Edy Poppy to pseudonim norweskiej pisarki Ragnhild Мое.
Autorka współpracowała z czasopismami w Anglii, Stanach
Zjednoczonych i Norwegii. Za debiutancką Anatomię. Monotonię
otrzymała w 2004 roku Nagrodę im. Sørena Gyldendala w konkursie na
najlepszą współczesną powieść miłosną. Anatomię. Monotonię
przełożono na język niemiecki, włoski i francuski.
W ZMYSŁOWEJ SERII, prezentujemy najciekawsze utwory
literackie erotyki światowej i polskiej. Po wiktoriańskiej Perle oraz
Jedenastu tysiącach pałek… Apollinairea czas na subtelny kobiecy głos
współczesny. Anatomia. Monotonia zachwyca, uwodzi i wzrusza.
Spis treści
Przedmowa
Dedykacja
0:
Fade in
Mała cząstka Norwegii...
Sidney jest białym króliczkiem
Z głębi nieświadomego życia duszy
London by night
Choroba i sen
1:
Niewyjaśnialne
Chora miłość
Ciemność w środku dnia...
Sublimacja i to, co wstrętne
Jeszcze jedna zabawa...
Wolność niszczenia
Trzy gracje
Naga prawda
Skoptofilia
Smutne trio
Ból po Lili Brik
Hello, goodbye
In absentia
Tabula rasa
Pruderia i Bach
La nausée
Libido
Insomnia
Dziwka jako fantazja
Historia oka, historia O
2:
Wrażliwe dusze
Troje
Psychiatria i skutki uboczne
Janusowe oblicze
La dolce vita
Tylko kilka niewielkich zadrapań
Portrety zranionego ego
Schować się za retoryką
Maskarada
Oh, show me the way to the next whiskey bar
Efekt domina
Poranny szum
Czekając na Godota...
Sub rosa
Zdrada
Zdradzony. Zdrajca
I like London... in the rain
Senna gra
3:
Ktoś
Ślepiec
Piromania
To, co znajome, w tym, co obce
Palce wiolonczelisty
Telepatia
Zapach lasu po deszczu
Podróż do kresu nocy
Masculin, féminin
Lullaby
Łzy, które nie mogą płynąć swobodnie
Sweet Movie
Mocno: pragnienie, by mówić prosto z serca. Także strach
4:
Słowa nie zawsze przełamują ciszę
You’re so pretty when you’re unfaithful to me...
Biały szum
Kropla
Les Larmes
Psyche
Wspomnienie
Morze
Moje życie jako psa
Dziewczynka-świnka
Zgodność dźwięków
Z punktu widzenia klauna
Figura
Magnetofon
Pustynny kwiat
Poranne przyjemności i ból brzucha
Czułość
To, co wewnętrzne w szczęściu. To, co zewnętrzne w rozpaczy
Mozaika
Strach przed ciemnością
5:
Zapomnienie
Coffee and cigarettes
Życie seksualne roślin
Śmierć przez utonięcie
Dwoje
Sur le Port d’Amsterdam
We get on like a house on fire
Warunki pogodowe
Codzienne życie
Kompleks Edypa
Zawroty głowy, odurzenie i ból
Chińczyk
O tęsknocie
Dancer in the dark
Myślę, więc jestem
Obrazek z kąpieli
Wodnik
Ostatni akt
Au revoir tristesse
Przykład załamania
6:
Czas ucieka...
Słodkich snów
Portret z obciętymi włosami
Chrapanie mężczyzny może być jak muzyka
Tortura
Popiół
Nosząc w sobie rozpacz
Zabawne wierszyki
Czas nie leczy ran, sprawia jedynie, że są mniej widoczne
Świat nie zatrzymuje się tylko dlatego, że my się zatrzymujemy
La philosophie dans le boudoir
Les choses de la vie...
7:
Losowo...
White Russian
I nie wódź nas na pokuszenie...
Drzewa, które upadają
Heil
Stranger than paradise
Lust
Kain i Abel
Historie kuchenne
Melancholia i mewa
La corrida
Radość cesarza Nerona...
I, a woman
Podglądacz
Taksydermia epidemia
Upadek łosia
Happy Together
Je serais lombre de ton chien
Fade out
Podziękowania
Przypisy
Przedmowa
Niestety, prawda jest taka, że im więcej się czyta, tym częstszych
doznaje się rozczarowań. Dlatego większość czytelników dochodzi
kiedyś do punktu, w którym na serio zaczynają rozważać zerwanie
z czytaniem. Ale nie można, rzecz jasna, wierzyć obietnicom
zatwardziałych czytelników, nie bardziej niż zapewnieniom
alkoholików, którzy dopiero co przestali pić, czy małych dzieci. Głęboko
w oczach zaprzysięgłych czytelników, twierdzących, że przestają czytać,
tli się wciąż maleńki płomyk nadziei, oczekiwania na tekst, który swym
temperamentem, skrywanymi niespodziankami, ładunkiem energii zdoła
na nowo ożywić zniechęconego, lecz nieuleczalnego czytelnika.
Nie chodzi o totalnie negatywne nastawienie. Ale jednak od czasu
do czasu trzeba głośno powiedzieć to, z czego wszyscy czytelnicy tak
cholernie dobrze zdają sobie sprawę: że świat książek jest pełen
rozczarowań. W księgarni czy bibliotece napotykamy przede wszystkim
na nie — na mnóstwo rozczarowań. Otaczają nas zewsząd intelektualna
głuchota, obojętność skądinąd niegłupich, lecz niemających nic do
powiedzenia ekshibicjonistów, zdolnych pedagogów, zrzędliwych
moralistów, powtarzalność i brak odwagi.
Problemem jest nie to, że w ogóle nie czytamy gównianych
książek, lecz że — z poczucia obowiązku? — bez mrugnięcia okiem
czytamy tyle przeciętnych czy wręcz słabych powieści. Czytamy je od
pierwszej do ostatniej strony z czystej potrzeby wiedzy lub dobrej woli;
kiedy pomyślę o tych wszystkich kiepskich powieściach, które
przeczytałem od deski do deski, świat zaczyna przypominać mi
przygnębiającą literaturę.
Debiutancka powieść Edy Poppy, tak rzeczywista, niebezpieczna,
w naturalny sposób wyróżnia się w zalewie poślednich powieściowych
rozczarowań. Przedstawię pokrótce, dlaczego ta właśnie książka posiada
niebezpieczną zdolność sprowadzenia doświadczonego czytelnika na
manowce i dlaczego wszyscy ci, którzy postanowili przestać czytać,
powinni trzymać się od niej z dala.
Po pierwsze ze względu na zuchwałość. Nonszalancką, niezależną
bezczelność. Ostrość i upór tekstu — to uderza mnie najbardziej.
Zuchwałość, myślę. Właśnie ona przyciąga uwagę czytelnika przez całą
książkę. Sądzę, że autorka jeszcze przed właściwym początkiem
powieści opatrzonej chytrym, wyniosłym tytułem Anatomia. Monotonia,
dała sobie spokój z nieśmiałością i autorefleksyjną ostrożnością; rzuciła
się do walki z pisaniem z gołymi rękami, drąc klawiaturę pazurami.
I uważam, że dobrze jest ujrzeć znowu taką bezczelność; minęło już
sporo czasu, odkąd dostrzegłem w tekście tak naturalną zuchwałość (i
taką słodycz; przypomina mi się, gdy po raz pierwszy czytałem Céline’a
albo Duras, albo Kathy Acker).
Rzecz jasna samą zuchwałością można epatować tylko krótko
i przejściowo, sama bezczelność nie wystarczy.
U Edy Poppy bezpośredniość wciąż łączy się z wyczuwalną
wrażliwością wobec postaci i sytuacji. Pisze ona: „Tak, coś jest w tej
Marlene. Jakaś zaskakująca forma wyzwolenia”.
