ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lady Bodenham, która z wdziękiem opadła na sofę
w swoim bogato udekorowanym salonie, spojrzała ba
dawczo na księcia Deighton.
- No cóż, kuzynie - zauważyła, marszcząc brwi z ma
cierzyńskim zatroskaniem - muszę powiedzieć, że wło
skie powietrze ci służy, choć jesteś dość opalony.
Wypowiadając kolejne słowa, delikatnie uderzała Ga
lena w ramię wachlarzem z kości słoniowej.
- Naprawdę, dość opalony.
Na szczęście była tak szczupła, że wydawała się całko
wicie pozbawiona mięśni, wskutek czego uderzenia
wachlarzem przypominały zaledwie muśnięcia gęsiego
puchu.
Tymczasem znane ze zmysłowości wargi księcia
Deighton wygięły się w uśmiechu - równie znane było
ironiczne poczucie humoru Galena. Spokojnie popatrzył
na kuzynkę.
Eloise miała na sobie nader wyszukaną toaletę- można
powiedzieć, że ozdobiła własną osobę z taką samą dbało
ścią jak duży salon, który stanowił niegdyś część średnio
wiecznego opactwa. Rodzina Eloise weszła w posiadanie
tego opactwa za panowania króla Henryka VIII Tudora
i od tego czasu bez przerwy poddawała je renowacjom -
raz z większym, a raz z mniejszym smakiem.
Dziś wieczorem Eloise prezentowała się towarzystwu
w bogato przybranej muślinowej sukni z podniesionym
stanem. Niestety, jasnozielony kolor tkaniny wydobywał
bladość cery Eloise. Włosy, które nigdy nie grzeszyły ob
fitością, zostały spiętrzone w nad wyraz skomplikowaną
fryzurę, na której widok Galen aż się skrzywił.
- Z pewnością zbyt długo żyłeś jak wieśniak - mówiła
dalej Eloise, nie kryjąc zniecierpliwienia.
- Jeżeli już, to jak nader bogaty i leniwy wieśniak -
odrzekł Galen tonem lekkim, jeżeli nie wręcz żartobli
wym, a zaraz potem zapytał: - Czy tylko takie zmiany we
mnie dostrzegasz?
- A co jeszcze miałabym dostrzec? Tatuaż albo coś
równie okropnego? - zdziwiła się nieco zaskoczona
Eloise.
Galen nie miał pojęcia, dlaczego zadał sobie trud, żeby
o to zapytać. Eloise przecież nigdy nie odznaczała się spo
strzegawczością.
Jednak w kwestii jego wyglądu miała najzupełniejszą
rację. Poza tym że się opalił i że przybyło mu kilka zmar
szczek wokół oczu, nie zmienił się zewnętrznie od czasu,
gdy przed dziesięcioma laty opuścił Anglię.
Galen westchnął i zaczął przyglądać się gościom. Było
to zwykłe zgromadzenie przyjaciół i pochlebców korzy
stających z gościnności jego towarzyskiej kuzynki. Jak się
można było spodziewać, niektóre z kobiet, nagle zarumie
nione, odwracały od niego wzrok.
No cóż, najwidoczniej opinia, jaką się kiedyś cieszył,
wciąż żyła własnym życiem.
Uświadomił to sobie już wcześniej, wkroczywszy do
klubu, zaraz po powrocie. Powitały go tam bowiem zna
czące uśmieszki i żarciki. Do jego. uszu dotarły złośliwe
uwagi, że teraz powinno się trzymać żony i siostry pod
kluczem.
Dziesięć lat temu Galen nawiązywał i kończył romanse
pod wpływem chwilowego kaprysu, był bowiem najbar
dziej aroganckim, bezczelnym i wytrawnym uwodzicie
lem, jakiego można sobie wyobrazić; mężczyzną znajdu
jącym się niemal na łasce własnych żądz, nie przestrzega
jącym żadnych zasad moralnych - aż do chwili gdy pewna
noc, jedna, jedyna noc, odmieniła jego życie.
- Wyznaję, że nie mogę zrozumieć, dlaczego przez
ostatnie dziesięć lat mieszkałeś za granicą - usłyszał sło
wa wypowiedziane przez kuzynkę tonem lekkiej urazy.
Galen odczuł wielką pokusę, by wyznać, że dlatego, iż
woli włoskich wieśniaków od swojej rodziny, a także od
całej brytyjskiej arystokracji. Powstrzymał się jednak. Jest
w końcu gościem Eloise, i to z własnej nieprzymuszonej
woli - nikt go tu nie trzymał, szantażując pistoletem przy
tkniętym do skroni.
- Lubię Włochy - powiedział zdawkowo.
- Może powinieneś tam zostać - zasugerowała Eloise,
najwyraźniej urażona jego niefrasobliwym tonem.
- Zostałbym, gdyby nie umarł mój ojciec - odparł spo
kojnie.
Eloise zarumieniła się, a on - chcąc oszczędzić jej za
kłopotania z powodu gafy, którą popełniła - ciągnął tym
samym tonem:
- Wróciłem z powodu śmierci ojca. Jednakże, droga ku
zynko, nie zapytałaś mnie, dlaczego w Anglii pozostałem.
- Musisz się zająć majątkiem - zauważyła Eloise, a po
chwili dodała domyślnie: - Albo, jak przypuszczam,
w grę wchodzi jakaś kobieta.
- Nie, wcale nie muszę zajmować się majątkiem. Może
to robić Jasper, całkiem bez mojego udziału - odrzekł Ga
len, wymieniając imię zarządcy dóbr. - Masz rację, za tym
wszystkim rzeczywiście kryje się kobieta - dodał, przysu
wając się do kuzynki i zniżając głos do konfidencjonalne
go szeptu.
Eloise, zżerana ciekawością, otworzyła szeroko oczy.
- Postanowiłem poszukać sobie żony - oznajmił
melodramatycznie Galen.
- Co?... Co takiego? - zapytała, jąkając się ze zdumie
nia.
- Postanowiłem poszukać sobie żony - powtórzył. -
Kobiety, z którą spędzę resztę moich dni i która da mi po
tomka. Powróciłem, żeby się ożenić.
- Nie wierzę... Nie rozumiem... - bąkała, nadal zde
tonowana Eloise.
Galen zmarszczył brwi.
- Czy mam wezwać lokaja z solami trzeźwiącymi, ku-
zynko? - zapytał. - Albo ze szklanką wody? Wyglądasz
tak, jakbyś miała za chwilę zemdleć.
- Nie! Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - Nic mi nie
jest. Doznałam po prostu wstrząsu! Jestem zaskoczona!
Co mówię, zachwycona! Ty chcesz się ożenić! - Wyrzu
cając z siebie te słowa, błądziła równocześnie wzrokiem
po salonie. - Mam! - zawołała nagle, jak ktoś, kto doko
nał wielkiego odkrycia. Zapewne tembr głosu Archimede-
sa, gdy ten wołał: „Eureka", brzmiał podobnie. Dyskret
nym ruchem wachlarza wskazała młodą kobietę ubraną
w suknię w kolorze dziewiczej bieli, przepasaną różową
szarfą. W lśniące czarne włosy, które kontrastowały ze
świeżą brzoskwiniową cerą, miała wplecioną różę. Długą
szyję otaczał stosunkowo skromny, cienki złoty łańcuszek.
- To lady Mary, córka hrabiego Pillsborough - szepnęła
Eloise. - Jest właścicielką ogromnego majątku. A ponad
to, jak widzisz, nie brak jej urody.
Być może, pomyślał Galen bez zbytniego entuzja
zmu. Obcował z wieloma pięknościami, blondynkami,
rudymi i czarnowłosymi. Postanowił ożenić się z kobie
tą, z którą będzie łączyło go coś więcej niż tylko pociąg
fizyczny.
- Odebrała także staranne wychowanie - mówiła dalej
Eloise. - Potrafi grać na fortepianie, śpiewać i ślicznie
szydełkuje...
- Ależ, droga kuzynko, nie miałem zamiaru wybierać
narzeczonej już dzisiaj - wpadł jej w słowo Galen, oba
wiając się, że za chwilę dojdzie do zaręczyn.
Eloise zmarszczyła brwi.
- Wiesz, że nie jesteś już taki młody. Przekroczyłeś
trzydziestkę.
Galen wiedział o tym aż nadto dobrze, bo od czasu po
wrotu do Anglii przypominali mu to niemal wszyscy -
różni krewni, a zwłaszcza krewne, zatroskane tym, że na
dal tkwi w kawalerskim stanie, a także przyjaciele i kom
pani z klubu.
- Zdaję sobie sprawę - odpowiedział więc kuzynce - że
zmarnowałem już dość czasu, ale miałem swoje powody.
- Czy tak?
- Prywatne i osobiste powody, kuzynko - dodał Galen
ze znaczącym naciskiem.
Zmarszczka między brwiami Eloise pogłębiła się.
- Potrzebuję twojej rady - mówił dalej pospiesznie, bo
rzeczywiście potrzebował rady, ale również chciał jakoś
zrekompensować kuzynce to, że wprawił ją w zakłopota
nie. - Nie chciałbym ulec czarowi jedynie pięknej buzi
czy wykwintnych manier. Pragnąłbym znaleźć osobę nie
tylko ładną i starannie wychowaną, ale także taką, która
by mi odpowiadała pod wieloma innymi względami.
Eloise uśmiechnęła się rozpromieniona.
