Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 389
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 184

Polakowa T. - 08 Przytul mnie mocno

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :730.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa T. - 08 Przytul mnie mocno.pdf

Beatrycze99 EBooki P
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 74 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 175 stron)

Polakowa Tatiana Przytul mnie mocno Przełożyła EWA SKÓRSKA Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA Warszawa 2009 Znałem pewną kobietę Ona zawsze wychodziła przez okno. W jej domu były tysiące drzwi, a ona zawsze wychodziła przez okno. Rozbijała się na śmierć, ; ale było jej wszystko jedno. Tutanchamon, Nautilus Pewnego dnia pokazał mi go. Akurat szwendałam się po centrum handlowym, szukając prezentu dla Ritki, i właśnie podeszłam do schodów ruchomych na drugim piętrze, gdy skądś wyłonił się facet w ciemnej kurtce i nasuniętej na oczy czapce z daszkiem, potrącił mnie ramieniem, burknął: „przepraszam" i poszedł dalej. Skinęłam głową, że niby nie ma sprawy, potrącił to potrącił, każdemu się może zdarzyć, i nagle poczułam ukłucie w sercu i zastygłam, patrząc na plecy mężczyzny i czując, jak wszystko we mnie lodowacieje i zwija się w kłębek. Facet zdążył odejść na dziesięć metrów, odwrócił się, uśmiechnął zawadiacko i pomachał mi ręką. Ten gest można było odebrać jako pożegnanie lub jako zachętę, żeby iść za nim, jakby mnie poganiał: „No co tak stoisz, rusz się". Gdy się odwrócił, zobaczyłam na jego piersi coś w rodzaju plecaka, z którego wystawała główka dziecka w śmiesznej czapeczce z uszkami. I w tej jednej krótkiej chwili wszystkie elementy ułożyły się w jedną całość, jak kawałeczki mozaiki w barwnym panneau: koleś w czapce, pod którą chował twarz, zawadiacki uśmiech, ten gest, ale najważniejsze, najważniejsze * dziecko, które niósł na piersi, przytulając do siebie... Moje dziecko! W tej chwili nie miałam cienia wątpliwości, że ten pospiesznie oddalający się facet to Łukjanow. * Sasza! * krzyknęłam, nie myśląc już o niczym, i pobiegłam za mm. Skręcił do windy, przyspieszając kroku, i chwilę później zniknął w tłumie, a ja biegłam, rozpychałam idących ludzi i wrzeszczałam: „Sasza!", a ludzie odsuwali się i patrzyli na mnie jak na wariatkę. I nic dziwnego. Dotarłam do windy i zaczęłam miotać się po długim przejściu, podczas gdy winda zjeżdżała w dół; przechyliłam się przez poręcz schodów i zobaczyłam na parterze wychodzącego z windy faceta w ciemnej kurtce i znowu zaczęłam biec, teraz już po schodach ruchomych. Przeskakiwałam po trzy stopnie, zrzuciłam buty, przeklinając człowieka, który wymyślił szpilki, przeklinając gładkie kafelki podłogi i tłum ludzi, w którym tak łatwo można zniknąć. Biegałam po parterze, ludzie rozstępowali się przede mną, ale Saszy nigdzie nie było. A potem zobaczyłam go na poziomie zero, przy wyjściu na parking. Wiedziałam, że nie zdążę dobiec ani do windy, ani do schodów, i przeskoczyłam przez barierkę, chcąc dać susa w dół, i wtedy poczułam na swoich ramionach czyjeś ręce. * Wariatka! * krzyczał ktoś.

Leżałam na zimnej podłodze, przytrzymywana przez dwóch klęczących obok potężnych facetów. Zanim straciłam przytomność, jeszcze raz zobaczyłam Saszę * stał w windzie, oparty dłonią o szklaną ściankę, i patrzył na mnie bez uśmiechu. Odzyskałam przytomność, ale bałam się otworzyć oczy. leżałam, zaciskając zęby. Nie wiedziałam, gdzie jestem, ,i w głowie tłukła mi się jedna myśl: „Co teraz? Co będzie, l.ik się Timur dowie? A na pewno dowie się o moim wybryku w centrum handlowym. Na pewno znajdą się jacyś życzliwi, którzy mu doniosą". Włożyłam tyle wysiłku, żeby powstrzymać go od tego szaleństwa, powtarzałam: „Dziecko nie żyje", a sama... sama dałam się ponieść. *Wszystko w porządku * usłyszałam czyjś głos i niechętnie otworzyłam oczy. Pierwszą osobą, którą zobaczyłam, był Timur. Siedział obok mnie, dotknął dłonią mojej twarzy i uśmiechnął się. * Cześć * powiedział cicho. * Cześć * odpowiedziałam i rozpłakałam się, gwiżdżąc na obecność kobiety w białym fartuchu, która stała obok, oraz obcych ludzi, którzy tłoczyli się za jej plecami. Ryczałam, przytulając się do jego dłoni i mamrocząc jak w