Wyzwolenie w tekście Poppy nie polega rzecz jasna na nazwaniu
po imieniu tego, o czym kiedyś się nie mówiło: genitaliów. To, co
zaskakuje, to fakt, że nazywa je, mimo że w głębi duszy dobrze wie, iż
przekraczanie granic samo w sobie jest oklepane i banalne. Ta językowa
świadomość sprawia, że autorka pisze o genitaliach bez stwarzania
wrażenia, że przekracza jakieś granice. To właśnie ton informuje
czytelnika, że nie jest ani ironiczna, ani naiwna, ale że naprawdę próbuje
na nowo napełnić mocą te słowa, które niemal całkiem wypraliśmy ze
znaczenia.
Kiedy po gwałtownej scenie seksu na ulicy, na początku książki,
autorka pisze: „Nieznajomy jest niemal łagodny”, to „niemal” mówi nam
coś o jej postawie; to nie pornografia czy antypornografia; jej
nastawienie bliskie jest zmysłowym doświadczeniom Vår ze względu na
niemal szokującą szczerość.
Ponadto treść powieści ujawnia drugie znaczenie ukryte w zdaniu
„Jakaś zaskakująca forma wyzwolenia”, ale nie zdradzę go tu. Można by
zapytać, co kryje się na drugim krańcu tego „przekraczania
przekraczania”: może naturalna zuchwałość.
Anglicy używają słowa cocky1
, które być może jeszcze lepiej
pasuje do powieści Edy Poppy, jako że określenie „zuchwały” zawiera
w sobie coś śmiałego i perwersyjnie harcerskiego pod względem
językowym; cocky zaś jest bardziej szorstkie, bardziej seksualne; choć
powieść ta miejscami jest lekka, dziewczęca i wrażliwa, każdy
inteligentny czytelnik po przeczytaniu trzydziestu stron jest przepełniony
i całkowicie przekonany kryjącą się w niej surowością. Choć bowiem
autorka próbuje się od czasu do czasu kamuflować, nie jest w stanie
ukryć przed nami swojego temperamentu. Jest wrażliwa, surowa, krucha
i łatwo ją zwieść; czujemy, jak improwizuje, wykorzystując nas tak, że
kolejne zdanie ożywia zdanie właśnie przeczytane.
Ale o czym jest ta książka? Tego nie zdradzę. Opowiada ona
jednak zarówno o miłości, jak i desperacji. Gdyby istniało jedno słowo
zawierające w sobie znaczenie tych dwóch, ta książka zapewne byłaby
właśnie o nim.
Nikolaj Frobenius, Live, Papillion 2005
Dedykacja
Dla mojego męża,
który dał mi wszystko,
nawet to, czego nie chciałam
Fade in2
Siedzę na ławce w parku Świętego Jakuba, tuż przy sadzawce,
w której taplają się kaczki. Jest ciepło. Przysiada się do mnie mężczyzna.
Po chwili mówi:
– Jesteś Szwedką, mieszkasz w Anglii i czytasz francuską książkę.
– Zgadza się — odpowiadam.
Mówi do mnie coś jeszcze, mało ciekawie, więc czytam dalej,
niezainteresowana. Pyta, czy może się ze mną znowu spotkać. Wyrażam
wątpliwość, jednak i tak daje mi swój numer telefonu.
– Nigdy nic nie wiadomo, prawda?
– Prawda.
Wtedy mówi:
– Nie wiem, jak się nazywasz.
Odpowiadam, że tak wolę. To prawie tak, jakby człowiek znalazł
się w książce Marguerite Duras: kobieta, mężczyzna, ona i on, chcę,
żebyśmy też tacy byli, anonimowi. Akceptuje moje wyjaśnienie, ale
wciąż chce gadać. Ja nie; wolałabym dalej czytać. Myślę: samotność.
I wierzę, że tego właśnie pragnę.
Później zobaczyłam go jeszcze na mieście, w jednym z licznych
antykwariatów na Charing Cross Road. Kiedy mnie dostrzegł, krzyknął
coś z entuzjazmem. Przestraszona, wmieszałam się w tłum ludzi, on
podążył za mną. Pobiegłam na stację metra; zawahałam się.
Postanowiłam udać, że go nie widziałam, ponownie wróciłam na ulicę
i znów się zawahałam. Przystanęłam. Zmieniłam zdanie. Stwierdziłam,
że to ważne, bym sprawdziła, jak daleko mogę się posunąć; dałam mu
szansę, by mnie dogonił. Nie zatrzymał się, póki nie stanął tuż przy
mnie. Zauważam, że ma bardzo przyśpieszone tętno, serce wali mu pod
skórą. Nalega, bym powiedziała, jak się nazywam, mówi, że dobrze
byłoby to wiedzieć. Patrzy mi w oczy, długo. Nie rumienię się, lecz
uśmiecham.
— Kochanek to wspaniała literatura, nie sądzisz? — pyta,
pokazując mi książkę, którą właśnie kupił.
– Tak, ale w tej chwili go nie czytam — mówię. — Po Kochanku
zdarzyło się wiele innych historii…
Nie łapie aluzji. Zamiast tego proponuje, byśmy się czegoś napili.
Może kawy. Czegoś, co zajmie pięć minut, bo ma mało czasu. Zgadzam
się chętnie, wzbudził moje zainteresowanie.
– Skąd wiedziałeś, że jestem Szwedką? — pytam.
– Nie wiedziałem, zgadłem.
Uśmiecham się; lubię być obiektem fantazji nieznajomych
mężczyzn. Norwegia nie istnieje poza Skandynawią. Poza Skandynawią
wszyscy jesteśmy Szwedami, Liv Ullmann w szerokim świecie też jest
Szwedką.
Zamówiliśmy dwie caffe latte, zapalam papierosa. Nieznajomy jest
niepalący, za to ja palę za dwoje. W głowie kłębią mi się idiotyczne,
dziecinne myśli, które mnie podniecają. Kawa jest gorąca, parzę sobie
język. Spoglądam nieznajomemu w oczy: duże, brązowe, z długimi
rzęsami. Czerwienię się i wybucham śmiechem. Myślę, że kiedy
spotkamy się ponownie, będziemy się kochać. Próbuję wyobrazić sobie,
jak wygląda jego nagie ciało. Pyta, dlaczego się rumienię, odpowiadam,
że jestem nieśmiała. Łatwiej jest być nieśmiałą, wtedy to na nim
spoczywa odpowiedzialność, by między nami zaiskrzyło. Odzywam się
rzadko, głównie słucham, on mówi bardzo dużo i nie słucha w ogóle.
Zamiast tego próbuje mi zaimponować: mówi, że kiedy jest zakochany,
maluje. Nie, właściwie nie maluje, miesza kolory. Pyta, jaki jest mój
ulubiony kolor, wymyślam coś na poczekaniu, wymieniając te, które
widzę wokół siebie. Zerkam na duży zegar ścienny za jego plecami.
– Pięć minut minęło naprawdę szybko — mówi, narzucając na
ramiona kurtkę. Tym razem czyta mi w myślach. — Chcesz się ze mną
jutro spotkać? — pyta.
– Może… — odpowiadam. Nigdy się nie poddaje, myślę, podoba
mi się to. To, że nalega. — Zadzwonię do ciebie — dodaję.
Uśmiecha się i wybiega z kawiarni. Wie, że dotrzymam obietnicy,
odwraca się wielokrotnie i mruga do mnie, też mrugam w odpowiedzi.
Niemal wpadł na jakąś staruszkę; podoba mi się ta niezdarność, że
uczucia mogą sprawić, by stracił równowagę. Czuję, że ściska mnie
w brzuchu — pożądanie, i wszystko, motyle w brzuchu.
Siedziałam, patrząc w brudne okno kawiarni, jeszcze długo po tym,
jak nieznajomy poszedł. Zaczęło lekko padać; w taki dzień jak ten, taki
ciepły, deszcz jest czymś wspaniałym. To idiotyczne, siedzieć teraz
w kawiarni, pomyślałam, zapalając papierosa: vogue — długie, cienkie
damskie papierosy w kiczowatym opakowaniu, takie papierosy, jakich
mężczyzna nie zapali za skarby świata. Toteż z reguły udaje mi się
zachować je dla siebie. Miałam zamiar zamówić jeszcze jedną caffe
latte, kiedy spostrzegłam, że filiżanka nieznajomego jest do połowy
pełna. Upiłam z niej łyk, potem jeszcze jeden, przykładając wargi do
miejsca, którego wcześniej dotykały jego usta, dobrze się bawiłam,
wreszcie wypiłam całą kawę. Wtedy ukradkiem schowałam jego
filiżankę do torby i wyjęłam notes, w którym zapisałam jedno zdanie.
