Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 039 012
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań641 826

Michaels Kasey - Długie wesele

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Michaels Kasey - Długie wesele.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 113 osób, 91 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 379 stron)

Kasey Michaels Długie wesele

ROZDZIAŁ PIERWSZY Wąską drogą, wijącą się wśród malowniczych prywatnych lasów na północy stanu New Jersey, jechał elegancki czarny samochód. Okolica była piękna, rozzłocona wrześniowym słońcem, za drzewami kryły się nowe i stare rezydencje. Każdego innego dnia Douglas Llewellyn jechał­ by wolniej, by móc wypatrywać ciekawych budynków, ponieważ był architektem, współ­ właścicielem mieszczącej się w Filadelfii wzię­ tej firmy Architecture Design, Ltd., specjalizują­ cej się w restaurowaniu starych domów. Douga pasjonowała historia, przez co zresztą raz stracił intratne zlecenie, gdyż podczas prze­ budowy domu w Pensylwanii odmówił usunię­ cia starego kominka, w którego obramowaniu tkwiły trzy kule z muszkietu - pamiątka po ataku Indian w 1763 roku. Partner Douga, Cameron

6 Długie wesele Pierce, zauważył wtedy, że można kochać histo­ rię do tego stopnia, by zrezygnować z kontraktu na pięciocyfrową sumę tylko wtedy, gdy czło­ wiek urodził się z przysłowiową srebrną łyżecz­ ką w ustach, no a przecież Doug urodził się z całym kompletem na dwanaście osób... Doug jedynie wzruszył ramionami i odparł, żeby Cam lepiej mu pomógł wyładować masyw­ ną dębową obudowę kominka, bo chociaż od­ mówił przyjęcia tamtej pracy, zdołał uratować ów kominek, usunięty przez kogoś, kto nie miał podobnych obiekcji. Doug odnosił wielkie sukcesy w swym zawo­ dzie, w dodatku był także przystojny, inteligent­ ny, szykowny, czarujący - świetny materiał na... wiecznego kawalera. Nie ukrywał, że do woli korzysta z uroków towarzystwa kobiet, skupia­ jąc się wyłącznie na przyjemnych aspektach damsko-męskich związków i zręcznie unikając aspektów nieprzyjemnych, czyli wiązania się z kimś na stałe, o małżeństwie nawet nie wspo­ minając. Kochał cieszyć się życiem i kobietami i nie widział w tym nic zdrożnego. Czas upływał mu bardzo miło aż do dnia, kiedy Doug obudził się rano, mając u boku blondynkę z agencji nieruchomości, kiedy to nagle owładnęło nim poczucie dziwnej pustki, a nawet bezsensu. Dotarło do niego, że ma

Kasey Michaels 7 czterdzieści lat. Jak to możliwe? Kiedy to się stało? Przecież dopiero co był na studiach, sprawnie podrywając jedną atrakcyjną czirlider- kę po drugiej. Gdzie się podziało tych następ­ nych dwadzieścia lat? Przeleciały niepostrzeże­ nie, gdy był bez reszty zajęty zarówno pracą, jak i uciechami. Może nie zadawałby sobie podobnych pytań, gdyby jego przyjaciel i partner nie zakochał się z wzajemnością. Cam i Darcie mieli się wkrótce pobrać, zachowywali się tak, jakby świata poza sobą nie widzieli i sprawiali wrażenie nieprzy­ zwoicie wręcz szczęśliwych. Oczywiście Doug również był szczęśliwy, a jakże, no bo jak miał nie być, skoro odnosił sukcesy, uwielbiał swoją pracę, która nigdy go nie nużyła, prowadzał się z eleganckimi i pięknymi kobietami, a następne chętne już czekały w kolejce. Czegóż jeszcze można chcieć? Tym niemniej przez następne dwa miesiące zachowywał się bez mała jak pustelnik. Nie przyjmował zaproszeń na przyjęcia ani na rejsy jachtem, odmówił nawet wyjazdu na Bahamy z jedną ze swych licznych przyjaciółek, olśnie­ wającą Kay Williams, której rodzice posiadali tam kawałek prywatnej plaży i niewielką letnią rezydencję. Doug i Kay byliby tam tylko we dwoje, Kay lubiła opalać się nago i co godzinę