gorączce: *Wszystko w porządku, wszystko w porządku... *Jedźmy do domu * zaproponował, a ja wstałam z trudem, rozglądając się i próbując zrozumieć, gdzie jestem. Aha, to gabinet administracji centrum handlowego. Faceci, którzy zdążyli mnie złapać, uniemożliwiając skok, byli, jak się okazało, ochroniarzami; przydzielił mi ich Timur. Wezwali pogotowie i zadzwonili do Tagajewa. Na pewno uważali, że postępują słusznie. Szkoda, że nie zdążyłam skoczyć, łamiąc sobie nogi, i kark na dokładkę. To byłoby lepsze niż patrzeć na jego twarz, bladą, z udręczonym uśmiechem, i zdawać sobie sprawę z tego, co teraz czuje. Dla takich jak on bezsilność jest nie do wytrzymania, a niemożność obronienia tych, których się kocha, może zabić. To tak strasznie boli * być obok i nie móc udzielić pomocy. „Milczeć, muszę milczeć" * powtarzałam sobie w myślach, wpatrując się tępo w swoje buty stojące obok kanapy. „Jeśli powiem, że widziałam dziecko na rękach Saszy, Timura nic już nie powstrzyma, nie uchroni przed bezsensownymi poszukiwaniami, przed bezmyślną nadzieją, przed straszliwym bólem. Milczeć. I cierpieć w samotności. Będę żyć, zaciskać zęby, świetnie wiedząc, co się ze mną dzieje; zamknę się w sobie i wszystko się powtórzy: nie będzie nas, będę ja i on, każde oddzielnie, sam na sam ze swoim nieszczęściem. Tego właśnie chciałeś, Sasza?". Timur pomógł mi włożyć buty, a potem wziął mnie na ręce i wyniósł z gabinetu, przytulając do siebie i chowając twarz w moich włosach. Ochroniarze szli za nami, jeden z nich niósł moje futro, drugi torebkę i obaj starannie odwracali wzrok. A ja objęłam Timura za szyję i powiedziałam nagle: *Jestem taka szczęśliwa. * Podniósł głowę, popatrzył na mnie i zrozumiałam: słowa, które nagle przyszły mi do głowy, okazały się najwłaściwsze w tym momencie. * Kocham cię i jestem szczęśliwa * powtórzyłam i uśmiechnęłam się. * Nie puszczaj mnie, dobrze? * A on niósł mnie na rękach aż do samochodu, a na jego twarzy malował się taki spokój i pogoda jak wtedy, gdy spał, przytulając się do mnie w mroku sypialni. Znalazłam się na tylnym siedzeniu samochodu, Timur siadł obok i cały czas mnie obejmował. Odetchnęłam z ulgą, jakbym po długiej podróży dotarła do domu, i naprawdę byłam szczęśliwa, czując jego ręce i ciepło jego ciała. Do mieszkania weszliśmy objęci. * Napijesz się herbaty? * zapytał Timur, ja chętnie się zgodziłam i poszłam do salonu, gdzie na kanapie leżał mój pies. Pogładziłam go i burknęłam: * Twój Łukjanow jest głupi. Wszystko będzie inaczej. Saszka popatrzył na mnie niezadowolony, ziewnął i położył pysk na wyciągniętych łapach. Timur wrócił z kuchni, usiadł obok mnie, odruchowo podrapał psa za uchem, wpatrując się w podłogę. „O nic nie spyta * zrozumiałam. * Będzie milczał...".

*Ja... widziałam go * wypowiedzenie pierwszych słów przyszło mi z trudem. * To znaczy wydawało mi się, że to on. Facet w ciemnej kurtce, czapka na oczach i miał dziecko. Mogłam się pomylić... * Timur skinął głową. *Powiedz coś * poprosiłam. * Mogłaś się pomylić * przyznał. *Albo nie * i to naprawdę był Łukjanow * powiedziałam, ściągając brwi. * Chciał, żebym go zobaczyła. Żebym zobaczyła dziecko. Chce dalej grać tę grę * ale nic z tego nie będzie. * Pytanie tylko, jak długo to wytrzymasz * zauważył z westchnieniem Tagajew. *Wytrzymam. Jeśli będziesz przy mnie, wytrzymam. Pamiętasz, co obiecałeś? Znowu westchnął. * Pamiętam, wszystko pamiętam. Ale... * Nie wiem, skąd on wziął dziecko * zaczęłam szybko. * Poza tym to mogła być lalka, rozumiesz? Jest mi wstyd, że... zachowałam się idiotycznie. Dzisiaj może być z siebie dumny * osiągnął to, co chciał. Ale drugi raz nie dam mu powodu do radości. Obiecaj mi, Timur. * Zrobię wszystko, co powiesz * odparł. * Najbardziej na świecie chciałbym zabić tego bydlaka... Nie, nie tak. * Uśmiechnął się krzywo. * Najbardziej na świecie chciałbym, żebyś była szczęśliwa. A to znaczy, że o nim zapomnę. Zapomnę, że chcę go zabić i że on w ogóle istnieje. Tylko... * Odwrócił się gwałtownie, nie chciał kończyć, ale wiedziałam, co kryło się za tym „tylko". * Damy radę, zobaczysz * powiedziałam z przekonaniem, sama zaskoczona swoją pewnością. * Pewnie, że damy * mrugnął porozumiewawczo i dodał cicho: * Cieszę się, że mi o tym opowiedziałaś. Zrozumiałam, że