Nie więcej.
Mała cząstka Norwegii…
Wyskakuję z autobusu i idę do domu. Po raz pierwszy od bardzo
dawna rozglądam się wokoło; patrzę na czerwoną cegłę, zdobiącą
wszystkie budynki w okolicy, i myślę o tym, jak bardzo ta
przygnębiająca robotnicza dzielnica została odmieniona przez młodych
ludzi; jakby na nowo odżyła. Wyjmuję klucze, otwieram trzy zamki
w drzwiach; po wejściu zakładam łańcuch. Dobrze się tu mieszka, myślę
sobie, choć nie jest tu całkiem bezpiecznie.
Panuje cisza, dom jest pusty. Bez męża czuję się samotna. Skopuję
ze stóp buty i idę do kuchni zrobić sobie herbatę, angielską herbatę, do
której wlewam mleko. Wciąż jestem zafascynowana wszystkim, co
angielskie. Potem wspinam się na piętro, wypijam herbatę w skradzionej
dopiero co filiżance i zjadam kawałek mlecznej czekolady Freia. Nadal
odczuwam tęsknotę za wszystkim, co norweskie. Zamykam oczy
i odgradzam się na chwilę od Anglii, następnie włączam komputer,
przygotowując się do pisania. Próbuję zapamiętać Norwegię: uczucia,
atmosferę, dźwięk.
Ragnhildschowała się za drzewem; nie była wystraszona, tylko
ciekawa. Patrzyła na to, co się działo, jakby oglądała film: ich duży,
czarny dom był teraz żółty. Patrzyła na płomienie, myśląc, że to piękne,
jak ogień niszczy wszystko, czym byli, w tak brutalny, nieczuły sposób.
Ojciec zapytał ją, czy nie chciałaby czegoś uratować; dziwił się,
dlaczego nie zależy jej na zabawkach. Niczego nie chce.
– Pożar może sobie wziąć wszystko! — wykrzyknęła Ragnhild.
Patrzyła na innych, biegających w tę i we w tę, ratujących co się
da, zanim będą musieli ratować samych siebie. Tylko Ronja stała koło
niej z podkulonym ogonem. Ragnhild poklepała ją chłodno po głowie:
nie lubiła zapachu psów.
– Chodź tu! — krzyknął Ravn, a wtedy Ragnhild wzięła szczeniaka
na ręce. Suczka była szara, niemal brzydka z tą swoją krótką sierścią,
pomyślała Ragnhild, przyglądając się jej krytycznym wzrokiem. Nikt nie
wiedział, jakiej rasy jest Ronja, tyle tylko, że to jakiś rodzaj psa
myśliwskiego. Ale za to z pewnością wyrośnie na podobną do swojego
pana, stwierdziła Ragnhild: będzie pełna poświęcenia, lojalna, chętna do
współpracy, odważna, humorzasta i egocentryczna. Ocena Ragnhild była
jednak niesprawiedliwa, bo Ragnhild nie lubiła psów, nie lubiła ich
wierności, tego że zawsze podążają za swoim panem, że są takie
natrętne. Marzyła o dniu, w którym Ronja nie poliże Ravna
z wdzięcznością po całej twarzy swoim długim, obrzydliwym, oślinionym
jęzorem, tylko połknie go jednym chapnięciem.
Ronja zaczęła piszczeć, chciała być postawiona na ziemi. Utracić
naiwność to straszne, ale jeszcze straszniejsze jest jej nie stracić…,
pomyślała Ragnhild, pozwalając suczce biegać na jej szczenięcy sposób:
chciała się bawić mimo strachu… Ronja należała do Ravna, starszego
brata Ragnhild, i dostała imię na literę r, tak samo jak oni. Ragnhild
uważała, że to dziwne — ona i jej brat mają tak podobne imiona, choć
tak się od siebie różnią. Jakby ich rodzice liczyli na coś innego. A oni,
jakby na przekór, stawali się coraz bardziej odmienni od siebie, niemal
jak dwa przeciwieństwa. Czasem Ragnhild wyobrażała sobie, że Ravn
przychodzi do niej w nocy i wydłubuje jej oczy — dziwne było to, że
podobała się jej myśl o bólu i krwi. Jak gdyby to wewnętrzne napięcie
pomiędzy starszym bratem i młodszą siostrą mogło zostać w ten sposób
rozładowane.
Ragnhild patrzyła na płomienie, przyciągały ją. Ale na odległość.
W tle słychać było syreny wozów strażackich; wkrótce przybędą
i wszystko zniszczą, pomyślała i spojrzała ze smutkiem na ojca. Już nie
biegał tam i z powrotem, teraz był jak jego córka: zafascynowany. Robił
zdjęcia. Lubił ten dystans, jaki zapewniał mu obiektyw. Zwołał rodzinę
i nastawił samowyzwalacz. Siostra i brat stanęli obok siebie z kwaśnymi
minami. Ragnhild życzyła sobie, by Ravn przypominał mleczarza, to by
wiele wyjaśniało; ale wszyscy wiedzą, że Ravn jest podobny do ojca.
— Cheese—zachęciła wszystkich do uśmiechu matka, zupełnie
niestosownie do sytuacji, a Ronja wbiegła pędem w kadr.
Jest niczym rozmazany tusz na ich twarzach, utrwalona na wieki.
Ragnhild też zrobiła jedno zdjęcie;przeszłość jeszcze na wpół trwa, na
wpół już przeminęła, spalona, tajemnicza. Chce je wkleić do rodzinnego
albumu: duży, piękny dom na krawędzi zapaści.
Od dawna nie widziałam się z rodziną. Smutno mi się robi na myśl
o tym, jak mało ze sobą rozmawiamy. Tak się po prostu stało, brak
komunikacji, koordynacji. To nie był nasz błąd, pech, szczęście,
nazwijcie to jak chcecie.
Pojechałam kiedyś na przykład do domu, to było wiele lat temu,
a oni gdzieś wyjechali, cała rodzina, oprócz mnie. Nie byłam zła, że
wyjechali, oni też nie złościli się, że przyjechałam. Pamiętam, że
wsłuchiwałam się wtedy w wiatr. Doprawdy, że też zajmowałam się
czymś takim. I że wsłuchiwałam się wtedy też w strach i samotność. Że
poświęciłam kilka dni w tym nowym domu, by oddawać się melancholii,
temu przedziwnemu zjawisku, które dusi cię powoli, lecz nieuchronnie,
ale które jednak w tak dużym, nowym drewnianym domu otoczonym
lasem, w środku nocy, może być dobrym przyjacielem. Próbowałam
rozpoznać, z jakich dźwięków składa się cisza. Przecież w domach
z drewna zawsze słychać jakieś dźwięki, jakby ktoś stracił głos i teraz
wydaje z siebie tylko żałosne odgłosy. Odgłosy, które w ciągu dnia
brzmią uspokajająco, lecz wieczorem sprawiają, że kręcimy się
niespokojnie. Myślę o swoim starszym bracie, który nigdy nie
wyprowadzi się od rodziców: od braku odpowiedzialności i dojrzałości.
Zastanawiam się, czy on wciąż słyszy te dźwięki, czy też ogłuchł na nie;
czy nadal czuje się samotny.
Kiedy jestem tu sama, nie mogę się powstrzymać, by nie zerkać co
chwilę za okno, w stronę lasu. Słyszę basowe pohukiwanie sów, szelest
przemykających w pobliżu małych zwierząt, odurzający szum
wodospadu… Dźwięki natury, które straszą mnie po nocach. Dlatego
staram się pamiętać o pożarze, o tym, jak stałam w ciemności, patrząc na
rozjarzony krajobraz, od naszego gospodarstwa i wielu innych domostw
leżących poniżej. Wtedy już się nie bałam. Lubię o tym myśleć; o tym
blasku, o cieple. I o następującej potem wolności.
