przed jej opublikowaniem.
Królewska krew - Tom pierwszy Odkryć Riyrii.
Rozdział 1. Skradzione listy.
W ciemności Hadrian niewiele mógł dostrzec, ale słyszał trzask gałązek, chrzęst
liści i szelest trawy. Zorientował się, że napastników jest kilku, więcej niż trzech, i
że się zbliżają.
- Niech żaden z was się nie rusza - rozkazał szorstki głos dobiegający z mroku.
- Mierzymy do was z łuków i zabijemy was w siodłach, jeśli spróbujecie uciekać.
Hadrian zauważył jedynie niewyraźny ruch wśród nagich gałęzi.
- Po prostu trochę was odciążymy. Nikomu nie musi się stać krzywda.
Wykonujcie moje polecenia, jeśli wam życie miłe, bo inaczej zginiecie.
Hadrian czuł ucisk w dołku, ponieważ wiedział, że to jego wina. Zerknął na
Royce’a, który siedział na siwku obok niego z twarzą ukrytą pod kapturem.
Przyjaciel pochylił głowę i lekko nią pokręcił. Hadrian nie musiał widzieć wyrazu
jego twarzy, by wiedzieć, co Royce myśli.
- Przepraszam - powiedział.
Royce nie odpowiedział i dalej kręcił głową. Z przodu drogę zagradzała im
ściana wzniesiona ze świeżo ściętych krzewów. Za plecami mieli długi pusty trakt
skąpany w blasku księżyca. W zagłębieniach i parowach zebrała się mgła, w
oddali szumiał strumyk. Znajdowali się na starej południowej drodze
przypominającej tunel wyrąbany pośród lasu. Zwisające nad nią smukłe gałęzie
dębów i jesionów trzeszczały teraz na zimnym jesiennym wietrze. Od najbliższego
miasta dzielił ich dzień drogi i Hadrian nie przypominał sobie, by ostatnio mijali
jakieś gospodarstwo. Byli zdani na siebie - na tym odludziu, w jednym z tych
miejsc, gdzie ciał się nigdy nie znajduje. Szelest deptanych liści robi! się coraz
głośniejszy, aż w końcu w wąskim pasie światła księżyca ukazali się złodzieje z
obnażonymi mieczami. Hadrian naliczył czterech. Mieli szorstkie, nieogolone
twarze i szorstkie ubrania ze skóry i wełny - poplamione, znoszone i brudne.
Jedyna wśród nich dziewczyna trzymała łuk z naciągniętą cięciwą, celując prosto
w nich. Tak jak kompani nosiła spodnie i buty z cholewami. Miała splątane włosy i
była cała ubłocona, jakby sypiali w ziemiankach.
- Chyba nie mają dużo pieniędzy - ocenił ich mężczyzna ze spłaszczonym
nosem.
Przewyższał Hadriana wzrostem o kilka centymetrów i był największym
członkiem bandy. Miał gruby kark i ręce jak bochenki. Wydawało się, że rozcięcie
na jego dolnej wardze pochodzi z tego samego okresu co złamanie nosa.
- Ale mają torby z ekwipunkiem - zauważyła dziewczyna.
Tembr jej głosu zaskoczył Hadriana. Była młoda i, mimo tego całego brudu,
ładna, prawie jak dziecko, lecz mówiła tonem agresywnym, a nawet wrednym.
- Tylko patrzcie, co tu mają. Po co tyle sznura?
Hadrian nie wiedział, czy pytanie było skierowane do niego, czy jej kompanów.
W każdym razie nie zamierzał odpowiadać. Zastanawiał się, czy nie zażartować,
ale dziewczyna nie wyglądała na taką, którą można oczarować komplementem i
uśmiechem. Na dodatek teraz celowała w niego, a jej ręka mogła już być
zmęczona.
- Zamawiam wielki miecz, który ten tu ma na plecach - oświadczył płaskonosy. -
Będzie w sam raz dla mnie.
- Ja wezmę jego pozostałe dwa - oznajmił napastnik z blizną, która zaczynała
się na brodzie, biegła lekko na skos przez policzek i mostek nosa i kończyła się
nad okiem. Dziewczyna skierowała strzałę na Royce’a.
- Ja chcę pelerynę tego małego. Będę ładnie wyglądać w takim eleganckim
czarnym kapturze.
Stojący najbliżej Hadriana mężczyzna z głęboko osadzonymi oczami i spaloną
od słońca skórą wydawał się najstarszy z nich. Zrobił krok w jego stronę i chwycił
konia za wędzidło.
- A teraz uważaj. Sprzątnęliśmy masę ludzi na tej drodze. Głupich, którzy nie
chcieli słuchać. Nie chcesz być głupi, co?
Hadrian pokręcił głową.
- Dobra. To teraz rzućcie broń - rozkazał złodziej - i złaźcie z koni.
- Co ty na to, Royce? - spytał Hadrian. - Może dajmy im trochę grosza, żeby
nikomu nie stała się krzywda.
Royce podniósł głowę i spojrzał spod kaptura. W jego oczach płonął gniew.
- Nie chcemy przecież kłopotów, prawda?
- Mnie lepiej nie pytaj o zdanie - odpowiedział Royce.
- A więc nie ustąpisz?
Cisza. Hadrian znów pokręcił głową i westchnął.
- Dlaczego musisz wszystko tak utrudniać? To nie są źli ludzie, tylko biedni.
Kradną, żeby mieć na chleb dla rodziny. Jak możesz im tego żałować? Nadchodzi
zima, a czasy są ciężkie. - Spojrzał na złodziei. - Mam rację?
- Ja nie mam rodziny - odpowiedział płaskonosy - a większość pieniędzy
przepijam.
- Nie ułatwiasz sprawy - ostrzegł go Hadrian.
- Nawet nie próbuję. Albo zrobicie, co każę, albo wypatroszymy was na miejscu
- oznajmił i w celu podkreślenia groźby wyjął zza pasa długi sztylet i przeciągnął
nim ze zgrzytem po ostrzu swojego miecza.
Zimny wiatr wył wśród drzew, targając gałęziami i zrywając listowie.
Czerwonozłote liście fruwały i wirowały, gnane podmuchami wzdłuż wąskiego
traktu. Gdzieś w mroku odezwała się sowa.
- Może damy wam połowę naszych pieniędzy? Moją połowę. W ten sposób nie
będziecie całkowicie stratni.
- Nie prosimy o połowę - rzekł rabuś trzymający wierzchowca Hadriana. -
Chcemy wszystko, razem z tymi końmi.
- Chwileczkę. Zabieranie niewielkich pieniędzy to nic złego, ale kradzież koni?
Jeśli was złapią, zawiśniecie. A zapewne wiecie, że zgłosimy napad w najbliższym
miasteczku.
- Pochodzicie z północy, tak?
- Tak, wczoraj wyjechaliśmy z Medfordu.
Złodziej skinął głową i Hadrian zauważył mały czerwony tatuaż na jego szyi.
- Widzicie, to jest wasz problem. - Na jego twarzy pojawił się wyraz
współczucia, co sprawiało, że wydawał się jeszcze groźniejszy. - Pewnie jedziecie
do Colnory. To ładne miasto. Mnóstwo sklepów. Mnóstwo wyfiokowanych
bogaczy. Mnóstwo interesów i mnóstwo podróżnych na tej drodze, przewożących
najróżniejsze towary na sprzedaż dla gogusiów. Ale chyba jeszcze nie byliście na
południu, co ? W Melengarze król Amrath każe żołnierzom patrolować drogi. Ale
tu, w Warric, jest trochę inaczej.
Płaskonosy podszedł bliżej i oblizał rozciętą wargę, przyglądając się mieczowi
na plecach Hadriana.
- Chcesz powiedzieć, że kradzież jest legalna?
- Nie, ale król Ethelred mieszka w Aqueście, a to strasznie daleko stąd.
- A hrabia Chadwick? Nie zarządza tymi ziemiami w imieniu króla?
- Archie Ballentyne? - Na wspomnienie tego nazwiska pozostali złodzieje
zachichotali. - Archie ma gdzieś, co się dzieje z prostym ludem. Jest za bardzo
zajęty dobieraniem sobie fatałaszków. - Rabuś uśmiechnął się szeroko, ukazując
pożółkłe krzywe zęby. - Więc rzućcie miecze i złaźcie z koni. Potem możecie iść do
zamku Ballentyne’ów, zapukać do drzwi starego Archiego i przekonać się, co
postanowi. - Kolejna salwa śmiechu. - Jeżeli to miejsce nie wydaje się wam
najlepsze na rozstanie ze światem, to róbcie, co każę.
- Miałeś rację, Royce - przyznał Hadrian zrezygnowanym głosem. Odpiął
pelerynę i przewiesił przez siodło z tyłu. - Powinniśmy zjechać z drogi, ale przecież
jesteśmy na kompletnym odludziu. Jakie mieliśmy szanse?
- Zważywszy, że teraz nas okradają, to chyba całkiem spore.
- Co za ironia. Riyria ofiarą rabunku. To prawie zabawne.
- Wcale nie zabawne.
- Powiedziałeś „Riyria”? - spytał złodziej trzymający konia Hadriana i ten
przytaknął, zdjął rękawice i zatknął je za pas. Mężczyzna puścił wędzidło i zrobił
krok do tyłu.
- Co się dzieje, Will? - spytała dziewczyna. - Co to jest Riyria?
- Tak się zwie dwóch ludzi w Melengarze. - Spojrzał w stronę pozostałych i
trochę zniżył głos. - Mam tam znajomych, pamiętasz? Mówią, że dwóch facetów,
którzy się nazywają Riyria, pracuje poza Medfordem i że kazali mi zejść sobie z
drogi, gdybym ich kiedykolwiek spotkał.
- To jak myślisz, Will? - spytał rabuś z blizną.
- Może powinniśmy usunąć krzaki i pozwolić im przejechać.
- Co? Czemu? Nas jest piątka, a ich tylko dwóch - zauważył płaskonosy.
- Ale to Riyria.
- Co z tego?
- Moi koledzy na północy nie są głupi i radzili wszystkim trzymać się z dala od
nich. Nie są też strachliwi. Więc jeśli każą ich unikać, to nie bez powodu.
Płaskonosy znów spojrzał na nich krytycznie.
- Dobra, ale skąd wiecie, że to są właśnie ci dwaj? Wierzycie im na słowo?
Will skinął w kierunku Hadriana.
- Popatrz na jego miecze. Człowiek z jednym mieczem może umieć się nim
posługiwać, ale równie dobrze i nie. Z dwoma mieczami raczej nie ma pojęcia o
sztuce walki, ale chce, żebyś myślał inaczej. Ale ktoś z trzema mieczami... To
spory ciężar i nikt nie dźwiga z sobą tyle żelastwa, jeśli nie zarabia nim na życie.
Hadrian zgrabnym ruchem dobył dwa miecze przypięte po swoich bokach.
Obrócił rękojeść jednego w dłoni.
- Muszę dać do wymiany uchwyt. Znów zaczyna się strzępić. - Spojrzał na
Willa. - Możemy zaczynać? Zdaje mi się, że zamierzaliście nas obrabować.
Rabusie spojrzeli niepewnie po sobie.
- Will? - spytała dziewczyna wciąż z naciągniętym łukiem w dłoniach, ale teraz
wyglądająca na znacznie mniej pewną siebie.
- Usuńmy krzaki z drogi i dajmy im przejechać - postanowił Will.
- Na pewno? - spytał Hadrian. - Ten miły jegomość z przetrąconym nosem
wydaje się zdecydowany chwycić za miecz.
- W porządku - zgodził się płaskonosy, spojrzawszy na klingi Hadriana, kiedy
wypolerowana stal błysnęła w świetle księżyca.
- Skoro jesteście pewni.
Wszyscy rabusie skinęli głowami i Hadrian schował broń.
Will wbił swój miecz w ziemię i idąc pospiesznie do tarasującej drogę zapory z
gałęzi, przywołał skinieniem pozostałych.
- Źle się do tego zabieracie - oznajmił głośno Royce. Złodzieje się zatrzymali i
podnieśli z niepokojem głowy. - Nie chodzi o uprzątnięcie krzaków, tylko napad.
Wybraliście ładne miejsce, przyznaję. Ale powinniście nas zajść z obu stron.
- I, Williamie... bo masz na imię William, prawda? - spytał Hadrian.
Mężczyzna skrzywił się i przytaknął.
- Williamie, większość ludzi jest praworęczna, więc należy zachodzić ich z lewej
strony. To postawiłoby nas w niekorzystnym położeniu, bo musielibyśmy uderzać w
niewygodnej pozycji. A łucznicy powinni być z prawej strony.
- I dlaczego tylko jeden łuk? - spytał Royce. - Mogłaby trafić tylko jednego z
nas.
- Nawet tego by nie mogła - zaprzeczył Hadrian. - Zauważyłeś, jak długo
trzymała napiętą cięciwę? Albo jest niewiarygodnie silna - w co wątpię - albo to łuk
własnej roboty, z lichego drewna i strzała z niego nie poleci nawet na metr. Robiła
to tylko na pokaz. Wątpię, czy kiedykolwiek wypuściła z niego strzałę.
- Właśnie że tak - odparła. - Świetnie strzelam.
Hadrian pokręcił głową, patrząc na nią z uśmiechem.
- Trzymałaś palec wskazujący na wierzchu promienia, słonko. Gdybyś puściła
strzałę, lotki otarłyby ci się o niego i trafiłabyś wszędzie, tylko nie tam, gdzie
celowałaś.
Royce skinął głową.
- Kupcie kusze. Następnym razem nie wychodźcie z ukrycia i wbijcie po kilka
bełtów w pierś każdej z ofiar. Ta cała gadanina to głupota.
- Royce! - skarcił go Hadrian.