bał się tego samego co ja: milczącego cierpienia w samotności, niemożności przebicia się przez ten ból, który niesie w sobie zobojętnienie. Od tego dnia koszmar, który dręczył nas przez ostatnie trzy miesiące, nagle się urwał. Nie było już nocnych telefonów, gdy słyszałam, jak w słuchawce płacze dziecko, moje dziecko, które uważałam za martwe* * choć Łukjanow przez trzy miesiące usiłował mi wmówić coś innego. Odeszły w przeszłość długie konsultacje z wybitnymi lekarzami, którzy jednogłośnie powtarzali, że przy obrażeniach, jakich doznałam, dziecko nie mogło przeżyć. Ale nawet przy założeniu, że jakimś cudem przeżyło, to jako wcześniak potrzebowałoby intensywnej opieki, specjalistycznego sprzętu i tak dalej, czego nie było i nie mogło być w klinice, w której się znalazłam. To niemożliwe, powtarzali lekarze, a ja im wierzyłam, ale w moim mózgu niczym drzazga tkwiło: „A jeśli?". Łukjanow miał rację, to „jeśli" nie dawało mi spokoju, niwecząc próby wymazania z pamięci tamtego koszmaru. Gdy Timur zamieszkał w moim mieszkaniu, to on zaczął odbierać nocne telefony. Najwyraźniej Łukjanowowi się to nie spodobało, postanowił wymyślić coś skuteczniejszego i w efekcie spotkaliśmy się w centrum handlowym. Jednak po tym pamiętnym spotkaniu Sasza zniknął, nie dzwonił i nie sygnalizował swojej obecności w żaden inny sposób. Może uznał, że ta przeciągająca się gra do niczego nie prowadzi, a może szykował kolejną niespodziankę? Znając go, * Ta historia została opisana w książce Lady Feniks Tatiany Polakowej. skłaniałam się raczej ku temu drugiemu wariantowi, ale na razie nic się nie działo. Coraz rzadziej o nim myślałam, a jeśli już, to bez strachu. Czasem tylko budziłam się w środku nocy zlana potem i wtedy uzmysławiałam sobie, że nic się nie skończyło. Moja miłość do niego, splątane stosunki w tym dziwnym trójkącie ja*Timur*Łukjanow, ten ból, który sobie zadawaliśmy... Mogłabym uznać, że zrozumiał, iż sprawy zaszły za daleko, i zrezygnował ze swoich planów * gdybym tylko była w stanie podejrzewać go o taką szlachetność. Śniły mi się koszmary i widziałam w nich Łukjanowa uciekającego, rannego, nawet martwego, i budziłam się z płaczem, i myślałam, że to zniknięcie wiąże się z jakimś zagrożeniem jego życia. Człowiek, który krył się pod cudzą twarzą i cudzym nazwiskiem, nie

powinien był się tu zjawiać. Bałam się, że moje sny mogą okazać się prorocze, zaciskałam zęby, ale nawet z tym nauczyłam się walczyć. Nie gapiłam się już w sufit, tylko przytulałam do Timura, u niego szukając wsparcia i pocieszenia, i strach mijał. Wbrew moim obawom, nasze stosunki z Timurem nie zabrnęły w ślepą uliczkę. Nie ustalając tego wcześniej, unikaliśmy niedomówień i chętnie szliśmy na kompromisy. Znów zaczęłam pracować u Dziadka, co Timurowi pewnie się nie podobało, ale nie protestował. Za to oświadczył mi się * a ja go przyjęłam, rozumiejąc, że w zaistniałej sytuacji wykręty typu „zaczekajmy jeszcze trochę" po prostu rozwaliłyby nasz związek. Pewne wątpliwości jednak miałam, poza tym nie wiadomo było, jak odbierze to Dziadek, mój były kochanek i dobroczyńca, a obecnie pracodawca. Oczywiście, mogłam go posłać do diabła, ale z doświadczenia wiedziałam, że łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Niełatwo było mi wykreślić go z życia, zbyt wiele nas łączyło. Dziadek potraktował moje zamążpójście jak zło konieczne, niedawne wydarzenia były szkołą nawet dla niego. * Rób, jak uważasz * rzekł surowo, gdy poinformowałam go o swoich planach. * Jeśli chcesz znać moje zdanie, popełniasz błąd. * A czemuż to? *W swoim pragnieniu pomagania mu zapędzasz się za daleko * uciął. * Pomagania? * wytrzeszczyłam oczy, choć domyślałam się, o co mu chodzi. * Oczywiście. Twój Tagajew jest jak ściśnięta sprężyna. I jeśli nagle... Zresztą, lepiej ode mnie wiesz, co będzie, jeśli dojdzie do tego „nagle". Dlatego wbiłaś sobie do głowy, że musisz być przy nim, co jest kompletnym idiotyzmem. Chociaż... ja cię rozumiem, Mała. On ma zwierzęcą naturę i powstrzymać w nim tę zwierzęcość możesz tylko ty. I mimo to niedobrze mi na samą myśl o twojej dobrowolnej ofierze. * A nie przyszło ci do głowy, że go kocham? * spytałam chmurnie. * Mam co do tego spore wątpliwości, ale i tak cię nie przekonam. Życie pokaże, które