8 Długie wesele prosić, by posmarowano ją oliwką. I on jej odmówił?! Ewidentnie było z nim coś nie w po­ rządku. Może się niewłaściwie odżywiał? Za mało żelaza w diecie albo czegoś innego? A mo­ że zdobywanie kobiet znudziło mu się, bo stało się za łatwe? A może po prostu... zestarzał się? Nie, co za bzdura. Czterdziestka to przecież żadna starość. Niby tak, ale czterdzieści to już nie to samo, co trzydzieści dziewięć, prawda? Sytuację podsumował Cam, zresztą przytom­ nie stojąc przy tym w progu, by móc szybko zrejterować po tym, co zamierzał powiedzieć. „Moim zdaniem masz syndrom Piotrusia Pana, może pora wreszcie dorosnąć?" Cam miał szczęście, że byli przyjaciółmi, bo inaczej... Doug z kolei miał to nieszczęście, że od słów Cama już nie mógł się opędzić, prze­ śladowały go, chociaż próbował sobie tłuma­ czyć, że to tylko chwilowe obniżenie lotów, trochę gorszy nastrój, normalna rzecz. Wkrótce mu przejdzie, a on wtedy znowu wróci do dawnego trybu życia, będzie z równym zapałem pracował i zabawiał się, i tak bez końca. Naj­ pierw jednak potrzebuje dać sobie trochę czasu, odpocząć od towarzystwa i zastanowić się nad innymi słowami Cama, który utrzymywał, że

Kasey Michaels 9 Doug cały czas spotyka się z niewłaściwymi kobietami. Musiał zdecydować, co zrobić ze swoim życiem. Czterdziestka okazała się kamieniem milowym, momentem zwrotnym, chociaż wma­ wiał sobie, że to tylko liczba i w zasadzie nic się nie zmieniło. W końcu po dwóch miesiącach wytrwałego oszukiwania samego siebie spojrzał prawdzie w oczy, a stało się to, kiedy słuchał, jak Darcie i Doug planują wyremontowanie starego domu odziedziczonego przez Darcie po wujku. Słuchał, jak ma wyglądać to ich przyszłe wspól­ ne gniazdko... i zżerała go zazdrość. Żałosne, to było po prostu żałosne. A na domiar złego przyszło mu jechać do posiadłości kuzynki Bettie na imprezę, na której mężczyzna w jego stanie absolutnie nie powinien był się zjawiać, mianowicie na trwające cały tydzień wielkie przyjęcie, którego ukoronowaniem miał być ślub Lili-beth, córki Bettie. Doug wiedział, że kuzynka będzie próbowała go wyswatać, a na tę myśl oblewał go zimny pot. Gdyby udało mu się jakoś wykręcić... - Cam, i to się nazywa lojalność wobec przyjaciela? - rzekł z wyrzutem do telefonu komórkowego. -Zaraz wyskoczy jakiś problem, mówię ci. Perkins nie wkurzył się, jak usłyszał, ile przyjdzie mu zapłacić za podłogę? Na pewno

10 Długie wesele się wkurzył i muszę wrócić, żeby to z nim obgadać. Albo nie, czekaj! Hildy Forrester! Jej zawsze coś nie pasuje, a wiesz, źe tylko ja potrafię ją ugłaskać, bo ona ma do mnie wyraźną słabość. - Wszystkie mężatki w pewnym wieku mają do ciebie słabość, połowa naszych zleceń po­ chodzi właśnie z tego źródła - odparł spokojnie Cam. - Nieźle kombinujesz, ale nic z tego. Nadal jest wszystko w porządku, tak samo jak dwie godziny temu. W dodatku jest niedziela... Co z tobą, stary? Jeszcze nie dotarłeś na miejsce, a już chcesz wiać? Przecież to tylko wesele, w dodatku nie twoje. Jak zamierzasz być za miesiąc moim drużbą, skoro masz alergię na śluby? - Nie mam żadnej alergii na śluby, zwłaszcza nie mam jej na chętne druhny, za to mam silną alergię na swatanie mnie, a moja kuzynka mi nie przepuści, znam ją. Na pewno już kogoś dla mnie wypatrzyła, niechybnie jakąś elegancką znajomą, z którą grywa w klubie w tenisa. - Podczas gdy ty byś wolał swobodnie uga­ niać się za druhnami. - Znasz mnie aż za dobrze... Jednak w tym przypadku byłoby to zbyt ryzykowne. Nie wiem, kto wymyślił trwające sześć dni przyjęcie ze ślubem na końcu, ale cały ten pomysł mi się nie

