Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Moore Margaret - Niezłomne serce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moore Margaret - Niezłomne serce.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

MARGARET MOORE NIEZŁOMNE SERCE

ROZDZIAŁ PIERWSZY Anglia, 1227 rok Sir George de Gramercie zatrzymał konia na śliskiej od błota drodze i nadstawił ucha. Nieraz słyszał już wyszu­ kane przekleństwa, ale jeszcze nigdy takich barwnych, ja­ kie dobiegły go zza żywopłotu. Jednakże to nie uznanie dla kunsztu przeklinającego i nie chęć przyjścia mu z pomocą wywołała na jego miłej twarzy uśmieszek i kazała mu zatrzymać oddział. Sir George uśmiechał się, ponieważ ochrypły, pełen złości, bardzo intrygujący głos osoby, która niewątpliwie spadła z konia i została przez niego zostawiona na pastwę losu, należał do młodej kobiety. Rządca, krępy człowiek o poważnej twarzy i siwieją­ cych włosach, okryty gołębioszarą peleryną, przestał roz­ myślać o sprawach, które zamierzał załatwić w Londynie, podjechał do swego postawnego, eleganckiego pana i ut­ kwił w niego wzrok, oczekując na polecenia. Inni ludzie, odziani w szkarłatno-zielone kaftany, cierpliwie stali z ty­ łu, ich konie nerwowo przebierały nogami i parskały w chłodzie wiosennego poranka. Trawa przy trakcie lśniła od rosy, pobliskie drzewa wy-

puszczały pierwsze zielono-rdzawe pędy. Na olchach po­ jawiły się kotki, a z kęp trawy wychylał się bladożółty podbiał. Dalej w dolinie unosiła się mgła, która w tej chwili całkiem zasłaniała zamek Dugall. Nagle w prześwicie między krzakami ukazała się głowa; młoda kobieta niczym borsuk rozejrzała się niespokojnie, spłoszona tętentem koni i głosami mężczyzn. Gdy powoli i bardzo uważnie taksowała wzrokiem najpierw George'a, a potem rządcę, George dokonał nie mniej dokładnej oceny jej postaci, a przynajmniej twarzy. Doszedł do wniosku, że dziewczynką przestała być już dość dawno. Miała kręcone, potargane jak nieszczęście kasztanowe włosy, zebrane z tyłu w gruby warkocz, z któ­ rego uciekł niejeden kosmyk, na policzkach usadowiło jej się kilka piegów. Nieufnie spoglądała na przybysza piw­ nymi oczami. George widział też kawałek jej ubrania z szorstkiego samodziału. Zapewne był to rodzaj kaftana, z koszulą prostego kroju pod spodem. Gdy przesunął wzrok nieco niżej, dostrzegł zarys krągłych piersi i zorien­ tował się, że górną część kaftana ściąga tylko jeden cienki rzemyk. Więcej jednak nie był w stanie zobaczyć, bo za­ słaniały mu gałęzie krzaków. Zbliżył się do prześwitu. - Ta buzia jest stanowczo za ładna, żeby kalały ją takie przekleństwa - powiedział spokojnie. Nie odpowiedziała ani słowem, tylko gniewnie na nie­ go spojrzała. George nie lubił, kiedy tak na niego patrzono, nawet jeśli robiła to urodziwa, młoda kobieta. Bez trudu ukrył jednak rozdrażnienie.

- Czyżbym spotkał damę w tarapatach? - spytał pogodnie. I tym razem jednak odpowiedziały mu tylko zuchwałe milczenie i posępna mina. Uświadomił sobie, że dobrze zna taką pozę. Trochę się skrzywił, choć ton jego głosu pozostał nie zmieniony. - A może jesteś koniokradem? Kobieta pogardliwie parsknęła. - Ach, już wiem! - wykrzyknął triumfalnie i patrzył, jak na jej twarzy odmalowują się jednocześnie zdziwienie i niechęć. - Przyszłaś tu, pani, na schadzkę - dokończył z udaną powagą. - Jak śmiesz mówić coś takiego, ty... - oburzyła się. Z jej oczu wyzierała pogarda. Podjechał do nich rządca. - Uważaj, dziewko - ostrzegł ją. - Nie wiesz, do kogo... - Richardzie, proszę cię - powstrzymał go George. - Nie przystoi straszyć wieśniaków. - Nie przystoi - potwierdziła kobieta. Rządca spojrzał na nią nieprzychylnie, ale odjechał na bok. - Powiedz mi, proszę - zwrócił się do niej George wy­ jątkowo uprzejmym tonem - czy do zamku sir Thomasa Dugalla jest jeszcze daleko? - Jakieś dwa kilometry - odrzekła, wzruszając ramio­ nami niespodziewanie wdzięcznym ruchem. - Mieszkasz w zamku? - Tak, milordzie. - I zawiódł cię koń, a nie kochanek? - Tak, milordzie. Uciekł mi. Ale zaraz go znajdę. Do widzenia, milordzie.