- No co? Zawsze powtarzasz, że powinienem być milszy dla ludzi. Staram się
być pomocny.
- Nie słuchajcie go. Jeżeli chcecie rady, to budujcie lepsze przeszkody.
- Tak, następnym razem zatarasujcie drogę drzewem - potwierdził Royce i
wskazując ręką gałęzie, dodał: - To jest żałosne. I na litość Maribora, zasłońcie
twarze. Warric to niezbyt duże królestwo i ludzie mogą was zapamiętać. Być może
Ballentyne nie pofatyguje się, żeby was ścigać za kilka drobnych rozbojów na
gościńcu, ale pewnego dnia wejdziecie do gospody i ktoś wam wbije nóż w plecy.
Byłeś w Szkarłatnej Ręce, prawda? - zwrócił się Royce do Williama.
Ten drgnął zaskoczony i puścił gałąź, którą właśnie odciągał.
- Nikt o tym nie wspominał - powiedział.
- Nie było potrzeby. W Ręce każdy członek gildii musi obowiązkowo zrobić sobie
ten głupi tatuaż na szyi. - Royce zwrócił się do Hadriana: - Mają przez to wyglądać
na twardzieli, ale jedyny skutek jest taki, że łatwo rozpoznać w nich złodziei.
Malowanie każdemu czerwonej ręki na szyi to głupota, jeśli się nad tym głębiej
zastanowić.
- To ma być wytatuowana ręka? - zdziwił się Hadrian. - Myślałem, że to
czerwony kogucik. Ale skoro już o tym mowa, ręka ma większy sens.
Royce spojrzał z powrotem na Willa i przechylił głowę na jedną stronę.
- Faktycznie przypomina kogucika.
Will zakrył dłonią szyję. Po usunięciu ostatniego krzaka spytał:
- Kim wy naprawdę jesteście? Co to właściwie jest Riyria? W Ręce nigdy mi nie
powiedzieli. Kazali tylko trzymać się z daleka.
- Nie jesteśmy nikim niezwykłym - odparł Hadrian. - Ot, dwóch podróżnych
rozkoszujących się przejażdżką w chłodny jesienny wieczór.
- Ale mówiąc poważnie - dodał Royce - musicie nas posłuchać, jeśli zamierzacie
dalej się tym zajmować. My skorzystamy z waszej rady.
- Jakiej rady?
Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód drogą.
- Zamierzamy złożyć wizytę hrabiemu Chadwick, ale nie martwcie się, nie
wspomnimy o was.
Archibald Ballentyne trzymał w rękach klucz do wielkiego świata - piętnaście
skradzionych listów. Każdy pergamin zapisany był z wielką starannością drobnym,
ładnym pismem. Patrząc na nie, odnosił wrażenie, że dla ich autora słowa miały
głęboki sens i przekazywały piękną prawdę. Archibald zaś uważał treść za bzdury,
ale zgadzał się, że listy miały niezmierną wartość. Wziął łyk koniaku, przymknął
oczy i się uśmiechnął.
- Milordzie?
Spojrzał chmurnie na zbrojnego.
- O co chodzi, Bruce?
- Przyjechał markiz.
Na usta Archibalda wrócił uśmiech. Starannie złożył listy, obwiązał je niebieską
wstążką i włożył do sejfu. Zamknął ciężkie żelazne drzwiczki, przekręcił klucz w
zamku i dla pewności szarpnął dwukrotnie za uchwyt. Następnie ruszy! na dół, aby
przywitać gościa.
W holu dostrzegł z daleka Wiktora Lanaklina. Przystanął i obserwował, jak stary
człowiek chodzi tam i z powrotem. Sprawiało mu to satysfakcję. Choć markiz
posiadał wyższy tytuł, nigdy mu nie imponował. Może kiedyś był dumnym,
przerażającym czy nawet mężnym człowiekiem, ale ten czas dawno minął i
przymioty te zastąpiły siwe włosy i przygarbione plecy.
- Czy mogę zaproponować coś do picia waszej lordowskiej mości? - zapytał
markiza nieśmiały majordomus, skłoniwszy się ceremonialnie.
- Nie, ale możesz przyprowadzić swojego hrabiego - odparł władczym tonem
markiz. - A może mam go sam poszukać?
Majordomus aż się skulił.
- Jestem pewien, że mój pan wkrótce tu przyjdzie, sir - odpowiedział na to i
wyszedł pospiesznie przez drzwi po drugiej stronie holu.
- Markizie! - zawołał Archibald uprzejmie, podchodząc do gościa. - Tak się
cieszę, że przyjechałeś... I to tak szybko.
- Wydajesz się zdziwiony - rzekł Wiktor ostrym tonem, po czym potrząsnął
pięścią, w której trzymał zmięty pergamin, i dodał: - Przysyłasz mi taką
wiadomość i sądzisz, że będę zwlekał? Archie, żądam, abyś mi wyjaśnił, co się
dzieje.
Archibald ukrył pogardę, jaką wywołał u niego przydomek z dzieciństwa.
Wymyśliła go nieżyjąca już matka i nigdy jej tego nie wybaczy. W młodości tak się
do niego zwracali wszyscy, od rycerzy po służących, i zawsze dotykało go takie
spoufalenie się. Kiedy otrzymał godność hrabiego, ustanowił w Chadwick prawo,
zgodnie z którym każdy, kto użyje tego przydomka, zostanie ukarany chłostą. Nie
miał jednak takiej władzy, aby wyegzekwować je na markizie, i był pewny, że
Wiktor celowo użył tego określenia.
- Spróbuj się uspokoić, Wiktorze.
- Przestań mnie uspokajać! - Głos markiza odbił się echem od kamiennych
ścian. Podszedł bardzo blisko do hrabiego i spojrzą! mu groźnie w oczy. -
Napisałeś, że chodzi o przyszłość mojej córki Alendy, i wspomniałeś o dowodzie.
Muszę wiedzieć, czy coś jej grozi, czy nie.
- Niewątpliwie tak - odparł hrabia spokojnie - ale nie bezpośrednio. Nikt nie
planuje porwania jej ani zabicia, jeżeli tego się obawiasz.
- To po co przysłałeś mi tę wiadomość? Przez ciebie kazałem gnać stangretowi
na złamanie karku. Jeżeli nie było ku temu powodu, pożałujesz...
Archibald uniósł rękę, nie pozwalając markizowi na dokończenie groźby.
- Zapewniam cię, Wiktorze, że jest powód. Przejdźmy jednak najpierw do
zacisza mojego gabinetu, gdzie ci go przedstawię.
Wiktor spojrzał na niego ponuro, ale skinął głową na znak zgody.
Przemierzyli hol i dużą salę przyjęć, a następnie przeszli do części mieszkalnej
zamku, gdzie wystrój wnętrz radykalnie się zmienił. W sali recepcyjnej ściany
upiększone były misternymi gobelinami i ozdobną kamieniarką, a podłogi wyłożone
marmurem. Poza nią jednak nie było widać przepychu; dominowały gołe mury z
kamienia.
Zamek Ballentyne’ów był pospolity pod każdym względem. Żaden wielki król czy
bohater nie nazwał go nigdy domem, nie wiązała się też z nim żadna legenda,
opowieść o duchach czy bitwa. Był to doskonały przykład przeciętności i
prozaiczności.
Po kilku minutach wędrówki korytarzami hrabia zatrzymał się przed masywnymi
żeliwnymi drzwiami, których zawiasy przykręcono imponująco wielkimi śrubami.
Nie było widać zasuwy ani klamki. Po obu stronach wejścia stało dwóch dużych
ciężkozbrojnych strażników z halabardami. Gdy hrabia się zbliżył, jeden z nich
zastukał trzy razy w drzwi. Otworzyło się okienko i po chwili na korytarzu rozległy
się szczęk odsuwanego rygla i przeraźliwe skrzypienie metalowych zawiasów.
Wiktor zasłonił rękami uszy.
- Na Mara! Każ służącemu się tym zająć!
- Przenigdy - odparł Archibald. - To wejście do Szarej Wieży, mojego
prywatnego gabinetu. To moja, że tak powiem, bezpieczna przystań. Chcę słyszeć
odgłos otwierania tych drzwi z każdego miejsca w zamku.
Stojący po drugiej stronie Bruce powitał obu mężczyzn głębokim ukłonem.
Trzymając przed sobą latarnię, poprowadził ich w górę szerokimi spiralnymi
schodami. W połowie wysokości wieży Wiktor zwolnił kroku i wydawało się, że z
trudem oddycha. Archibald z grzeczności się zatrzymał.
- Muszę przeprosić cię za tę wyczerpującą wspinaczkę. Ja sam już tego nie
zauważam, bo wchodziłem tymi schodami z tysiąc razy. Gdy mój ojciec piastował
godność hrabiego, tylko tutaj mogłem być przez chwilę sam. Nikomu nie chciało
się tracić czasu ani sił na wdrapywanie się po tych schodach na górę. Choć wieża
ta nie jest tak majestatyczna jak Koronna w Ervanonie, jest najwyższa w moim
zamku.
- Czy niektórzy nie przychodzą tu tylko po to, żeby podziwiać widok ze szczytu?
- zastanawiał się głośno Wiktor.
Hrabia się zaśmiał.
- Można by tak pomyśleć, ale nie ma tu okien, dzięki czemu to doskonale
miejsce na prywatny gabinet. Kazałem wstawić dodatkowe pary drzwi, aby
zabezpieczyć drogie mi rzeczy.
Po dotarciu na szczyt schodów napotkali jedne z nich. Archibald wyjął z kieszeni
duży klucz, otworzył drzwi i gestem zaprosił markiza do środka. Bruce pozostał na
zewnątrz.
Znaleźli się w dużym kolistym pomieszczeniu z rozległym sufitem. Było w nim
niewiele mebli: wielkie zagracone biurko, dwa wyściełane krzesła przy niewielkim
kominku i filigranowy stolik między nimi. Za prostą mosiężną siatką osłaniającą
palenisko płonął ogień oświetlający większą część gabinetu. Rozmieszczone
wzdłuż ścian świece dostarczały światła do pozostałych miejsc i wypełniały
komnatę przyjemnym, intensywnym zapachem miodu i salifanu. Zauważywszy, że
Wiktor przygląda się stosowi różnych zwojów i map na biurku, Archibald się
uśmiechnął.
- Bez obaw, panie. Wszystkie naprawdę kompromitujące plany zawładnięcia
światem ukryłem przed twoim przybyciem. Usiądź, proszę. - Wskazał krzesła przy
kominku. - Odpręż się po długiej podróży, a ja przygotuję trunek.
Starszy mężczyzna nachmurzył się i mruknął:
- Dość już tych wybiegów i ceregieli. Wyjaśnij, o co chodzi.
Archibald zignorował ton markiza. Tuż przed triumfem mógł sobie pozwolić na
łaskawość. Zaczekał, aż markiz usiądzie.
- Zapewne wiesz, że od jakiegoś czasu interesuję się twoją córką Alendą -
stwierdził, podchodząc do biurka, aby nalać dwa kieliszki koniaku.
- Tak, wspominała mi o tym.
- Czy powiedziała, dlaczego odrzuciła moje zaloty?
- Nie lubi cię.
- Słabo mnie zna - skontrował Archibald, unosząc palec wskazujący.
- Archie, czy to jest powód twojego zaproszenia?
- Markizie, byłbym wdzięczny, gdybyś zwracał się do mnie po imieniu.
Niestosowne jest używanie przydomka, ponieważ mój ojciec nie żyje i teraz ja
noszę tytuł. W każdym razie twoje pytanie ma związek ze sprawą. Jak wiesz,
jestem dwunastym hrabią Chadwick. Przyznaję, nie jest to wielki majątek, a
Ballentyne’owie nie należą do najbardziej wpływowych rodów, ale moja pozycja nie
jest bez znaczenia. Podlega mi pięć wsi i dwanaście przysiółków, a także ważne
strategicznie wyżyna Senon. Obecnie mam pod komendą ponad sześćdziesięciu
zawodowych zbrojnych i mogę liczyć na lojalność dwudziestu rycerzy - w tym sir
Endena i sir Brecktona, być może dwóch najznakomitszych spośród w ogóle
żyjących. Eksport wełny i skór z Chadwick stanowi obiekt zazdrości całego Warric.
Mówi się o urządzeniu igrzysk letnich na trawniku, przez który przechodziłeś w
drodze do mojego zamku.
- Tak, Archie, to znaczy, Archibaldzie, dobrze znam pozycję Chadwick w
świecie. Nie musisz mnie w tej kwestii pouczać.
- Czy wiesz również, że bratanek króla Ethelreda niejednokrotnie gościł tu na
obiedzie? Lub że książę i księżna Rochelle chcieli zjeść o obiad ze mną na tego
rocznych zimonaliach?
- Archibaldzie, to już się robi męczące. O co ci chodzi?
Hrabia zmarszczył czoło, widząc, że jego słowa nie zrobiły na markizie wrażenia.
Podał mu kieliszek, usiadł na drugim krześle i wypił mały łyk trunku.
- Zważywszy na moją pozycję, reputację i obiecującą przyszłość... Dlaczego
Alenda miałaby mnie odrzucać? Na pewno nie z powodu mojego wyglądu. Jestem
młody, przystojny i noszę najwytworniejsze importowane stroje z najdroższych
jedwabi. Pozostali zalotnicy są starzy, grubi lub łysi, a niektórzy uosabiają
wszystkie te przywary naraz.
- Może zwraca uwagę nie tylko na wygląd i bogactwo - zasugerował Wiktor. -
Kobiety nie zawsze myślą o polityce i władzy. Alenda należy do dziewcząt, które
idą za głosem serca.
- Ale spełnia też życzenia ojca, prawda?
- Nie rozumiem.
- Gdybyś jej zasugerował, wyszłaby za mnie. Mógłbyś jej to nakazać.