Kasey Michaels 11 podoba. Sześć dni to za dużo, żeby spędzić je w towarzystwie jednej kobiety, a nie da się zmienić partnerki w ciągu jednego przyjęcia, gdy wszyscy cały czas mieszkają pod tym samym dachem. - Rozumiem, to nie są warunki dla rasowego podrywacza. Ty biedaku... Douga wcale nie rozbawił żart przyjaciela. - Fakt, ale nawet nie w tym rzecz. Mówię ci, moja kuzynka już czyha, żeby wyswatać mnie z jakąś śmiertelnie nudną panną z dobrego domu, która pewnie ma na imię Mitzy i już w szkole planowała z detalami swój ślub i wese­ le. Ma wyhaftowany monogram na wyprawie i wie, które rodzinne srebra dostanie w posagu. Bettie będzie sadzać nas razem przy stole, wychwalać jej cnoty i zalety, i tak przez bite sześć dni. Czemu nie powiedziałem, że mogę przyjechać dopiero w sobotę, na sam ślub? Wpadłbym na parę godzin, a potem dalej mógł­ bym spokojnie cieszyć się resztą urlopu. Czy tydzień koszmaru to dobry początek wakacji? Sam powiedz. Dlaczego ja się na to zgodziłem? - Ponieważ obiecałeś to twojej matce. Doug westchnął. '- Jasne, muszę godnie reprezentować ro­ dzinę Lllewellynów, bo moi kochani starusz­ kowie nie mieli ochoty rezygnować z dawno

12 Długie wesele zaplanowanego rejsu. Może trzeba było zaryzy­ kować wydziedziczenie i odmówić im tej przy­ sługi? - Wydziedziczenie! Mówisz tak, jakbyś miał surowych rodziców, a sam był posłusznym synem i spełniał ich życzenia, tymczasem obaj dobrze wiemy, że jedno i drugie to nieprawda. Stary, coraz bardziej mnie przeraża to, co wyga­ dujesz. Lepiej daj mi słowo honoru, że nie wystawisz mnie do wiatru i stawisz się na moim ślubie. - A planujecie przedtem z Darcy tygodniowe przyjęcie i kojarzenie par na siłę? - Dobrze wiesz, że nie. - W takim razie przyjadę na pewno. Och, cholera, na razie przyjechałem... tutaj. - I jak to wygląda? Mówiłeś mi, że nie byłeś tam od czasów szkolnych. Podobno dom jest stary, mógłby w nim spać Jerzy Waszyngton, przynajmniej tak mówiłeś. Nadal tak twierdzisz? Doug obrzucił dawno niewidziany dom fa­ chowym spojrzeniem. - Dwupiętrowa kolonialna rezydencja z osiem­ nastego wieku. A tak naprawdę znakomita pod­ róbka takiej rezydencji. Fałszerstwo czystej wody. Cam roześmiał się. - Czyli coś, czym sami się zajmujemy.

Kasey Michaels 13 - Nie, my odnawiamy, podkreślamy pewne cechy, czasem coś dodajemy, ale nigdy nie próbujemy budować historycznych budynków od podstaw. Gdybyś widział to, co ja widzę, przyznałbyś, że nie ma to nic wspólnego z naszą pracą. - Ale nie widzę, więc musisz mi opisać, jak wygląda. - Szary kamień, czarne okiennice, czerwone drzwi. Jak dotąd wszystko w porządku. Ale, na litość, metalowe żaluzje i okna z PVC? Jasne, dwieście lat temu stosowano je na każdym kroku. Poza tym jest tu ze dwanaście sypialni, jeśli nie więcej, basen, kort tenisowy, typowe standardowe wyposażenie zamożnej podmiejs­ kiej rezydencji. Tak wygląda moje więzienie, w którym będę się męczył przez następny ty­ dzień. Cam, miej serce i zadzwoń tu w środę... nie, lepiej we wtorek! Powiedz, że muszę pilnie wracać do Filadelfii, bo nastąpiła jakaś kata­ strofa. Dach się gdzieś zawalił albo coś w tym stylu. Masz numer Bettie? - Spokojnie, Doug, mam, podawałeś mi go już kilka razy. Cały czas nie mogę uwierzyć, że ten rozhisteryzowany facet, z którym rozma­ wiam, to ten sam człowiek, któremu przyznano tytuły Najbardziej Niezłomnego Kawalera Fila­ delfii i Hedonisty Roku.