Ragnhild obchodziła chory dom dookoła, badając go niczym
lekarz. Zmierzyła puls, sprawdziła płuca, serce… Żadnej reakcji. Nagle
poczuła ból i stratę — tak mocno, jakby straciła dobrego przyjaciela.
Ragnhild zaczęła płakać. Pobiegła do lasu, szukać przytłaczającej,
niemal niedającej się znieść ciszy.
Znów przerywam. Myślę o starym, trzeszczącym domu z krzywym
dachem, ścianami i podłogą. Zimnym domu pełnym przeciągów
i duchów.
Czas płynie, nie lecząc żadnych ran, ale między ścianami zaczyna
już rosnąć zielona trawa i kwiaty. W ruinach domu.
– Nie złość się —powiedziała Ragnhild do siebie. — Stał tu już
ponad sto lat, dwieście… Teraz trzeba pozwolić mu odpocząć.
Rainer Werner Fassbinder mówił: „Mogę spać, kiedy będę
martwy”.
Ragnhild nie wiedziała jeszcze, kim był Fassbinder. Nie znała też
Virginii Woof Sylvii Plath, Anne Sexton, Cheta Bakera, Nicka Drakea,
Kurta Cobaina, Yukio Mishimy, Gillesa Deleuze, Paula Celana, Marka
Rothko, Jensa Bj0rneboe, RagnhildJ0lsen, Amalie Skram, Stiga
Dagermana, Ernesta Hemingwaya, Sida Viciousa, Roberta Schumanna,
Adolfa i Evy Hitler, Josepha i Magdy Goebbels…
Samobójstwo, zabójstwo. Jedynym, co zna, jest strata. I musi
nauczyć się z nią żyć.
Sidney jest białym króliczkiem
Rozmyślam o rzeczach, które się wydarzyły, i o rzeczach, które się
nie wydarzyły. Wyglądam przez okno. Tęsknię za mężem. Chcę mu
opowiedzieć o nieznajomym, bo mój mąż lubi historie o mnie
i przypadkowych mężczyznach, a ja lubię, że on je lubi.
Ale mój mąż znowu wyszedł gdzieś z Sidney. Sidney Searles, lat
18. Według mnie łatwa ofiara, niedoświadczona dziewczyna,
poszukująca sposobu zdobycia doświadczenia, której łatwo
zaimponować. Wyobrażam ją sobie jako białego króliczka: naiwną,
młodą i radosną. Mojego męża postrzegam jako pułapkę, w którą królik
wpadnie. Śmieję się sama z siebie; jestem podła i zazdrosna, ale mimo to
cierpliwa… Bo Sidney ma coś w sobie. Widziałam ją tylko przelotnie,
ale zgadzam się z mężem: jest zmysłowa, promieniuje erotyzmem,
z którego sama nie zdaje sobie sprawy. Bo jest młoda. Nadal mieszka
z rodzicami, ale do przyszłego roku chce się wyprowadzić i zacząć żyć
samodzielnie. Tak powiedziała mojemu mężowi. Że pracuje w galerii, by
zarobić na wynajęcie mieszkania.
Nie chcę o tym myśleć, o Sidney i moim mężu. Zazdrość to coś,
czym gardzę, ale to coś wciąż mnie gryzie. Nie dam się złamać. Zapalam
papierosa, myśląc mimo wszystko o Sidney. Jest w niej coś absolutnie
angielskiego; taka angielskość jak w latach sześćdziesiątych czy
siedemdziesiątych. Bo Sidney nie przypomina młodych dziewcząt, jakie
widuje się dziś na ulicach.
Przywodzi bardziej na myśl Jane Birkin z okresu Melody Nelson:
taka sama chudość, takie same małe piersi. Wiem, że mój mąż lubi
piersi, które właściwie nie są piersiami. Lubi kobiety, które wyglądają na
niegotowe.
Czuję, jak w gardle rośnie mi gula. Wkrótce zrobi się ciemno, jego
ciągle nie ma. Mimo wszystko wyobrażam sobie mojego męża z Sidney:
jak się dotykają, co robią. Jestem żałosna. Spoglądam na siebie
w lustrze, z kącika lewego oka cieknie mi łza, która dociera do ust; lubię
ten słony smak. Oblizuję usta, chcę więcej, ale więcej łez się nie
pojawia. Mój mąż nie lubi kobiet, które płaczą. Histeria. Zbyt dużo jej
doświadczył, gdy był mały.
Z głębi nieświadomego życia duszy
Budzę się gwałtownie, bez wspomnień, ale z paskudnym
posmakiem po śnie, który przyszedł w nocy i poszedł sobie, niczym
złodziej w moich myślach. Nie wiem, czego brakuje, jaka część
nieświadomego życia duszy została splądrowana. Znów zasnęłam przed
komputerem. Teraz pozwalam sobie upaść. To boli, i właśnie to jest
w tym dobre. Na zewnątrz wieje wiatr, drzewa śpiewają, krzyczą…
Nagle przypominam sobie o zdaniu, które zapisałam wczoraj
w kawiarni. Wstaję, odnajduję notatnik i czytam podekscytowana:
Orgazm nie jest małą śmiercią, lecz życiem.
Czytam je jeszcze raz, zastanawiam się, gdzie umieścić to proste
zdanie. Z pewnością nie pasuje do opowieści o dzieciństwie. Zapisuję je
jednak i tak, na później.
Wkrótce. Potem biorę kąpiel, myję swoje białe włosy, depiluję
białe brwi, golę okolice bikini wokół mojej białej cipki. Następnie
splatam włosy w warkocze i formuję z nich na głowie dwa krążki,
dopieszczając wygląd krowiarki. Słyszę wszelkie dźwięki, wszystkie
kroki, ale nie słyszę mojego męża. Nie wrócił do domu, a teraz zapewne
wkrótce pojedzie do pracy. Kładę się do łóżka, sama, pusta. Będę tak
leżeć, aż nabiorę dość odwagi, by zadzwonić do nieznajomego.
London by night3
Nieznajomy jest bardzo bezpośredni, zadaje mi pytanie:
– Jesteś z tych, co chcą się kochać tylko w łóżku, w domu?
– Oczywiście, że nie — śmieję się, to pytanie padło tak
nieoczekiwanie. Podoba mi się to, mięknę. Odpowiadam: — To
absurdalne, by ograniczać swoje życie seksualne do łóżka.
Nieznajomy zdradza wtedy, że lubi kochać się w miejscach
publicznych, im dziwniejszych, tym lepiej. Twierdzi, że jest bardzo
pomysłowy i uważny. Mówi, że zna różne ciemne zakamarki w tym
mieście, London by night. Przyjmuje za pewnik, że mam ochotę.
Pijemy Pimm’sa we wszelkich możliwych wersjach: z piwem
imbirowym, truskawkami, miętą, ogórkiem… tak, niemal
z czymkolwiek. Zapalam papierosa.
Nieznajomy opisuje swój język: co chce nim robić, gdzie go
wsadzić. Wodzi nim delikatnie tam i z powrotem po zębach, przechwala
się wcześniejszymi wyczynami, seks, tak, wie, co to takiego, jak się to
robi, jak sprawić, by kobieta zatraciła się w pożądaniu. Mówi, jaka będę
mokra, gdy już ze mną skończy. Przyznaje, że próbował wielu rzeczy,
nawet seksu z dziwką. Próbuje mnie zaszokować swoimi frazesami,
myślę, chciałby, żebym była niedoświadczona, nieśmiała.
Nieznajomy wyjaśnia:
– Seks jest higieniczny. Nic nie jest brudne — i dodaje, że uwielbia
zapach i smak cipki. Potem pyta: — Cunnilingus? — czyli, czy lubię,
gdy mężczyzna wchodzi we mnie językiem.
– Tak.