- Będę zachwycona, mogąc ci pomóc, kuzynie, po
prostu zachwycona!
- Jak to? Czy pod tym dachem znajduje się ktoś, kto
ma ładną buzię i wykwintne maniery, a nie jest osobą dla
mnie właściwą? Droga kuzynko, powiedz, kto to taki, bo
zżera mnie po prostu ciekawość.
- Właściwie tak, jest tu taka kobieta - odrzekła z na
mysłem Eloise. - Ale jest ona osobą niewłaściwą nie z po
wodów, których mógłbyś się domyślać, ani też z takich,
o jakich może plotkować towarzystwo. Jest to osoba bar
dzo mi droga. Przyjaciółka z lat szkolnych.
Galen pamiętał Eloise z tamtych czasów - zawołaną
śmieszkę, podlotka skorego do różnych psikusów, otoczo
nego wianuszkiem podobnych do siebie przyjaciółek.
Znana była zwłaszcza z tego, że lubiła płatać różne zło
śliwe figle młodym, przystojnym kuzynom. W związku
z tym drżeli na jej widok. Jeżeli ta przyjaciółka przypo
mina moją kuzynkę z czasów szkolnych, pomyślał Galen,
to ostrzeżenie jest całkiem niepotrzebne. I tak się nią nie
zainteresuję.
- Kobieta, o której mówię, jest wdową - kontynuowa
ła Eloise. - Jej mąż zmarł dwa lata temu, a ona od tego
czasu wiedzie życie pustelnicy. Dlatego nie pokazywała
się u mnie bardzo długo i odwiedziła mnie dopiero teraz.
- Nie widzę tu żadnej damy w czerni - zauważył Ga
len, rozejrzawszy się po salonie.
- Bo jeszcze nie przybyła - odrzekła Eloise. - Powin
na jednak niedługo zejść. Uczyni to z pewnością, chyba
że jej mała córeczka coś nabroiła. Moja przyjaciółka
uwielbia bowiem swoje dziecko i wydaje mi się, że je za
nadto rozpieszcza.
- Mam nadzieję, że doradziłaś jej, jak nie dopuścić do
rozpuszczenia dziecka - zauważył Galen, uśmiechając się
dyskretnie.
Wiedział bowiem, że Eloise ma, jak na kobietę bez
dzietną, nader zdecydowane poglądy w kwestii wychowa
nia dzieci.
- Oczywiście, kuzynie, ale wątpię, czy ona mnie po
słucha. Jest osobą bardzo upartą. Zawsze taka była.
- Sytuację więc mamy jasną. Postanowiłem unikać
upartych kobiet, a uparte wdowy, na dodatek obarczone
dziećmi, napawają mnie wprost przerażeniem.
- Proszę cię, nie mów takich rzeczy przy mojej przy
jaciółce. Na pewno się zgorszy.
- Za nic nie chciałbym wywołać niczyjego zgorszenia
- zapewnił Galen z powagą, po czym dodał: - Obiecuję
ci solennie -jak tylko zostaniemy sobie przedstawieni, za
cznę twoją owdowiałą przyjaciółkę ignorować.
Eloise nie wyczuła ironii w jego głosie.
- O, z całą pewnością nie mogę na to liczyć! - po
wiedziała. - Wszyscy wiedzą, że nie jesteś w stanie zo
stawić w spokoju żadnej ładnej kobiety, żadnej z nich
nie przepuścisz. Ostrzegam, nie flirtuj z moją przyja
ciółką, bo to sprawi, że natychmiast ucieknie do Jefford.
Słyszała o tobie i obawiam się, że... - Eloise zarumieniła
się. - Obawiam się, że opisałam cię w nader żywych
barwach.
Galen mógł sobie wyobrazić, jak kuzynka przedstawiła
jego życie sprzed wyjazdu z Anglii. Wdowa z pewnością
sądzi, że mam rogi i ogon, pomyślał.
- Oczywiście nie jest ona już taka ładna jak kiedyś.
- Czy śmierć męża wpłynęła tak bardzo na jej urodę?
- Była tą śmiercią wprost zdruzgotana. Szczerze mó
wiąc, jej mąż wydawał mi się trochę dla niej za sta
ry. Uwielbiał ją jednak i szalał z radości, kiedy urodziło
im się dziecko. Cieszył się niezmiernie, choć to tylko
córka.
Eloise przysunęła się do Galena, który z niejaką przy
krością poczuł, że owiewa go ciężki zapach jej perfum,
i ciągnęła dalej konfidencjonalnie.
- Jej szwagier i szwagierka nie posiadali się ze złości.
Przez całe lata spodziewali się, że odziedziczą pieniądze,
a tu nagle on nie tylko się ożenił, ale także urodziło mu
się dziecko. Dziewczynka dziedziczy główną część mająt
ku, a jej matka ma rentę pochodzącą z odsetek. Szwagro-
stwu dostała się jedynie niewielka kwota. Słyszałam, że
chcieli nawet, aby wszczęto śledztwo w sprawie przyczy
ny zgonu Daniela Davis-Jonesa.
- Czy śmierć tego dżentelmena była aż tak tajemni
cza? - zapytał zaintrygowany Galen.
- No cóż... Trzeba przyznać, że istotnie była dość
nagła. Jednak lekarz wyraził absolutną pewność, że
spowodowało ją zapalenie płuc. Jak można było nawet
pomyśleć, że moja biedna przyjaciółka posunęłaby się
do...
- Zabójstwa?
- Nawet nie wypowiadaj tego słowa! - zaprotestowała
Eloise, naprawdę przerażona. - Kiedy ją poznasz, przeko
nasz się, że to niemożliwe. Ta kobieta jest najłagodniej
szym stworzeniem pod słońcem!
- Sama zasugerowałaś mi takie przypuszczenie - za
uważył Galen. - Ale, ale... skąd to wszystko wiesz?
- No cóż, Galenie, mam swoje sposoby, potrafię się
różnych rzeczy dowiedzieć.
Oczywiście, miała swoje sposoby. Wydawała przyjęcia,
nieustannie rezydowali w jej domu goście, jeździła do
wód - do Bath i Baden-Baden - i prowadziła obfitą kore
spondencję. Skupiła wokół siebie licznych plotkujących
przyjaciół i potrafiła zbierać informacje zręczniej i lepiej
niż rządowe służby specjalne.
- Och, zdaje mi się, że popełniłam poważny błąd - po
wiedziała teraz. - Wygląda mi bowiem na to, że jesteś tą
kobietą zainteresowany.
- Ależ nie - zaprzeczył Galen. - Nie ciekawią mnie
dawne plotki, a poza tym zapewniam cię, droga kuzynko,
że wdowy z dziećmi nie wydają mi się w najmniejszym
stopniu atrakcyjne.
- To dobrze. A teraz chodź, przedstawię cię lady Mary
- powiedziała Eloise i skinieniem głowy dała znak młodej
kobiecie znajdującej się w drugim końcu salonu.
- Potrzebuję chyba trochę czasu na pozbieranie myśli
przed tym doniosłym wydarzeniem - odrzekł Galen, czę
ściowo zgodnie z prawdą. - Wybacz, kuzynko, ale zanim
mnie przedstawisz tej młodej damie, wybiorę się na krótki
spacer po twoim pięknym ogrodzie.
Zanim Eloise zdążyła zaprotestować, odwrócił się
i wyszedł na taras. Obejrzawszy się przez ramię, przeko
nał się, że Eloise nie idzie za nim, i odetchnął z ulgą.
Z przyjemnością zaczerpnął świeżego powietrza, uwal
niając się od zapachu perfum, pomady do włosów i pudru
do peruk - gdyż niektórzy z gości Eloise nosili peruki.
Powinien wiedzieć, że w Potterton Abbey natknie się
na tłumy. Przez dziesięć lat zdążył jednak zapomnieć, że
jego kuzynka uważa, iż dom świeci pustkami, jeżeli znaj
duje się w nim mniej niż dwadzieścioro gości.
Ten ścisk go irytował, a poza tym, ujawniwszy świato
wej kuzynce swój plan, Galen zaczął czuć się tak, jakby
miano go wystawić na licytację. Oddychając świeżym po
wietrzem ogrodu, pomyślał, że mógłby powiesić na szyi
tabliczkę z napisem: „Do sprzedania: książę, w stanie
z lekka używanym".
Zatrzymał się i rozejrzał wokół. Eloise bywała czasami
nieznośną plotkarką, ale musiał przyznać, że ogród ma
piękny, i wie, jak o niego dbać. Galen, wdychając głęboko
powietrze, czuł tu zapachy, jakie można spotkać wszędzie,
na przykład zapach wilgotnych liści, ale także takie - ulot
ne i tajemnicze - po których poznawał nieomylnie, że
znajduje się w swojej ojczyźnie, w Anglii.
Czy jest na świecie zieleń mogąca się równać z zielenią
angielskiej wsi? - pomyślał.
Szybkim krokiem ruszył w stronę pobliskiej kępy
krzewów. Teoretycznie krzewy w ogrodzie miały repre
zentować naturę w stanie dzikim. Jednak Eloise pozwa
lała naturze na dzikość w stopniu nie większym niż włas
nemu mężowi na kłótnie czy dyskutowanie podczas gry
w wista.