- A więc dlatego mnie tu ściągnąłeś? Przykro mi, Archibaldzie, ale zmarnowałeś
swój i mój czas. Nie zamierzam jej zmuszać do poślubienia kogokolwiek, a
zwłaszcza ciebie. Nienawidziłaby mnie do końca życia. A ja bardziej dbam o
uczucia mojej córki niż polityczne implikacje jej małżeństwa. Tak się składa, że
hołubię Alendę. Ze wszystkich moich dzieci to ona jest moją największą radością.
Archibald, rozważając słowa Wiktora, upił kolejny łyk koniaku. Postanowił
podejść do tematu z innej strony.
- A gdyby to było dla jej dobra? Żeby ocalić ją przed nieszczęściem.
- Przyjechałem tu, bo ostrzegłeś mnie o niebezpieczeństwie. Wyjaśnisz mi w
końcu, o co chodzi, czy chciałbyś się przekonać, czy staruszek potrafi jeszcze
władać mieczem?
Archibald zignorował groźbę, bo wiedział, że jest bez pokrycia.
- Po kilkakrotnym odrzuceniu moich zalotów domyśliłem się, że coś jest nie w
porządku. Jej zachowanie było nieracjonalne. Spójrz na mnie. Jestem bogaty i
przystojny. Mam koneksje i moja gwiazda świeci coraz jaśniej. I odkryłem
prawdziwy powód odmowy twojej córki: już się związała z kimś innym. Ma romans,
potajemny romans.
- Trudno mi w to uwierzyć - oznajmił Wiktor. - O nikim mi nie wspominała.
Gdyby ktoś ją zainteresował, powiedziałaby mi o tym.
- Nic dziwnego, że trzyma jego tożsamość w tajemnicy. Wstydzi się. Wie, że ich
związek zhańbi twoją rodzinę. Zadaje się z człowiekiem z gminu, w którego żyłach
nie płynie ani jedna kropla błękitnej krwi.
- Łżesz!
- Zapewniam cię, że nie. Ale problem jest jeszcze poważniejszy. Ten człowiek
nazywa się Degan Gaunt. Słyszałeś o nim, prawda? Jest dość sławny. To
przywódca ruchu nacjonalistów z Delgos. Wiesz, że na południu podburzył
współziomków. Upajają się pomysłem wyrżnięcia szlachciców i ustanowienia
własnych rządów. Gaunt i twoja córka spotykają się nad Windermere nieopodal
klasztoru. Umawiają się, kiedy jesteś w podróży i zajmujesz się sprawami wagi
państwowej.
- To niedorzeczne. Moja córka nigdy by...
- Czy nie przebywa tam twój syn? - zapytał Archibald. - To znaczy w opactwie.
Jest mnichem, prawda?
Wiktor skinął głową.
- Mój trzeci syn Myron.
- Może im pomaga. Dowiedziałem się, że to bardzo inteligentny jegomość.
Może to on planuje schadzki ukochanej siostry i zajmuje się przekazywaniem
korespondencji? To wygląda bardzo źle, Wiktorze. Oto córka markiza
popierającego imperialistycznego króla zadaje się z rewolucjonistą i spotyka z nim
w rojalistycznym królestwie Melengaru, podczas gdy wszystko to organizuje jego
syn. Wielu mogłoby to uznać za rodzinną zmowę. Co by powiedział na ten temat
król Ethelred? My wiemy, że jesteś lojalny, ale inni mogą w to powątpiewać. Źle
ulokowane uczucia niewinnej dziewczyny mogą zszargać honor twojej rodziny.
- Oszalałeś - odparował Wiktor. - Myron poszedł do opactwa, kiedy miał
zaledwie cztery lata. Alenda nigdy z nim nawet nie rozmawiała. Ta cała
konfabulacja to bez wątpienia próba wywarcia na mnie nacisku, abym zmusił ją do
poślubienia ciebie. I znam powód. Nie zależy ci na niej. Chcesz jej posagu, doliny
Rilan, która tak ładnie graniczy z twoją ziemią. O to ci właśnie chodzi. A także o
podniesienie swojego statusu poprzez to małżeństwo. Jesteś żałosny.
- Żałosny, tak?
Archibald odstawił kieliszek i wyjął spod koszuli klucz, który miał zawieszony na
srebrnym łańcuszku na szyi. Wstał i podszedł do gobelinu przedstawiającego
scenę uprowadzenia jasnowłosej szlachcianki przez jadącego konno caliskiego
księcia. Odchylił tkaninę, odsłaniając ukryty sejf. Przekręcił klucz w zamku i
otworzył metalowe drzwiczki.
- Na dowód tego mam plik listów napisanych własnoręcznie przez twoją cenną
córeczkę. Świadczą one o jej dozgonnej miłości do odrażającego wiejskiego
rewolucjonisty.
- Jak je zdobyłeś?
- Ukradłem. Chciałem poznać rywala, więc kazałem ją śledzić. Zorganizowałem
przechwycenie jej listów posyłanych do opactwa. - Wyjął z sejfu plik
pergaminowych kartek i rzuci! go Wiktorowi na kolana. - Proszę! - powiedział z
nutą triumfu w głosie. - Poczytaj o knowaniach swojej córki i sam zdecyduj, czy na
małżeństwie ze mną wyszłaby lepiej, czy nie.
Wrócił na swoje miejsce i uniósł kieliszek w zwycięskim geście. Wygrał. W celu
uniknięcia politycznej zguby Wiktor Lanaklin, wielki markiz Glouston, rozkaże córce
poślubić hrabiego. Markiz nie miał wyboru. Gdyby wieść o tym dotarła do
Ethelreda, możliwe, że zarzucono by mu nawet zdradę. Imperialistyczni królowie
żądają, aby ich szlachcice mieli takie same poglądy polityczne i okazywali takie
samo posłuszeństwo Kościołowi jak oni. Archibald wątpił, aby Wiktor naprawdę
sympatyzował z rojalistami czy nacjonalistami, ale każda oznaka niewłaściwych
przekonań byłaby dla króla wystarczającym powodem do okazania swojego
niezadowolenia. W końcu Ballentyne będzie miał pogranicze, a z czasem być może
uzyska kontrolę nad całą marchią. Dzięki Chadwick i Glouston zyska też nie
mniejsze wpływy na dworze niż książę Rochelle.
Spoglądając teraz na siwego starca w wykwintnym stroju podróżnym, Archibald
nieomal mu współczuł. Dawno temu markiz cieszył się opinią mężczyzny
inteligentnego i odważnego, co częściowo wynikało z jego tytułu, gdyż człowiek o
godności markiza nie był zwykłym szlachcicem jak hrabia. Do jego obowiązków
należało strzeżenie królewskich granic, czemu podołać mógł tylko zdolny, czujny
przywódca zaprawiony w boju. Czasy jednak się zmieniły i Warric miało pokojowo
nastawionych sąsiadów. Tym samym wielki strażnik się rozleniwił, a jego siły
zmalały, bo przestał ich potrzebować.
Kiedy Wiktor otwierał listy, Archibald rozmyślał o swojej przyszłości. Markiz miał
rację. Chodziło mu o ziemię, którą by zyskał wraz z jego córką, ale myśl o
zaciągnięciu Alendy do łóżka też sprawiała mu niemałą przyjemność, ponieważ
dziewczyna była naprawdę atrakcyjna.
- Archibaldzie, czy to jakiś żart? - spytał Wiktor.
Wyrwany z zadumy hrabia odstawił kieliszek.
- Jak to?
- Na tych pergaminach nic nie ma.
- Co takiego? Oślepłeś? To... - Archibald urwał, zobaczywszy puste kartki w
ręku markiza. Chwycił garść listów i pospiesznie je otworzył. Ujrzał jedynie kolejne
czyste pergaminy. - To niemożliwe!
- Może napisano je znikającym atramentem? - zadrwił Wiktor.
- Nie... nie rozumiem... To nie są nawet te same pergaminy!
Zajrzał do sejfu, ale nic tam nie było. Jego konsternacja przerodziła się w
panikę. Otworzył gwałtownie drzwi i zaniepokojonym głosem zawołał Bruce’a.
Zbrojny wbiegł z dobytym mieczem.
- Co się stało z listami, które miałem w sejfie?! - wrzasnął Archibald do
żołnierza.
- Ja... nie wiem, milordzie - wyjąkał Bruce, po czym schował miecz do pochwy i
stanął na baczność przed hrabią.
- Jak to: nie wiesz? Czy dziś wieczorem schodziłeś z posterunku?
- Oczywiście, że nie.
- Czy ktokolwiek wchodził do gabinetu podczas mojej nieobecności?
- Nie, milordzie, to niemożliwe. Tylko ty masz klucz.
- To gdzie, na litość Maribora, są te listy? Osobiście je tu włożyłem. Czytałem
je, kiedy przyjechał markiz. Nie było mnie tylko przez kilka minut. Jakim cudem
mogły zniknąć?
Archibald myślał gorączkowo. Trzymał listy w ręku całkiem niedawno. Zamknął
je w sejfie pod kluczem. Był o tym przekonany. Gdzie więc się podziały?
Wiktor dopił koniak i wstał.
- Jeżeli pozwolisz, Archie, pójdę już. To była koszmarna strata mojego czasu.
- Wiktorze, zaczekaj. Nie odchodź. Listy naprawdę istnieją. Zapewniam cię, że
je miałem!
- Naturalnie, Archie. Przy następnej próbie szantażu proponuję przygotować
lepszy blef.
Markiz wyszedł z komnaty i zniknął na schodach.
- Lepiej rozważ moje słowa, Wiktorze! - krzyknął za nim Archibald. - Odnajdę te
listy. Na pewno! Przywiozę je do Aquesty! Pokażę na dworze!
- Co mam zrobić, milordzie? - zapytał Bruce.
- Zaczekaj, głupcze. Muszę pomyśleć.
Przeczesał drżącą ręką włosy i zaczął krążyć po komnacie. Obejrzał dokładnie
kartki. Pergamin rzeczywiście trochę się różnił od tego, na którym powstały
wielokrotnie przeczytane przez niego listy. Choć nie miał wątpliwości, że schował
je do sejfu, zaczął zaglądać do szuflad i przerzucać papiery na biurku. Dolał sobie
koniaku i podszedł do kominka. Zerwał siatkę i pogmerał pogrzebaczem w popiele
w poszukiwaniu tlących się skrawków pergaminu. Sfrustrowany, wrzucił puste listy
do ognia. Wychylił kieliszek jednym haustem i usiadł ciężko na krześle.
- Przecież tu były - powiedział zbity z tropu. Powoli coś zaczęło mu świtać w
głowie. - Bruce, ktoś musiał je ukraść. Złodziej nie mógł uciec daleko. Przetrząśnij
cały zamek. Zabezpiecz każde wyjście. Nie wypuszczaj nikogo, ani personelu, ani
strażników. Nikt nie może stąd wyjść. Przeszukaj każdego!
- W tej chwili, milordzie - odpowiedział Bruce, po czym dodał: - A co z
markizem, milordzie? Jego też mam zatrzymać?
- Oczywiście, że nie, idioto! On nie ma tych listów.
Archibald wpatrywał się w ogień, słuchając cichnącego odgłosu kroków
zbiegającego po schodach Bruce’a. W głowie kłębiło mu się sto pytań bez
odpowiedzi. Łamał sobie głowę, ale nie potrafił odkryć, w jaki sposób złodziej
zdołał tego dokonać.
- Wasza lordowska mość? - wyrwał go z zamyślenia nieśmiały głos stojącego w
drzwiach majordomusa.
Archibald spiorunował go spojrzeniem i służący zaczerpnął głęboko powietrza,
zanim ośmielił się ponownie odezwać.
- Milordzie, przykro mi, że cię niepokoję, ale na dziedzińcu jest jakiś problem,
który wymaga twojej interwencji.
- Jaki problem? - warknął Archibald.
- Nie znam szczegółów, ale ma to związek z markizem, sir. Mam cię poprosić,
abyś przyszedł. To znaczy, uniżenie poprosić...
Na schodach Archibald się zastanawiał, czy przypadkiem staruszek nie padł
martwy, zanim zdążył wyjechać z zamku. I nie byłoby to wcale takie straszne.
Wkrótce jednak okazało się, że markiz żyje, ale jest wściekły.
- Nareszcie, Ballentyne! Co zrobiłeś z moim powozem?!
- Czym?
Bruce zbliżył się do Archibalda i szepnął mu na ucho:
- Wasza lordowska mość, wygląda na to, że nie ma powozu i koni markiza.
Archibald uniósł palec w kierunku Lanaklina.
- Zaraz do ciebie przyjdę, Wiktorze - oznajmił głośno, a następnie szepnął do
Bruce’a: - Jak to: nie ma?
- Nie wiem, sir, ale strażnik przy bramie twierdzi, że markiz i jego woźnica, a
raczej dwóch ludzi, którzy na nich wyglądali, już wyjechali przez frontową bramę.
Hrabiemu zrobiło się nagle niedobrze. Odwrócił się do czerwonego ze złości
Lanaklina.
Rozdział 2. Spotkania.
Kilka godzin po zmroku Alenda Lanaklin przyjechała powozem do ubogiej
Dzielnicy Dolnej w Medfordzie. Niepozorna gospoda „Róża i Cierń” stała wśród
ruder z krzywymi dachami na ulicy bez nazwy, która wydawała się Alendzie
niewiele szersza od alejki. Bruk był jeszcze mokry po niedawnej burzy i w wielu
miejscach stały kałuże. Przejeżdżające powozy rozchlapywały brudną wodę, która
spływała po frontowym wejściu do karczmy, pozostawiając smugi brudu na
zmatowiałym kamieniu i rozeschniętym drewnie.