14 Długie wesele Przedtem te tytuły bawiły Douga, teraz nagle wydały mu się potwornie głupie. - To było parę lat temu, w dodatku w wiel­ kim mieście, tu jest inaczej. Dobra, już nie narzekam, dam radę przez tydzień odstawiać dobrego syna i dobrego kuzyna, ale jeśli Bettie przesadzi z rajeniem mi żądnych zamążpójścia panien z dobrych domów, to nie odpowiadam za konsekwencje. - Ty nigdy nie odpowiadasz za konsekwen­ cje. Spijasz samą śmietankę i znikasz. Cały ty. Wiesz, co ci powiem? Kiedyś będziesz stary, pomarszczony i rozgoryczony, że się nie ożeni­ łeś. Zobaczysz. Doug stanął na podjeździe przed głównym wejściem. - Bądź tak miły i nie wyręczaj mojej matki oraz kuzynki w prawieniu kazań - odparł w mo­ mencie, gdy nastoletni boy w białej koszuli i czerwonej kurtce otworzył drzwiczki samo­ chodu. - Muszę kończyć. Pamiętaj, zadzwoń we wtorek i przekaż tę wiadomość Bettie. Liczę na ciebie! - Stary, zachowujesz się żałośnie - zdążył skwitować Cam, zanim Doug się rozłączył. - Pańska godność? - spytał chłopak, czeka­ jąc z długopisem i listą nazwisk. - Douglas Llewellyn, więzień numer 24601.

Kasey Michaels 15 - Doug otworzył bagażnik samochodu i zerknął na boya. - To był żart, ale rozumiem, że niezbyt śmieszny? I co, jestem na liście? - Tak, sir. Ma pan mieszkać w Kwaterze Kawalerskiej, to jest tam z tylu nad powozow- nią. Ciekawe... - Chłopak przerzucił kartki z długą listą nazwisk. - Nikt inny nie dostał tam pokoju, będzie pan sam. Ale źle pan na tym nie wyjdzie - zapewnił pospiesznie. - To prawie jak apartament. Jest sypialnia, pokój z panoramicz­ nym telewizorem i nawet własna kuchnia. Dam panu jeden klucz, sam wezmę drugi i zaniosę pana bagaże na górę, dobrze? Doug wziął od niego klucz i dał chłopakowi dziesięć dolarów napiwku w cichej nadziei, że ten w zamian spokojnie przestawi samochód na odległy o sto metrów parking dla gości - bez popisów polegających na ruszaniu z pełną mocą i zarzynaniu silnika. Ruszył ku wejściu, lecz zaraz doszedł do wniosku, że lepiej będzie przejść się po posiadłości, oddalając od siebie moment, gdy Bettie go dopadnie. Nie miał żadnych wątpliwości co do zamys­ łów swojej kuzynki, gdyż ta dołączyła do za­ proszenia krótki liścik: Kiedy przyjedziesz, przedstawię ci cudowną kobietę! Przywieź ze sobą swój najlepszy uśmiech, drogi Douglasie, i zachowuj się... jak najgorzej!