Mimo to kępa krzewów była kępą krzewów, obiecywa
ła, że Galen - znalazłszy się w jej środku - może liczyć
na nieco prywatności. Obserwując go teraz, można by mu
zarzucić, że unika ludzi, że chowa się przed towarzy
stwem, lecz on o to nie dbał, chciał pobyć sam wśród ciszy
i zieleni.
- Proszę pana! - rozległ się nagle jakiś głosik.
Zaalarmowany tym ostrzegawczym okrzykiem Galen
schylił głowę, koło której przeleciało coś w rodzaju pocisku.
- Co, do diab...! - wyrwało mu się; powstrzymał jed
nak przekleństwo.
- Bardzo przepraszam! - zawołała dziewczynka, która
wybiegła spomiędzy krzewów i dogoniła toczącą się po
ziemi piłkę.
Podniosła piłkę i przystanęła, rumieniąc się i patrząc na
Galena błyszczącymi, błękitnymi oczami. Na jej czoło
opadała burza ciemnych loków.
- Nie wiedziałam, że ktoś tu jest, i kopnęłam piłkę -
tłumaczyła się głosikiem dźwięcznym i przepraszającym.
Galen pomyślał, że może mieć lat osiem -jeżeli jest wy
soka na swój wiek - albo nawet dwanaście -jeżeli jest niska.
Była dobrze ubrana w ciemny, pozbawiony ozdób strój, któ
ry znamionował żałobę i który uszyto z porządnego, drogie
go materiału. Dzięki temu Galen zorientował się, że dziew
czynka musi być dzieckiem kogoś spośród gości Eloise.
Zrobiło mu się przykro na widok małej dziewczynki
w żałobie. Powinna nosić raczej coś jasnego, pastelo
wego, ozdobionego kolorowymi kwiatami.
Galen zaczął się zastanawiać, czy nie jest to przypad
kiem córka przyjaciółki, o której opowiadała mu kuzynka,
owej upartej wdowy.
Jeżeli tak, to Eloise nie miała racji, twierdząc, że dziec
ko jest zanadto rozpieszczane. Galen znał dobrze rozpu
szczone, nieznośne bachory, a ta dziewczynka bardzo się
od nich różniła. Potrafiła przeprosić, w przeciwieństwie
do jego najmłodszego brata przyrodniego, który z całą
pewnością wyprawiałby brewerie, gdyby ktoś przeszko
dził mu w zabawie, tak jak on tej małej.
- Nic się nie stało, moje dziecko - powiedział.
Uśmiechnął się przy tym szczerze i serdecznie, co było
u niego ewenementem, bo choć uśmiech gościł często na
jego twarzy, to uśmiech szczery i serdeczny pojawiał się
doprawdy rzadko.
- Miło mi dowiedzieć się, że tym razem nie byłem ce
lem umyślnego ataku - dodał żartobliwie.
Dziewczynka popatrzyła na niego szeroko otwartymi
oczami, ściskając piłkę.
- To znaczy, że był pan kiedyś w życiu celem umyśl
nego ataku? - zapytała z podziwem.
- Kilka razy - odrzekł Galen ze smutkiem.
Niekłamany zachwyt odmalował się na twarzy dziew
czynki.
- Mówiąc całkiem szczerze - dodał - bronią, którą
mnie atakowano, były słowa, a nie szpada.
Twarz dziewczynki wyrażała teraz zawód, a Galen po
czuł nagle, że traci w jej oczach.
- Pozwól, że ci się przedstawię - powiedział. - Jestem
książę Deighton - dodał oficjalnie, składając przepisowy
ukłon.
Z zadowoleniem dostrzegł, że na twarz jego małej roz
mówczyni powraca wyraz zachwytu. Dziewczynka dyg
nęła z ogromnym wdziękiem.
- A ja się nazywam panna Jocelyn Davis-Jones -
oznajmiła z powagą.
- Jak się pani miewa, panno Davis-Jones?
- Bardzo dobrze, Wasza Wysokość.
Zaimponowało mu, że zna etykietę, że wie, jak się do
niego zwracać.
- Czy jesteś tutaj sama? - zapytał, rozglądając się
w poszukiwaniu innych dzieci.
- Tak - odrzekła tonem pełnym urazy.
Musiała przy tym zauważyć, że jej rozmówca jest zain
trygowany, bo pospiesznie wyjaśniła:
- Inni nie chcieli iść do ogrodu, więc wyszłam sama.
Umiem się sama bawić.
- To godna podziwu niezależność, panno Davis-Jones
- skomentował Galen to stanowcze oświadczenie.
- Wolałabym być w domu. Nie podoba mi się tutaj -
mówiła dalej, równie stanowczo.
- Przykro mi to słyszeć.
Dziewczynka oblała się rumieńcem.
- Lady Bodenham jest bardzo miła, jej rezydencja jest
wspaniała, a kucharka robi pyszne puddingi, ale ja tęsknię
za własnym domem.
- Ja też - wyznał szczerze Galen. - Mój dom jest bar
dzo daleko stąd, we Włoszech.
- Jest pan Włochem? - zapytała, marszcząc czoło.
Pokręcił głową przecząco.
- Nie, ale mieszkałem we Włoszech przez dziesięć lat
i uważam, że tam jest mój dom.
Rzeczywiście, jego włoska willa była mu bliższa niż
rodowa siedziba w Anglii.
- Wydaje mi się, że powinnam już pójść na herbatę -
oznajmiła panna Davis-Jones.
- Chyba jeszcze nie czas - odrzekł Galen i kiwnął gło
wą, patrząc na piłkę, którą trzymała w ramionach. - Daw
no nie grałem w piłkę. Dasz mi szansę?
Jocelyn Davis-Jones przechyliła głowę i przyjrzała mu
się sceptycznie. A on uświadomił sobie w tej chwili, że -
sam nie wiedząc dlaczego - bardzo pragnie, żeby dziew
czynka go polubiła.
- Może pan pobrudzić sobie ubranie - zauważyła re
zolutnie.
Galen podejrzewał, że często słyszała tego rodzaju
ostrzeżenia.
- Jestem gotów pogodzić się z konsekwencjami - oz
najmił odważnie.
Został za to nagrodzony uśmiechem. Następnie dziew
czynka położyła piłkę na ziemi i - podczas gdy on zasta
nawiał się, czy jej loki są naturalne - kopnęła ją nagle
w jego stronę.
Galen uskoczył zgrabnie, a potem zatrzymał piłkę nogą
i kopnął ją w stronę Jocelyn, po czym przykucnął w ocze
kiwaniu, nie zwracając uwagi na to, że pogniotą mu się
spodnie i że jego lokaj może czynić mu wyrzuty.
Dziewczynka poruszała się szybko i zgrabnie. Piłka zna
lazła się natychmiast przed jej nogami. W chwilę później to
czyła się w stronę Galena, który niezgrabnie wystawił nogę,
by ją zatrzymać.
Po czym z okrzykiem, upadł na ziemię.
- Czy coś się panu stało?! - zawołała Jocelyn, najwi
doczniej zaniepokojona.
. - Nie - wymamrotał w odpowiedzi i, schwyciwszy
piłkę, stanął na nogi tak szybko, jak pozwoliły mu na
to jego kondycja trzydziestolatka i z lekka naciągnięty
mięsień.
Podrzucił piłkę i kopnął ją mocno. Piłka poszybowała
w stronę dziewczynki, która rzuciła się w jej kierunku.
Tymczasem Galen skorzystał z przerwy, by otrzepać
spodnie zazielenione od trawy.
A potem podniósł wzrok i pędem ruszył na otwartą prze
strzeń, by zatrzymać piłkę wyrzuconą w powietrze energi
cznym kopniakiem. Zdążył i, z okrzykiem tryumfu, posłał
z powrotem ku dziewczynce.
Zanim jednak ta zdołała do niej dobiec, piłka zniknęła
między krzewami. Jocelyn schyliła się, zaglądając pod
zwisające gałęzie.
- Nie widzę jej! - zawołała.
Galen pospieszył dziecku z pomocą.
Oboje, zgięci wpół, zaglądali właśnie pod gałęzie krze-
wów, gdy usłyszeli miły kobiecy głos wołający dziew
czynkę po imieniu.
Jocelyn wyprostowała się.
- To moja mama - powiedziała. - Pewnie już czas na
herbatę. - Popatrzyła zmartwiona na krzewy, wśród któ
rych zaplątała się jej ulubiona zabawka. - Będzie zła, że
zgubiłam piłkę.
- Zostanę i poszukam - zaproponował rycersko Ga
len. - Musi przecież gdzieś tutaj być. Choć dałem jej po
rządnego kopniaka.
- To był oszukańczy kopniak, bo inaczej zatrzymała
bym piłkę - oznajmiła Jocelyn.
- Piłka poleciała dokładnie tam, gdzie zamierzałem ją
skierować. To znaczy poleciała we właściwą stronę - od
rzekł Galen obronnym tonem.
Wyraz twarzy Jocelyn świadczył o tym, że dziewczyn
ka ma co do tego wątpliwości.
- Chciał pan, żeby zniknęła w krzakach?
- Nie, oczywiście, że nie. Celowałem w ciebie.
- Ale ja byłam tam!
- No cóż... - Galen nie mógł powstrzymać się od
śmiechu. - Dobrze, nie za bardzo celnie kopnąłem. Ale ty
biegłaś w tamtą stronę, prawda?
- Jocelyn?! - rozległo się znowu wołanie.