Najwyraźniej uznała, że tyle wyjaśnień wystarczy. George jednak nie lubił, gdy ktokolwiek dawał mu od­ prawę. - Może ci pomóc? Odpowiedzią był wybuch serdecznego, gardłowego śmiechu. George jeszcze nie słyszał, żeby kobieta tak spontanicznie wyrażała radość. Aż się uśmiechnął, aczkol­ wiek jednocześnie poczuł głęboki zawód. - Rozumiem, że to odmowa. - Tak, milordzie - potwierdziła kobieta, gdy wreszcie przestała się śmiać. - Koń sam trafi do stajni, i to szybko. George'a kusiło, by poszukać pretekstu do dalszej roz­ mowy, ale zniecierpliwienie jego ludzi nie było dobrym znakiem. Poza tym wiedział, że wkrótce znów zobaczy tę niezwykłą pannę. - Skoro nie trzeba ci pomocy, to żegnam cię, pani. - Uprzejmie się skłonił, zadowolony, choć tego nie okazał, że panna odpowiedziała mu dygnięciem. Rządca, Richard Jolliet, znów podjechał bliżej. - Wielkie nieba, milordzie - powiedział. - Co za zu­ chwała dziewka! Powinna wiedzieć, że rozmawia ze szla­ chetnie urodzonym. - Skinął głową w stronę chorągwi, która powiewała na wietrze, trzymana przez jednego ze zbrojnych. - I ona twierdzi, że mieszka w zamku. Prędzej uwierzyłbym, że dogląda owiec. Sama. Sir George'a rozbawiły te słowa. - Daj pokój, Richardzie. Zachowywała się zuchwale, lecz musimy pamiętać, w jakim domu wyrastała. - To prawda - przyznał Richard. Było powszechnie wiadomo, że w domostwie sir Tho-

masa Dugalla brakuje kobiecej ręki. Żona umarła mu przed wieloma laty, wkrótce po narodzinach ich jedy­ nej córki. Od tej pory w zamku mieszkali prawie wy­ łącznie mężczyźni: sir Thomas z sześcioma synami i służba. - Urodziwe stworzenie - wyrwało się Richardowi. - Jeśli wyobrazić sobie, co kryje się pod warstwą kurzu i brudu... - rzucił sir George od niechcenia. W duchu jednak sam się dziwił, jak bardzo ucieszyło go niespodziewane spotkanie. Nie był przyzwyczajony do tak aroganckiego tonu, toteż rozmowa z dziewczyną wy­ dała mu się interesująca. - Dziękuję Bogu, że nie mamy takich bezczelnych dziewek w Ravensloft - powiedział rządca. George spojrzał na niego z kwaśnym uśmiechem. - W zamku Dugall bardziej zważałbym na to, jak mó­ wisz o tej młodej damie - oznajmił. - Bardzo zręcznie cię zwiodła, ale to wcale nie wieśniaczka. To Aileas, córka sir Thomasa. Richard otworzył usta ze zdumienia. - To... to... Córka sir Thomasa? - Ponad wszelką wątpliwość - zapewnił go bezna­ miętnie George. - Wprawdzie wyrosła od czasu, gdy ostatni raz ją widziałem, ale poznałem ją po oczach. Jak mógłby zapomnieć te lśniące, piwne oczy? Mi­ nęło wiele lat, wiedział jednak, że zapamięta je do końca życia. - Czy właśnie z tą kobietą ojciec chciał cię ożenić, panie? - Tak.

- Z tym stworzeniem? Przecież twój ojciec musiał wiedzieć, że sir Thomas Dugall za nic nie wyzbędzie się ani piędzi ziemi. Po co żenić się z córką kogoś takiego? - Może dla sprostania wyzwaniu - przekornie odparł George. - No, wyzwaniem to ona jest na pewno - zgodził się rządca po namyśle. - Aileas Dugall nie jest mi całkiem obca. Znam ją z dzieciństwa - wyjaśnił George. - Mimo wszystko rzadko jeździsz do zamku Dugall, milordzie - zwrócił mu uwagę Richard. - A w Ravensloft Dugallów nie widziano ani razu. - Zmarszczył czoło. - Po co ona udaje wieśniaczkę? - Pewnie dla żartu - odparł George, wzruszając ramio­ nami. - Zastanawiam się, czy mnie poznała. - Musiała, choćby po barwach. - No tak, naturalnie - mruknął George i zaczął się za­ stanawiać, co o nim mogła pomyśleć. Wprawdzie nie wydawało mu się, by w tej rozmowie źle wypadł, ale zaplanował sobie to spotkanie zupełnie inaczej. Chciał, by przebiegło oficjalnie, ze ścisłym zacho­ waniem dworskiej etykiety. Nie przewidział improwizo­ wanej wymiany zdań pod żywopłotem. Czy była na świecie druga młoda kobieta klnąca jak sta­ ry wiarus? Gdzie szukać innej szlacheckiej córki na wy­ daniu, która jeździłaby sama po lesie, z włosami potarga­ nymi tak, że ptak mógłby w nich uwić gniazdo? Jakiej pannie przyszłoby do głowy udawać wieśniaczkę przed mężczyzną, który według wszelkiego prawdopodobień­ stwa mógł poprosić o jej rękę?