Opowiada o swoich dawnych zdobyczach, o ich reakcjach,
zwłaszcza o jednej szwedzkiej dziewczynie, która nigdy wcześniej nie
była tak napalona. Przyznaje, że pociągają go Szwedki, bo tak bardzo się
od niego różnią, są takie egzotyczne. Uśmiecham się, ale nie
odpowiadam. Tęsknię za Kochankiem, moim własnym. Nieznajomy już
mi nie imponuje. Raczej traktuję go nieco z góry; jestem też, rzecz jasna,
ciekawa. Myślę: pokaż mi, co potrafisz, ale wątpię, żebyś był lepszy od
Kochanka, od mężczyzny, który był moim kochankiem przez półtora
Edy Poppy to pseudonim norweskiej pisarki Ragnhild Мое. Autorka współpracowała z czasopismami w Anglii, Stanach Zjednoczonych i Norwegii. Za debiutancką Anatomię. Monotonię otrzymała w 2004 roku Nagrodę im. Sørena Gyldendala w konkursie na najlepszą współczesną powieść miłosną. Anatomię. Monotonię przełożono na język niemiecki, włoski i francuski.
W ZMYSŁOWEJ SERII, prezentujemy najciekawsze utwory literackie erotyki światowej i polskiej. Po wiktoriańskiej Perle oraz Jedenastu tysiącach pałek… Apollinairea czas na subtelny kobiecy głos współczesny. Anatomia. Monotonia zachwyca, uwodzi i wzrusza.
Spis treści Przedmowa Dedykacja 0: Fade in Mała cząstka Norwegii... Sidney jest białym króliczkiem Z głębi nieświadomego życia duszy London by night Choroba i sen 1: Niewyjaśnialne Chora miłość Ciemność w środku dnia... Sublimacja i to, co wstrętne Jeszcze jedna zabawa... Wolność niszczenia Trzy gracje Naga prawda Skoptofilia Smutne trio Ból po Lili Brik Hello, goodbye In absentia Tabula rasa Pruderia i Bach La nausée Libido Insomnia Dziwka jako fantazja Historia oka, historia O 2: Wrażliwe dusze Troje
Psychiatria i skutki uboczne Janusowe oblicze La dolce vita Tylko kilka niewielkich zadrapań Portrety zranionego ego Schować się za retoryką Maskarada Oh, show me the way to the next whiskey bar Efekt domina Poranny szum Czekając na Godota... Sub rosa Zdrada Zdradzony. Zdrajca I like London... in the rain Senna gra 3: Ktoś Ślepiec Piromania To, co znajome, w tym, co obce Palce wiolonczelisty Telepatia Zapach lasu po deszczu Podróż do kresu nocy Masculin, féminin Lullaby Łzy, które nie mogą płynąć swobodnie Sweet Movie Mocno: pragnienie, by mówić prosto z serca. Także strach 4: Słowa nie zawsze przełamują ciszę You’re so pretty when you’re unfaithful to me... Biały szum Kropla
Les Larmes Psyche Wspomnienie Morze Moje życie jako psa Dziewczynka-świnka Zgodność dźwięków Z punktu widzenia klauna Figura Magnetofon Pustynny kwiat Poranne przyjemności i ból brzucha Czułość To, co wewnętrzne w szczęściu. To, co zewnętrzne w rozpaczy Mozaika Strach przed ciemnością 5: Zapomnienie Coffee and cigarettes Życie seksualne roślin Śmierć przez utonięcie Dwoje Sur le Port d’Amsterdam We get on like a house on fire Warunki pogodowe Codzienne życie Kompleks Edypa Zawroty głowy, odurzenie i ból Chińczyk O tęsknocie Dancer in the dark Myślę, więc jestem Obrazek z kąpieli Wodnik Ostatni akt
Au revoir tristesse Przykład załamania 6: Czas ucieka... Słodkich snów Portret z obciętymi włosami Chrapanie mężczyzny może być jak muzyka Tortura Popiół Nosząc w sobie rozpacz Zabawne wierszyki Czas nie leczy ran, sprawia jedynie, że są mniej widoczne Świat nie zatrzymuje się tylko dlatego, że my się zatrzymujemy La philosophie dans le boudoir Les choses de la vie... 7: Losowo... White Russian I nie wódź nas na pokuszenie... Drzewa, które upadają Heil Stranger than paradise Lust Kain i Abel Historie kuchenne Melancholia i mewa La corrida Radość cesarza Nerona... I, a woman Podglądacz Taksydermia epidemia Upadek łosia Happy Together Je serais lombre de ton chien Fade out
Podziękowania Przypisy
Przedmowa Niestety, prawda jest taka, że im więcej się czyta, tym częstszych doznaje się rozczarowań. Dlatego większość czytelników dochodzi kiedyś do punktu, w którym na serio zaczynają rozważać zerwanie z czytaniem. Ale nie można, rzecz jasna, wierzyć obietnicom zatwardziałych czytelników, nie bardziej niż zapewnieniom alkoholików, którzy dopiero co przestali pić, czy małych dzieci. Głęboko w oczach zaprzysięgłych czytelników, twierdzących, że przestają czytać, tli się wciąż maleńki płomyk nadziei, oczekiwania na tekst, który swym temperamentem, skrywanymi niespodziankami, ładunkiem energii zdoła na nowo ożywić zniechęconego, lecz nieuleczalnego czytelnika. Nie chodzi o totalnie negatywne nastawienie. Ale jednak od czasu do czasu trzeba głośno powiedzieć to, z czego wszyscy czytelnicy tak cholernie dobrze zdają sobie sprawę: że świat książek jest pełen rozczarowań. W księgarni czy bibliotece napotykamy przede wszystkim na nie — na mnóstwo rozczarowań. Otaczają nas zewsząd intelektualna głuchota, obojętność skądinąd niegłupich, lecz niemających nic do powiedzenia ekshibicjonistów, zdolnych pedagogów, zrzędliwych moralistów, powtarzalność i brak odwagi. Problemem jest nie to, że w ogóle nie czytamy gównianych książek, lecz że — z poczucia obowiązku? — bez mrugnięcia okiem czytamy tyle przeciętnych czy wręcz słabych powieści. Czytamy je od pierwszej do ostatniej strony z czystej potrzeby wiedzy lub dobrej woli; kiedy pomyślę o tych wszystkich kiepskich powieściach, które przeczytałem od deski do deski, świat zaczyna przypominać mi przygnębiającą literaturę. Debiutancka powieść Edy Poppy, tak rzeczywista, niebezpieczna, w naturalny sposób wyróżnia się w zalewie poślednich powieściowych rozczarowań. Przedstawię pokrótce, dlaczego ta właśnie książka posiada niebezpieczną zdolność sprowadzenia doświadczonego czytelnika na manowce i dlaczego wszyscy ci, którzy postanowili przestać czytać, powinni trzymać się od niej z dala. Po pierwsze ze względu na zuchwałość. Nonszalancką, niezależną bezczelność. Ostrość i upór tekstu — to uderza mnie najbardziej.