Z pobliskich drzwi wynurzył się spocony, łysy mężczyzna bez koszuli, za to z
dużym miedzianym garnkiem, który bezceremonialnie opróżnił na ulicy, wywalając
na ziemię kostki kilku gotowanych zwierząt. Na ochłapy od razu rzuciła się sfora
psów. Nędznie wyglądający włóczędzy, słabo widoczni w migoczącym świetle
padającym z okien gospody, wrzasnęli ze złością na kundle w języku, którego
Alenda nie rozpoznała. Kilku z nich rzuciło kamieniami w wychudłe zwierzęta, a te
zaskowyczały i odskoczyły. Żebracy dobiegli do pozostawionych resztek i zaczęli
je sobie wpychać do ust i chować do kieszeni.
- Jesteś pewna, że dobrze trafiłyśmy, pani? - spytała Emily, przyglądając się
temu wszystkiemu. - Wicehrabiemu Winslowowi nie mogło chodzić o spotkanie w
takim miejscu.
Alenda jeszcze raz przyjrzała się róży namalowanej na wypaczonym szyldzie.
Czerwony kwiat był poszarzały, a zwinięta w spiralę łodyga wyblakła.
- To musi być tutaj. Nie sądzę, aby w Medfordzie było kilka zajazdów o takiej
nazwie.
- Nie mogę uwierzyć, że sprowadził nas w takie... miejsce!
- Mnie też się tu nie podoba, ale takie były uzgodnienia. Nie mamy wyboru. -
Alendę zdziwiła własna dzielność.
- Wiem, że masz już dość wysłuchiwania tego, pani, ale wciąż uważam to za
błąd. Nie powinnyśmy się zadawać ze złodziejami. Nie można im ufać. Zapamiętaj
sobie, pani, moje słowa: wynajęci przez ciebie ludzie okradną cię tak samo, jak
okradają innych.
- Skoro już tu jesteśmy, możemy zrobić następny krok - oznajmiła Alenda i
otworzyła drzwi, by wysiąść. Dostrzegła jednak z niepokojem, że kilku łazęgów
bacznie ją obserwuje.
- Należy się srebrny tenent - zażądał woźnica, starszawy gbur z kilkudniowym
zarostem. Miał wąskie oczy, a wokół nich tyle zmarszczek, że Alenda się
zastanawiała, czy widzi na tyle, aby móc powozić.
- Zamierzałam zapłacić na koniec podróży - wyjaśniła Alenda. - Przyjechałyśmy
tu tylko na chwilę.
- Za czekanie jest dodatkowa opłata. A należność za przyjazd chcę już w tej
chwili, bo możecie się rozmyślić i nie wrócić.
- To niedorzeczne. Zapewniam, że wrócimy.
Z wyrazu jego twarzy można było wywnioskować, że nie ustąpi. Splunął
Alendzie pod nogi.
- No nie, coś takiego!
Kobieta wyjęła monetę z torebki i podała ją woźnicy.
- Oto zapłata, ale nie odjeżdżaj. Nie wiem dokładnie, ile czasu tu zabawimy, na
pewno jednak wrócimy.
Emily wysiadła z powozu. Poprawiła kaptur Alendy, sprawdziła, czy jej pani ma
zapięte guziki, i wygładziła jej pelerynę. Następnie powtórzyła wszystkie te
czynności przy własnym stroju.
- Szkoda, że nie mogę powiedzieć temu głupiemu furmanowi, kim jestem -
szepnęła Alenda. - Usłyszałby jeszcze kilka innych rzeczy.
Obie miały na sobie podobne wełniane peleryny i przy nasuniętych na głowę
kapturach prawie nie było widać ich twarzy. Alenda spojrzała groźnie na Emily i
odepchnęła jej ręce.
- Za bardzo mi matkujesz, Emmy. Jestem pewna, że kobiety też tu zachodzą.
- Kobiety tak, ale wątpię, czy damy.
Po wejściu do gospody od razu uderzył w nie ostry odór dymu, alkoholu i tego,
co Alenda do tej pory mogła poczuć tylko w wygódce. Ze dwadzieścia grup
dyskutantów wzajemnie się przekrzykiwało, podczas gdy skrzypek grał skoczną
melodię. Przed barem tańczyła spora grupa ludzi, którzy utrzymywali się w rytmie
jiga, stukając głośno obcasami w wypaczoną drewnianą podłogę. Słychać było
pobrzękiwanie kieliszków i odgłosy uderzeń pięścią w stół, a wszyscy śmiali się i
śpiewali znacznie głośniej, niż Alenda uważała za stosowne.
- Co teraz? - rozległ się głos Emily spod wełnianego kaptura.
- Poszukamy wicehrabiego. Trzymaj się blisko mnie.
Alenda chwyciła Emily za rękę i ruszyły, klucząc między stolikami, omijając
tancerzy i psa, który beztrosko zlizywał rozlane piwo. Alenda nigdy w życiu nie
była w takim miejscu. Otaczali ją ludzie o odstręczającym wyglądzie, zasadniczo w
łachmanach, a i często bez butów. Dostrzegła tylko cztery kobiety. Wszystkie były
barmankami odzianymi w postrzępione suknie z nieprzyzwoicie głębokimi
dekoltami. Jakiś bezzębny, owłosiony typek złapał jedną z nich w pasie,
przyciągnął na swoje kolana i przesunął dłońmi wzdłuż jej ciała. Zaskakujące było
to, że dziewczyna nie krzyczała, tylko chichotała.
Wreszcie Alenda dostrzegła wicehrabiego Alberta Winslowa. Miał na sobie
prostą płócienną koszulę, wełniane spodnie i starannie odszytą kamizelkę z
zamszu, a nie jak zwykle kubrak i pludry. Nie zrezygnował jednak z wykwintnej
ozdoby. Włożył przepiękny, choć może trochę zbyt krzykliwy kapelusz z piórami.
Siedział przy stoliku w towarzystwie krępego mężczyzny z czarną brodą i w tanim
roboczym ubraniu.
Kiedy podeszły do stolika, Winslow wstał i odsunął dla nich krzesła.
- Witam panie - odezwał się z wesołym uśmiechem. - Bardzo się cieszę, że
mogłyście się ze mną dziś spotkać. Usiądźcie, proszę. Czy mogę zamówić wam
coś do picia?
- Nie, dziękuję - odmówiła Alenda. - Liczę, że to nie potrwa długo. Woźnica,
który nas przywiózł, nie jest uczynny i chciałabym zakończyć naszą sprawę, zanim
postanowi odjechać bez nas.
- Rozumiem i pozwolę sobie dodać, że to bardzo mądrze z twojej strony, pani.
Ale z przykrością muszę poinformować, że twoja dostawa jeszcze nie dotarła.
- Nie? - Alenda poczuła na swej dłoni pokrzepiający uścisk Emily. - Coś się
stało?
- Niestety nie wiem. Nie znam szczegółów technicznych tej operacji. Nie
kłopoczę się o takie drobiazgi. Powinnaś jednak rozumieć, że to nie było łatwe
zadanie. Do opóźnienia mogło dojść z wielu powodów. Na pewno nie mogę wam
nic zamówić?
- Nie, dziękuję - odparła Alenda.
- Przynajmniej usiądźcie, proszę.
Alenda spojrzała na Emily i zobaczyła w jej oczach niepokój. Kiedy zajęły
miejsca, od razu do niej szepnęła:
- Wiem, wiem. Nie powinnam się zadawać ze złodziejami.
- Nie martw się, pani - uspokoił ją wicehrabia. - Nie marnowałbym twojego
czasu i pieniędzy ani nie narażałbym twojej reputacji, gdybym nie miał absolutnej
pewności co do rezultatu.
Brodacz przy stole cicho zachichotał. Miał ciemną cerę i był zaniedbany. Jego
skóra wyglądała, jakby przeszła proces garbowania, a olbrzymie ręce były
zrogowaciałe i brudne. Alenda patrzyła, jak przykłada kufel do ust. Gdy odsunął go
od twarzy, krople piwa spłynęły mu swobodnie po zarośniętym podbródku i
skapnęły na stolik. Ten człowiek zdecydowanie jej się nie podobał.
- To Mason Grumon - wyjaśnił Winslow. - Przepraszam, że nie przedstawiłem
go wcześniej. Mason jest kowalem w Dzielnicy Dolnej w Medfordzie i...
przyjacielem.
- Ci najemnicy są bardzo dobrzy - oznajmił Mason głosem, który przypominał
Alendzie zgrzyt kół powozu toczących się po żwirze.
- Naprawdę? - spytała. - Potrafiliby ukraść antyczne skarby Glenmorgana z
Wieży Koronnej Ervanonu?
- A co to takiego? - zapytał Winslow.
- Kiedyś słyszałam plotkę o złodziejach, którzy ukradli skarb z Wieży Koronnej
Ervanonu i na drugi dzień odnieśli go na miejsce - wtrąciła się Emily.
- Czemu ktoś miałby to robić? - zainteresowała się Alenda.
Wicehrabia zachichotał.
- To na pewno tylko legenda. Żaden rozsądny złodziej by tak nie postąpił. Ludzie
przeważnie nie rozumieją motywów ich działania. Większość z nich kradnie dla
pieniędzy. Włamują się do domów albo napadają na podróżnych na drodze.
Zuchwalsi porywają szlachciców i przetrzymują ich dla okupu. Czasami nawet
ucinają palec ofierze i wysyłają go bliskim, pokazując w ten sposób, jacy są
niebezpieczni, i skłaniając rodzinę do poważnego traktowania ich żądań. Na ogół to
nieprzyjemni ludzie. Zależy im tylko na dorobieniu się jak najmniejszym wysiłkiem.
Alenda znów poczuła uścisk na ręce. Tym razem tak mocny, że aż się skrzywiła.
- Porządniejsi złodzieje tworzą gildie, podobnie jak murarze albo stolarze, tylko
że potajemnie. Są bardzo dobrze zorganizowani i traktują złodziejstwo jak zawód.
Ustalają terytoria, na których działają. Często wchodzą w układy z lokalną gwardią
albo możnowładcą i w zamian za opłatę mogą pracować względnie spokojnie, jeśli
tylko unikają określonych zleceń i stosują się do zasad.
- Czy zasady ustalane między urzędnikami prowincji a przestępcami mogą być
w ogóle etycznie akceptowalne? - powątpiewała Alenda.
- Zdziwiłabyś się, ile zawiera się kompromisów, aby królestwo sprawnie
funkcjonowało. Jest jednak jeszcze jeden typ złodzieja - działający na własną rękę,
czyli, mówiąc bez ogródek, złodziej do wynajęcia. Takich przestępców zatrudnia
się do konkretnego zadania, na przykład zdobycia przedmiotu będącego w
posiadaniu innego szlachcica. Kodeks honorowy albo obawa przed wstydem -
mówiąc to, Winslow mrugnął - zmuszają niektórych arystokratów lub bogatych
kupców do zwrócenia się właśnie do takiego fachowca.
- A więc ci, których dla mnie wynająłeś, ukradną wszystko dla każdego? -
spytała Alenda.
- Nie każdego. Tylko dla skłonnych do zapłacenia odpowiedniej sumy.
- Nieważne, czy klient jest przestępcą, czy królem? - wtrąciła Emily.
Mason się żachnął.
- Przestępca czy król, co za różnica?
Po raz pierwszy od przybycia kobiet uśmiechnął się szeroko, ukazując braki w
uzębieniu. Zdegustowana Alenda odwróciła wzrok i z powrotem spojrzała na
Winslowa. Wicehrabia zerkał w stronę drzwi, wypatrując czegoś nad głowami
klientów gospody.
- Panie wybaczą - powiedział i szybko wstał. - Chcę się jeszcze napić, a
obsługa jest zajęta. Zajmij się paniami, Mason.
- Nie jestem przeklętą mamką, ty głupi ramolu! - krzyknął Mason za wicehrabią,
który już przedzierał się przez tłum.
- Ja... nie pozwolę, żebyś tak się odnosił do jaśnie pani - oświadczyła odważnie
Emily. - Moja pani nie jest niemowlakiem, tylko szlachcianką, a ty powinieneś
pamiętać, gdzie jest twoje miejsce.
Mason spochmurniał.
- To jest moje miejsce. Mieszkam pięć cholernych domów dalej. Mój ojciec
pomagał przy budowie tej piekielnej karczmy, brat jest tu przeklętym kucharzem, a
matka też pracowała w kuchni dopóty, dopóki nie zginęła pod kołami jednego z
waszych wielkopańskich powozików. To jest moje miejsce i to ty musisz pamiętać,
gdzie jest twoje. - Walnął pięścią w stół.
Nie tylko świeczka podskoczyła. Panie również.
Alenda przysunęła się do Emily.
W co ja się wdałam? - pomyślała. Zaczynała sądzić, że Emily miała rację. Nie
powinna ufać temu nicponiowi Winslowowi. W zasadzie niewiele o nim wiedziała
poza tym, że uczestniczył w jesiennej gali w Aqueście jako gość lorda Darefa. Kto
jak kto, ale Alenda powinna już wiedzieć, że szlachectwo nie zawsze idzie w parze
ze szlachetnością.
Siedzieli w milczeniu, aż wrócił Winslow - bez trunku.
- Zechcą panie pójść ze mną? - skinął ręką.
- O co chodzi? - zaniepokoiła się Alenda.
- Proszę, tędy.
Alenda i Emily wstały od stolika i ruszyły za nim. W oparach dymu fajkowego
omijały tancerzy, psy i pijaków, aż dotarły do tylnego wyjścia. W porównaniu z tym,
co zobaczyły na tyłach gospody, dotychczasowe niemiłe wrażenia wydawały się
sielanką. Wszędzie walały się odchody i wyrzucane przez okna śmieci zmieszane z
błotem w szerokim rynsztoku. Przez tę obrzydliwą rzekę szlamu przerzucono deski
pełniące funkcję mostków. Przy przechodzeniu na drugą stronę kobiety i tak
musiały unieść suknie powyżej kostek. Z drewnianego pala zeskoczył duży szczur,
żeby dołączyć do dwóch innych buszujących w rynnie ściekowej.