- Milordzie, wybacz mi te słowa, ale po co ci się z nią żenić? Przecież masz do wyboru przynajmniej kilka pa­ nien z dobrych i zamożnych rodzin. - Mój ojciec bardzo sobie cenił pomysł przymierza z sir Thomasem i jego sześcioma synami, bo to kłótliwa gromadka. Kto wie, co może wpaść młodym do głowy, gdy zabraknie twardej ręki ojca? - Istotnie, braci Aileas George wspominał jako bandę awanturników, którzy naj­ lepiej się bawią, rachując komuś kości. Richard niespokojnie poruszył się w siodle. - Ciebie, panie, na pewno by nie napadli! - I ja tak myślę, ale ponieważ do tej pory żadna panna szczególnie mi się nie spodobała, to czemu nie miałbym złożyć wizyty sir Thomasowi? Nie wydaje mi się to nie­ bezpieczne ani szkodliwe. - Nie jest to również pożyteczne - bezceremonialnie stwierdził Richard. Jednakże pochwyciwszy spojrzenie Geor­ ge'a, spuścił z tonu. - Wybacz, że pytam, milordzie, ale skoro twój ojciec zmarł, to dlaczego... - Zająknął się i urwał. - Skoro ojciec zmarł, to dlaczego miałbym nagle usza­ nować jego wolę, jeśli przedtem piętnaście lat unikałem małżeńskiego stanu i lekceważyłem ojcowskie rady? - dokończył George. - Prawdę mówiąc, właśnie o to chciałem spytać, mi­ lordzie. - Może by wypełnić ostatnią wolę umierającego - od­ rzekł zgodnie z prawdą George. Ponieważ jednak nie zno­ sił rozmów, które groziły łzawym sentymentalizmem, na­ gle szeroko się uśmiechnął. - Zresztą jadę w zwykłe od­ wiedziny do sąsiada.

- Gdybym nie był twoim rządcą, panie, lecz przyjacie­ lem, to doradziłbym ci dużą przezorność w materii tego małżeństwa - powiedział cicho Richard. - Jesteś moim przyjacielem, nie tylko rządcą - odparł szczerze George. - I wierz mi, Richardzie, będę bardzo przezorny. - Cieszę się, słysząc te słowa. - Mgła się podnosi - zauważył George. - Wkrótce do­ jedziemy do rozdroża, z którego wiedzie trakt do Londy­ nu. Jak sądzisz, czy zdołasz szybko załatwić sprawy po­ datków? - Sądzę, że tak, milordzie. - To dobrze. Inaczej musiałbym wziąć zarządzanie ma­ jątku w swoje ręce, a to wydaje mi się bardzo nudne. - Uśmiechnął się do rządcy, a ten odpowiedział uśmiechem. Jechali w przyjaznym milczeniu. George wspominał spotkanie z kobietą, którą ojciec wybrał mu na żonę. Nie­ wiele wiedział o tej Aileas, ale przeczuwał, że powinien być gotowy na wszystko co nieprzewidywalne. Aileas nie była podobna do innych dziewcząt, które znał. Może zmieszał ją jego widok i dlatego nie przyznała się, kim jest? Prawdę mówiąc, George bardzo w to wątpił, pamiętał bowiem przewrotny uśmieszek dziewczyny. Poza tym nig­ dy nie widział, by była zmieszana, nawet tamtego dnia, gdy gonił ją, bo rzucała w niego jabłkami, i jej ubranie zaczepiło o krzak. Musiała wtedy rozedrzeć tkaninę, żeby się uwolnić, a przy okazji odsłoniła swe kształtne nogi. George był ciekaw, czy Aileas nadal ma takie długie i smukłe nogi. I czy nadal jest rącza jak jeleń.

Jeśli tak, to prawdopodobnie zdążyła już dotrzeć do do­ mu i zapowiedzieć jego przybycie. Przesunął dłonią po przydługich włosach. Aileas mogła nic sobie nie robić ze swego wyglądu, jemu jednak najdrob­ niejsze zaniedbanie przeszkadzało. Stanowczo nie życzył so­ bie, by komuś choćby przemknęło przez myśl, że jest biedny, gdy stanie przed obliczem sir Thomasa w zamku Dugall. Dlatego -jak powtarzał sobie w duchu - i tylko dlatego wło­ żył najlepszy szkarłatny kaftan, płaszcz podbity gronostaja­ mi, a na straż wybrał swoich najlepszych ludzi. Dojechali do rozdroża, gdzie biały krzyż znaczył skręt do Londynu. George znowu zatrzymał oddział. - Cóż, Richardzie. Tu cię żegnamy. - Tak, milordzie - potwierdził rządca. - Szerokiej drogi. - Bóg z tobą, milordzie - odrzekł Richard i lekko się uśmiechnął. - Ponieważ byłeś, panie, tak łaskawy, że na­ zwałeś mnie przyjacielem, pozwól, że jeszcze raz dam ci przyjacielską radę. Nie podejmuj pochopnych decyzji w sprawie małżeństwa. Sir George roześmiał się niewesoło. - Do tej pory udało mi się zachować wolność - powie­ dział. - Na pewno podejmując tak ważną decyzję, będę się kierował czymś więcej niż tylko ostatnią wolą ojca, możesz mi wierzyć. Richard skinął głową i w eskorcie dziesięciu łudzi od­ jechał londyńskim traktem, a tymczasem sir George de Gramercie ruszył w stronę wielkiej, budzącej podziw bu­ dowli, która wyłaniała się z mgły.