z nas miało rację. * Może po prostu życz mi szczęścia * prychnęłam. * A co, twoim zdaniem, robię, godząc się z tą idiotyczną decyzją? Wychodź sobie za mąż, spróbuję to jakoś przeżyć. A gdy zrozumiesz... nie ciskaj we mnie piorunami, po prostu pamiętaj, że zawsze będę przy tobie. I jeśli poczujesz, że zrobiłaś głupstwo, to mam nadzieję, że gwizdniesz na swoją głupią dumę i po prostu powiesz mi o tym, zamiast cierpieć, okłamując mnie i siebie, że jesteś absolutnie szczęśliwa. Za obopólną zgodą ja i Timur zrezygnowaliśmy z hucznego wesela. Mnie było to niepotrzebne, ponadto, należało uwzględnić pretensje Dziadka, a dla Tagajewa ważny był sam fakt, a nie obecność na weselu dwustu ludzi, którzy w zasadzie byli nam obojętni. Jednak Timur nalegał na ślub w cerkwi i * chociaż Dziadek skrzywiony pogardliwie rzucił: „Kto by pomyślał, że jest taki wierzący?" * zgodziłam się. Przyszły ślub wyobrażałam sobie tak: jedziemy do urzędu, podpisujemy, co trzeba, potem jedziemy do cerkwi, a następnie wracamy do domu, gdzie zjemy razem kolację. Okazało się jednak, że Timur wyobraża to sobie inaczej i do urzędu pojechałam tak, jak przystało na pannę młodą: w śnieżnobiałej sukni i w limuzynie. Pan młody nałożył mi na palec pierścionek z brylantem, na którym wewnątrz wygrawerowano napis: „Na zawsze". Jego obrączka była skromna, napis ten sam. Ślub braliśmy w soborze katedralnym; z moich znajomych przyszli Ritka z mężem, Lalin i Wieszniakow (obaj z żonami). Nie ryzykowałam zaproszenia Dziadka, żeby nie stawiać go w niezręcznej sytuacji, ale i tak zjawił się na dwadzieścia minut przed ceremonią. Jego ochrona i ochrona Timura zadbały o to, żeby w cerkwi nie było osób postronnych, i nikt się nie dowiedział, że wieniec nad Timurem trzymał Dziadek, stojąc obok Ritki, która trzymała wieniec nade mną i z nieznanych mi powodów zalewała się łzami. Ceremonię poprzedziła dziesięcio*minutowa rozmowa dwóch moich mężczyzn w cztery

oczy, w odległym zakątku cerkwi, dokąd Dziadek zaprosił Tagajewa. Co sobie powiedzieli, nie wiem, ale po ceremonii Dziadek wysyczał złowieszczym szeptem: *Jak ją unieszczęśliwisz, uduszę cię własnymi rękami. A Timur odpowiedział: * Trzymaj się z daleka od mojej żony. Dziadek odwrócił się zirytowany i odszedł. Z soboru pojechaliśmy do restauracji, również otoczonej kordonem ochrony. Kolacja trwała cztery godziny, zaproszeni goście, jak na gości przystało, wygłaszali toasty, krzyczeli „gorzko, gorzko", a my całowaliśmy się, jak przystało na państwa młodych. Gości było niewielu, głównie przyjaciele Timura. Wszyscy uśmiechali się, choć na ich twarzach malowało się powątpiewanie, którego oczywiście nikt nie odważył się zwerbalizować * zbyt dobrze znano charakter mojego nowego męża. W samym środku uroczystości zrozumiałam, że na coś czekam. Jeszcze w soborze rozglądałam się, stropiona, wypatrując kogoś, a w restauracji doznałam olśnienia: czekałam na Łukjanowa. To znaczy, nie chciałam, żeby przyszedł, ale byłam pewna, że ślub zwróci jego uwagę. Zerkałam z niepokojem na ochronę, myśląc: a jeśli są tutaj nie po to, żeby uchronić nas przed ludzką ciekawością, tylko z innego powodu? Nie były to wesołe myśli, jednym słowem, Łukja*nowowi udało się zepsuć mi wesele, choć tak właściwie głupio byłoby go za to winić * w końcu zadręczałam się tymi myślami na własne życzenie. Wpół do dziesiątej Timur podziękował gościom i pożegnał się ze wszystkimi, a potem pojechaliśmy do niego, to znaczy do jego mieszkania. Czułam się winna wobec Timura za te zupełnie nieodpowiednie myśli o Łukjanowie i postanowiłam jakoś zatrzeć swoją winę. Nie wiem, o czym myślał, ale na moje nieme wezwanie zareagował ochoczo i przez jakiś czas funkcję łoża małżeńskiego pełnił parkiet w przedpokoju. Cudowna suknia została nieodwracalnie zniszczona, za to oboje czuliśmy się tak, jakbyśmy kochali się po raz pierwszy. Nad ranem, kompletnie wyczerpana i nieprzyzwoicie szczęśliwa, położyłam głowę na ramieniu Timura i pomyślałam, że za tę szaloną noc należałoby podziękować Łukjanowowi * gdyby o tym wiedział, uśmiałby się zdrowo. Następnego dnia lecieliśmy do Rzymu, ale przez tydzień niewiele zdążyliśmy zobaczyć (niemal nie wychodziliśmy z łóżka), a dziesięć dni później byłam już w pracy. I tu zaczęły się męki moich