16 Długie wesele Przyjechał więc - bogaty i wcale nie od­ stręczający czterdziestoletni kawaler do wzięcia - i oto znajdował się na terenie wroga, gotów do odstrzału. Bettie już wszystko zaplanowała, na­ wet zapewniła mu coś w rodzaju dyskretnej garsoniery na uboczu. Doug nie zdziwiłby się, gdyby w kuchni znalazł pod dostatkiem wina i owoców. Jeśli do tego w szufladzie nocnej szafki będzie czekała paczka prezerwatyw, to on wyjeżdża i niech ta stręczycielka znajdzie sobie inną niewinną ofiarę, którą rzuci na pożarcie jakiejś wygłodniałej lwicy. Tak go pochłonęło wyobrażanie sobie, jak Bettie oprowadza go na smyczy, a rozchichotane kobiety licytują się, która da więcej, że nawet nie zauważył, kiedy wyszedł na tyły ogromnego domu, gdzie trwało drobne przyjęcie - raptem setka najbliższych przyjaciół państwa domu, ubranych jak na największą galę, czyli wyścigi w Churchill Downs. Posiadłość rozciągała się jak okiem sięgnąć, a nawet dalej. Sam taras miał rozmiary boiska, stały na nim pomalowane na biało okrągłe stoliki z kutego żelaza, osłonięte pasiastymi parasola­ mi, a nad każdym z krzeseł unosił się przywiąza­ ny do oparcia balonik wypełniony helem. Balo­ niki były białe i czerwone, podobnie jak pyszne bukiety kwiatów, które zdobiły hojnie zastawio-

Kasey Michaels 17 ny długi stół bufetowy. Doug nie miał ochoty ani na towarzystwo, ani na jedzenie, za to chętnie napiłby się czegoś dla kurażu, chociaż w sumie nieczęsto pijał alkohol. Czuł się dziwnie niepew­ nie, gdyż pierwszy raz został w jakimś sensie schwytany w pułapkę. Siedem dni bez możliwości ucieczki, siedem dni świętowania najbardziej romantycznej z okazji, siedem dni ataku nieustępliwej swatki. Czyżby kuzynka Bettie uknuła ten szatański plan wspólnie z jego matką? Nie, to niemożliwe, mama nie zrobiłaby mu czegoś podobnego. Z drugiej jednak strony znowu ostatnio zaczęła go męczyć uwagami, że chciałaby doczekać się wnuków... Tak, zdecydowanie musiał się czegoś napić, niekoniecznie czegoś mocnego, wystar­ czy piwo. Kiedy rozglądał się za jakimś barkiem, nagle usłyszał damski glos. - Kochanie, tutaj jesteś! Czemu nie zadzwo­ niłeś? Bałam się, że może zgubiłeś drogę! Znienacka wpadła mu w ramiona wysoka brunetka o bardzo kobiecych kształtach, którą Doug objął bez sekundy zastanowienia. Miała burzę lśniących loków, śmiejące się piwne oczy i była nielicho atrakcyjna. - Kochanie? - upewnił się, obejmując ją mocniej.

18 Długie wesele - Tak. Kochanie. No nie stój tak i pocałuj . mnie. Ale tak naprawdę, bez bawienia się w ja­ kieś tam cmokanie w policzek. Doug wcześnie w życiu nauczył się, że nie należy marnować okazji, zwłaszcza gdy okazja ma pełne, czerwone, uśmiechnięte usta, które zbliżają się zachęcająco. W żadnym wypadku nie zamierzał odmawiać. - Skoro nalegasz... Przyciągnął ją bliżej do siebie i pocałował. Smakowała białym winem, pachniała czymś egzotycznym i działała na Douga tak, że poczuł się jak w niebie. Z uśmiechem rozchyliła usta, poczuł śmiałe dotknięcie jej języka, więc sam równie śmiało przesunął jedną rękę na krągłe pośladki. Dotyk jej ciała przypomniał mu, że od dwóch miesięcy dobrowolnie pościł i chociaż dotąd dobrze mu to robiło, nagle idea takiej ascezy przestała mu się podobać. Jeśli kuzynka Bettie właśnie w taki sposób chciała mu sprawić niespodziankę, to będzie pamiętał, by na Gwia­ zdkę wysłać jej jakiś naprawdę ładny prezent... - Dobra, to powinno wystarczyć. - Kobieta wyprostowała się i odsunęła się bez śladu ocią­ gania, jakby ten pocałunek nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. Nawet nie miała przy­ spieszonego oddechu. - Dzięki. Myślę, że teraz wreszcie załapał.