Aileas zbiegła nad rzekę i rozpryskując wodę, pokonała bród. Szybko wspięła się na drugi brzeg i pobiegła przez las ścieżką prowadzącą do wsi u podnóża zamku jej ojca. Trawa była mokra i śliska, więc Aileas nie mogła biec tak szybko, jak by chciała, ale i tak spodziewała się wyprze­ dzić tą drogą sir George'a i być w domu, zanim gość do­ trze choćby do młyna. Zręcznie przeskoczyła przez złamany konar, przypomi­ nając sobie, jaką minę zrobił drugi jeździec na widok jej głowy wystającej z żywopłotu. Roześmiała się głośno. Ależ był zaskoczony. Bez trudu odgarniała na boki mokre gałęzie dębów, ka­ sztanowców i buków. Przystanęła tylko na moment, by poprawić kaftan, który wcześniej podkasała i przytrzyma- ła skórzanym pasem. I już gnała dalej, nie zważając na gli­ nę lepiącą jej się do trzewików ani na stan odzienia. Przez cały czas myślała o człowieku, którego zdaniem ojca po­ winna pojąć za męża. George de Gramercie nie wydawał się zdziwiony, gdy wytknęła głowę spomiędzy krzaków. Może był rozbawio­ ny, ale na pewno nie zdziwiony. Naturalnie poznała go od razu. Pamiętała te falujące, jasne włosy, zadumane niebie­ skie oczy i czarujący uśmiech, chociaż pod pewnymi względami wyglądał inaczej niż młodzieniec, którego za­ pamiętała z dawnych lat. Twarz mu wyszczuplała, rysy stały się wyraziste. Ciało też miał dużo bardziej muskularne. Ale nawet gdyby go nie zobaczyła, poznałaby go po głosie, teraz już męskim, wciąż jednak melodyjnym i jak zawsze niezwykle uprzejmym. Maniery George'a nie zmieniły się bowiem prawie

wcale. Zawsze był uprzejmy, nawet dla wieśniaków, i ubrany tak nieskazitelnie, że gdy przyjeżdżał z ojcem w gościnę do zamku Dugall, Aileas kusiło, by zniszczyć mu odzienie. W końcu któregoś razu zaczęła w niego rzucać zgniłymi jabłkami i rzucała, póki nie przegonił jej z sadu. Ależ był wtedy zły. Tak zły, że poczuła przed nim lęk i wolała rozedrzeć ubranie niż pozwolić się złapać i stanąć z nim twarzą w twarz. George de Gramercie nie złapał jej więc, a podczas na­ stępnej wizyty zachowywał się tak, jakby nigdy nic się nie stało. Dziś z pewnością nie zgadł, kogo ma przed sobą, ina­ czej pozdrowiłby ją odpowiednio i zapytał o zdrowie oj­ ca. Gdyby wiedział, że rozmawia z córką sir Thomasa Du- galla, nie ośmieliłby się na uwagę, że kochanek zostawił ją w lesie. Z drugiej strony myśli George'a de Gramercie zawsze były dla niej nieodgadnione. W pobliżu wsi przedarła się przez zarośla i wyszła na drogę. Szybko opuściła kaftan i spojrzała na błotnistą zie­ mię. Na widok świeżych śladów podków uśmiechnęła się. Demon, który zrzucił ją w lesie, niedawno tędy wracał do stajni. Niepotrzebnie postanowiła przyjrzeć się po kryjomu sir George'owi, zanim ten dotrze do zamku Dugall. A już na pewno nie powinna dosiadać Demona, który nie znosi dżdżu. Przez całą drogę koń boczył się i wierzgał, a przy żywopłocie zamiast skoczyć, stanął dęba i Aileas znalazła się na ziemi. Teraz szła wiejską drogą, przyciągając spojrzenia. Ponie-

waż jednak chłopi byli przyzwyczajeni do widoku Aileas chodzącej w pojedynkę, przekonawszy się, że to ona, szybko wracali do pracy. Aileas potoczyła z przyzwycza­ jenia wzrokiem po zamkowych murach i wieżach, spraw­ dzając, czy warty są na posterunkach. Chociaż minęło wiele lat od ostatniej zbrojnej napaści na zamek, ojciec bardzo pilnował, żeby załoga była w każdej chwili gotowa do walki. Poza tym latami umacniał fortyfikacje. Zanim stał się właścicielem zamku Dugall, była to właściwie tylko ka­ mienna, okrągła wieża, do której dobudowano kaplicę. Sir Thomas otoczył teren murami obronnymi i postawił ba­ szty. W granicach zamku znajdowały się teraz również stajnie, kwatery zbrojnych, zbrojownia, wozownia i duża kuchnia, którą sir Thomas nakazał murarzom połączyć z wieżą długim, krytym przejściem. Dobudowano też izby gościnne, połączone z wieżą kamiennymi schodami. Strażnicy przy bramie odsunęli się na boki i oddali ho­ nory córce pana. - Czy widzieliście mojego... - zaczęła Aileas, ale strażnik już kiwał głową. - Tak, już jest w stajni. - To dobrze - powiedziała, a będąc pewna, że sta­ jenny zajął się Demonem, spokojnie mogła poszukać Ru­ fusa. Szybko minęła narożne baszty i doszła na rozległy, tra­ wiasty plac, gdzie zwykle ćwiczyli ludzie ojca. Bez trudu wypatrzyła wśród wielu innych rudą czuprynę Rufusa Ha- mertona i zawołała go po imieniu. Uśmiechnął się szeroko i odłączył od towarzyszy, któ-