Michael J. Sullivan Królewska krew. Wieża elfów. Cykl: Odkrycia Riyrii tom 1-2
Tłumaczył: Edward Szmigiel Tytuł oryginalny: The Crown Conspiracy; Avempartha Rok pierwszego wydania: 2008 Wydanie polskie 2011 Pościgi, pojedynki, magia, spiski i zamachowcy - w tej książce znajdziecie wszystko, za co pokochaliście fantasy! Zamordowany został król. Władza przeszła w ręce spiskowców, którzy sądzili, że każdy element ich planu był doskonały. Poza jednym. Winą próbowali obarczyć Royce’a i Hadriana. Ci nie są jednak byle złodziejaszkami i nie pójdą dobrowolnie pod pręgierz. To okryty złą sławą duet Riyria, i nikt nie powstrzyma ich przed krwawą zemstą! Los królestwa spoczywa w rękach dwóch najemników.
Mojej żonie Robin (najwspanialszej wielbicielce, recenzentce, konsultantce i agentce prasowej), której ciężka praca i zaangażowanie sprawiły, że to wszystko stało się możliwe. I mojej córce Sarah, która nie chciała przeczytać niniejszej opowieści przed jej opublikowaniem.
Królewska krew - Tom pierwszy Odkryć Riyrii. Rozdział 1. Skradzione listy. W ciemności Hadrian niewiele mógł dostrzec, ale słyszał trzask gałązek, chrzęst liści i szelest trawy. Zorientował się, że napastników jest kilku, więcej niż trzech, i że się zbliżają. - Niech żaden z was się nie rusza - rozkazał szorstki głos dobiegający z mroku. - Mierzymy do was z łuków i zabijemy was w siodłach, jeśli spróbujecie uciekać. Hadrian zauważył jedynie niewyraźny ruch wśród nagich gałęzi. - Po prostu trochę was odciążymy. Nikomu nie musi się stać krzywda. Wykonujcie moje polecenia, jeśli wam życie miłe, bo inaczej zginiecie. Hadrian czuł ucisk w dołku, ponieważ wiedział, że to jego wina. Zerknął na Royce’a, który siedział na siwku obok niego z twarzą ukrytą pod kapturem. Przyjaciel pochylił głowę i lekko nią pokręcił. Hadrian nie musiał widzieć wyrazu jego twarzy, by wiedzieć, co Royce myśli. - Przepraszam - powiedział. Royce nie odpowiedział i dalej kręcił głową. Z przodu drogę zagradzała im ściana wzniesiona ze świeżo ściętych krzewów. Za plecami mieli długi pusty trakt skąpany w blasku księżyca. W zagłębieniach i parowach zebrała się mgła, w oddali szumiał strumyk. Znajdowali się na starej południowej drodze przypominającej tunel wyrąbany pośród lasu. Zwisające nad nią smukłe gałęzie dębów i jesionów trzeszczały teraz na zimnym jesiennym wietrze. Od najbliższego miasta dzielił ich dzień drogi i Hadrian nie przypominał sobie, by ostatnio mijali jakieś gospodarstwo. Byli zdani na siebie - na tym odludziu, w jednym z tych miejsc, gdzie ciał się nigdy nie znajduje. Szelest deptanych liści robi! się coraz głośniejszy, aż w końcu w wąskim pasie światła księżyca ukazali się złodzieje z obnażonymi mieczami. Hadrian naliczył czterech. Mieli szorstkie, nieogolone
twarze i szorstkie ubrania ze skóry i wełny - poplamione, znoszone i brudne. Jedyna wśród nich dziewczyna trzymała łuk z naciągniętą cięciwą, celując prosto w nich. Tak jak kompani nosiła spodnie i buty z cholewami. Miała splątane włosy i była cała ubłocona, jakby sypiali w ziemiankach. - Chyba nie mają dużo pieniędzy - ocenił ich mężczyzna ze spłaszczonym nosem. Przewyższał Hadriana wzrostem o kilka centymetrów i był największym członkiem bandy. Miał gruby kark i ręce jak bochenki. Wydawało się, że rozcięcie na jego dolnej wardze pochodzi z tego samego okresu co złamanie nosa. - Ale mają torby z ekwipunkiem - zauważyła dziewczyna. Tembr jej głosu zaskoczył Hadriana. Była młoda i, mimo tego całego brudu, ładna, prawie jak dziecko, lecz mówiła tonem agresywnym, a nawet wrednym. - Tylko patrzcie, co tu mają. Po co tyle sznura? Hadrian nie wiedział, czy pytanie było skierowane do niego, czy jej kompanów. W każdym razie nie zamierzał odpowiadać. Zastanawiał się, czy nie zażartować, ale dziewczyna nie wyglądała na taką, którą można oczarować komplementem i uśmiechem. Na dodatek teraz celowała w niego, a jej ręka mogła już być zmęczona. - Zamawiam wielki miecz, który ten tu ma na plecach - oświadczył płaskonosy. - Będzie w sam raz dla mnie. - Ja wezmę jego pozostałe dwa - oznajmił napastnik z blizną, która zaczynała się na brodzie, biegła lekko na skos przez policzek i mostek nosa i kończyła się nad okiem. Dziewczyna skierowała strzałę na Royce’a. - Ja chcę pelerynę tego małego. Będę ładnie wyglądać w takim eleganckim czarnym kapturze. Stojący najbliżej Hadriana mężczyzna z głęboko osadzonymi oczami i spaloną od słońca skórą wydawał się najstarszy z nich. Zrobił krok w jego stronę i chwycił konia za wędzidło. - A teraz uważaj. Sprzątnęliśmy masę ludzi na tej drodze. Głupich, którzy nie chcieli słuchać. Nie chcesz być głupi, co? Hadrian pokręcił głową. - Dobra. To teraz rzućcie broń - rozkazał złodziej - i złaźcie z koni. - Co ty na to, Royce? - spytał Hadrian. - Może dajmy im trochę grosza, żeby nikomu nie stała się krzywda. Royce podniósł głowę i spojrzał spod kaptura. W jego oczach płonął gniew. - Nie chcemy przecież kłopotów, prawda?
- Mnie lepiej nie pytaj o zdanie - odpowiedział Royce. - A więc nie ustąpisz? Cisza. Hadrian znów pokręcił głową i westchnął. - Dlaczego musisz wszystko tak utrudniać? To nie są źli ludzie, tylko biedni. Kradną, żeby mieć na chleb dla rodziny. Jak możesz im tego żałować? Nadchodzi zima, a czasy są ciężkie. - Spojrzał na złodziei. - Mam rację? - Ja nie mam rodziny - odpowiedział płaskonosy - a większość pieniędzy przepijam. - Nie ułatwiasz sprawy - ostrzegł go Hadrian. - Nawet nie próbuję. Albo zrobicie, co każę, albo wypatroszymy was na miejscu - oznajmił i w celu podkreślenia groźby wyjął zza pasa długi sztylet i przeciągnął nim ze zgrzytem po ostrzu swojego miecza. Zimny wiatr wył wśród drzew, targając gałęziami i zrywając listowie. Czerwonozłote liście fruwały i wirowały, gnane podmuchami wzdłuż wąskiego traktu. Gdzieś w mroku odezwała się sowa. - Może damy wam połowę naszych pieniędzy? Moją połowę. W ten sposób nie będziecie całkowicie stratni. - Nie prosimy o połowę - rzekł rabuś trzymający wierzchowca Hadriana. - Chcemy wszystko, razem z tymi końmi. - Chwileczkę. Zabieranie niewielkich pieniędzy to nic złego, ale kradzież koni? Jeśli was złapią, zawiśniecie. A zapewne wiecie, że zgłosimy napad w najbliższym miasteczku. - Pochodzicie z północy, tak? - Tak, wczoraj wyjechaliśmy z Medfordu. Złodziej skinął głową i Hadrian zauważył mały czerwony tatuaż na jego szyi. - Widzicie, to jest wasz problem. - Na jego twarzy pojawił się wyraz współczucia, co sprawiało, że wydawał się jeszcze groźniejszy. - Pewnie jedziecie do Colnory. To ładne miasto. Mnóstwo sklepów. Mnóstwo wyfiokowanych bogaczy. Mnóstwo interesów i mnóstwo podróżnych na tej drodze, przewożących najróżniejsze towary na sprzedaż dla gogusiów. Ale chyba jeszcze nie byliście na południu, co ? W Melengarze król Amrath każe żołnierzom patrolować drogi. Ale tu, w Warric, jest trochę inaczej. Płaskonosy podszedł bliżej i oblizał rozciętą wargę, przyglądając się mieczowi na plecach Hadriana. - Chcesz powiedzieć, że kradzież jest legalna?
- Nie, ale król Ethelred mieszka w Aqueście, a to strasznie daleko stąd. - A hrabia Chadwick? Nie zarządza tymi ziemiami w imieniu króla? - Archie Ballentyne? - Na wspomnienie tego nazwiska pozostali złodzieje zachichotali. - Archie ma gdzieś, co się dzieje z prostym ludem. Jest za bardzo zajęty dobieraniem sobie fatałaszków. - Rabuś uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółkłe krzywe zęby. - Więc rzućcie miecze i złaźcie z koni. Potem możecie iść do zamku Ballentyne’ów, zapukać do drzwi starego Archiego i przekonać się, co postanowi. - Kolejna salwa śmiechu. - Jeżeli to miejsce nie wydaje się wam najlepsze na rozstanie ze światem, to róbcie, co każę. - Miałeś rację, Royce - przyznał Hadrian zrezygnowanym głosem. Odpiął pelerynę i przewiesił przez siodło z tyłu. - Powinniśmy zjechać z drogi, ale przecież jesteśmy na kompletnym odludziu. Jakie mieliśmy szanse? - Zważywszy, że teraz nas okradają, to chyba całkiem spore. - Co za ironia. Riyria ofiarą rabunku. To prawie zabawne. - Wcale nie zabawne. - Powiedziałeś „Riyria”? - spytał złodziej trzymający konia Hadriana i ten przytaknął, zdjął rękawice i zatknął je za pas. Mężczyzna puścił wędzidło i zrobił krok do tyłu. - Co się dzieje, Will? - spytała dziewczyna. - Co to jest Riyria? - Tak się zwie dwóch ludzi w Melengarze. - Spojrzał w stronę pozostałych i trochę zniżył głos. - Mam tam znajomych, pamiętasz? Mówią, że dwóch facetów, którzy się nazywają Riyria, pracuje poza Medfordem i że kazali mi zejść sobie z drogi, gdybym ich kiedykolwiek spotkał. - To jak myślisz, Will? - spytał rabuś z blizną. - Może powinniśmy usunąć krzaki i pozwolić im przejechać. - Co? Czemu? Nas jest piątka, a ich tylko dwóch - zauważył płaskonosy. - Ale to Riyria. - Co z tego? - Moi koledzy na północy nie są głupi i radzili wszystkim trzymać się z dala od nich. Nie są też strachliwi. Więc jeśli każą ich unikać, to nie bez powodu. Płaskonosy znów spojrzał na nich krytycznie. - Dobra, ale skąd wiecie, że to są właśnie ci dwaj? Wierzycie im na słowo? Will skinął w kierunku Hadriana. - Popatrz na jego miecze. Człowiek z jednym mieczem może umieć się nim posługiwać, ale równie dobrze i nie. Z dwoma mieczami raczej nie ma pojęcia o
sztuce walki, ale chce, żebyś myślał inaczej. Ale ktoś z trzema mieczami... To spory ciężar i nikt nie dźwiga z sobą tyle żelastwa, jeśli nie zarabia nim na życie. Hadrian zgrabnym ruchem dobył dwa miecze przypięte po swoich bokach. Obrócił rękojeść jednego w dłoni. - Muszę dać do wymiany uchwyt. Znów zaczyna się strzępić. - Spojrzał na Willa. - Możemy zaczynać? Zdaje mi się, że zamierzaliście nas obrabować. Rabusie spojrzeli niepewnie po sobie. - Will? - spytała dziewczyna wciąż z naciągniętym łukiem w dłoniach, ale teraz wyglądająca na znacznie mniej pewną siebie. - Usuńmy krzaki z drogi i dajmy im przejechać - postanowił Will. - Na pewno? - spytał Hadrian. - Ten miły jegomość z przetrąconym nosem wydaje się zdecydowany chwycić za miecz. - W porządku - zgodził się płaskonosy, spojrzawszy na klingi Hadriana, kiedy wypolerowana stal błysnęła w świetle księżyca. - Skoro jesteście pewni. Wszyscy rabusie skinęli głowami i Hadrian schował broń. Will wbił swój miecz w ziemię i idąc pospiesznie do tarasującej drogę zapory z gałęzi, przywołał skinieniem pozostałych. - Źle się do tego zabieracie - oznajmił głośno Royce. Złodzieje się zatrzymali i podnieśli z niepokojem głowy. - Nie chodzi o uprzątnięcie krzaków, tylko napad. Wybraliście ładne miejsce, przyznaję. Ale powinniście nas zajść z obu stron. - I, Williamie... bo masz na imię William, prawda? - spytał Hadrian. Mężczyzna skrzywił się i przytaknął. - Williamie, większość ludzi jest praworęczna, więc należy zachodzić ich z lewej strony. To postawiłoby nas w niekorzystnym położeniu, bo musielibyśmy uderzać w niewygodnej pozycji. A łucznicy powinni być z prawej strony. - I dlaczego tylko jeden łuk? - spytał Royce. - Mogłaby trafić tylko jednego z nas. - Nawet tego by nie mogła - zaprzeczył Hadrian. - Zauważyłeś, jak długo trzymała napiętą cięciwę? Albo jest niewiarygodnie silna - w co wątpię - albo to łuk własnej roboty, z lichego drewna i strzała z niego nie poleci nawet na metr. Robiła to tylko na pokaz. Wątpię, czy kiedykolwiek wypuściła z niego strzałę. - Właśnie że tak - odparła. - Świetnie strzelam. Hadrian pokręcił głową, patrząc na nią z uśmiechem.