Galen i jego nowa przyjaciółka odwrócili się i nie
opodal zobaczyli młodą kobietę, która patrzyła na nich
pytająco.
Galena zalała gwałtowna fala sprzecznych emocji. Ra-
dość, konsternacja, gniew i podniecenie niemal pozbawiły
go tchu.
Zrobił krok do przodu, w jej stronę, ale zaraz się poha
mował i stanął w miejscu.
Nie chciał tej kobiety już nigdy oglądać. Przez dziesięć
ostatnich lat miał nadzieję, że jej więcej nie spotka. Dobry
Boże, dlaczego musi ją znów widzieć? Dlaczego musi
przeżywać to znów?
Upłynęło dziesięć lat, jednak Verity Escombe nie zmie
niła się prawie wcale. Miała te same błękitne oczy o py
tającym spojrzeniu, które odziedziczyła po niej córka, i te
same usta, z lekka rozchylone, jakby chciały zadać pyta
nie albo oczekiwały pocałunku. Smukła, gibka figura na
brała nieco krągłości, prawdopodobnie z powodu macie
rzyństwa, nie na tyle jednak, by nie można jej było nadał
nazwać szczupłą.
Galen zauważył czarną suknię z podwyższonym sta
nem, uszytą zgodnie z tym, co nakazywała moda. Cienki,
czarny koronkowy szal spowijał szczupłe ramiona. Jasno
brązowe włosy tworzyły prostą fryzurę. Verity nie nosiła
rękawiczek.
Galen spojrzał szybko na jej lewą dłoń i zauważył ob
rączkę.
- Mamusiu, to jest książę Deighton - oznajmiła Joce
lyn, podbiegając do matki i biorąc ją za rękę, po czym po
prowadziła matkę ku swemu nowemu przyjacielowi. -
Graliśmy w piłkę.
Galen spojrzał na dziecko, które patrzyło na niego uf-
nymi, pełnymi sympatii oczami. Bez względu na to, co
czuł do Verity, nie miał zamiaru urazić dziewczynki, nie
chciał być niegrzeczny, więc ukłonił się elegancko i ode
zwał się tak, jakby nigdy przedtem nie spotkał Verity Es-
combe.
Jakby ona, przed dziesięcioma laty, nie przyszła do jego
sypialni i nie porzuciła bez słowa.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wstrząśnięta do głębi, walcząc z przerażeniem, Verity
z bijącym sercem przypomniała sobie, w jakich okolicz
nościach widziała ostatnio księcia Deighton.
Przypomniała sobie, jak on, siedząc nagi we własnym
łóżku, błagał ją, żeby mu powiedziała, o co chodzi. I jak
ona sama, szlochając nad swoim samolubnym, wynikają
cym z popędu zmysłów postępkiem, nie odpowiedziała na
to ani słowem. Uciekła tak szybko, jak pozwoliły na to jej
drżące nogi i bose stopy.
A potem, żywiąc rozpaczliwą nadzieję, że nigdy więcej
nie spotka Galena Bromneya, opuściła w pośpiechu dom,
który gościł ich oboje, wytłumaczywszy lordowi Lan-
gleyowi, że czekają na nią bliscy.
Teraz Galen stał przed nią, równie elegancki i przystoj
ny jak dziesięć lat temu, kiedy go ujrzała po raz pierwszy.
Błyszczące oczy wyrażały, jak dawniej, zainteresowanie
i zarazem pewność siebie, uśmiech wciąż wydawał się być
wielkim komplementem dla kobiety.
A poza tym, mimo upływu czasu i zmieniających się
mód, Galen nosił takie same długie włosy - ciemne i fa
lujące.
Zanim go poznała, słyszała, jak różni ludzie snują
domysły, że zapewne słynny książę Deighton uważa się
za Samsona, którego siła tkwi w długich włosach. Kry
tykowano go za to, choć rzadko który z dżentelmenów,
nosząc włosy do ramion, miałby przy tym tak męski wy
gląd jak on. Te długie włosy upodabniały go nieco do
dzikusa, nasuwając myśl, że jest zdolny do nieokiełza
nej, wielkiej namiętności, godnej człowieka pierwot
nego.
Tak pomyślała Verity, gdy zobaczyła go po raz pier
wszy, i tak uważała teraz, czując przy tym, że zalewa ją
nagła fala gorąca.
Natomiast co do miłosnych umiejętności księcia, wie
działa z własnego doświadczenia, że ci, którzy o nich mó
wią, nie przesadzają ani na jotę. Wiedziała to bardzo do
brze, choć spędziła z nim tylko jedną noc, lecz jakże upoj
ną, nie dającą się zapomnieć.
Spojrzała teraz na córkę, która była nieświadoma faktu,
że jej matkę i tego człowieka coś łączy.
I musi pozostać nieświadoma, podobnie jak wszyscy in
ni ludzie, bo inaczej obie staną się celem gorszących plo
tek, a niewinne dziecko zostanie okryte hańbą.
- Jestem zachwycony, mogąc panią poznać - powie
dział książę głębokim, uwodzicielskim głosem, jakiego
nie miał żaden inny mężczyzna. - Jest pani zapewne panią
Davis-Jones, skoro to dziecko jest pani córką - dodał,
skłaniając lekko głowę.
- Tak, to prawda, Wasza Wysokość. Jestem matką tego
dziecka i nazywam się Davis-Jones. Chodź, Jocelyn, mu
simy przeprosić pana i iść na herbatę - powiedziała Verity,
unikając wzroku Galena.
- Czy pan też idzie na herbatę? - zwróciła się Jocelyn
do świeżo pozyskanego przyjaciela.
- Nie - brzmiała odpowiedź. - Mam zamiar przejść
się po ogrodzie, zanim wkroczę do jaskini lwów.
- To tutaj są lwy? - zapytała podnieconym tonem Jo
celyn, spodziewając się najwyraźniej, że na terenie posiad
łości znajduje się menażeria pełna wszelkiego rodzaju -
łagodnych i drapieżnych - zwierząt.
Książę omal się głośno nie roześmiał, a Verity mimo woli
zauważyła, że wokół oczu utworzyły mu się zmarszczki.
- To tylko taki zwrot, moje dziecko - wytłumaczył
małej przyjaciółce.
Verity stanowczym ruchem ujęła córkę za rękę.
- Chodź, Jocelyn. Nie powinnyśmy się spóźnić na her
batę.
Czuła opór dziecka, ale nie miała zamiaru pozostawać
w towarzystwie Galena i narażać się tyra samym na prze
żywanie sprzecznych uczuć.
- Pozostali goście nie mogą na nas czekać - dodała
stanowczo. - A poza tym jestem pewna, że książę ma...
że książę życzy sobie... - Urwała.
Galen uśmiechnął się.
- Jocelyn była dla mnie bardzo miłym towarzystwem
- zapewnił z galanterią.
- O, jest moja piłka! - zawołała nagle dziewczynka,
wyrywając się matce, by pobiec po piłkę leżącą pod po
bliskim krzewem.
Verity na krótką chwilę została sam na sam z księciem
Deighton - uśmiechniętym, uwodzicielskim i wciąż, nie
stety, wciąż tak bardzo, bardzo pożądanym. To sam na sam
trwało ledwie okamgnienie, bo Verity przerażona własną
konsternacją pobiegła za córką, dogoniła ją i wzięła za
rękę.
- Do widzenia, Wasza Wysokość - powiedziała, pro
wadząc Jocelyn w stronę domu i starając się zachować
spokój.
- To więcej, niż powiedziałaś ostatnim razem, moja słod
ka - mruknął do siebie książę, patrząc, jak się oddalają.
- Nic z tego nie rozumiem. Przecież dopiero co przy
jechałyśmy - zauważyła z naciskiem Nancy Knickernell,
zaczynając, zgodnie ze stanowczym życzeniem swojej pa
ni, pakować bagaże.
Siedząc przy toaletce i kończąc układanie fryzury
przed zejściem na dół, gdzie przed kolacją miała spotkać
Eloise, lorda Bodenhama oraz ich gości, Verity obserwo
wała w lustrze zniechęconą minę Nancy.
Verity, wprowadziwszy się do domu męża i poznawszy
Nancy, uznała początkowo, że służąca jej nie lubi. Po kil
ku dniach uświadomiła sobie, że Nancy na ogół bywa nie
zadowolona i że ma taki sposób bycia. Szybko więc prze
stała się tym przejmować.
- Jest tutaj uroczo i lady Bodenham była bardzo miła,
zapraszając nas do siebie, jednak sądzę, że spędziłyśmy
u niej już dość czasu - odrzekła teraz Verity. - Nie należy
nadużywać gościnności. Poza tym Jocelyn chce wracać do
domu, zresztą ja także. Słyszałam, że wkrótce przyjedzie
jeszcze więcej gości, co nie zachęca mnie do pozostania
w Potterton Abbey. Okazuje się, że nie jestem jeszcze go
towa do przebywania w gwarnym towarzystwie. Potrze
buję raczej spokoju i samotności.
Piegowata i rudowłosa Nancy wyprostowała się i po
spiesznie ujęła młodą wdowę za rękę, po czym poklepała
jej dłoń współczująco.
- Proszę na mnie nie zwracać uwagi, proszę pani. Ot,
gadałam tak bez zastanowienia.
- Przykro mi, że robię wszystkim tyle kłopotu - od
rzekła Verity.