rych widok córki sir Thomasa ani trochę nie zdziwił. Gdy wielkimi krokami szedł do niej przez mokrą trawę, jego czupryna, rozwiewana przez wiatr, wydała się jeszcze bar­ dziej ruda niż zwykle. Policzki Rufusa, zmęczonego ćwi­ czebną walką, pałały rumieńcem. Miał na sobie tylko no- gawice i wysokie buty. Skórzany kaftan niósł przewieszo­ ny przez muskularne ramię. Na jego szerokim torsie kro­ plił się pot. Zapach, jaki doleciał Aileas, świadczył o tym, że Rufus wkładał w ćwiczenia całą duszę. - Boże, ale jestem zmęczony - oznajmił głębokim, dźwięcznym głosem, drapiąc się z obojętną miną. - A gar­ dło mam wyschnięte na wiór. Poza tym, jeśli szybko nie dojdę do wychodka, to pęknę. - Z tymi słowami ruszył w stronę kwater. - Czemu przyszłaś do nas w takim pośpie­ chu, Aileas? - spytał jowialnie. - Czyżby zaatakowano zamek? - Nie - odparła. - Niezupełnie. Spojrzał na nią zaciekawiony. - Zaraz przybędą goście. - Tak? - Rufus przystanął i włożył kaftan. - Kto? - Sir George de Gramercie. Widać było, że Rufusowi to nic nie mówi, bo wzruszył ramionami i przyśpieszył kroku, aż Aileas musiała pod­ biec, żeby nie zostać w tyle. - Syn naszego sąsiada, który przez ostatnie dziesięć lat jeździł po całej Anglii jak nie przymierzając minstrel - przypomniała. - Po śmierci ojca wreszcie wrócił do domu. W odpowiedzi Rufus prychnął pogardliwie. Doszli do obszernego budynku w pobliżu stajni i zbro­ jowni, którego drewniany szkielet był wypełniony gliną.

Mieli tam kwatery zbrojni. Rufusowi najwidoczniej za­ brakło czasu, bo skręcił na wąską dróżkę między stajnią a zbrojownią i tam ulżył swojej potrzebie, głośno przy tym wzdychając. - Boże, już mi lepiej - powiedział, wróciwszy do Aileas, i znów ruszył ku wejściu do kwater. - I o co tyle hałasu? - Patrzył zdziwiony na córkę sir Thomasa. - Tu przyjeżdża mnóstwo gości. Trudno jej było uwierzyć, że Rufus zapomniał sir Geor­ ge'a. - To jest mężczyzna, za którego ojciec chce mnie wy­ dać za mąż. Rufus parsknął szczekliwym śmiechem i otworzył ma­ sywne, drewniane drzwi. - Czy to nie ten, o którym mówiłaś, że wydaje więcej pieniędzy na odzienie niż na oręż? - Ten - potwierdziła. Zdążyła przytrzymać drzwi, za­ nim ją uderzyły, i weszła za Rufusem do środka. Znaleźli się w obszernym, chłodnym pomieszczeniu, którego całe umeblowanie stanowiły sienniki przykryte derkami z su­ rowej wełny, stół z jedną misą i dzbankiem oraz drewnia­ ne skrzynie, po jednej na człowieka. W kącie stał wy­ szczerbiony nocnik. Kilku mężczyzn odpoczywało po służbie lub przygoto­ wywało się do objęcia warty. Wszyscy wykrzyknęli słowa pozdrowienia do Aileas i skinęli jej głowami. - Ludzie! - zawołał Rufus. - Będziemy mieli wśród nas nadobnego pana. Szykujcie piernaty i czyste przeście­ radła! Aileas uśmiechnęła się, słysząc tę kpinę. Z pewnością

gdy Rufus zobaczy sir George'a, przekona się, że nie dla niej taki mąż. Nie dość, że próżny, to jeszcze chudy jak szczapa, w ogóle nie widać, że ma brzuch. Nie warto na­ wet za nim splunąć. A ponieważ pochodzi z bogatej ro­ dziny, na pewno jest leniwej natury i zaniedbuje swoje obowiązki pana na zamku. Ponieważ jednak nie chciała rozmawiać o swojej przy­ szłości przy świadkach, rzuciła: - Czy nie pora na zmianę warty? Kilku z was, zdaje się, powinno teraz czyścić broń. Jeśli mój ojciec zobaczy choćby plamkę rdzy... Nie musiała mówić nic więcej, mężczyźni szybko chwycili za ekwipunek i skłaniając przed nią głowy na po­ żegnanie, wyszli. - Zastanawiam się, czy nie oddać miecza do odnowie­ nia płatnerzowi - powiedział w zadumie Rufus i powiesił pas z bronią na kołku. - Co?! - zdumiała się Aileas, biorąc się pod boki. - Głupstwa gadasz! Ten miecz był już tyle razy u płatnerza, że lada dzień pęknie na pół. - Nowy jest kosztowny. Zresztą rękojeść tego starego idealnie leży mi w dłoni. Aileas uświadomiła sobie, że nie może teraz wdawać się w dyskusje o wyższości nowej broni nad starą, lecz wypróbowaną. - Co powiesz o sir George'u? Co będzie, jeśli ojciec każe mi go poślubić? Rufus legł na pierwszym wolnym posłaniu i przesłał Aileas zagadkowe spojrzenie. - Czy to nie on od lat zaniedbuje swoje obowiązki?