współpracowników. Z jednej strony czuli się w obowiązku pogratulować mi, z drugiej * bali się, że gratulacje wyjdą im bokiem; przecież nie wiedzieli, jak Dziadek zareagował na tę zmianę w moim życiu. Ja natomiast demonstrowałam wielkie szczęście, to znaczy latałam po korytarzach uśmiechnięta od ucha do ucha. Oczywiście, Timur mógłby zapytać, dlaczego właściwie muszę pracować u Dziadka. Nie miał zamiaru robić ze mnie gospodyni domowej, doskonale rozumiejąc, że nic z tego nie wyjdzie *przez długie lata przywykłam do niezwykłych zajęć i wiecznie pchałam się tam, gdzie mnie nikt nie prosił, jednak w mieście na pewno znalazłaby się dla mnie jakaś praca, niekoniecznie u Dziadka. Ale Timur o nic nie pytał, za co byłam mu wdzięczna * tak naprawdę sama nie znałam odpowiedzi. Niełatwo zacząć życie od nowa i dlatego postanowiłam nie działać zbyt pochopnie. Za to Timur oznajmił od razu, że nie zamierza mieszkać w mieszkaniu, które Dziadek podarował mi kilka lat temu, i tu z kolei ja musiałam ustąpić i razem z psem przenieść się do niego. Jednak to nie wystarczyło mojemu mężowi. * Należy sprzedać twoje mieszkanie * powiedział i znów musiałam się zgodzić. Gdybym upierała się przy zatrzymaniu mieszkania, Timur mógłby pomyśleć, że uważam nasze małżeństwo za tymczasowe i liczę na rychły powrót do swoich pieleszy. Mieszkanie zostało zatem sprzedane. Kamieniem obrazy omal nie stała się zmiana mojego nazwiska. Mnie było wszystko jedno, jakie nazwisko noszę, ale Timur nalegał, żebym przyjęła jego, o czym z kolei Dziadek nie chciał słyszeć.

*Jak ty to sobie wyobrażasz? * ryknął, gdy oznajmiłam mu o ewentualnej zmianie w moich danych osobowych. *Nie dość, że związałaś się z tym typem... To znaczy, chciałem powiedzieć, że wybrałaś sobie na męża nieodpowiedniego człowieka, to jeszcze chcesz nosić jego nazwisko! Powinnaś rozumieć, że na wiele osób działa ono jak płachta na byka! W moim otoczeniu nie może być człowieka z takim nazwiskiem * dokończył bezapelacyjnie. * Chcesz mnie zwolnić? * zapytałam niewinnie, patrząc, jak twarz Dziadka pokrywa się plamami. *Jeszcze czego. Porozmawiaj z nim, myślę, że powinien rozumieć... Jak się okazało, Timur nie miał zamiaru niczego rozumieć, choć w słowach Dziadka było ziarno prawdy. Timur cieszył się w mieście reputacją człowieka o wątpliwej przeszłości, mówiąc wprost, szefa mafii, chociaż w ostatnim czasie wspominano o tym coraz rzadziej i coraz mniej chętnie, za to coraz częściej nazywano go poważnym biznesmenem. Jednak nie należało spodziewać się, że wszyscy jednocześnie zapomną o jego przeszłości, więc rozumiałam stanowisko Dziadka i też nie chciałam go drażnić. Istniało niebezpieczeństwo, że negocjacje zabrną w ślepą uliczkę, o czym poinformowałam Dziadka, napomykając, że w tej kwestii mój mąż jest nieugięty. Dziadek zaklął szpetnie, zaczął krążyć po gabinecie i zaproponował kompromis: * A może będziesz nosić podwójne nazwisko? *Jakaś bzdura * burknęłam, ale po zastanowieniu pojechałam z tą rewelacją do Timura. * I co on na tym zyska? * prychnął Timur. *Jego współbojownicy nie będą wytykać go palcami. *Wzruszyłam ramionami. * I pozory zostaną zachowane, a to dla Dziadka nie bez znaczenia. W pracy będę Riazan*cewą, a poza pracą Tagajewą. Według mnie to rozsądne *dodałam. * W ramach wdzięczności za ten gest dobrej woli obiecuję nie wtrącać się w twoje sprawy. W miarę możliwości * dodałam, wzdychając. * To znaczy, będę się wtrącać, ale tylko do określonych granic i tylko za twoją zgodą. * Czyli co, targujemy się? * Uśmiechnął się Timur. Skinęłam głową. * No niby tak. * A, do diabła z nim. * Machnął ręką. I tak stałam się posiadaczką podwójnego nazwiska, o czym społeczeństwo i tak się nie dowiedziało. Moja obietnica niepchania się tam, gdzie mnie nie proszą, została wynagrodzona: Timur nie nalegał, żebym wyzbyła się swoich przyzwyczajeń i raz na dwa tygodnie, a czasem częściej, spotykałam się z Wieszniakowem i Lalinem * żeby napić się piwa i posłuchać mądrych ludzi. W ten sposób, ku powszechnej radości, pokonaliśmy wszystkie przeszkody, czego sobie gorąco pogratulowałam. Mój pies szybko przywykł do nowego mieszkania, pracownicy w domu z kolumnami wkrótce się uspokoili * nie działo się nic szczególnego. Jednak nie spieszyłam się ze składaniem