Zuchwałość, myślę. Właśnie ona przyciąga uwagę czytelnika przez całą książkę. Sądzę, że autorka jeszcze przed właściwym początkiem powieści opatrzonej chytrym, wyniosłym tytułem Anatomia. Monotonia, dała sobie spokój z nieśmiałością i autorefleksyjną ostrożnością; rzuciła się do walki z pisaniem z gołymi rękami, drąc klawiaturę pazurami. I uważam, że dobrze jest ujrzeć znowu taką bezczelność; minęło już sporo czasu, odkąd dostrzegłem w tekście tak naturalną zuchwałość (i taką słodycz; przypomina mi się, gdy po raz pierwszy czytałem Céline’a albo Duras, albo Kathy Acker). Rzecz jasna samą zuchwałością można epatować tylko krótko i przejściowo, sama bezczelność nie wystarczy. U Edy Poppy bezpośredniość wciąż łączy się z wyczuwalną wrażliwością wobec postaci i sytuacji. Pisze ona: „Tak, coś jest w tej Marlene. Jakaś zaskakująca forma wyzwolenia”. Wyzwolenie w tekście Poppy nie polega rzecz jasna na nazwaniu po imieniu tego, o czym kiedyś się nie mówiło: genitaliów. To, co zaskakuje, to fakt, że nazywa je, mimo że w głębi duszy dobrze wie, iż przekraczanie granic samo w sobie jest oklepane i banalne. Ta językowa świadomość sprawia, że autorka pisze o genitaliach bez stwarzania wrażenia, że przekracza jakieś granice. To właśnie ton informuje czytelnika, że nie jest ani ironiczna, ani naiwna, ale że naprawdę próbuje na nowo napełnić mocą te słowa, które niemal całkiem wypraliśmy ze znaczenia. Kiedy po gwałtownej scenie seksu na ulicy, na początku książki, autorka pisze: „Nieznajomy jest niemal łagodny”, to „niemal” mówi nam coś o jej postawie; to nie pornografia czy antypornografia; jej nastawienie bliskie jest zmysłowym doświadczeniom Vår ze względu na niemal szokującą szczerość. Ponadto treść powieści ujawnia drugie znaczenie ukryte w zdaniu „Jakaś zaskakująca forma wyzwolenia”, ale nie zdradzę go tu. Można by zapytać, co kryje się na drugim krańcu tego „przekraczania przekraczania”: może naturalna zuchwałość. Anglicy używają słowa cocky1 , które być może jeszcze lepiej pasuje do powieści Edy Poppy, jako że określenie „zuchwały” zawiera w sobie coś śmiałego i perwersyjnie harcerskiego pod względem
językowym; cocky zaś jest bardziej szorstkie, bardziej seksualne; choć powieść ta miejscami jest lekka, dziewczęca i wrażliwa, każdy inteligentny czytelnik po przeczytaniu trzydziestu stron jest przepełniony i całkowicie przekonany kryjącą się w niej surowością. Choć bowiem autorka próbuje się od czasu do czasu kamuflować, nie jest w stanie ukryć przed nami swojego temperamentu. Jest wrażliwa, surowa, krucha i łatwo ją zwieść; czujemy, jak improwizuje, wykorzystując nas tak, że kolejne zdanie ożywia zdanie właśnie przeczytane. Ale o czym jest ta książka? Tego nie zdradzę. Opowiada ona jednak zarówno o miłości, jak i desperacji. Gdyby istniało jedno słowo zawierające w sobie znaczenie tych dwóch, ta książka zapewne byłaby właśnie o nim. Nikolaj Frobenius, Live, Papillion 2005
Dedykacja Dla mojego męża, który dał mi wszystko, nawet to, czego nie chciałam
Fade in2 Siedzę na ławce w parku Świętego Jakuba, tuż przy sadzawce, w której taplają się kaczki. Jest ciepło. Przysiada się do mnie mężczyzna. Po chwili mówi: – Jesteś Szwedką, mieszkasz w Anglii i czytasz francuską książkę. – Zgadza się — odpowiadam. Mówi do mnie coś jeszcze, mało ciekawie, więc czytam dalej, niezainteresowana. Pyta, czy może się ze mną znowu spotkać. Wyrażam wątpliwość, jednak i tak daje mi swój numer telefonu. – Nigdy nic nie wiadomo, prawda? – Prawda. Wtedy mówi: – Nie wiem, jak się nazywasz. Odpowiadam, że tak wolę. To prawie tak, jakby człowiek znalazł się w książce Marguerite Duras: kobieta, mężczyzna, ona i on, chcę, żebyśmy też tacy byli, anonimowi. Akceptuje moje wyjaśnienie, ale wciąż chce gadać. Ja nie; wolałabym dalej czytać. Myślę: samotność. I wierzę, że tego właśnie pragnę. Później zobaczyłam go jeszcze na mieście, w jednym z licznych antykwariatów na Charing Cross Road. Kiedy mnie dostrzegł, krzyknął coś z entuzjazmem. Przestraszona, wmieszałam się w tłum ludzi, on podążył za mną. Pobiegłam na stację metra; zawahałam się. Postanowiłam udać, że go nie widziałam, ponownie wróciłam na ulicę i znów się zawahałam. Przystanęłam. Zmieniłam zdanie. Stwierdziłam, że to ważne, bym sprawdziła, jak daleko mogę się posunąć; dałam mu szansę, by mnie dogonił. Nie zatrzymał się, póki nie stanął tuż przy mnie. Zauważam, że ma bardzo przyśpieszone tętno, serce wali mu pod skórą. Nalega, bym powiedziała, jak się nazywam, mówi, że dobrze byłoby to wiedzieć. Patrzy mi w oczy, długo. Nie rumienię się, lecz uśmiecham. — Kochanek to wspaniała literatura, nie sądzisz? — pyta, pokazując mi książkę, którą właśnie kupił.
– Tak, ale w tej chwili go nie czytam — mówię. — Po Kochanku zdarzyło się wiele innych historii… Nie łapie aluzji. Zamiast tego proponuje, byśmy się czegoś napili. Może kawy. Czegoś, co zajmie pięć minut, bo ma mało czasu. Zgadzam się chętnie, wzbudził moje zainteresowanie. – Skąd wiedziałeś, że jestem Szwedką? — pytam. – Nie wiedziałem, zgadłem. Uśmiecham się; lubię być obiektem fantazji nieznajomych mężczyzn. Norwegia nie istnieje poza Skandynawią. Poza Skandynawią wszyscy jesteśmy Szwedami, Liv Ullmann w szerokim świecie też jest Szwedką. Zamówiliśmy dwie caffe latte, zapalam papierosa. Nieznajomy jest niepalący, za to ja palę za dwoje. W głowie kłębią mi się idiotyczne, dziecinne myśli, które mnie podniecają. Kawa jest gorąca, parzę sobie język. Spoglądam nieznajomemu w oczy: duże, brązowe, z długimi rzęsami. Czerwienię się i wybucham śmiechem. Myślę, że kiedy spotkamy się ponownie, będziemy się kochać. Próbuję wyobrazić sobie, jak wygląda jego nagie ciało. Pyta, dlaczego się rumienię, odpowiadam, że jestem nieśmiała. Łatwiej jest być nieśmiałą, wtedy to na nim spoczywa odpowiedzialność, by między nami zaiskrzyło. Odzywam się rzadko, głównie słucham, on mówi bardzo dużo i nie słucha w ogóle. Zamiast tego próbuje mi zaimponować: mówi, że kiedy jest zakochany, maluje. Nie, właściwie nie maluje, miesza kolory. Pyta, jaki jest mój ulubiony kolor, wymyślam coś na poczekaniu, wymieniając te, które widzę wokół siebie. Zerkam na duży zegar ścienny za jego plecami. – Pięć minut minęło naprawdę szybko — mówi, narzucając na ramiona kurtkę. Tym razem czyta mi w myślach. — Chcesz się ze mną jutro spotkać? — pyta. – Może… — odpowiadam. Nigdy się nie poddaje, myślę, podoba mi się to. To, że nalega. — Zadzwonię do ciebie — dodaję. Uśmiecha się i wybiega z kawiarni. Wie, że dotrzymam obietnicy, odwraca się wielokrotnie i mruga do mnie, też mrugam w odpowiedzi. Niemal wpadł na jakąś staruszkę; podoba mi się ta niezdarność, że uczucia mogą sprawić, by stracił równowagę. Czuję, że ściska mnie w brzuchu — pożądanie, i wszystko, motyle w brzuchu.
Siedziałam, patrząc w brudne okno kawiarni, jeszcze długo po tym, jak nieznajomy poszedł. Zaczęło lekko padać; w taki dzień jak ten, taki ciepły, deszcz jest czymś wspaniałym. To idiotyczne, siedzieć teraz w kawiarni, pomyślałam, zapalając papierosa: vogue — długie, cienkie damskie papierosy w kiczowatym opakowaniu, takie papierosy, jakich mężczyzna nie zapali za skarby świata. Toteż z reguły udaje mi się zachować je dla siebie. Miałam zamiar zamówić jeszcze jedną caffe latte, kiedy spostrzegłam, że filiżanka nieznajomego jest do połowy pełna. Upiłam z niej łyk, potem jeszcze jeden, przykładając wargi do miejsca, którego wcześniej dotykały jego usta, dobrze się bawiłam, wreszcie wypiłam całą kawę. Wtedy ukradkiem schowałam jego filiżankę do torby i wyjęłam notes, w którym zapisałam jedno zdanie. Nie więcej.