- On! - Więc dlaczego twój ojciec miałby chcieć, żebyś po­ ślubiła kogoś takiego? - Bo nasze ziemie graniczą ze sobą. - No cóż - Rufus podłożył ręce pod głowę, by móc w spokoju wlepić wzrok w belki stropu. - Będziesz wiel­ ką panią. Mogłabyś trafić o wiele gorzej. Przez chwilę Aileas miała wielką chęć go kopnąć. Czyżby nie rozumiał, że to on jest jej wymarzonym męż­ czyzną, wzorem wojownika? Byłby też doskonałym mę­ żem. Jak dorosły człowiek może być taki ślepy? Usiadła po turecku na sąsiednim posłaniu. - Widziałam go. Na trakcie - oznajmiła głosem prze­ syconym pogardą. - Jak był próżniakiem, tak nim pozo­ stał. Szkoda, że nie widziałeś jego kaftana. Jest wyszywa­ ny! Pewnie płacze, gdy coś na niego wyleje. Rufus zachichotał. - Nie mogę się doczekać, żeby go poznać. Aileas też nie mogła się tego doczekać. Wtedy Rufus wreszcie zrozumie, że jej małżeństwo z sir George'em de Gramercie jest po prostu niemożliwe.

ROZDZIAŁ DRUGI O ile George sobie przypominał, przez lata, które spę­ dził na podróżach, w zamku Dugall niewiele się zmieniło. Ponure mury z szarego kamienia wciąż imponowały gru­ bością i masywnością, a wartownicy strzegący bramy byli liczni i czujni, jakby w każdej chwili z fosy mogła wysko­ czyć i zaatakować gromada nieprzyjaciół. W murach nie widziało się ani jednego kopca siana, be­ czki czy pala, który nie stałby na swoim miejscu. Kilku­ nastu mężczyzn ćwiczyło się w szermierce i doskonaliło technikę wałki maczugą oraz łańcuchem. Nawet służący zdawali się chodzić po terenie zamku sprężystym, wojsko­ wym krokiem, przy czym zwracało uwagę, że wśród służ­ by nie ma ani jednej kobiety. George jednak wcale nie poczuł się bezpieczny. Prze­ ciwnie, wydało mu się, że trwa oblężenie fortecy, a kobie­ ty ukryto. W zamku Dugall panowała dziwna, napięta at­ mosfera, jakby wisiało nad nim przekleństwo. George'owi bardzo się to nie podobało. We wsi za murami wyczuwało się podobny nastrój na­ piętego oczekiwania, całkiem nieuzasadniony, jeśli wziąć pod uwagę, że w kraju nic nie zakłócało pokoju, a sąsiedzi sir Thomasa byli wyjątkowo przyjaźnie usposobieni.

Gdy George zsiadł z konia i podał wodze pachołko­ wi, który wyszedł na spotkanie przybyszom, nagle przy­ szło mu do głowy, że mógłby się poczuć urażony albo na­ wet zagrożony tym stanem gotowości bojowej. Zaraz jed­ nak uświadomił sobie, jaki brud i niechlujstwo panu­ je zwykle na zamkach. Tu wszędzie było czysto i wszy­ stko stało na swoim miejscu. W niczym nie przypominało to domostw, w których mężczyźni gospodarowali sami, bez kobiet organizujących im życie i dbających o ich wygody. Sir Thomas we własnej osobie wyszedł z wielkiej sali prawie natychmiast. Chociaż twarz znaczyły mu liczne blizny, pamiątki bitew i turniejów, to trzymał się wciąż prosto, a wzrok miał przenikliwy. Nosił płaszcz podobny do tego, który przed wieloma laty okrywał go podczas wy­ prawy krzyżowej. Gdy po chwili George zauważył na okryciu kilka nie­ zręcznie załatanych dziur i dostrzegł, że biała tkanina ma szarawy odcień, zrozumiał, że prawdopodobnie jest to nie taki sam płaszcz, ale ten sam. Wyzierała spod niego kol­ czuga przedniej jakości, wyczyszczona do oślepiającego połysku. Mimo zimna sir Thomas nie nosił rękawic, po­ kazywał wszystkim pokryte bliznami ręce z krzywymi palcami, które - w co George nie wątpił - wciąż mogły jednym uderzeniem powalić przeciwnika lub godzinami trzymać każdy oręż. W obecności sir Thomasa George zawsze czuł się jak niegrzeczny chłopiec. Miał wrażenie, że piętnaście lat nie­ wiele w tym względzie zmieniło. Sir Thomas przystanął i energicznym ruchem ujął go-