sobie gratulacji z okazji rozpoczęcia nowego życia i nadal na coś czekałam. Nie ma się co oszukiwać: czekałam na Łukjanowa. Na jakąś reakcję, telefon, aluzję, cokolwiek. Mogłam założyć, że po prostu zniknął tak samo nagle, jak się pojawił, jednak problem w tym, że nie potrafiłam w to uwierzyć. A może nie chciałam? W tamten piątek jechałam do pracy, uśmiechając się bez powodu. Po pochmurnych dniach końca marca nagle zapachniało wiosną. Świeciło słońce, brudny śnieg na poboczach nie budził rozdrażnienia * było jasne, że długo tu nie poleży. Jeszcze trochę i wiosna rozgości się na dobre, a gdy nadchodzi wiosna, ludzie czują się szczęśliwi bez powodu, tylko dlatego, że świeci słońce, i pod tym względem nie byłam wyjątkiem. Zostawiłam samochód na parkingu i pomaszerowałam do swojego gabinetu, myśląc, że w taką piękną pogodę grzechem byłoby tracić czas na papierkową robotę. Jednak przypomniałam sobie, że płacą mi nie za takie myśli, lecz za uczciwą pracę, utkwiłam wzrok w ekranie monitora, wykonałam kilka telefonów, wyznaczyłam kilka spotkań i

pogratulowałam sobie, że udało mi się jednak zrobić coś pożytecznego, choć osobiście bardzo w ten pożytek wątpiłam. W końcu uznałam, że nie od rzeczy byłoby napić się herbaty, i poszłam do Ritki, żeby na chwilę oderwać się od obowiązków. Ritka urzędowała w sekretariacie. Swojego pracodawcę traktowała z szacunkiem, na który bezwzględnie zasługiwał, oraz miłością, która mnie czasem szokowała. Dziadek zasłynął * nie bez podstaw * jako pożeracz serc niewieścich, liczba jego zdobyczy już dawno przekroczyła setkę, ale wiedziałam doskonale, że Ritki na tej długiej liście nie było. Kiedyś żartem spytałam Dziadka, z czego to wynika, a on odpowiedział bardzo poważnie: „Ritka to wspaniały pracownik i porządny człowiek". Zrobiłam smętną minę; czyżby chciał przez to powiedzieć, że na kochanki wybierał wyłącznie podłe bumelantki? Jednak po zastanowieniu zgodziłam się z jego logiką: romans nie trwałby długo, a Dziadek straciłby wiernego pomocnika i sprawił ból porządnemu człowiekowi. Sama Ritka tłumaczyła tę sytuację jeszcze prościej: „Nawet bez niego mam przed kim zadzierać spódnicę, ale gdyby zaproponował, nie odmówiłabym. I to nie z szacunku do zwierzchnictwa, ale dlatego, że Dziadek jest jedynym facetem, który na szacunek zasługuje". „Brzmi strasznie pokrętnie" * powiedziałam wtedy złośliwie, na co Ritka prychnęła: „Wisi mi, jak brzmi". Byłyśmy przyjaciółkami od dawna i w naszym kłębowisku żmij tak naprawdę mogłyśmy ufać tylko sobie, a różnica w ocenie postępowania Dziadka nie wpływała na to zaufanie. * Cześć. * Skinęła głową Ritka, zerkając na mnie. Spojrzałam na tajemne drzwi. *Jest u siebie? * Tak, ale zajęty. Do szesnastej trzydzieści ma spotkania, zajrzyj później. * Tak właściwie to przyszłam na herbatę. * A, to proszę bardzo. Wprawdzie na drugim piętrze był bar, ale rzadko do niego zaglądałam. Ritka zaparzyła herbatę, zerkając na mnie niepewnie, w końcu powiedziała: * Wyglądasz na zadowoloną. * Nie tylko wyglądam, ale jestem zadowolona. * No, skoro tak, to dobrze. * Nie rozumiem pani sceptycyzmu, proszę pani * prychnęłam. * Dziadek mówi, że to twoje małżeństwo... * zaczęła Ritka. * To moje małżeństwo, a nie jego, więc może byłoby lepiej, gdyby się nie odzywał. Westchnęła. * Naprawdę wszystko dobrze? * Pewnie, że tak. Saszka przywykł do nowego mieszkania, więc nie mam powodów do narzekań. * Chciałam zaprosić cię na działkę * oznajmiła Ritka, podsuwając mi ciasto. * Ale pewnie twój Tagajew cię nie puści, a sam nie pojedzie. * Mój Tagajew pojechał dziś do Moskwy, wróci jutro pod wieczór, więc ja i Saszka jesteśmy przez cały dzień do twojej dyspozycji. * To co, skoczymy po pracy? * Uśmiechnęła się. * Skoczymy. * Skinęłam głową i wtedy drzwi od gabinetu Dziadka otworzyły się i wyszedł z nich facet, wysoki, wyprostowany, o młodej twarzy; jego bujna grzywa była delikatnie przyprószona siwizną. O takich mężczyznach zwykle mówi się „przystojniak". * Wszystkiego dobrego. * Uśmiechnął się do Ritki i skierował do wyjścia, na chwilę zatrzymując na mnie wzrok. * Do widzenia * zaćwierkała Ritka, pożerając go wzrokiem. * Taak... * dodała z westchnieniem, gdy za mężczyzną zamknęły się drzwi. *Jak mam rozumieć to twoje „taak"? * Uśmiechnęłam się.