Kasey Michaels 19 - Jeśli wie, co dla niego dobre, to załapał - odparł z udawaną nonszalancją Doug, starając się nie dać nic po sobie poznać. W odróżnieniu od nieznajomej miał lekki kłopot z normalnym oddychaniem. - A czy ja też mam szansę załapać, co chciałaś dać do zrozumienia? Uśmiechnęła się, co wcale nie wpłynęło uspo­ kajająco ani na oddech Douga, ani na inne reakcje jego ciała. Naprawdę robiła wrażenie. Sięgająca ramion grzywa loków połyskiwała w słońcu czerwonawym odcieniem, w wielkich ciemnych oczach błyszczała przekora. Niezna­ joma miała delikatną, kremową skórę i propor­ cjonalną kobiecą sylwetkę, nie za chudą, nie za pulchną, miękką i krągłą gdzie trzeba. Kobieta w sam raz. Obejrzała go sobie równie dokładnie i równie otwarcie, jak on obejrzał ją. - Ja to mam oko - oświadczyła z zadowole­ niem. - Aha, tak w ogóle to jestem Rosie. Rosie Kilgannon, przyjaciółka panny młodej. Mam nadzieję, że twoja żona i dzieci nie wyjdą zaraz zza rogu i nie popsują nam zabawy. - Czyli to była zabawa? - Lekko przytrzymał jej ręce na swoich ramionach, gdy próbowała się odsunąć. Rosie na moment ponownie oparła się o niego całym ciałem.

20 Długie wesele - A co, nie bawiłeś się dobrze? Ja bawiłam się świetnie, bo naprawdę znakomicie całujesz. - Wiem, nieraz to słyszałem. Ty zapewne też, coś mi się wydaje. - A mnie się nie wydaje, tylko jestem pewna. Kiedy miałam piętnaście lat, ćwiczyłam na lustrze, malowałam się bardzo grubo czerwoną szminką i potem oglądałam odciski na szkle, żeby przekonać się, czy robię to dobrze. No wiesz, całowanie z zamkniętymi ustami, z ot­ wartymi, z języczkiem... Ale nie będę cię zanu­ dzać szczegółami. - Jeszcze pięć minut temu nie byłbym zainte­ resowany tematem, powoli chyba jednak zmie­ niam zdanie. - Proszę, jaki wygadany! Dobrze, pora na wyjaśnienia. Przyjechałam tu na ślub i wesele, ale sama wcale nie chcę być swatana na siłę przez Bettie, która uparła się, że wie, co jest dla mnie najlepsze, a raczej kto. Znasz Bettie? To matka panny młodej, uwielbia popychać łudzi ku sobie, oczywiście według własnego widzimi­ się. Właśnie dlatego przez ostatnią godzinę męczyłam się w towarzystwie jakiegoś nudzia­ rza, który potrafi gadać tylko o tym, jaki to on jest wspaniały i ile kasy zarabia. Jak zobaczyłam ciebie, pomyślałam, że z tobą będzie dużo ciekawiej. No i przystojny jesteś jak diabli, co

Kasey Michaels 21 też wpłynęło na moją decyzję. Głupia nie jestem, jak widzisz. To co, przystojniaku? Masz jakoś na imię? Doug był zafascynowany, gdyż jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, która otwarcie mówiła, co myśli. - Owszem. Doug. Doug Llewellyn, kuzyn Bettie i prawdopodobnie jedna z jej ofiar. Rosie zaśmiała się głośno. - Ach, czyli to ty jesteś tym facetem, którego wszystkie babki na weselu mają zostawić w spo­ koju, bo już jesteś przeznaczony dla Millicent Balfry. - A nie Mitzy? W każdym razie byłem blisko... Jak to przeznaczony? Jak daleko Bettie się posunęła? Z drugiej strony wcale nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć. - Nawet jeśli nie chcesz, to i tak ci powiem, bo my, jej ofiary, musimy trzymać się razem. Odsunęła się, wzięła Douga za rękę i pociąg­ nęła go z tarasu na trawnik. Dał się prowadzić, gdzie chciała, ponieważ poszedłby za nią wszędzie. Aż potrząsnął głową, zaskoczony tą myślą, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Chyba rzeczywiście o wiele za długo pościł... - Bettie sobie wszystko dokładnie zaplanowa­ ła. Powinieneś zobaczyć papiery porozkładane