Przykro jej było także okłamywać kobietę, którą trakto
wała raczej jak troskliwą starszą siostrę niż służącą, jednak
nie miała wyjścia.
Naprawdę nie miała wyjścia - musiała ją okłamać, mu
siała także jak najszybciej wywieźć stąd Jocelyn i ukryć
córkę w bezpiecznym miejscu, w domu.
Mimo że bardzo tego pragnęła, Verity nie miała odwagi
zostać dziś wieczorem w swoim pokoju. Gdyby tak zro
biła, całe towarzystwo zaczęłoby się nią interesować, a to
pociągnęłoby za sobą niepożądane domysły.
- Jak wyglądam? - zapytała. Wstała, obracając się pod
krytycznym spojrzeniem Nancy i udając, że jest zadowo
lona ze swego stroju i fryzury.
Margaret Moore Tajemnica jednej nocy
ROZDZIAŁ PIERWSZY Lady Bodenham, która z wdziękiem opadła na sofę w swoim bogato udekorowanym salonie, spojrzała ba dawczo na księcia Deighton. - No cóż, kuzynie - zauważyła, marszcząc brwi z ma cierzyńskim zatroskaniem - muszę powiedzieć, że wło skie powietrze ci służy, choć jesteś dość opalony. Wypowiadając kolejne słowa, delikatnie uderzała Ga lena w ramię wachlarzem z kości słoniowej. - Naprawdę, dość opalony. Na szczęście była tak szczupła, że wydawała się całko wicie pozbawiona mięśni, wskutek czego uderzenia wachlarzem przypominały zaledwie muśnięcia gęsiego puchu. Tymczasem znane ze zmysłowości wargi księcia Deighton wygięły się w uśmiechu - równie znane było ironiczne poczucie humoru Galena. Spokojnie popatrzył na kuzynkę. Eloise miała na sobie nader wyszukaną toaletę- można powiedzieć, że ozdobiła własną osobę z taką samą dbało ścią jak duży salon, który stanowił niegdyś część średnio wiecznego opactwa. Rodzina Eloise weszła w posiadanie
tego opactwa za panowania króla Henryka VIII Tudora i od tego czasu bez przerwy poddawała je renowacjom - raz z większym, a raz z mniejszym smakiem. Dziś wieczorem Eloise prezentowała się towarzystwu w bogato przybranej muślinowej sukni z podniesionym stanem. Niestety, jasnozielony kolor tkaniny wydobywał bladość cery Eloise. Włosy, które nigdy nie grzeszyły ob fitością, zostały spiętrzone w nad wyraz skomplikowaną fryzurę, na której widok Galen aż się skrzywił. - Z pewnością zbyt długo żyłeś jak wieśniak - mówiła dalej Eloise, nie kryjąc zniecierpliwienia. - Jeżeli już, to jak nader bogaty i leniwy wieśniak - odrzekł Galen tonem lekkim, jeżeli nie wręcz żartobli wym, a zaraz potem zapytał: - Czy tylko takie zmiany we mnie dostrzegasz? - A co jeszcze miałabym dostrzec? Tatuaż albo coś równie okropnego? - zdziwiła się nieco zaskoczona Eloise. Galen nie miał pojęcia, dlaczego zadał sobie trud, żeby o to zapytać. Eloise przecież nigdy nie odznaczała się spo strzegawczością. Jednak w kwestii jego wyglądu miała najzupełniejszą rację. Poza tym że się opalił i że przybyło mu kilka zmar szczek wokół oczu, nie zmienił się zewnętrznie od czasu, gdy przed dziesięcioma laty opuścił Anglię. Galen westchnął i zaczął przyglądać się gościom. Było to zwykłe zgromadzenie przyjaciół i pochlebców korzy stających z gościnności jego towarzyskiej kuzynki. Jak się
można było spodziewać, niektóre z kobiet, nagle zarumie nione, odwracały od niego wzrok. No cóż, najwidoczniej opinia, jaką się kiedyś cieszył, wciąż żyła własnym życiem. Uświadomił to sobie już wcześniej, wkroczywszy do klubu, zaraz po powrocie. Powitały go tam bowiem zna czące uśmieszki i żarciki. Do jego. uszu dotarły złośliwe uwagi, że teraz powinno się trzymać żony i siostry pod kluczem. Dziesięć lat temu Galen nawiązywał i kończył romanse pod wpływem chwilowego kaprysu, był bowiem najbar dziej aroganckim, bezczelnym i wytrawnym uwodzicie lem, jakiego można sobie wyobrazić; mężczyzną znajdu jącym się niemal na łasce własnych żądz, nie przestrzega jącym żadnych zasad moralnych - aż do chwili gdy pewna noc, jedna, jedyna noc, odmieniła jego życie. - Wyznaję, że nie mogę zrozumieć, dlaczego przez ostatnie dziesięć lat mieszkałeś za granicą - usłyszał sło wa wypowiedziane przez kuzynkę tonem lekkiej urazy. Galen odczuł wielką pokusę, by wyznać, że dlatego, iż woli włoskich wieśniaków od swojej rodziny, a także od całej brytyjskiej arystokracji. Powstrzymał się jednak. Jest w końcu gościem Eloise, i to z własnej nieprzymuszonej woli - nikt go tu nie trzymał, szantażując pistoletem przy tkniętym do skroni. - Lubię Włochy - powiedział zdawkowo. - Może powinieneś tam zostać - zasugerowała Eloise, najwyraźniej urażona jego niefrasobliwym tonem.
- Zostałbym, gdyby nie umarł mój ojciec - odparł spo kojnie. Eloise zarumieniła się, a on - chcąc oszczędzić jej za kłopotania z powodu gafy, którą popełniła - ciągnął tym samym tonem: - Wróciłem z powodu śmierci ojca. Jednakże, droga ku zynko, nie zapytałaś mnie, dlaczego w Anglii pozostałem. - Musisz się zająć majątkiem - zauważyła Eloise, a po chwili dodała domyślnie: - Albo, jak przypuszczam, w grę wchodzi jakaś kobieta. - Nie, wcale nie muszę zajmować się majątkiem. Może to robić Jasper, całkiem bez mojego udziału - odrzekł Ga len, wymieniając imię zarządcy dóbr. - Masz rację, za tym wszystkim rzeczywiście kryje się kobieta - dodał, przysu wając się do kuzynki i zniżając głos do konfidencjonalne go szeptu. Eloise, zżerana ciekawością, otworzyła szeroko oczy. - Postanowiłem poszukać sobie żony - oznajmił melodramatycznie Galen. - Co?... Co takiego? - zapytała, jąkając się ze zdumie nia. - Postanowiłem poszukać sobie żony - powtórzył. - Kobiety, z którą spędzę resztę moich dni i która da mi po tomka. Powróciłem, żeby się ożenić. - Nie wierzę... Nie rozumiem... - bąkała, nadal zde tonowana Eloise. Galen zmarszczył brwi. - Czy mam wezwać lokaja z solami trzeźwiącymi, ku-
zynko? - zapytał. - Albo ze szklanką wody? Wyglądasz tak, jakbyś miała za chwilę zemdleć. - Nie! Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - Nic mi nie jest. Doznałam po prostu wstrząsu! Jestem zaskoczona! Co mówię, zachwycona! Ty chcesz się ożenić! - Wyrzu cając z siebie te słowa, błądziła równocześnie wzrokiem po salonie. - Mam! - zawołała nagle, jak ktoś, kto doko nał wielkiego odkrycia. Zapewne tembr głosu Archimede- sa, gdy ten wołał: „Eureka", brzmiał podobnie. Dyskret nym ruchem wachlarza wskazała młodą kobietę ubraną w suknię w kolorze dziewiczej bieli, przepasaną różową szarfą. W lśniące czarne włosy, które kontrastowały ze świeżą brzoskwiniową cerą, miała wplecioną różę. Długą szyję otaczał stosunkowo skromny, cienki złoty łańcuszek. - To lady Mary, córka hrabiego Pillsborough - szepnęła Eloise. - Jest właścicielką ogromnego majątku. A ponad to, jak widzisz, nie brak jej urody. Być może, pomyślał Galen bez zbytniego entuzja zmu. Obcował z wieloma pięknościami, blondynkami, rudymi i czarnowłosymi. Postanowił ożenić się z kobie tą, z którą będzie łączyło go coś więcej niż tylko pociąg fizyczny. - Odebrała także staranne wychowanie - mówiła dalej Eloise. - Potrafi grać na fortepianie, śpiewać i ślicznie szydełkuje... - Ależ, droga kuzynko, nie miałem zamiaru wybierać narzeczonej już dzisiaj - wpadł jej w słowo Galen, oba wiając się, że za chwilę dojdzie do zaręczyn.