- Trzymałaś palec wskazujący na wierzchu promienia, słonko. Gdybyś puściła strzałę, lotki otarłyby ci się o niego i trafiłabyś wszędzie, tylko nie tam, gdzie celowałaś. Royce skinął głową. - Kupcie kusze. Następnym razem nie wychodźcie z ukrycia i wbijcie po kilka bełtów w pierś każdej z ofiar. Ta cała gadanina to głupota. - Royce! - skarcił go Hadrian. - No co? Zawsze powtarzasz, że powinienem być milszy dla ludzi. Staram się być pomocny. - Nie słuchajcie go. Jeżeli chcecie rady, to budujcie lepsze przeszkody. - Tak, następnym razem zatarasujcie drogę drzewem - potwierdził Royce i wskazując ręką gałęzie, dodał: - To jest żałosne. I na litość Maribora, zasłońcie twarze. Warric to niezbyt duże królestwo i ludzie mogą was zapamiętać. Być może Ballentyne nie pofatyguje się, żeby was ścigać za kilka drobnych rozbojów na gościńcu, ale pewnego dnia wejdziecie do gospody i ktoś wam wbije nóż w plecy. Byłeś w Szkarłatnej Ręce, prawda? - zwrócił się Royce do Williama. Ten drgnął zaskoczony i puścił gałąź, którą właśnie odciągał. - Nikt o tym nie wspominał - powiedział. - Nie było potrzeby. W Ręce każdy członek gildii musi obowiązkowo zrobić sobie ten głupi tatuaż na szyi. - Royce zwrócił się do Hadriana: - Mają przez to wyglądać na twardzieli, ale jedyny skutek jest taki, że łatwo rozpoznać w nich złodziei. Malowanie każdemu czerwonej ręki na szyi to głupota, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. - To ma być wytatuowana ręka? - zdziwił się Hadrian. - Myślałem, że to czerwony kogucik. Ale skoro już o tym mowa, ręka ma większy sens. Royce spojrzał z powrotem na Willa i przechylił głowę na jedną stronę. - Faktycznie przypomina kogucika. Will zakrył dłonią szyję. Po usunięciu ostatniego krzaka spytał: - Kim wy naprawdę jesteście? Co to właściwie jest Riyria? W Ręce nigdy mi nie powiedzieli. Kazali tylko trzymać się z daleka. - Nie jesteśmy nikim niezwykłym - odparł Hadrian. - Ot, dwóch podróżnych rozkoszujących się przejażdżką w chłodny jesienny wieczór. - Ale mówiąc poważnie - dodał Royce - musicie nas posłuchać, jeśli zamierzacie dalej się tym zajmować. My skorzystamy z waszej rady. - Jakiej rady?
Royce spiął lekko konia i ruszył naprzód drogą. - Zamierzamy złożyć wizytę hrabiemu Chadwick, ale nie martwcie się, nie wspomnimy o was. Archibald Ballentyne trzymał w rękach klucz do wielkiego świata - piętnaście skradzionych listów. Każdy pergamin zapisany był z wielką starannością drobnym, ładnym pismem. Patrząc na nie, odnosił wrażenie, że dla ich autora słowa miały głęboki sens i przekazywały piękną prawdę. Archibald zaś uważał treść za bzdury, ale zgadzał się, że listy miały niezmierną wartość. Wziął łyk koniaku, przymknął oczy i się uśmiechnął. - Milordzie? Spojrzał chmurnie na zbrojnego. - O co chodzi, Bruce? - Przyjechał markiz. Na usta Archibalda wrócił uśmiech. Starannie złożył listy, obwiązał je niebieską wstążką i włożył do sejfu. Zamknął ciężkie żelazne drzwiczki, przekręcił klucz w zamku i dla pewności szarpnął dwukrotnie za uchwyt. Następnie ruszy! na dół, aby przywitać gościa. W holu dostrzegł z daleka Wiktora Lanaklina. Przystanął i obserwował, jak stary człowiek chodzi tam i z powrotem. Sprawiało mu to satysfakcję. Choć markiz posiadał wyższy tytuł, nigdy mu nie imponował. Może kiedyś był dumnym, przerażającym czy nawet mężnym człowiekiem, ale ten czas dawno minął i przymioty te zastąpiły siwe włosy i przygarbione plecy. - Czy mogę zaproponować coś do picia waszej lordowskiej mości? - zapytał markiza nieśmiały majordomus, skłoniwszy się ceremonialnie. - Nie, ale możesz przyprowadzić swojego hrabiego - odparł władczym tonem markiz. - A może mam go sam poszukać? Majordomus aż się skulił. - Jestem pewien, że mój pan wkrótce tu przyjdzie, sir - odpowiedział na to i wyszedł pospiesznie przez drzwi po drugiej stronie holu. - Markizie! - zawołał Archibald uprzejmie, podchodząc do gościa. - Tak się cieszę, że przyjechałeś... I to tak szybko. - Wydajesz się zdziwiony - rzekł Wiktor ostrym tonem, po czym potrząsnął pięścią, w której trzymał zmięty pergamin, i dodał: - Przysyłasz mi taką
wiadomość i sądzisz, że będę zwlekał? Archie, żądam, abyś mi wyjaśnił, co się dzieje. Archibald ukrył pogardę, jaką wywołał u niego przydomek z dzieciństwa. Wymyśliła go nieżyjąca już matka i nigdy jej tego nie wybaczy. W młodości tak się do niego zwracali wszyscy, od rycerzy po służących, i zawsze dotykało go takie spoufalenie się. Kiedy otrzymał godność hrabiego, ustanowił w Chadwick prawo, zgodnie z którym każdy, kto użyje tego przydomka, zostanie ukarany chłostą. Nie miał jednak takiej władzy, aby wyegzekwować je na markizie, i był pewny, że Wiktor celowo użył tego określenia. - Spróbuj się uspokoić, Wiktorze. - Przestań mnie uspokajać! - Głos markiza odbił się echem od kamiennych ścian. Podszedł bardzo blisko do hrabiego i spojrzą! mu groźnie w oczy. - Napisałeś, że chodzi o przyszłość mojej córki Alendy, i wspomniałeś o dowodzie. Muszę wiedzieć, czy coś jej grozi, czy nie. - Niewątpliwie tak - odparł hrabia spokojnie - ale nie bezpośrednio. Nikt nie planuje porwania jej ani zabicia, jeżeli tego się obawiasz. - To po co przysłałeś mi tę wiadomość? Przez ciebie kazałem gnać stangretowi na złamanie karku. Jeżeli nie było ku temu powodu, pożałujesz... Archibald uniósł rękę, nie pozwalając markizowi na dokończenie groźby. - Zapewniam cię, Wiktorze, że jest powód. Przejdźmy jednak najpierw do zacisza mojego gabinetu, gdzie ci go przedstawię. Wiktor spojrzał na niego ponuro, ale skinął głową na znak zgody. Przemierzyli hol i dużą salę przyjęć, a następnie przeszli do części mieszkalnej zamku, gdzie wystrój wnętrz radykalnie się zmienił. W sali recepcyjnej ściany upiększone były misternymi gobelinami i ozdobną kamieniarką, a podłogi wyłożone marmurem. Poza nią jednak nie było widać przepychu; dominowały gołe mury z kamienia. Zamek Ballentyne’ów był pospolity pod każdym względem. Żaden wielki król czy bohater nie nazwał go nigdy domem, nie wiązała się też z nim żadna legenda, opowieść o duchach czy bitwa. Był to doskonały przykład przeciętności i prozaiczności. Po kilku minutach wędrówki korytarzami hrabia zatrzymał się przed masywnymi żeliwnymi drzwiami, których zawiasy przykręcono imponująco wielkimi śrubami. Nie było widać zasuwy ani klamki. Po obu stronach wejścia stało dwóch dużych ciężkozbrojnych strażników z halabardami. Gdy hrabia się zbliżył, jeden z nich zastukał trzy razy w drzwi. Otworzyło się okienko i po chwili na korytarzu rozległy się szczęk odsuwanego rygla i przeraźliwe skrzypienie metalowych zawiasów.
Wiktor zasłonił rękami uszy. - Na Mara! Każ służącemu się tym zająć! - Przenigdy - odparł Archibald. - To wejście do Szarej Wieży, mojego prywatnego gabinetu. To moja, że tak powiem, bezpieczna przystań. Chcę słyszeć odgłos otwierania tych drzwi z każdego miejsca w zamku. Stojący po drugiej stronie Bruce powitał obu mężczyzn głębokim ukłonem. Trzymając przed sobą latarnię, poprowadził ich w górę szerokimi spiralnymi schodami. W połowie wysokości wieży Wiktor zwolnił kroku i wydawało się, że z trudem oddycha. Archibald z grzeczności się zatrzymał. - Muszę przeprosić cię za tę wyczerpującą wspinaczkę. Ja sam już tego nie zauważam, bo wchodziłem tymi schodami z tysiąc razy. Gdy mój ojciec piastował godność hrabiego, tylko tutaj mogłem być przez chwilę sam. Nikomu nie chciało się tracić czasu ani sił na wdrapywanie się po tych schodach na górę. Choć wieża ta nie jest tak majestatyczna jak Koronna w Ervanonie, jest najwyższa w moim zamku. - Czy niektórzy nie przychodzą tu tylko po to, żeby podziwiać widok ze szczytu? - zastanawiał się głośno Wiktor. Hrabia się zaśmiał. - Można by tak pomyśleć, ale nie ma tu okien, dzięki czemu to doskonale miejsce na prywatny gabinet. Kazałem wstawić dodatkowe pary drzwi, aby zabezpieczyć drogie mi rzeczy. Po dotarciu na szczyt schodów napotkali jedne z nich. Archibald wyjął z kieszeni duży klucz, otworzył drzwi i gestem zaprosił markiza do środka. Bruce pozostał na zewnątrz. Znaleźli się w dużym kolistym pomieszczeniu z rozległym sufitem. Było w nim niewiele mebli: wielkie zagracone biurko, dwa wyściełane krzesła przy niewielkim kominku i filigranowy stolik między nimi. Za prostą mosiężną siatką osłaniającą palenisko płonął ogień oświetlający większą część gabinetu. Rozmieszczone wzdłuż ścian świece dostarczały światła do pozostałych miejsc i wypełniały komnatę przyjemnym, intensywnym zapachem miodu i salifanu. Zauważywszy, że Wiktor przygląda się stosowi różnych zwojów i map na biurku, Archibald się uśmiechnął. - Bez obaw, panie. Wszystkie naprawdę kompromitujące plany zawładnięcia światem ukryłem przed twoim przybyciem. Usiądź, proszę. - Wskazał krzesła przy kominku. - Odpręż się po długiej podróży, a ja przygotuję trunek. Starszy mężczyzna nachmurzył się i mruknął: - Dość już tych wybiegów i ceregieli. Wyjaśnij, o co chodzi.