*Jako młoda mężatka nie jesteś w stanie tego zrozumieć * wyjaśniła Ritka. * A ja, jako kobieta nieobciążona szczęściem rodzinnym, patrzę na taki skarb z zaciśniętymi zębami. Sama wiesz, że u nas nie ma na kim oka zawiesić, a ten teraz ciągle przychodzi i mnie denerwuje. * No to się nim zajmij * podpuściłam ją. * Czemu ma się dobro marnować? * Facet ma reputację idealnego ojca rodziny. * Gwiżdż na jego reputację. Przy okazji, co to za typ? * Wladimir Siergiejewicz Korzuchin. Mówi się, że to nasz przyszły mer. * Ach tak? * Uniosłam brwi. * A obecny już o tym wie? * Nie sądzę. * Interesujące. Jego rzecznik nie dalej jak wczoraj zapewniał mnie, że sześćdziesiąt procent głosów mają w kieszeni. * Niech się dalej chwali. Dziadek jest niezadowolony z obecnego mera, o czym dobrze wiesz, więc mogą sobie wsadzić te sześćdziesiąt procent. Co racja, to racja. Jak Dziadek jest z kogoś niezadowolony, to żadne głosy go nie uratują. Nasz pan i władca zawsze osiąga to, co chce * nie kijem go, to pałką. * I skąd się wziął ten Korzuchin? * nie ustępowałam. *Czemu wcześniej o nim nie słyszałam? * Bo się nie interesowałaś. Poza tym to skromny facet i nie wysuwa się przed orkiestrę. Do nas zawitał trzy lata temu, przyjechał z rejonu. Forsę ma, i to sporo, teraz postanowił służyć narodowi. * Ritka znów rozpłynęła się w uśmiechu. * Przy okazji, jest w wielkiej przyjaźni z twoim Ługańskim. * Ługański nie jest mój, ale to całkiem porządny gość i bardzo go szanuję. I pewnie nie przyjaźniłby się z łajdakami, więc Dziadek powinien to jeszcze poważnie przemyśleć. * Mrugnęłam do Ritki, a ona tylko machnęła ręką. * Błagam cię... * powiedziała i wtedy w sekretariacie zjawił się Dziadek. Oficjalnie nazywa się Igor Nikołajewicz Kondratjew, ale przezwisko tak do niego przylgnęło, że już od dawna nikt go inaczej nie nazywał * oczywiście, za jego plecami. Wprawdzie sześćdziesiąte urodziny obchodził jakiś czas temu, ale przezwisko nie wynikało z wieku, było raczej wyrazem bezwarunkowego uznania jego starszeństwa i zarówno poplecznicy, jak i wrogowie wymawiali je z jednakowym szacunkiem. Przeżyte lata odbiły się na twarzy Dziadka siateczką zmarszczek przy oczach i surowymi bruzdami przy ustach i nosie, które nie tylko go nie szpeciły, ale nawet dodawały mu uroku. Plecy wyprostowane, spojrzenie ostre, zdecydowany krok. Nic dziwnego, że jego liczne baby wpadały w ekstazę. Dziadka znałam od lat i nie potrafiłam wyobrazić go sobie innego. Od jakichś dwudziestu lat wyglądał tak samo: silny mężczyzna o niezłomnym charakterze. * Rito... * zaczął i wtedy zauważył mnie. * Czego chcesz? * spytał nieuprzejmie. * Niczego. * Rozłożyłam ręce. * Piję herbatę. * Mogłabyś znaleźć sobie jakieś lepsze zajęcie. * Pójdę poszukać * zgodziłam się szybko i czym prędzej oddaliłam. Dziadek był wyraźnie nie w sosie, należało trzymać się od niego z daleka. Wróciłam do siebie i pogrążyłam się w pracy, ale przy pierwszej okazji zmyłam się z firmy * o trzeciej miałam umówione spotkanie. Skończyło się o piątej i pomyślałam, że nie ma sensu wracać do pracy, a potem przypomniałam sobie o Ritce i zadzwoniłam do niej. * Nie zmieniłaś planów? * zapytałam. * Dziadek uprzedził, że muszę zostać do siódmej. A ty jak? * Poszukam sobie jakiegoś zajęcia do siódmej. * Westchnęłam. * Czemu wiecznie czepiasz się jego słów? * oburzyła się Ritka. * Nie czepiam się, tylko wykonuję dyrektywy. Dobra, na razie.