Eloise zmarszczyła brwi. - Wiesz, że nie jesteś już taki młody. Przekroczyłeś trzydziestkę. Galen wiedział o tym aż nadto dobrze, bo od czasu po wrotu do Anglii przypominali mu to niemal wszyscy - różni krewni, a zwłaszcza krewne, zatroskane tym, że na dal tkwi w kawalerskim stanie, a także przyjaciele i kom pani z klubu. - Zdaję sobie sprawę - odpowiedział więc kuzynce - że zmarnowałem już dość czasu, ale miałem swoje powody. - Czy tak? - Prywatne i osobiste powody, kuzynko - dodał Galen ze znaczącym naciskiem. Zmarszczka między brwiami Eloise pogłębiła się. - Potrzebuję twojej rady - mówił dalej pospiesznie, bo rzeczywiście potrzebował rady, ale również chciał jakoś zrekompensować kuzynce to, że wprawił ją w zakłopota nie. - Nie chciałbym ulec czarowi jedynie pięknej buzi czy wykwintnych manier. Pragnąłbym znaleźć osobę nie tylko ładną i starannie wychowaną, ale także taką, która by mi odpowiadała pod wieloma innymi względami. Eloise uśmiechnęła się rozpromieniona. - Będę zachwycona, mogąc ci pomóc, kuzynie, po prostu zachwycona! - Jak to? Czy pod tym dachem znajduje się ktoś, kto ma ładną buzię i wykwintne maniery, a nie jest osobą dla mnie właściwą? Droga kuzynko, powiedz, kto to taki, bo zżera mnie po prostu ciekawość.
- Właściwie tak, jest tu taka kobieta - odrzekła z na mysłem Eloise. - Ale jest ona osobą niewłaściwą nie z po wodów, których mógłbyś się domyślać, ani też z takich, o jakich może plotkować towarzystwo. Jest to osoba bar dzo mi droga. Przyjaciółka z lat szkolnych. Galen pamiętał Eloise z tamtych czasów - zawołaną śmieszkę, podlotka skorego do różnych psikusów, otoczo nego wianuszkiem podobnych do siebie przyjaciółek. Znana była zwłaszcza z tego, że lubiła płatać różne zło śliwe figle młodym, przystojnym kuzynom. W związku z tym drżeli na jej widok. Jeżeli ta przyjaciółka przypo mina moją kuzynkę z czasów szkolnych, pomyślał Galen, to ostrzeżenie jest całkiem niepotrzebne. I tak się nią nie zainteresuję. - Kobieta, o której mówię, jest wdową - kontynuowa ła Eloise. - Jej mąż zmarł dwa lata temu, a ona od tego czasu wiedzie życie pustelnicy. Dlatego nie pokazywała się u mnie bardzo długo i odwiedziła mnie dopiero teraz. - Nie widzę tu żadnej damy w czerni - zauważył Ga len, rozejrzawszy się po salonie. - Bo jeszcze nie przybyła - odrzekła Eloise. - Powin na jednak niedługo zejść. Uczyni to z pewnością, chyba że jej mała córeczka coś nabroiła. Moja przyjaciółka uwielbia bowiem swoje dziecko i wydaje mi się, że je za nadto rozpieszcza. - Mam nadzieję, że doradziłaś jej, jak nie dopuścić do rozpuszczenia dziecka - zauważył Galen, uśmiechając się dyskretnie.
Wiedział bowiem, że Eloise ma, jak na kobietę bez dzietną, nader zdecydowane poglądy w kwestii wychowa nia dzieci. - Oczywiście, kuzynie, ale wątpię, czy ona mnie po słucha. Jest osobą bardzo upartą. Zawsze taka była. - Sytuację więc mamy jasną. Postanowiłem unikać upartych kobiet, a uparte wdowy, na dodatek obarczone dziećmi, napawają mnie wprost przerażeniem. - Proszę cię, nie mów takich rzeczy przy mojej przy jaciółce. Na pewno się zgorszy. - Za nic nie chciałbym wywołać niczyjego zgorszenia - zapewnił Galen z powagą, po czym dodał: - Obiecuję ci solennie -jak tylko zostaniemy sobie przedstawieni, za cznę twoją owdowiałą przyjaciółkę ignorować. Eloise nie wyczuła ironii w jego głosie. - O, z całą pewnością nie mogę na to liczyć! - po wiedziała. - Wszyscy wiedzą, że nie jesteś w stanie zo stawić w spokoju żadnej ładnej kobiety, żadnej z nich nie przepuścisz. Ostrzegam, nie flirtuj z moją przyja ciółką, bo to sprawi, że natychmiast ucieknie do Jefford. Słyszała o tobie i obawiam się, że... - Eloise zarumieniła się. - Obawiam się, że opisałam cię w nader żywych barwach. Galen mógł sobie wyobrazić, jak kuzynka przedstawiła jego życie sprzed wyjazdu z Anglii. Wdowa z pewnością sądzi, że mam rogi i ogon, pomyślał. - Oczywiście nie jest ona już taka ładna jak kiedyś. - Czy śmierć męża wpłynęła tak bardzo na jej urodę?
- Była tą śmiercią wprost zdruzgotana. Szczerze mó wiąc, jej mąż wydawał mi się trochę dla niej za sta ry. Uwielbiał ją jednak i szalał z radości, kiedy urodziło im się dziecko. Cieszył się niezmiernie, choć to tylko córka. Eloise przysunęła się do Galena, który z niejaką przy krością poczuł, że owiewa go ciężki zapach jej perfum, i ciągnęła dalej konfidencjonalnie. - Jej szwagier i szwagierka nie posiadali się ze złości. Przez całe lata spodziewali się, że odziedziczą pieniądze, a tu nagle on nie tylko się ożenił, ale także urodziło mu się dziecko. Dziewczynka dziedziczy główną część mająt ku, a jej matka ma rentę pochodzącą z odsetek. Szwagro- stwu dostała się jedynie niewielka kwota. Słyszałam, że chcieli nawet, aby wszczęto śledztwo w sprawie przyczy ny zgonu Daniela Davis-Jonesa. - Czy śmierć tego dżentelmena była aż tak tajemni cza? - zapytał zaintrygowany Galen. - No cóż... Trzeba przyznać, że istotnie była dość nagła. Jednak lekarz wyraził absolutną pewność, że spowodowało ją zapalenie płuc. Jak można było nawet pomyśleć, że moja biedna przyjaciółka posunęłaby się do... - Zabójstwa? - Nawet nie wypowiadaj tego słowa! - zaprotestowała Eloise, naprawdę przerażona. - Kiedy ją poznasz, przeko nasz się, że to niemożliwe. Ta kobieta jest najłagodniej szym stworzeniem pod słońcem!
- Sama zasugerowałaś mi takie przypuszczenie - za uważył Galen. - Ale, ale... skąd to wszystko wiesz? - No cóż, Galenie, mam swoje sposoby, potrafię się różnych rzeczy dowiedzieć. Oczywiście, miała swoje sposoby. Wydawała przyjęcia, nieustannie rezydowali w jej domu goście, jeździła do wód - do Bath i Baden-Baden - i prowadziła obfitą kore spondencję. Skupiła wokół siebie licznych plotkujących przyjaciół i potrafiła zbierać informacje zręczniej i lepiej niż rządowe służby specjalne. - Och, zdaje mi się, że popełniłam poważny błąd - po wiedziała teraz. - Wygląda mi bowiem na to, że jesteś tą kobietą zainteresowany. - Ależ nie - zaprzeczył Galen. - Nie ciekawią mnie dawne plotki, a poza tym zapewniam cię, droga kuzynko, że wdowy z dziećmi nie wydają mi się w najmniejszym stopniu atrakcyjne. - To dobrze. A teraz chodź, przedstawię cię lady Mary - powiedziała Eloise i skinieniem głowy dała znak młodej kobiecie znajdującej się w drugim końcu salonu. - Potrzebuję chyba trochę czasu na pozbieranie myśli przed tym doniosłym wydarzeniem - odrzekł Galen, czę ściowo zgodnie z prawdą. - Wybacz, kuzynko, ale zanim mnie przedstawisz tej młodej damie, wybiorę się na krótki spacer po twoim pięknym ogrodzie. Zanim Eloise zdążyła zaprotestować, odwrócił się i wyszedł na taras. Obejrzawszy się przez ramię, przeko nał się, że Eloise nie idzie za nim, i odetchnął z ulgą.
Z przyjemnością zaczerpnął świeżego powietrza, uwal niając się od zapachu perfum, pomady do włosów i pudru do peruk - gdyż niektórzy z gości Eloise nosili peruki. Powinien wiedzieć, że w Potterton Abbey natknie się na tłumy. Przez dziesięć lat zdążył jednak zapomnieć, że jego kuzynka uważa, iż dom świeci pustkami, jeżeli znaj duje się w nim mniej niż dwadzieścioro gości. Ten ścisk go irytował, a poza tym, ujawniwszy świato wej kuzynce swój plan, Galen zaczął czuć się tak, jakby miano go wystawić na licytację. Oddychając świeżym po wietrzem ogrodu, pomyślał, że mógłby powiesić na szyi tabliczkę z napisem: „Do sprzedania: książę, w stanie z lekka używanym". Zatrzymał się i rozejrzał wokół. Eloise bywała czasami nieznośną plotkarką, ale musiał przyznać, że ogród ma piękny, i wie, jak o niego dbać. Galen, wdychając głęboko powietrze, czuł tu zapachy, jakie można spotkać wszędzie, na przykład zapach wilgotnych liści, ale także takie - ulot ne i tajemnicze - po których poznawał nieomylnie, że znajduje się w swojej ojczyźnie, w Anglii. Czy jest na świecie zieleń mogąca się równać z zielenią angielskiej wsi? - pomyślał. Szybkim krokiem ruszył w stronę pobliskiej kępy krzewów. Teoretycznie krzewy w ogrodzie miały repre zentować naturę w stanie dzikim. Jednak Eloise pozwa lała naturze na dzikość w stopniu nie większym niż włas nemu mężowi na kłótnie czy dyskutowanie podczas gry w wista.