22 Długie wesele w jej gabinecie! Listy gości, szczegółowe menu każdego posiłku, wykresy, gdzie kto siedzi. Ty i Millicent Balfry, aha, jeszcze jej nie poznałam, wiem tylko, że jest z Long Island, no więc ty i ona siedzicie obok siebie za każdym razem. Ja z kolei zostałam skazana na tego nudziarza o nazwisku Ach-Jaki-Jestem-Wspaniały, ale nie zamierzam go znosić przez cały tydzień, udam, że wzywają mnie wyjątkowo pilne sprawy i zwie­ ję. W razie potrzeby przekupię kogoś, żeby mnie wezwał. Doug zatrzymał się. - Nie wiesz, gdzie jest ta cała Millicent? Wzruszyła krągłymi, nagimi ramionami, a on uzmysłowił sobie, że Rosie jest zawsze w ruchu - gestykulowała, miała bardzo żywą mimikę, chodziła tak, jakby tańczyła. Była pełna energii, musująca jak szampan, fascynująca. - Nie wiem, wspominałam przecież, że jesz­ cze jej nie spotkałam. Hej, nie mów mi tylko, że jesteś jednym z tych! - To znaczy z których? - Z tych, dla których liczy się wyłącznie wygląd, więc jeśli tylko Millicent nie okaże się ostatnią maszkarą, poddasz się presji wywiera­ nej przez Bettie, skorzystasz z okazji, zabawisz się, złamiesz Millicent jej małe serduszko, a w przyszłą niedzielę odjedziesz w siną dal.

Kasey Michaels 23 Wstydziłbyś się. Jak możesz zrobić podobne świństwo biednej Millicent? - Biednej Millicent? Przecież nawet jej nie znasz, więc czemu nagle zaczęłaś się o nią troszczyć? Zaraz, zaraz... Czy ty aby właśnie nie porzuciłaś partnera przeznaczonego ci przez Bettie? Uśmiechnęła się szelmowsko. - To zupełnie co innego. Zresztą ten bez­ nadziejny facet już tyle razy musiał być po­ rzucany, że zupełnie bezwiednie wstaje z rowu, otrzepuje się i o wszystkim zapomina. W dodat­ ku ja wiedziałam, kogo rzucam, za to ty z góry nie dajesz biednej Millicent żadnej szansy. Na­ prawdę wstyd! Douglasie Llewellyn, łajdak z ciebie. Doug bawił się coraz lepiej. - Nie jestem łajdakiem i przestań użalać się nad Millicent, bo zaczynam mieć kompleks winy. Zmarszczyła nos, z czym było jej bardzo do twarzy. W ogóle cała była urocza. I seksowna. - Przepraszam, z tym łajdakiem chyba za bardzo sobie pozwoliłam, co? - Nie znam cię zbyt dobrze, Rosie, ale coś mi się wydaje, że ty pozwalasz sobie na bardzo dużo, nie znasz umiaru i tak naprawdę wcale nie chcesz go znać.

24 Długie wesele - Niespecjalnie - zgodziła się pogodnie, ani trochę nie urażona. - A teraz powiedz mi, czemu zamierzasz dać kosza biednej Millicent. - Najpierw chodźmy w jakieś ustronne miej­ scem, gdzie będę mógł spokojnie cię udusić - odparł równie przyjaźnie, po czym wziął ją za rękę i tym razem to on pociągnął Rosie za sobą. Wszedł z nią do domu, potem do pierwszego pustego pokoju, jaki się nawinął. Obrócił się do swojej towarzyszki, puścił jej dłoń. - Skoro chcesz wiedzieć, to powiem ci, że ja też zawsze doskonale wiem, kogo rzucam. Moja kuzynka w ciągu kilku lat zwaliła mi na głowę pięć, nie, przepraszam, sześć, zapomniałem o Lilian Armbruster, kobiet, ponieważ rzeko­ mo chciały zwiedzić Filadelfię, więc miałem służyć za przewodnika. Dlatego wiem aż za dobrze, jaki typ kobiet Bettie uznaje za najlepszy dla mnie. Uwierz mi, nie muszę widzieć Mil­ licent Balfry, żeby jej nie chcieć. Cholera, po­ winienem był przewidzieć, w co kuzynka mnie wpakuje i jakoś sprytnie wykręcić się z tej imprezy. Za późno... - Och, Douguś biedaczek... Złapany w pułap­ kę bez żadnej drogi ucieczki. - Rosie podeszła do ogromnego biurka, które ginęło pod wielkimi wykresami i planami. - I taki zupełnie po­ zbawiony wyobraźni...