Mała cząstka Norwegii… Wyskakuję z autobusu i idę do domu. Po raz pierwszy od bardzo dawna rozglądam się wokoło; patrzę na czerwoną cegłę, zdobiącą wszystkie budynki w okolicy, i myślę o tym, jak bardzo ta przygnębiająca robotnicza dzielnica została odmieniona przez młodych ludzi; jakby na nowo odżyła. Wyjmuję klucze, otwieram trzy zamki w drzwiach; po wejściu zakładam łańcuch. Dobrze się tu mieszka, myślę sobie, choć nie jest tu całkiem bezpiecznie. Panuje cisza, dom jest pusty. Bez męża czuję się samotna. Skopuję ze stóp buty i idę do kuchni zrobić sobie herbatę, angielską herbatę, do której wlewam mleko. Wciąż jestem zafascynowana wszystkim, co angielskie. Potem wspinam się na piętro, wypijam herbatę w skradzionej dopiero co filiżance i zjadam kawałek mlecznej czekolady Freia. Nadal odczuwam tęsknotę za wszystkim, co norweskie. Zamykam oczy i odgradzam się na chwilę od Anglii, następnie włączam komputer, przygotowując się do pisania. Próbuję zapamiętać Norwegię: uczucia, atmosferę, dźwięk. Ragnhildschowała się za drzewem; nie była wystraszona, tylko ciekawa. Patrzyła na to, co się działo, jakby oglądała film: ich duży, czarny dom był teraz żółty. Patrzyła na płomienie, myśląc, że to piękne, jak ogień niszczy wszystko, czym byli, w tak brutalny, nieczuły sposób. Ojciec zapytał ją, czy nie chciałaby czegoś uratować; dziwił się, dlaczego nie zależy jej na zabawkach. Niczego nie chce. – Pożar może sobie wziąć wszystko! — wykrzyknęła Ragnhild. Patrzyła na innych, biegających w tę i we w tę, ratujących co się da, zanim będą musieli ratować samych siebie. Tylko Ronja stała koło niej z podkulonym ogonem. Ragnhild poklepała ją chłodno po głowie: nie lubiła zapachu psów. – Chodź tu! — krzyknął Ravn, a wtedy Ragnhild wzięła szczeniaka na ręce. Suczka była szara, niemal brzydka z tą swoją krótką sierścią, pomyślała Ragnhild, przyglądając się jej krytycznym wzrokiem. Nikt nie wiedział, jakiej rasy jest Ronja, tyle tylko, że to jakiś rodzaj psa myśliwskiego. Ale za to z pewnością wyrośnie na podobną do swojego
pana, stwierdziła Ragnhild: będzie pełna poświęcenia, lojalna, chętna do współpracy, odważna, humorzasta i egocentryczna. Ocena Ragnhild była jednak niesprawiedliwa, bo Ragnhild nie lubiła psów, nie lubiła ich wierności, tego że zawsze podążają za swoim panem, że są takie natrętne. Marzyła o dniu, w którym Ronja nie poliże Ravna z wdzięcznością po całej twarzy swoim długim, obrzydliwym, oślinionym jęzorem, tylko połknie go jednym chapnięciem. Ronja zaczęła piszczeć, chciała być postawiona na ziemi. Utracić naiwność to straszne, ale jeszcze straszniejsze jest jej nie stracić…, pomyślała Ragnhild, pozwalając suczce biegać na jej szczenięcy sposób: chciała się bawić mimo strachu… Ronja należała do Ravna, starszego brata Ragnhild, i dostała imię na literę r, tak samo jak oni. Ragnhild uważała, że to dziwne — ona i jej brat mają tak podobne imiona, choć tak się od siebie różnią. Jakby ich rodzice liczyli na coś innego. A oni, jakby na przekór, stawali się coraz bardziej odmienni od siebie, niemal jak dwa przeciwieństwa. Czasem Ragnhild wyobrażała sobie, że Ravn przychodzi do niej w nocy i wydłubuje jej oczy — dziwne było to, że podobała się jej myśl o bólu i krwi. Jak gdyby to wewnętrzne napięcie pomiędzy starszym bratem i młodszą siostrą mogło zostać w ten sposób rozładowane. Ragnhild patrzyła na płomienie, przyciągały ją. Ale na odległość. W tle słychać było syreny wozów strażackich; wkrótce przybędą i wszystko zniszczą, pomyślała i spojrzała ze smutkiem na ojca. Już nie biegał tam i z powrotem, teraz był jak jego córka: zafascynowany. Robił zdjęcia. Lubił ten dystans, jaki zapewniał mu obiektyw. Zwołał rodzinę i nastawił samowyzwalacz. Siostra i brat stanęli obok siebie z kwaśnymi minami. Ragnhild życzyła sobie, by Ravn przypominał mleczarza, to by wiele wyjaśniało; ale wszyscy wiedzą, że Ravn jest podobny do ojca. — Cheese—zachęciła wszystkich do uśmiechu matka, zupełnie niestosownie do sytuacji, a Ronja wbiegła pędem w kadr. Jest niczym rozmazany tusz na ich twarzach, utrwalona na wieki. Ragnhild też zrobiła jedno zdjęcie;przeszłość jeszcze na wpół trwa, na wpół już przeminęła, spalona, tajemnicza. Chce je wkleić do rodzinnego albumu: duży, piękny dom na krawędzi zapaści. Od dawna nie widziałam się z rodziną. Smutno mi się robi na myśl
o tym, jak mało ze sobą rozmawiamy. Tak się po prostu stało, brak komunikacji, koordynacji. To nie był nasz błąd, pech, szczęście, nazwijcie to jak chcecie. Pojechałam kiedyś na przykład do domu, to było wiele lat temu, a oni gdzieś wyjechali, cała rodzina, oprócz mnie. Nie byłam zła, że wyjechali, oni też nie złościli się, że przyjechałam. Pamiętam, że wsłuchiwałam się wtedy w wiatr. Doprawdy, że też zajmowałam się czymś takim. I że wsłuchiwałam się wtedy też w strach i samotność. Że poświęciłam kilka dni w tym nowym domu, by oddawać się melancholii, temu przedziwnemu zjawisku, które dusi cię powoli, lecz nieuchronnie, ale które jednak w tak dużym, nowym drewnianym domu otoczonym lasem, w środku nocy, może być dobrym przyjacielem. Próbowałam rozpoznać, z jakich dźwięków składa się cisza. Przecież w domach z drewna zawsze słychać jakieś dźwięki, jakby ktoś stracił głos i teraz wydaje z siebie tylko żałosne odgłosy. Odgłosy, które w ciągu dnia brzmią uspokajająco, lecz wieczorem sprawiają, że kręcimy się niespokojnie. Myślę o swoim starszym bracie, który nigdy nie wyprowadzi się od rodziców: od braku odpowiedzialności i dojrzałości. Zastanawiam się, czy on wciąż słyszy te dźwięki, czy też ogłuchł na nie; czy nadal czuje się samotny. Kiedy jestem tu sama, nie mogę się powstrzymać, by nie zerkać co chwilę za okno, w stronę lasu. Słyszę basowe pohukiwanie sów, szelest przemykających w pobliżu małych zwierząt, odurzający szum wodospadu… Dźwięki natury, które straszą mnie po nocach. Dlatego staram się pamiętać o pożarze, o tym, jak stałam w ciemności, patrząc na rozjarzony krajobraz, od naszego gospodarstwa i wielu innych domostw leżących poniżej. Wtedy już się nie bałam. Lubię o tym myśleć; o tym blasku, o cieple. I o następującej potem wolności. Ragnhild obchodziła chory dom dookoła, badając go niczym lekarz. Zmierzyła puls, sprawdziła płuca, serce… Żadnej reakcji. Nagle poczuła ból i stratę — tak mocno, jakby straciła dobrego przyjaciela. Ragnhild zaczęła płakać. Pobiegła do lasu, szukać przytłaczającej, niemal niedającej się znieść ciszy. Znów przerywam. Myślę o starym, trzeszczącym domu z krzywym dachem, ścianami i podłogą. Zimnym domu pełnym przeciągów
i duchów. Czas płynie, nie lecząc żadnych ran, ale między ścianami zaczyna już rosnąć zielona trawa i kwiaty. W ruinach domu. – Nie złość się —powiedziała Ragnhild do siebie. — Stał tu już ponad sto lat, dwieście… Teraz trzeba pozwolić mu odpocząć. Rainer Werner Fassbinder mówił: „Mogę spać, kiedy będę martwy”. Ragnhild nie wiedziała jeszcze, kim był Fassbinder. Nie znała też Virginii Woof Sylvii Plath, Anne Sexton, Cheta Bakera, Nicka Drakea, Kurta Cobaina, Yukio Mishimy, Gillesa Deleuze, Paula Celana, Marka Rothko, Jensa Bj0rneboe, RagnhildJ0lsen, Amalie Skram, Stiga Dagermana, Ernesta Hemingwaya, Sida Viciousa, Roberta Schumanna, Adolfa i Evy Hitler, Josepha i Magdy Goebbels… Samobójstwo, zabójstwo. Jedynym, co zna, jest strata. I musi nauczyć się z nią żyć.