Mimo to kępa krzewów była kępą krzewów, obiecywa ła, że Galen - znalazłszy się w jej środku - może liczyć na nieco prywatności. Obserwując go teraz, można by mu zarzucić, że unika ludzi, że chowa się przed towarzy stwem, lecz on o to nie dbał, chciał pobyć sam wśród ciszy i zieleni. - Proszę pana! - rozległ się nagle jakiś głosik. Zaalarmowany tym ostrzegawczym okrzykiem Galen schylił głowę, koło której przeleciało coś w rodzaju pocisku. - Co, do diab...! - wyrwało mu się; powstrzymał jed nak przekleństwo. - Bardzo przepraszam! - zawołała dziewczynka, która wybiegła spomiędzy krzewów i dogoniła toczącą się po ziemi piłkę. Podniosła piłkę i przystanęła, rumieniąc się i patrząc na Galena błyszczącymi, błękitnymi oczami. Na jej czoło opadała burza ciemnych loków. - Nie wiedziałam, że ktoś tu jest, i kopnęłam piłkę - tłumaczyła się głosikiem dźwięcznym i przepraszającym. Galen pomyślał, że może mieć lat osiem -jeżeli jest wy soka na swój wiek - albo nawet dwanaście -jeżeli jest niska. Była dobrze ubrana w ciemny, pozbawiony ozdób strój, któ ry znamionował żałobę i który uszyto z porządnego, drogie go materiału. Dzięki temu Galen zorientował się, że dziew czynka musi być dzieckiem kogoś spośród gości Eloise. Zrobiło mu się przykro na widok małej dziewczynki w żałobie. Powinna nosić raczej coś jasnego, pastelo wego, ozdobionego kolorowymi kwiatami.
Galen zaczął się zastanawiać, czy nie jest to przypad kiem córka przyjaciółki, o której opowiadała mu kuzynka, owej upartej wdowy. Jeżeli tak, to Eloise nie miała racji, twierdząc, że dziec ko jest zanadto rozpieszczane. Galen znał dobrze rozpu szczone, nieznośne bachory, a ta dziewczynka bardzo się od nich różniła. Potrafiła przeprosić, w przeciwieństwie do jego najmłodszego brata przyrodniego, który z całą pewnością wyprawiałby brewerie, gdyby ktoś przeszko dził mu w zabawie, tak jak on tej małej. - Nic się nie stało, moje dziecko - powiedział. Uśmiechnął się przy tym szczerze i serdecznie, co było u niego ewenementem, bo choć uśmiech gościł często na jego twarzy, to uśmiech szczery i serdeczny pojawiał się doprawdy rzadko. - Miło mi dowiedzieć się, że tym razem nie byłem ce lem umyślnego ataku - dodał żartobliwie. Dziewczynka popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, ściskając piłkę. - To znaczy, że był pan kiedyś w życiu celem umyśl nego ataku? - zapytała z podziwem. - Kilka razy - odrzekł Galen ze smutkiem. Niekłamany zachwyt odmalował się na twarzy dziew czynki. - Mówiąc całkiem szczerze - dodał - bronią, którą mnie atakowano, były słowa, a nie szpada. Twarz dziewczynki wyrażała teraz zawód, a Galen po czuł nagle, że traci w jej oczach.
- Pozwól, że ci się przedstawię - powiedział. - Jestem książę Deighton - dodał oficjalnie, składając przepisowy ukłon. Z zadowoleniem dostrzegł, że na twarz jego małej roz mówczyni powraca wyraz zachwytu. Dziewczynka dyg nęła z ogromnym wdziękiem. - A ja się nazywam panna Jocelyn Davis-Jones - oznajmiła z powagą. - Jak się pani miewa, panno Davis-Jones? - Bardzo dobrze, Wasza Wysokość. Zaimponowało mu, że zna etykietę, że wie, jak się do niego zwracać. - Czy jesteś tutaj sama? - zapytał, rozglądając się w poszukiwaniu innych dzieci. - Tak - odrzekła tonem pełnym urazy. Musiała przy tym zauważyć, że jej rozmówca jest zain trygowany, bo pospiesznie wyjaśniła: - Inni nie chcieli iść do ogrodu, więc wyszłam sama. Umiem się sama bawić. - To godna podziwu niezależność, panno Davis-Jones - skomentował Galen to stanowcze oświadczenie. - Wolałabym być w domu. Nie podoba mi się tutaj - mówiła dalej, równie stanowczo. - Przykro mi to słyszeć. Dziewczynka oblała się rumieńcem. - Lady Bodenham jest bardzo miła, jej rezydencja jest wspaniała, a kucharka robi pyszne puddingi, ale ja tęsknię za własnym domem.
- Ja też - wyznał szczerze Galen. - Mój dom jest bar dzo daleko stąd, we Włoszech. - Jest pan Włochem? - zapytała, marszcząc czoło. Pokręcił głową przecząco. - Nie, ale mieszkałem we Włoszech przez dziesięć lat i uważam, że tam jest mój dom. Rzeczywiście, jego włoska willa była mu bliższa niż rodowa siedziba w Anglii. - Wydaje mi się, że powinnam już pójść na herbatę - oznajmiła panna Davis-Jones. - Chyba jeszcze nie czas - odrzekł Galen i kiwnął gło wą, patrząc na piłkę, którą trzymała w ramionach. - Daw no nie grałem w piłkę. Dasz mi szansę? Jocelyn Davis-Jones przechyliła głowę i przyjrzała mu się sceptycznie. A on uświadomił sobie w tej chwili, że - sam nie wiedząc dlaczego - bardzo pragnie, żeby dziew czynka go polubiła. - Może pan pobrudzić sobie ubranie - zauważyła re zolutnie. Galen podejrzewał, że często słyszała tego rodzaju ostrzeżenia. - Jestem gotów pogodzić się z konsekwencjami - oz najmił odważnie. Został za to nagrodzony uśmiechem. Następnie dziew czynka położyła piłkę na ziemi i - podczas gdy on zasta nawiał się, czy jej loki są naturalne - kopnęła ją nagle w jego stronę. Galen uskoczył zgrabnie, a potem zatrzymał piłkę nogą
i kopnął ją w stronę Jocelyn, po czym przykucnął w ocze kiwaniu, nie zwracając uwagi na to, że pogniotą mu się spodnie i że jego lokaj może czynić mu wyrzuty. Dziewczynka poruszała się szybko i zgrabnie. Piłka zna lazła się natychmiast przed jej nogami. W chwilę później to czyła się w stronę Galena, który niezgrabnie wystawił nogę, by ją zatrzymać. Po czym z okrzykiem, upadł na ziemię. - Czy coś się panu stało?! - zawołała Jocelyn, najwi doczniej zaniepokojona. . - Nie - wymamrotał w odpowiedzi i, schwyciwszy piłkę, stanął na nogi tak szybko, jak pozwoliły mu na to jego kondycja trzydziestolatka i z lekka naciągnięty mięsień. Podrzucił piłkę i kopnął ją mocno. Piłka poszybowała w stronę dziewczynki, która rzuciła się w jej kierunku. Tymczasem Galen skorzystał z przerwy, by otrzepać spodnie zazielenione od trawy. A potem podniósł wzrok i pędem ruszył na otwartą prze strzeń, by zatrzymać piłkę wyrzuconą w powietrze energi cznym kopniakiem. Zdążył i, z okrzykiem tryumfu, posłał z powrotem ku dziewczynce. Zanim jednak ta zdołała do niej dobiec, piłka zniknęła między krzewami. Jocelyn schyliła się, zaglądając pod zwisające gałęzie. - Nie widzę jej! - zawołała. Galen pospieszył dziecku z pomocą. Oboje, zgięci wpół, zaglądali właśnie pod gałęzie krze-
wów, gdy usłyszeli miły kobiecy głos wołający dziew czynkę po imieniu. Jocelyn wyprostowała się. - To moja mama - powiedziała. - Pewnie już czas na herbatę. - Popatrzyła zmartwiona na krzewy, wśród któ rych zaplątała się jej ulubiona zabawka. - Będzie zła, że zgubiłam piłkę. - Zostanę i poszukam - zaproponował rycersko Ga len. - Musi przecież gdzieś tutaj być. Choć dałem jej po rządnego kopniaka. - To był oszukańczy kopniak, bo inaczej zatrzymała bym piłkę - oznajmiła Jocelyn. - Piłka poleciała dokładnie tam, gdzie zamierzałem ją skierować. To znaczy poleciała we właściwą stronę - od rzekł Galen obronnym tonem. Wyraz twarzy Jocelyn świadczył o tym, że dziewczyn ka ma co do tego wątpliwości. - Chciał pan, żeby zniknęła w krzakach? - Nie, oczywiście, że nie. Celowałem w ciebie. - Ale ja byłam tam! - No cóż... - Galen nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Dobrze, nie za bardzo celnie kopnąłem. Ale ty biegłaś w tamtą stronę, prawda? - Jocelyn?! - rozległo się znowu wołanie. Galen i jego nowa przyjaciółka odwrócili się i nie opodal zobaczyli młodą kobietę, która patrzyła na nich pytająco. Galena zalała gwałtowna fala sprzecznych emocji. Ra-
dość, konsternacja, gniew i podniecenie niemal pozbawiły go tchu. Zrobił krok do przodu, w jej stronę, ale zaraz się poha mował i stanął w miejscu. Nie chciał tej kobiety już nigdy oglądać. Przez dziesięć ostatnich lat miał nadzieję, że jej więcej nie spotka. Dobry Boże, dlaczego musi ją znów widzieć? Dlaczego musi przeżywać to znów? Upłynęło dziesięć lat, jednak Verity Escombe nie zmie niła się prawie wcale. Miała te same błękitne oczy o py tającym spojrzeniu, które odziedziczyła po niej córka, i te same usta, z lekka rozchylone, jakby chciały zadać pyta nie albo oczekiwały pocałunku. Smukła, gibka figura na brała nieco krągłości, prawdopodobnie z powodu macie rzyństwa, nie na tyle jednak, by nie można jej było nadał nazwać szczupłą. Galen zauważył czarną suknię z podwyższonym sta nem, uszytą zgodnie z tym, co nakazywała moda. Cienki, czarny koronkowy szal spowijał szczupłe ramiona. Jasno brązowe włosy tworzyły prostą fryzurę. Verity nie nosiła rękawiczek. Galen spojrzał szybko na jej lewą dłoń i zauważył ob rączkę. - Mamusiu, to jest książę Deighton - oznajmiła Joce lyn, podbiegając do matki i biorąc ją za rękę, po czym po prowadziła matkę ku swemu nowemu przyjacielowi. - Graliśmy w piłkę. Galen spojrzał na dziecko, które patrzyło na niego uf-
nymi, pełnymi sympatii oczami. Bez względu na to, co czuł do Verity, nie miał zamiaru urazić dziewczynki, nie chciał być niegrzeczny, więc ukłonił się elegancko i ode zwał się tak, jakby nigdy przedtem nie spotkał Verity Es- combe. Jakby ona, przed dziesięcioma laty, nie przyszła do jego sypialni i nie porzuciła bez słowa.