Archibald zignorował ton markiza. Tuż przed triumfem mógł sobie pozwolić na łaskawość. Zaczekał, aż markiz usiądzie. - Zapewne wiesz, że od jakiegoś czasu interesuję się twoją córką Alendą - stwierdził, podchodząc do biurka, aby nalać dwa kieliszki koniaku. - Tak, wspominała mi o tym. - Czy powiedziała, dlaczego odrzuciła moje zaloty? - Nie lubi cię. - Słabo mnie zna - skontrował Archibald, unosząc palec wskazujący. - Archie, czy to jest powód twojego zaproszenia? - Markizie, byłbym wdzięczny, gdybyś zwracał się do mnie po imieniu. Niestosowne jest używanie przydomka, ponieważ mój ojciec nie żyje i teraz ja noszę tytuł. W każdym razie twoje pytanie ma związek ze sprawą. Jak wiesz, jestem dwunastym hrabią Chadwick. Przyznaję, nie jest to wielki majątek, a Ballentyne’owie nie należą do najbardziej wpływowych rodów, ale moja pozycja nie jest bez znaczenia. Podlega mi pięć wsi i dwanaście przysiółków, a także ważne strategicznie wyżyna Senon. Obecnie mam pod komendą ponad sześćdziesięciu zawodowych zbrojnych i mogę liczyć na lojalność dwudziestu rycerzy - w tym sir Endena i sir Brecktona, być może dwóch najznakomitszych spośród w ogóle żyjących. Eksport wełny i skór z Chadwick stanowi obiekt zazdrości całego Warric. Mówi się o urządzeniu igrzysk letnich na trawniku, przez który przechodziłeś w drodze do mojego zamku. - Tak, Archie, to znaczy, Archibaldzie, dobrze znam pozycję Chadwick w świecie. Nie musisz mnie w tej kwestii pouczać. - Czy wiesz również, że bratanek króla Ethelreda niejednokrotnie gościł tu na obiedzie? Lub że książę i księżna Rochelle chcieli zjeść o obiad ze mną na tego rocznych zimonaliach? - Archibaldzie, to już się robi męczące. O co ci chodzi? Hrabia zmarszczył czoło, widząc, że jego słowa nie zrobiły na markizie wrażenia. Podał mu kieliszek, usiadł na drugim krześle i wypił mały łyk trunku. - Zważywszy na moją pozycję, reputację i obiecującą przyszłość... Dlaczego Alenda miałaby mnie odrzucać? Na pewno nie z powodu mojego wyglądu. Jestem młody, przystojny i noszę najwytworniejsze importowane stroje z najdroższych jedwabi. Pozostali zalotnicy są starzy, grubi lub łysi, a niektórzy uosabiają wszystkie te przywary naraz. - Może zwraca uwagę nie tylko na wygląd i bogactwo - zasugerował Wiktor. - Kobiety nie zawsze myślą o polityce i władzy. Alenda należy do dziewcząt, które
idą za głosem serca. - Ale spełnia też życzenia ojca, prawda? - Nie rozumiem. - Gdybyś jej zasugerował, wyszłaby za mnie. Mógłbyś jej to nakazać. - A więc dlatego mnie tu ściągnąłeś? Przykro mi, Archibaldzie, ale zmarnowałeś swój i mój czas. Nie zamierzam jej zmuszać do poślubienia kogokolwiek, a zwłaszcza ciebie. Nienawidziłaby mnie do końca życia. A ja bardziej dbam o uczucia mojej córki niż polityczne implikacje jej małżeństwa. Tak się składa, że hołubię Alendę. Ze wszystkich moich dzieci to ona jest moją największą radością. Archibald, rozważając słowa Wiktora, upił kolejny łyk koniaku. Postanowił podejść do tematu z innej strony. - A gdyby to było dla jej dobra? Żeby ocalić ją przed nieszczęściem. - Przyjechałem tu, bo ostrzegłeś mnie o niebezpieczeństwie. Wyjaśnisz mi w końcu, o co chodzi, czy chciałbyś się przekonać, czy staruszek potrafi jeszcze władać mieczem? Archibald zignorował groźbę, bo wiedział, że jest bez pokrycia. - Po kilkakrotnym odrzuceniu moich zalotów domyśliłem się, że coś jest nie w porządku. Jej zachowanie było nieracjonalne. Spójrz na mnie. Jestem bogaty i przystojny. Mam koneksje i moja gwiazda świeci coraz jaśniej. I odkryłem prawdziwy powód odmowy twojej córki: już się związała z kimś innym. Ma romans, potajemny romans. - Trudno mi w to uwierzyć - oznajmił Wiktor. - O nikim mi nie wspominała. Gdyby ktoś ją zainteresował, powiedziałaby mi o tym. - Nic dziwnego, że trzyma jego tożsamość w tajemnicy. Wstydzi się. Wie, że ich związek zhańbi twoją rodzinę. Zadaje się z człowiekiem z gminu, w którego żyłach nie płynie ani jedna kropla błękitnej krwi. - Łżesz! - Zapewniam cię, że nie. Ale problem jest jeszcze poważniejszy. Ten człowiek nazywa się Degan Gaunt. Słyszałeś o nim, prawda? Jest dość sławny. To przywódca ruchu nacjonalistów z Delgos. Wiesz, że na południu podburzył współziomków. Upajają się pomysłem wyrżnięcia szlachciców i ustanowienia własnych rządów. Gaunt i twoja córka spotykają się nad Windermere nieopodal klasztoru. Umawiają się, kiedy jesteś w podróży i zajmujesz się sprawami wagi państwowej. - To niedorzeczne. Moja córka nigdy by...
- Czy nie przebywa tam twój syn? - zapytał Archibald. - To znaczy w opactwie. Jest mnichem, prawda? Wiktor skinął głową. - Mój trzeci syn Myron. - Może im pomaga. Dowiedziałem się, że to bardzo inteligentny jegomość. Może to on planuje schadzki ukochanej siostry i zajmuje się przekazywaniem korespondencji? To wygląda bardzo źle, Wiktorze. Oto córka markiza popierającego imperialistycznego króla zadaje się z rewolucjonistą i spotyka z nim w rojalistycznym królestwie Melengaru, podczas gdy wszystko to organizuje jego syn. Wielu mogłoby to uznać za rodzinną zmowę. Co by powiedział na ten temat król Ethelred? My wiemy, że jesteś lojalny, ale inni mogą w to powątpiewać. Źle ulokowane uczucia niewinnej dziewczyny mogą zszargać honor twojej rodziny. - Oszalałeś - odparował Wiktor. - Myron poszedł do opactwa, kiedy miał zaledwie cztery lata. Alenda nigdy z nim nawet nie rozmawiała. Ta cała konfabulacja to bez wątpienia próba wywarcia na mnie nacisku, abym zmusił ją do poślubienia ciebie. I znam powód. Nie zależy ci na niej. Chcesz jej posagu, doliny Rilan, która tak ładnie graniczy z twoją ziemią. O to ci właśnie chodzi. A także o podniesienie swojego statusu poprzez to małżeństwo. Jesteś żałosny. - Żałosny, tak? Archibald odstawił kieliszek i wyjął spod koszuli klucz, który miał zawieszony na srebrnym łańcuszku na szyi. Wstał i podszedł do gobelinu przedstawiającego scenę uprowadzenia jasnowłosej szlachcianki przez jadącego konno caliskiego księcia. Odchylił tkaninę, odsłaniając ukryty sejf. Przekręcił klucz w zamku i otworzył metalowe drzwiczki. - Na dowód tego mam plik listów napisanych własnoręcznie przez twoją cenną córeczkę. Świadczą one o jej dozgonnej miłości do odrażającego wiejskiego rewolucjonisty. - Jak je zdobyłeś? - Ukradłem. Chciałem poznać rywala, więc kazałem ją śledzić. Zorganizowałem przechwycenie jej listów posyłanych do opactwa. - Wyjął z sejfu plik pergaminowych kartek i rzuci! go Wiktorowi na kolana. - Proszę! - powiedział z nutą triumfu w głosie. - Poczytaj o knowaniach swojej córki i sam zdecyduj, czy na małżeństwie ze mną wyszłaby lepiej, czy nie. Wrócił na swoje miejsce i uniósł kieliszek w zwycięskim geście. Wygrał. W celu uniknięcia politycznej zguby Wiktor Lanaklin, wielki markiz Glouston, rozkaże córce poślubić hrabiego. Markiz nie miał wyboru. Gdyby wieść o tym dotarła do Ethelreda, możliwe, że zarzucono by mu nawet zdradę. Imperialistyczni królowie
żądają, aby ich szlachcice mieli takie same poglądy polityczne i okazywali takie samo posłuszeństwo Kościołowi jak oni. Archibald wątpił, aby Wiktor naprawdę sympatyzował z rojalistami czy nacjonalistami, ale każda oznaka niewłaściwych przekonań byłaby dla króla wystarczającym powodem do okazania swojego niezadowolenia. W końcu Ballentyne będzie miał pogranicze, a z czasem być może uzyska kontrolę nad całą marchią. Dzięki Chadwick i Glouston zyska też nie mniejsze wpływy na dworze niż książę Rochelle. Spoglądając teraz na siwego starca w wykwintnym stroju podróżnym, Archibald nieomal mu współczuł. Dawno temu markiz cieszył się opinią mężczyzny inteligentnego i odważnego, co częściowo wynikało z jego tytułu, gdyż człowiek o godności markiza nie był zwykłym szlachcicem jak hrabia. Do jego obowiązków należało strzeżenie królewskich granic, czemu podołać mógł tylko zdolny, czujny przywódca zaprawiony w boju. Czasy jednak się zmieniły i Warric miało pokojowo nastawionych sąsiadów. Tym samym wielki strażnik się rozleniwił, a jego siły zmalały, bo przestał ich potrzebować. Kiedy Wiktor otwierał listy, Archibald rozmyślał o swojej przyszłości. Markiz miał rację. Chodziło mu o ziemię, którą by zyskał wraz z jego córką, ale myśl o zaciągnięciu Alendy do łóżka też sprawiała mu niemałą przyjemność, ponieważ dziewczyna była naprawdę atrakcyjna. - Archibaldzie, czy to jakiś żart? - spytał Wiktor. Wyrwany z zadumy hrabia odstawił kieliszek. - Jak to? - Na tych pergaminach nic nie ma. - Co takiego? Oślepłeś? To... - Archibald urwał, zobaczywszy puste kartki w ręku markiza. Chwycił garść listów i pospiesznie je otworzył. Ujrzał jedynie kolejne czyste pergaminy. - To niemożliwe! - Może napisano je znikającym atramentem? - zadrwił Wiktor. - Nie... nie rozumiem... To nie są nawet te same pergaminy! Zajrzał do sejfu, ale nic tam nie było. Jego konsternacja przerodziła się w panikę. Otworzył gwałtownie drzwi i zaniepokojonym głosem zawołał Bruce’a. Zbrojny wbiegł z dobytym mieczem. - Co się stało z listami, które miałem w sejfie?! - wrzasnął Archibald do żołnierza. - Ja... nie wiem, milordzie - wyjąkał Bruce, po czym schował miecz do pochwy i stanął na baczność przed hrabią. - Jak to: nie wiesz? Czy dziś wieczorem schodziłeś z posterunku?
- Oczywiście, że nie. - Czy ktokolwiek wchodził do gabinetu podczas mojej nieobecności? - Nie, milordzie, to niemożliwe. Tylko ty masz klucz. - To gdzie, na litość Maribora, są te listy? Osobiście je tu włożyłem. Czytałem je, kiedy przyjechał markiz. Nie było mnie tylko przez kilka minut. Jakim cudem mogły zniknąć? Archibald myślał gorączkowo. Trzymał listy w ręku całkiem niedawno. Zamknął je w sejfie pod kluczem. Był o tym przekonany. Gdzie więc się podziały? Wiktor dopił koniak i wstał. - Jeżeli pozwolisz, Archie, pójdę już. To była koszmarna strata mojego czasu. - Wiktorze, zaczekaj. Nie odchodź. Listy naprawdę istnieją. Zapewniam cię, że je miałem! - Naturalnie, Archie. Przy następnej próbie szantażu proponuję przygotować lepszy blef. Markiz wyszedł z komnaty i zniknął na schodach. - Lepiej rozważ moje słowa, Wiktorze! - krzyknął za nim Archibald. - Odnajdę te listy. Na pewno! Przywiozę je do Aquesty! Pokażę na dworze! - Co mam zrobić, milordzie? - zapytał Bruce. - Zaczekaj, głupcze. Muszę pomyśleć. Przeczesał drżącą ręką włosy i zaczął krążyć po komnacie. Obejrzał dokładnie kartki. Pergamin rzeczywiście trochę się różnił od tego, na którym powstały wielokrotnie przeczytane przez niego listy. Choć nie miał wątpliwości, że schował je do sejfu, zaczął zaglądać do szuflad i przerzucać papiery na biurku. Dolał sobie koniaku i podszedł do kominka. Zerwał siatkę i pogmerał pogrzebaczem w popiele w poszukiwaniu tlących się skrawków pergaminu. Sfrustrowany, wrzucił puste listy do ognia. Wychylił kieliszek jednym haustem i usiadł ciężko na krześle. - Przecież tu były - powiedział zbity z tropu. Powoli coś zaczęło mu świtać w głowie. - Bruce, ktoś musiał je ukraść. Złodziej nie mógł uciec daleko. Przetrząśnij cały zamek. Zabezpiecz każde wyjście. Nie wypuszczaj nikogo, ani personelu, ani strażników. Nikt nie może stąd wyjść. Przeszukaj każdego! - W tej chwili, milordzie - odpowiedział Bruce, po czym dodał: - A co z markizem, milordzie? Jego też mam zatrzymać? - Oczywiście, że nie, idioto! On nie ma tych listów. Archibald wpatrywał się w ogień, słuchając cichnącego odgłosu kroków zbiegającego po schodach Bruce’a. W głowie kłębiło mu się sto pytań bez
odpowiedzi. Łamał sobie głowę, ale nie potrafił odkryć, w jaki sposób złodziej zdołał tego dokonać. - Wasza lordowska mość? - wyrwał go z zamyślenia nieśmiały głos stojącego w drzwiach majordomusa. Archibald spiorunował go spojrzeniem i służący zaczerpnął głęboko powietrza, zanim ośmielił się ponownie odezwać. - Milordzie, przykro mi, że cię niepokoję, ale na dziedzińcu jest jakiś problem, który wymaga twojej interwencji. - Jaki problem? - warknął Archibald. - Nie znam szczegółów, ale ma to związek z markizem, sir. Mam cię poprosić, abyś przyszedł. To znaczy, uniżenie poprosić... Na schodach Archibald się zastanawiał, czy przypadkiem staruszek nie padł martwy, zanim zdążył wyjechać z zamku. I nie byłoby to wcale takie straszne. Wkrótce jednak okazało się, że markiz żyje, ale jest wściekły. - Nareszcie, Ballentyne! Co zrobiłeś z moim powozem?! - Czym? Bruce zbliżył się do Archibalda i szepnął mu na ucho: - Wasza lordowska mość, wygląda na to, że nie ma powozu i koni markiza. Archibald uniósł palec w kierunku Lanaklina. - Zaraz do ciebie przyjdę, Wiktorze - oznajmił głośno, a następnie szepnął do Bruce’a: - Jak to: nie ma? - Nie wiem, sir, ale strażnik przy bramie twierdzi, że markiz i jego woźnica, a raczej dwóch ludzi, którzy na nich wyglądali, już wyjechali przez frontową bramę. Hrabiemu zrobiło się nagle niedobrze. Odwrócił się do czerwonego ze złości Lanaklina. Rozdział 2. Spotkania. Kilka godzin po zmroku Alenda Lanaklin przyjechała powozem do ubogiej Dzielnicy Dolnej w Medfordzie. Niepozorna gospoda „Róża i Cierń” stała wśród ruder z krzywymi dachami na ulicy bez nazwy, która wydawała się Alendzie niewiele szersza od alejki. Bruk był jeszcze mokry po niedawnej burzy i w wielu miejscach stały kałuże. Przejeżdżające powozy rozchlapywały brudną wodę, która
spływała po frontowym wejściu do karczmy, pozostawiając smugi brudu na zmatowiałym kamieniu i rozeschniętym drewnie. Z pobliskich drzwi wynurzył się spocony, łysy mężczyzna bez koszuli, za to z dużym miedzianym garnkiem, który bezceremonialnie opróżnił na ulicy, wywalając na ziemię kostki kilku gotowanych zwierząt. Na ochłapy od razu rzuciła się sfora psów. Nędznie wyglądający włóczędzy, słabo widoczni w migoczącym świetle padającym z okien gospody, wrzasnęli ze złością na kundle w języku, którego Alenda nie rozpoznała. Kilku z nich rzuciło kamieniami w wychudłe zwierzęta, a te zaskowyczały i odskoczyły. Żebracy dobiegli do pozostawionych resztek i zaczęli je sobie wpychać do ust i chować do kieszeni. - Jesteś pewna, że dobrze trafiłyśmy, pani? - spytała Emily, przyglądając się temu wszystkiemu. - Wicehrabiemu Winslowowi nie mogło chodzić o spotkanie w takim miejscu. Alenda jeszcze raz przyjrzała się róży namalowanej na wypaczonym szyldzie. Czerwony kwiat był poszarzały, a zwinięta w spiralę łodyga wyblakła. - To musi być tutaj. Nie sądzę, aby w Medfordzie było kilka zajazdów o takiej nazwie. - Nie mogę uwierzyć, że sprowadził nas w takie... miejsce! - Mnie też się tu nie podoba, ale takie były uzgodnienia. Nie mamy wyboru. - Alendę zdziwiła własna dzielność. - Wiem, że masz już dość wysłuchiwania tego, pani, ale wciąż uważam to za błąd. Nie powinnyśmy się zadawać ze złodziejami. Nie można im ufać. Zapamiętaj sobie, pani, moje słowa: wynajęci przez ciebie ludzie okradną cię tak samo, jak okradają innych. - Skoro już tu jesteśmy, możemy zrobić następny krok - oznajmiła Alenda i otworzyła drzwi, by wysiąść. Dostrzegła jednak z niepokojem, że kilku łazęgów bacznie ją obserwuje. - Należy się srebrny tenent - zażądał woźnica, starszawy gbur z kilkudniowym zarostem. Miał wąskie oczy, a wokół nich tyle zmarszczek, że Alenda się zastanawiała, czy widzi na tyle, aby móc powozić. - Zamierzałam zapłacić na koniec podróży - wyjaśniła Alenda. - Przyjechałyśmy tu tylko na chwilę. - Za czekanie jest dodatkowa opłata. A należność za przyjazd chcę już w tej chwili, bo możecie się rozmyślić i nie wrócić. - To niedorzeczne. Zapewniam, że wrócimy.