Kasey Michaels 25 Doug zapatrzył się na długie nogi, wyłaniają­ ce się spod wirującej, rozkloszowanej białej sukienki w zielone grochy, dlatego zajęło mu chwilę zrozumienie, co Rosie mówi. Dołączył do niej i spojrzał na biurko. - To centrum dowodzenia, tak? - Aha. - Rosie wskazała na wielki karton pokryty samoprzylepnymi żółtymi karteczkami. - Plan rozmieszczenia gości podczas dzisiejszej kolacji, stolik po stoliku. - Sięgnęła po jedną z karteczek, podniosła ją, pomachała nią w po­ wietrzu. - R. Kilgannon. Czyli ja. Rozumiemy się, prawda? Przyjechaliśmy na wesele, lecz żadne z nas nie zamierza być pionkiem w rękach Bettie. Nachylił się nad stołem, przesunął wzrokiem po żółtych karteczkach. - D. Llewellyn, więzień numer 24601 - rzekł, podnosząc jedną z nich. - Jean Valjean? Znasz „Nędzników"? Pro­ szę, ja to mam szczęście, znalazłam sobie świat­ łego mężczyznę, prawdziwego człowieka Rene­ sansu! Powiedz mi, Jeanie, czy po dopuszczeniu się tego, czego zamierzamy się dopuścić, bę­ dziemy musieli się gdzieś zabarykadować, żeby policjant Javert, to znaczy Bettie, nie dopadł nas i nie wysłał z powrotem do więzienia, które nam przeznaczył?

26 Długie wesele - Mam nadzieję, że nie. Pamiętasz, jak skoń­ czyła się tamta bitwa na barykadzie? - Pamiętam. W dodatku tutaj nie ma żadnych kanałów, którymi dałoby się uciec. To gdzie chcesz siedzieć? Ja wolałabym mieć ścianę za plecami, żeby Bettie z zemsty nie wsadziła mi noża w plecy. - Rozumiem, ja też. - Znalazł przy jednym z bocznych stolików dwa wolne miejsca, przy- kleili tam swoje karteczki. - Dobra, to dziś. Gdzie jest poniedziałek? Następnych dziesięć minut spędzili, przekła­ dając w podobny sposób karteczki na pozo­ stałych strategicznych planach, a potem wypros­ towali się i podziwiali swoje dzieło. - Bettie mnie zabije - oznajmił beztrosko Doug. - To fakt, ale przynajmniej nie będziemy musieli znosić towarzystwa M. Balfry i Q. Mar­ tina. - Q.? Quentin? - Quint. Znak jakości Q. Tak się przedstawia. Żałosne, nie? - Owszem. Co powiesz na to, żebyśmy teraz zlokalizowali tu bar i wznieśli toast za Millicent i Quinta? Niech żyją razem długo i szczęśliwie. Rosie wzięła go pod ramię i mrugnęła porozu­ miewawczo.

Kasey Michaels 27 - Dobry plan. Akceptuję. Ten tydzień jednak zapowiada się ciekawie, pomyślał Doug. Nagle przestał żałować, że dał się namówić na przyjazd tutaj.

ROZDZIAŁ DRUGI Rosie siedziała na swoim nowym miejscu przy stoliku na tarasie, opierając brodę na dłoni i obserwując oddalającego się Douga Llewel- lyna, który lawirował zręcznie wśród tłumu gości, zmierzając w stronę baru, by przynieść im obojgu po zimnym piwie. Prezentował się naprawdę świetnie - wysoki czterdziestoletni mężczyzna w znakomitej for­ mie. Pewnie grywał w golfa, może również w tenisa, a do tego ze trzy razy w tygodniu ćwiczył na siłowni. Mógł również żeglować albo uprawiać wioślarstwo, ponieważ miał piękną opaleniznę, ewidentnie uzyskaną gdzieś nad wodą a nie w solarium. Rosie momentalnie traciła zainteresowanie mężczyznami, którzy obnosili się ze sztuczną opalenizną z solarium,