ROZDZIAŁ DRUGI Wstrząśnięta do głębi, walcząc z przerażeniem, Verity z bijącym sercem przypomniała sobie, w jakich okolicz nościach widziała ostatnio księcia Deighton. Przypomniała sobie, jak on, siedząc nagi we własnym łóżku, błagał ją, żeby mu powiedziała, o co chodzi. I jak ona sama, szlochając nad swoim samolubnym, wynikają cym z popędu zmysłów postępkiem, nie odpowiedziała na to ani słowem. Uciekła tak szybko, jak pozwoliły na to jej drżące nogi i bose stopy. A potem, żywiąc rozpaczliwą nadzieję, że nigdy więcej nie spotka Galena Bromneya, opuściła w pośpiechu dom, który gościł ich oboje, wytłumaczywszy lordowi Lan- gleyowi, że czekają na nią bliscy. Teraz Galen stał przed nią, równie elegancki i przystoj ny jak dziesięć lat temu, kiedy go ujrzała po raz pierwszy. Błyszczące oczy wyrażały, jak dawniej, zainteresowanie i zarazem pewność siebie, uśmiech wciąż wydawał się być wielkim komplementem dla kobiety. A poza tym, mimo upływu czasu i zmieniających się mód, Galen nosił takie same długie włosy - ciemne i fa lujące.
Zanim go poznała, słyszała, jak różni ludzie snują domysły, że zapewne słynny książę Deighton uważa się za Samsona, którego siła tkwi w długich włosach. Kry tykowano go za to, choć rzadko który z dżentelmenów, nosząc włosy do ramion, miałby przy tym tak męski wy gląd jak on. Te długie włosy upodabniały go nieco do dzikusa, nasuwając myśl, że jest zdolny do nieokiełza nej, wielkiej namiętności, godnej człowieka pierwot nego. Tak pomyślała Verity, gdy zobaczyła go po raz pier wszy, i tak uważała teraz, czując przy tym, że zalewa ją nagła fala gorąca. Natomiast co do miłosnych umiejętności księcia, wie działa z własnego doświadczenia, że ci, którzy o nich mó wią, nie przesadzają ani na jotę. Wiedziała to bardzo do brze, choć spędziła z nim tylko jedną noc, lecz jakże upoj ną, nie dającą się zapomnieć. Spojrzała teraz na córkę, która była nieświadoma faktu, że jej matkę i tego człowieka coś łączy. I musi pozostać nieświadoma, podobnie jak wszyscy in ni ludzie, bo inaczej obie staną się celem gorszących plo tek, a niewinne dziecko zostanie okryte hańbą. - Jestem zachwycony, mogąc panią poznać - powie dział książę głębokim, uwodzicielskim głosem, jakiego nie miał żaden inny mężczyzna. - Jest pani zapewne panią Davis-Jones, skoro to dziecko jest pani córką - dodał, skłaniając lekko głowę. - Tak, to prawda, Wasza Wysokość. Jestem matką tego
dziecka i nazywam się Davis-Jones. Chodź, Jocelyn, mu simy przeprosić pana i iść na herbatę - powiedziała Verity, unikając wzroku Galena. - Czy pan też idzie na herbatę? - zwróciła się Jocelyn do świeżo pozyskanego przyjaciela. - Nie - brzmiała odpowiedź. - Mam zamiar przejść się po ogrodzie, zanim wkroczę do jaskini lwów. - To tutaj są lwy? - zapytała podnieconym tonem Jo celyn, spodziewając się najwyraźniej, że na terenie posiad łości znajduje się menażeria pełna wszelkiego rodzaju - łagodnych i drapieżnych - zwierząt. Książę omal się głośno nie roześmiał, a Verity mimo woli zauważyła, że wokół oczu utworzyły mu się zmarszczki. - To tylko taki zwrot, moje dziecko - wytłumaczył małej przyjaciółce. Verity stanowczym ruchem ujęła córkę za rękę. - Chodź, Jocelyn. Nie powinnyśmy się spóźnić na her batę. Czuła opór dziecka, ale nie miała zamiaru pozostawać w towarzystwie Galena i narażać się tyra samym na prze żywanie sprzecznych uczuć. - Pozostali goście nie mogą na nas czekać - dodała stanowczo. - A poza tym jestem pewna, że książę ma... że książę życzy sobie... - Urwała. Galen uśmiechnął się. - Jocelyn była dla mnie bardzo miłym towarzystwem - zapewnił z galanterią. - O, jest moja piłka! - zawołała nagle dziewczynka,
wyrywając się matce, by pobiec po piłkę leżącą pod po bliskim krzewem. Verity na krótką chwilę została sam na sam z księciem Deighton - uśmiechniętym, uwodzicielskim i wciąż, nie stety, wciąż tak bardzo, bardzo pożądanym. To sam na sam trwało ledwie okamgnienie, bo Verity przerażona własną konsternacją pobiegła za córką, dogoniła ją i wzięła za rękę. - Do widzenia, Wasza Wysokość - powiedziała, pro wadząc Jocelyn w stronę domu i starając się zachować spokój. - To więcej, niż powiedziałaś ostatnim razem, moja słod ka - mruknął do siebie książę, patrząc, jak się oddalają. - Nic z tego nie rozumiem. Przecież dopiero co przy jechałyśmy - zauważyła z naciskiem Nancy Knickernell, zaczynając, zgodnie ze stanowczym życzeniem swojej pa ni, pakować bagaże. Siedząc przy toaletce i kończąc układanie fryzury przed zejściem na dół, gdzie przed kolacją miała spotkać Eloise, lorda Bodenhama oraz ich gości, Verity obserwo wała w lustrze zniechęconą minę Nancy. Verity, wprowadziwszy się do domu męża i poznawszy Nancy, uznała początkowo, że służąca jej nie lubi. Po kil ku dniach uświadomiła sobie, że Nancy na ogół bywa nie zadowolona i że ma taki sposób bycia. Szybko więc prze stała się tym przejmować. - Jest tutaj uroczo i lady Bodenham była bardzo miła,
zapraszając nas do siebie, jednak sądzę, że spędziłyśmy u niej już dość czasu - odrzekła teraz Verity. - Nie należy nadużywać gościnności. Poza tym Jocelyn chce wracać do domu, zresztą ja także. Słyszałam, że wkrótce przyjedzie jeszcze więcej gości, co nie zachęca mnie do pozostania w Potterton Abbey. Okazuje się, że nie jestem jeszcze go towa do przebywania w gwarnym towarzystwie. Potrze buję raczej spokoju i samotności. Piegowata i rudowłosa Nancy wyprostowała się i po spiesznie ujęła młodą wdowę za rękę, po czym poklepała jej dłoń współczująco. - Proszę na mnie nie zwracać uwagi, proszę pani. Ot, gadałam tak bez zastanowienia. - Przykro mi, że robię wszystkim tyle kłopotu - od rzekła Verity. Przykro jej było także okłamywać kobietę, którą trakto wała raczej jak troskliwą starszą siostrę niż służącą, jednak nie miała wyjścia. Naprawdę nie miała wyjścia - musiała ją okłamać, mu siała także jak najszybciej wywieźć stąd Jocelyn i ukryć córkę w bezpiecznym miejscu, w domu. Mimo że bardzo tego pragnęła, Verity nie miała odwagi zostać dziś wieczorem w swoim pokoju. Gdyby tak zro biła, całe towarzystwo zaczęłoby się nią interesować, a to pociągnęłoby za sobą niepożądane domysły. - Jak wyglądam? - zapytała. Wstała, obracając się pod krytycznym spojrzeniem Nancy i udając, że jest zadowo lona ze swego stroju i fryzury.