Z wyrazu jego twarzy można było wywnioskować, że nie ustąpi. Splunął Alendzie pod nogi. - No nie, coś takiego! Kobieta wyjęła monetę z torebki i podała ją woźnicy. - Oto zapłata, ale nie odjeżdżaj. Nie wiem dokładnie, ile czasu tu zabawimy, na pewno jednak wrócimy. Emily wysiadła z powozu. Poprawiła kaptur Alendy, sprawdziła, czy jej pani ma zapięte guziki, i wygładziła jej pelerynę. Następnie powtórzyła wszystkie te czynności przy własnym stroju. - Szkoda, że nie mogę powiedzieć temu głupiemu furmanowi, kim jestem - szepnęła Alenda. - Usłyszałby jeszcze kilka innych rzeczy. Obie miały na sobie podobne wełniane peleryny i przy nasuniętych na głowę kapturach prawie nie było widać ich twarzy. Alenda spojrzała groźnie na Emily i odepchnęła jej ręce. - Za bardzo mi matkujesz, Emmy. Jestem pewna, że kobiety też tu zachodzą. - Kobiety tak, ale wątpię, czy damy. Po wejściu do gospody od razu uderzył w nie ostry odór dymu, alkoholu i tego, co Alenda do tej pory mogła poczuć tylko w wygódce. Ze dwadzieścia grup dyskutantów wzajemnie się przekrzykiwało, podczas gdy skrzypek grał skoczną melodię. Przed barem tańczyła spora grupa ludzi, którzy utrzymywali się w rytmie jiga, stukając głośno obcasami w wypaczoną drewnianą podłogę. Słychać było pobrzękiwanie kieliszków i odgłosy uderzeń pięścią w stół, a wszyscy śmiali się i śpiewali znacznie głośniej, niż Alenda uważała za stosowne. - Co teraz? - rozległ się głos Emily spod wełnianego kaptura. - Poszukamy wicehrabiego. Trzymaj się blisko mnie. Alenda chwyciła Emily za rękę i ruszyły, klucząc między stolikami, omijając tancerzy i psa, który beztrosko zlizywał rozlane piwo. Alenda nigdy w życiu nie była w takim miejscu. Otaczali ją ludzie o odstręczającym wyglądzie, zasadniczo w łachmanach, a i często bez butów. Dostrzegła tylko cztery kobiety. Wszystkie były barmankami odzianymi w postrzępione suknie z nieprzyzwoicie głębokimi dekoltami. Jakiś bezzębny, owłosiony typek złapał jedną z nich w pasie, przyciągnął na swoje kolana i przesunął dłońmi wzdłuż jej ciała. Zaskakujące było to, że dziewczyna nie krzyczała, tylko chichotała. Wreszcie Alenda dostrzegła wicehrabiego Alberta Winslowa. Miał na sobie prostą płócienną koszulę, wełniane spodnie i starannie odszytą kamizelkę z zamszu, a nie jak zwykle kubrak i pludry. Nie zrezygnował jednak z wykwintnej
ozdoby. Włożył przepiękny, choć może trochę zbyt krzykliwy kapelusz z piórami. Siedział przy stoliku w towarzystwie krępego mężczyzny z czarną brodą i w tanim roboczym ubraniu. Kiedy podeszły do stolika, Winslow wstał i odsunął dla nich krzesła. - Witam panie - odezwał się z wesołym uśmiechem. - Bardzo się cieszę, że mogłyście się ze mną dziś spotkać. Usiądźcie, proszę. Czy mogę zamówić wam coś do picia? - Nie, dziękuję - odmówiła Alenda. - Liczę, że to nie potrwa długo. Woźnica, który nas przywiózł, nie jest uczynny i chciałabym zakończyć naszą sprawę, zanim postanowi odjechać bez nas. - Rozumiem i pozwolę sobie dodać, że to bardzo mądrze z twojej strony, pani. Ale z przykrością muszę poinformować, że twoja dostawa jeszcze nie dotarła. - Nie? - Alenda poczuła na swej dłoni pokrzepiający uścisk Emily. - Coś się stało? - Niestety nie wiem. Nie znam szczegółów technicznych tej operacji. Nie kłopoczę się o takie drobiazgi. Powinnaś jednak rozumieć, że to nie było łatwe zadanie. Do opóźnienia mogło dojść z wielu powodów. Na pewno nie mogę wam nic zamówić? - Nie, dziękuję - odparła Alenda. - Przynajmniej usiądźcie, proszę. Alenda spojrzała na Emily i zobaczyła w jej oczach niepokój. Kiedy zajęły miejsca, od razu do niej szepnęła: - Wiem, wiem. Nie powinnam się zadawać ze złodziejami. - Nie martw się, pani - uspokoił ją wicehrabia. - Nie marnowałbym twojego czasu i pieniędzy ani nie narażałbym twojej reputacji, gdybym nie miał absolutnej pewności co do rezultatu. Brodacz przy stole cicho zachichotał. Miał ciemną cerę i był zaniedbany. Jego skóra wyglądała, jakby przeszła proces garbowania, a olbrzymie ręce były zrogowaciałe i brudne. Alenda patrzyła, jak przykłada kufel do ust. Gdy odsunął go od twarzy, krople piwa spłynęły mu swobodnie po zarośniętym podbródku i skapnęły na stolik. Ten człowiek zdecydowanie jej się nie podobał. - To Mason Grumon - wyjaśnił Winslow. - Przepraszam, że nie przedstawiłem go wcześniej. Mason jest kowalem w Dzielnicy Dolnej w Medfordzie i... przyjacielem. - Ci najemnicy są bardzo dobrzy - oznajmił Mason głosem, który przypominał Alendzie zgrzyt kół powozu toczących się po żwirze.
- Naprawdę? - spytała. - Potrafiliby ukraść antyczne skarby Glenmorgana z Wieży Koronnej Ervanonu? - A co to takiego? - zapytał Winslow. - Kiedyś słyszałam plotkę o złodziejach, którzy ukradli skarb z Wieży Koronnej Ervanonu i na drugi dzień odnieśli go na miejsce - wtrąciła się Emily. - Czemu ktoś miałby to robić? - zainteresowała się Alenda. Wicehrabia zachichotał. - To na pewno tylko legenda. Żaden rozsądny złodziej by tak nie postąpił. Ludzie przeważnie nie rozumieją motywów ich działania. Większość z nich kradnie dla pieniędzy. Włamują się do domów albo napadają na podróżnych na drodze. Zuchwalsi porywają szlachciców i przetrzymują ich dla okupu. Czasami nawet ucinają palec ofierze i wysyłają go bliskim, pokazując w ten sposób, jacy są niebezpieczni, i skłaniając rodzinę do poważnego traktowania ich żądań. Na ogół to nieprzyjemni ludzie. Zależy im tylko na dorobieniu się jak najmniejszym wysiłkiem. Alenda znów poczuła uścisk na ręce. Tym razem tak mocny, że aż się skrzywiła. - Porządniejsi złodzieje tworzą gildie, podobnie jak murarze albo stolarze, tylko że potajemnie. Są bardzo dobrze zorganizowani i traktują złodziejstwo jak zawód. Ustalają terytoria, na których działają. Często wchodzą w układy z lokalną gwardią albo możnowładcą i w zamian za opłatę mogą pracować względnie spokojnie, jeśli tylko unikają określonych zleceń i stosują się do zasad. - Czy zasady ustalane między urzędnikami prowincji a przestępcami mogą być w ogóle etycznie akceptowalne? - powątpiewała Alenda. - Zdziwiłabyś się, ile zawiera się kompromisów, aby królestwo sprawnie funkcjonowało. Jest jednak jeszcze jeden typ złodzieja - działający na własną rękę, czyli, mówiąc bez ogródek, złodziej do wynajęcia. Takich przestępców zatrudnia się do konkretnego zadania, na przykład zdobycia przedmiotu będącego w posiadaniu innego szlachcica. Kodeks honorowy albo obawa przed wstydem - mówiąc to, Winslow mrugnął - zmuszają niektórych arystokratów lub bogatych kupców do zwrócenia się właśnie do takiego fachowca. - A więc ci, których dla mnie wynająłeś, ukradną wszystko dla każdego? - spytała Alenda. - Nie każdego. Tylko dla skłonnych do zapłacenia odpowiedniej sumy. - Nieważne, czy klient jest przestępcą, czy królem? - wtrąciła Emily. Mason się żachnął. - Przestępca czy król, co za różnica?
Po raz pierwszy od przybycia kobiet uśmiechnął się szeroko, ukazując braki w uzębieniu. Zdegustowana Alenda odwróciła wzrok i z powrotem spojrzała na Winslowa. Wicehrabia zerkał w stronę drzwi, wypatrując czegoś nad głowami klientów gospody. - Panie wybaczą - powiedział i szybko wstał. - Chcę się jeszcze napić, a obsługa jest zajęta. Zajmij się paniami, Mason. - Nie jestem przeklętą mamką, ty głupi ramolu! - krzyknął Mason za wicehrabią, który już przedzierał się przez tłum. - Ja... nie pozwolę, żebyś tak się odnosił do jaśnie pani - oświadczyła odważnie Emily. - Moja pani nie jest niemowlakiem, tylko szlachcianką, a ty powinieneś pamiętać, gdzie jest twoje miejsce. Mason spochmurniał. - To jest moje miejsce. Mieszkam pięć cholernych domów dalej. Mój ojciec pomagał przy budowie tej piekielnej karczmy, brat jest tu przeklętym kucharzem, a matka też pracowała w kuchni dopóty, dopóki nie zginęła pod kołami jednego z waszych wielkopańskich powozików. To jest moje miejsce i to ty musisz pamiętać, gdzie jest twoje. - Walnął pięścią w stół. Nie tylko świeczka podskoczyła. Panie również. Alenda przysunęła się do Emily. W co ja się wdałam? - pomyślała. Zaczynała sądzić, że Emily miała rację. Nie powinna ufać temu nicponiowi Winslowowi. W zasadzie niewiele o nim wiedziała poza tym, że uczestniczył w jesiennej gali w Aqueście jako gość lorda Darefa. Kto jak kto, ale Alenda powinna już wiedzieć, że szlachectwo nie zawsze idzie w parze ze szlachetnością. Siedzieli w milczeniu, aż wrócił Winslow - bez trunku. - Zechcą panie pójść ze mną? - skinął ręką. - O co chodzi? - zaniepokoiła się Alenda. - Proszę, tędy. Alenda i Emily wstały od stolika i ruszyły za nim. W oparach dymu fajkowego omijały tancerzy, psy i pijaków, aż dotarły do tylnego wyjścia. W porównaniu z tym, co zobaczyły na tyłach gospody, dotychczasowe niemiłe wrażenia wydawały się sielanką. Wszędzie walały się odchody i wyrzucane przez okna śmieci zmieszane z błotem w szerokim rynsztoku. Przez tę obrzydliwą rzekę szlamu przerzucono deski pełniące funkcję mostków. Przy przechodzeniu na drugą stronę kobiety i tak musiały unieść suknie powyżej kostek. Z drewnianego pala zeskoczył duży szczur, żeby dołączyć do dwóch innych buszujących w rynnie ściekowej.