ścia za ramiona, by ucałować go na powitanie. Cicho zadźwięczały stalowe kółka. - Witam, sir George'u - powiedział, spoglądając ponad jego ramieniem, by ocenić eskortę. - Cieszę się, że znów się spotykamy. - Ja też się cieszę, sir Thomasie - odrzekł George, za­ stanawiając się, czy jego ludzie zyskają uznanie sąsiada, jako że zawsze najwyżej cenił wojskową sprawność. Po­ hamował się jednak i nie spytał o to wprost. Bądź co bądź, był teraz panem i mógł robić, co mu się żywnie podoba. - Zapraszam do środka, napijemy się wina. Późno do nas dotarliście, sir George'u. Widocznie nie było wam spieszno albo jechaliście północnym traktem - powiedział sir Thomas z lekką przyganą w głosie. Można było wy­ czytać z jego twarzy, że jeśli George nie wybrał dłuższej drogi, to późna godzina przyjazdu dowodzi tylko lenistwa. George przypomniał sobie, że dla sir Thomasa każdy, kto nie pracuje tak ciężko jak on albo nie traktuje z taką samą powagą swoich obowiązków, jest zwykłym leniem. Rzecz jasna, według tych kryteriów miano lenia należa­ ło się wszystkim innym szlachetnie urodzonym, których George znał. Potem zorientował się, że Aileas widocznie jeszcze nie wróciła albo wróciła i nie wspomniała ojcu o spotkaniu z gościem na południowym trakcie. Zważywszy na to, że zachowała się bardzo impertynencko, podjęła zapewne słuszną decyzję. Weszli do olbrzymiej, bardzo wyziębionej sali, w któ­ rej zwracał uwagę ziejący czernią kominek. Na ścianach nie było tkanin ani niczego, co mogłoby uchodzić za oz-

dobę. Sprzęty były stare, zniszczone i bardzo proste. Do­ okoła nie widziało się ani śladu obecności kobiety, i nikt nie ważył się tu okazywać nadmiernej swobody. Sir Thomas usiadł na podwyższeniu, na największym krześle, ciężkim, dębowym, bogato rzeźbionym, jednakże bez poduszki na siedzisku. Gestem zaprosił George'a do zajęcia miejsca obok, na podobnym sprzęcie. George mu­ siał skorzystać z zaproszenia, bardzo jednak tego żałował, bo krzesło było twarde, zimne i nie bardziej wygodne niż głaz, a kto oparł się o zdobienia, miał wrażenie, że w ple­ cy wbija mu się pięćdziesiąt sztyletów. - Jak się czuje lady Aileas? - spytał uprzejmie, zdecy­ dowawszy, że skoro nie uznała za stosowne wspomnieć o ich spotkaniu, to i on je przemilczy. - Miałem nadzieję zobaczyć ją zaraz po przyjeździe. Sir Thomas chrząknął, jakby ten temat nie był godny uwagi. - Jest zdrowa jak jej koń. Właśnie go wzięła, żeby po­ galopować, i gdzieś ich poniosło. Niedługo wrócą. Chociaż George wiedział, że sir Thomas nie jest skłon­ ny do okazywania emocji, niedbały ton odpowiedzi bar­ dzo go zaskoczył, zwłaszcza gdy przypomniał sobie, że Aileas jeździ po okolicy zupełnie sama. - Na pewno jest zręczną amazonką - zaryzykował. - Najlepszą, jaką widziałem. Sam ją uczyłem - oświadczył z dumą sir Thomas. - Jest lepsza nawet od bra­ ci, a oni też świetnie jeżdżą. Ale nie dość dobra, by koń jej nie zrzucił, pomyślał George. - Rzekłbym, że lubi ogniste wierzchowce.

Pachołek, sprawiający wrażenie bardzo przestraszone­ go, ukazał się w drzwiach, które - jak sądził George - wiodły do kuchni. - Wina! - burknął sir Thomas i chłopak natychmiast znikł. - Tak, powiadam, ogniste - ciągnął gospodarz. - Ten jej ogier to istny diabeł. Powtarzam jej, że któregoś dnia skręci sobie kark, ale ona mnie nie słucha. Zacięta jest. - Ton sir Thomasa przeczył jednak słowom krytyki, gdyż był bardzo chełpliwy. - Rozumiem, że lady Aileas odbywa przejażdżki z eskortą - powiedział George pewien, że usłyszy zaprze­ czenie. Zastanawiał się już, czy po drodze do domu nie spotkał panny następny wypadek. - Z eskortą? - Sir Thomas zrobił pogardliwą minę. - Gdyby ktoś za nią pojechał, to zgubiłaby go w okamgnie­ niu. Ona woli jeździć sama. Zawsze tak jeździ. Na mojej ziemi jest bezpieczna. - Naturalnie - przyznał George, nie chcąc przypomi­ nać sąsiadowi, że banici i rozbójnicy często nie szanują granic pańskiej ziemi, a widok samotnej młodej niewiasty zawsze jest dla mężczyzn pokusą. Sir Thomas raz po raz zerkał ze złością w stronę kuchni. - Gdzie, u diabła, jest wino? - ryknął w końcu i zwró­ cił się do George'a. - Ona jest kubek w kubek jak jej mat­ ka. Widzisz tę bliznę, panie? - Sir Thomas wskazał nie­ wielki półksiężyc na swoim czole. - To pamiątka po tym, jak pierwszy raz próbowałem ją pocałować. - Zmarszczył krzaczaste brwi, podczas gdy reszta twarzy pozostała nie­ ruchoma. - Aileas zrobiłaby porządek z każdym mężczy­ zną, który próbowałby pozwolić sobie na zbyt wiele.