Sidney jest białym króliczkiem Rozmyślam o rzeczach, które się wydarzyły, i o rzeczach, które się nie wydarzyły. Wyglądam przez okno. Tęsknię za mężem. Chcę mu opowiedzieć o nieznajomym, bo mój mąż lubi historie o mnie i przypadkowych mężczyznach, a ja lubię, że on je lubi. Ale mój mąż znowu wyszedł gdzieś z Sidney. Sidney Searles, lat 18. Według mnie łatwa ofiara, niedoświadczona dziewczyna, poszukująca sposobu zdobycia doświadczenia, której łatwo zaimponować. Wyobrażam ją sobie jako białego króliczka: naiwną, młodą i radosną. Mojego męża postrzegam jako pułapkę, w którą królik wpadnie. Śmieję się sama z siebie; jestem podła i zazdrosna, ale mimo to cierpliwa… Bo Sidney ma coś w sobie. Widziałam ją tylko przelotnie, ale zgadzam się z mężem: jest zmysłowa, promieniuje erotyzmem, z którego sama nie zdaje sobie sprawy. Bo jest młoda. Nadal mieszka z rodzicami, ale do przyszłego roku chce się wyprowadzić i zacząć żyć samodzielnie. Tak powiedziała mojemu mężowi. Że pracuje w galerii, by zarobić na wynajęcie mieszkania. Nie chcę o tym myśleć, o Sidney i moim mężu. Zazdrość to coś, czym gardzę, ale to coś wciąż mnie gryzie. Nie dam się złamać. Zapalam papierosa, myśląc mimo wszystko o Sidney. Jest w niej coś absolutnie angielskiego; taka angielskość jak w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Bo Sidney nie przypomina młodych dziewcząt, jakie widuje się dziś na ulicach. Przywodzi bardziej na myśl Jane Birkin z okresu Melody Nelson: taka sama chudość, takie same małe piersi. Wiem, że mój mąż lubi piersi, które właściwie nie są piersiami. Lubi kobiety, które wyglądają na niegotowe. Czuję, jak w gardle rośnie mi gula. Wkrótce zrobi się ciemno, jego ciągle nie ma. Mimo wszystko wyobrażam sobie mojego męża z Sidney: jak się dotykają, co robią. Jestem żałosna. Spoglądam na siebie w lustrze, z kącika lewego oka cieknie mi łza, która dociera do ust; lubię ten słony smak. Oblizuję usta, chcę więcej, ale więcej łez się nie pojawia. Mój mąż nie lubi kobiet, które płaczą. Histeria. Zbyt dużo jej
doświadczył, gdy był mały.
Z głębi nieświadomego życia duszy Budzę się gwałtownie, bez wspomnień, ale z paskudnym posmakiem po śnie, który przyszedł w nocy i poszedł sobie, niczym złodziej w moich myślach. Nie wiem, czego brakuje, jaka część nieświadomego życia duszy została splądrowana. Znów zasnęłam przed komputerem. Teraz pozwalam sobie upaść. To boli, i właśnie to jest w tym dobre. Na zewnątrz wieje wiatr, drzewa śpiewają, krzyczą… Nagle przypominam sobie o zdaniu, które zapisałam wczoraj w kawiarni. Wstaję, odnajduję notatnik i czytam podekscytowana: Orgazm nie jest małą śmiercią, lecz życiem. Czytam je jeszcze raz, zastanawiam się, gdzie umieścić to proste zdanie. Z pewnością nie pasuje do opowieści o dzieciństwie. Zapisuję je jednak i tak, na później. Wkrótce. Potem biorę kąpiel, myję swoje białe włosy, depiluję białe brwi, golę okolice bikini wokół mojej białej cipki. Następnie splatam włosy w warkocze i formuję z nich na głowie dwa krążki, dopieszczając wygląd krowiarki. Słyszę wszelkie dźwięki, wszystkie kroki, ale nie słyszę mojego męża. Nie wrócił do domu, a teraz zapewne wkrótce pojedzie do pracy. Kładę się do łóżka, sama, pusta. Będę tak leżeć, aż nabiorę dość odwagi, by zadzwonić do nieznajomego.
London by night3 Nieznajomy jest bardzo bezpośredni, zadaje mi pytanie: – Jesteś z tych, co chcą się kochać tylko w łóżku, w domu? – Oczywiście, że nie — śmieję się, to pytanie padło tak nieoczekiwanie. Podoba mi się to, mięknę. Odpowiadam: — To absurdalne, by ograniczać swoje życie seksualne do łóżka. Nieznajomy zdradza wtedy, że lubi kochać się w miejscach publicznych, im dziwniejszych, tym lepiej. Twierdzi, że jest bardzo pomysłowy i uważny. Mówi, że zna różne ciemne zakamarki w tym mieście, London by night. Przyjmuje za pewnik, że mam ochotę. Pijemy Pimm’sa we wszelkich możliwych wersjach: z piwem imbirowym, truskawkami, miętą, ogórkiem… tak, niemal z czymkolwiek. Zapalam papierosa. Nieznajomy opisuje swój język: co chce nim robić, gdzie go wsadzić. Wodzi nim delikatnie tam i z powrotem po zębach, przechwala się wcześniejszymi wyczynami, seks, tak, wie, co to takiego, jak się to robi, jak sprawić, by kobieta zatraciła się w pożądaniu. Mówi, jaka będę mokra, gdy już ze mną skończy. Przyznaje, że próbował wielu rzeczy, nawet seksu z dziwką. Próbuje mnie zaszokować swoimi frazesami, myślę, chciałby, żebym była niedoświadczona, nieśmiała. Nieznajomy wyjaśnia: – Seks jest higieniczny. Nic nie jest brudne — i dodaje, że uwielbia zapach i smak cipki. Potem pyta: — Cunnilingus? — czyli, czy lubię, gdy mężczyzna wchodzi we mnie językiem. – Tak. Opowiada o swoich dawnych zdobyczach, o ich reakcjach, zwłaszcza o jednej szwedzkiej dziewczynie, która nigdy wcześniej nie była tak napalona. Przyznaje, że pociągają go Szwedki, bo tak bardzo się od niego różnią, są takie egzotyczne. Uśmiecham się, ale nie odpowiadam. Tęsknię za Kochankiem, moim własnym. Nieznajomy już mi nie imponuje. Raczej traktuję go nieco z góry; jestem też, rzecz jasna, ciekawa. Myślę: pokaż mi, co potrafisz, ale wątpię, żebyś był lepszy od Kochanka, od mężczyzny, który był moim kochankiem przez półtora