- Naturalnie - rzucił lekkim tonem George. Sir Thomas rozparł się na krześle. Kolczuga, jak widać, mu nie przeszkadzała. Pachołek przyniósł dzban wina i dwa proste, srebrne kielichy, do których drżącymi ręka­ mi nalał burgunda. Sir Thomas nie powiedział ani sło­ wa, ale George odpowiedział na spojrzenie chłopaka uśmiechem. Pachołek skończył i szybko usunąwszy się na bok, sta­ nął pod ścianą, by stamtąd dalej przyglądać się mężczy­ znom. George podejrzewał, że nie interesuje go w tej sali nic oprócz pustych kielichów, które trzeba było raz po raz napełniać. - Szkoda twojego ojca - powiedział sir Thomas, upi­ wszy łyk wina. George również skosztował zaskakująco dobrego trun­ ku i przygotował się na roztrząsanie tego tematu. - Tak. Był dobrym człowiekiem. - I dobrym sąsiadem. Może trochę niedbałym, ale do­ brym. George zdobył się na uśmiech. - Czy Richard Jolliet wciąż jest rządcą twojego mająt­ ku, panie? - Tak, a jego brat Herbert jest szafarzem. Richard właśnie pojechał do Londynu wyjaśnić sprawę podatków z moich ziem. - Czyżby kłopoty z królewskimi urzędnikami skarbo­ wymi? - spytał podejrzliwie sir Thomas. - O tym nie ma mowy. Może będę musiał zapłacić w tym roku nieco więcej, ale to wszystko. Zaskakująco dobrze mi się wiedzie.

- O, z przyjemnością to słyszę. Zima była ciężka, ale ci z nas, którzy byli na nią przygotowani, przetrwali ją bez trudu. George skinął głową, choć wątpił, by ktokolwiek mógł dorównać sir Thomasowi w gromadzeniu zapasów na czarną godzinę. Ojciec George'a zawsze powtarzał, że są­ siad żyje w oczekiwaniu na powrót siedmiu chudych lat z Biblii. - Dobrzy ludzie ci Jollietowie - ciągnął z uznaniem sir Thomas. - Godni zaufania. - Nie mam do nich najmniejszych zastrzeżeń - po­ twierdził gość. - Bez wątpienia sprawy twojego ojca, panie, były w idealnym porządku. - O, tak. - Szkoda, że nie mogłeś wcześniej wrócić do domu. - Przyjechałem tak szybko, jak tylko było to możli­ we - odrzekł George. A potem zdecydował, że poda je­ dyny powód zwłoki, jaki sir Thomas jest w stanie zro­ zumieć, i tym niewątpliwie zakończy przykry temat, któ­ rego nie miał ochoty roztrząsać z prawie obcym czło­ wiekiem. - Miałem zobowiązania wobec barona DeGuer- re, musiałem u niego zostać aż do Matki Boskiej Gromni­ cznej. Sir Thomas skinął głową i znów upił trochę wina. - Szkoda mimo wszystko. George wolno sączył trunek i starał się nie zirytować autorytatywnym, oceniającym tonem sąsiada. - Czyli chcesz poślubić Aileas - nagle zmienił temat sir Thomas.

George omal się nie Zakrztusił. - Postanowiłem się ożenić - odrzekł wymijająco. - Dlaczego z Aileas? - Mój ojciec uważał, że Aileas byłaby dla mnie dobrą żoną - odparł, tym razem szczerze. - Aileas nie dostanie w posagu ziemi - oznajmił sir Thomas. - Nawet nie prosiłbym o to - powiedział George, a w myśli dodał: Za dobrze cię znam, sir Thomasie, i wiem, że twoja oszczędność graniczy ze skąpstwem. - To dobrze. Naturalnie posag będzie miała. W rucho­ mościach. - Wspaniale... choć prawdziwym skarbem dla mnie jest sama Aileas. Sir Thomas spojrzał na gościa tak, jakby nagle zaczął mówić po grecku. - Takie duby smalone zostaw dla niej, chłopcze, cho­ ciaż przypuszczam, że gdy coś podobnego usłyszy, roze­ śmieje ci się w nos - burknął. - Naturalnie Aileas rzeczy­ wiście jest skarbem, sam to wiem. Daj jej łuk i wyślij do boju, a nie pożałujesz. George rozsądnie ugryzł się w język i nie powiedział, że nigdy w życiu nie wysłałby do boju kobiety, a zwłasz­ cza swojej żony. - Nie wątpię, że jest dzielną niewiastą. - Jest, jest. - Sir Thomas pochylił się sztywno na­ przód, i utkwił przenikliwe spojrzenie w twarzy George'a. - Będę z tobą szczery, chłopcze, bo zawsze lubiłem two­ jego ojca. Mam nadzieję, że ona cię przyjmie, ale jeśli po­ wie „nie", to znaczy, że nie i koniec.