Do pracy jednak wróciłam, co zupełnie mnie nie cieszyło, a jeszcze mniej ucieszyło moich współpracowników. Wszyscy mieli jakieś plany na ten wieczór i mój nagły powrót mógłby tym planom zaszkodzić. *Wszystkim dziękuję, wszyscy są wolni * oznajmiłam, wchodząc do gabinetu, ludzie odetchnęli z ulgą i ruszyli do wyjścia. Pogrążona w papierach, straciłam poczucie czasu, więc zjawienie się Ritki zupełnie mnie zaskoczyło. * To już siódma? * spytałam, podnosząc głowę. *Już. Idźmy stąd, jestem złachana jak koń. Chcę jak najszybciej znaleźć się na łonie natury, w ciszy i spokoju. * Dziadek pojechał? *Jeszcze nie, ale zamówił samochód. Po co ci Dziadek? * Tak tylko pytam. Wstępujesz do domu? * Nie mam najmniejszego zamiaru. * Ritka pokręciła głową. * Mężulek zaczął ciąg, nie mam siły oglądać jego gęby. * Dlaczego się z nim nie rozwiedziesz? * zadałam pytanie, które nurtowało mnie od dawna. * Bo beze mnie raz*dwa znajdzie się w rynsztoku. Kto powiedział: „Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za tych, których oswoiłeś"? * Saint*Exupery. * Wzruszyłam ramionami. * Co? * Ritka ściągnęła brwi. * Taki pisarz. Francuz. * Wszyscy Francuzi to dziwkarze. * Znasz chociaż jednego? * zapytałam złośliwie. *Trzech. Jesienią była u nas delegacja, zapomniałaś? Jeden do tej pory dzwoni... Szłyśmy pustym korytarzem, nienaturalnie cichym, skręciłyśmy do wind i niespodziewanie wpadłyśmy na Dziadka. * Do domu? * zapytał, spoglądając na mnie surowo. * Do Ritki, na działkę * odparłam. * A gdzie twój... Tagajew? * rzekł Dziadek gniewnie. * W Moskwie. Wraca jutro. Przyjechała winda, zjechaliśmy na dół w milczeniu. Wysiadając, przepuściłam Dziadka przodem, on sprężystym krokiem przeciął hol, odwrócił się, jakby chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i zniknął za dębowymi drzwiami. Wychodząc z budynku, zobaczyłyśmy, jak wsiada do samochodu. * Od twojego ślubu jest zupełnie nieswój * zauważyła Ritka. Zabrzmiało to jak wyrzut. * Przyzwyczai się. * Przyzwyczai... * przedrzeźniała Ritka. * On cię kocha. * Dziwna to miłość * odparłam z uśmiechem. * Ja jego również, nie pokona jej rozsądek. * Czułby się inaczej * powiedziała * gdyby miał pewność, że kochasz swojego męża. * Kocham. * Czy ty chociaż sama w to wierzysz? * Coraz bardziej. Zwłaszcza odkąd się zmówiliście i próbujecie mi wmówić, że jest inaczej. * Dziadek jest bardzo samotny * dodała Ritka z westchnieniem po chwili milczenia. * To da się łatwo naprawić, jeśli masz na myśli kobiecą czułość i troskę. * Nie mam. * Wiesz co, zmieńmy temat * nie wytrzymałam. * Kiedy ostatnio widziałaś się z Lalinem? * spytała Ritka, gdy wyjechałyśmy z parkingu. *W zeszłym tygodniu * odparłam, zastanawiając się, czemu ją to interesuje. * Tak? A twój Tagajew nie ma nic przeciwko?

* Mówisz tak, jakby mnie trzymał na uwięzi. * A tak nie jest? * Wiesz co, wyjazd na działkę został odwołany. Podwiozę cię do domu. * Dobrze, nie złość się. Po prostu kompletnie nie wiem, co mam zrobić. Strasznie szkoda mi Dziadka, o ciebie się boję... Może Dziadek ma rację i znowu zrobiłaś głupstwo? * Tak jak zawsze. * Gdy po prostu mieszkaliście razem z Tagajewem, jeszcze była nadzieja, że wszystko się ułoży, że ty i Dziadek... * Czegoś takiego jak „ja i Dziadek" nie ma od dawna i świetnie o tym wiesz. Przy okazji, kiedyś w przystępie wielkoduszności zapewniał mnie, że pragnie niańczyć moje dzieci. No to o co chodzi? Wszystko dobrze na tym najlepszym ze światów i wszyscy są zadowoleni. * Gdyby tak było... * Westchnęła Ritka. * Proszę bardzo, twój dom * powiedziałam po jakimś czasie. * Ależ ty jesteś okropna... Jedźmy na działkę. Obiecuję, że się zamknę * dodała pokornie. * Gadaj sobie na zdrowie, na przykład o Korzuchinie. W sumie to dziwne, że go wcześniej nie dostrzegałam *myślałam na głos. * Piękny, prawda? * A nie sądzisz, że trochę dla ciebie za stary? * A jaki jest pożytek z młodych? * opędziła się Ritka. *Pewnie, że daleko mu do naszego Dziadka, ale coś w sobie ma. * Być może * nie spierałam się. * Ale chyba nie zdążył dokonać niczego wielkiego, skoro nawet o nim nie słyszałam. * Nie słyszałaś, bo ostatnio bujasz w obłokach... Będziemy mieli mera przystojniaka... * Przystojniak, no dobrze, ale gdyby tak jeszcze Pan Bóg dał mądrego... Chociaż tego raczej nie należy się spodziewać, Dziadek chyba nie zniósłby towarzysza z inicjatywą. * Czemu jesteś wobec niego taka niesprawiedliwa? * Ritka aż klasnęła w ręce. * Po prostu świetnie znam naszego ojca i nauczyciela. Wstąpisz? * Właśnie zatrzymałyśmy się przed domem, w którym teraz mieszkałam, a Ritka nie miała jeszcze okazji tu być. * Zajrzę. * Skinęła głową. * Ciekawe, jak mieszkasz... Weszłyśmy do mieszkania. Ritka zwiedzała je, a ja pakowałam rzeczy Saszki: smycz, miskę i karmę. W końcu Ritka zauważyła: * Nieźle. Którzy projektanci tak się postarali, nasi czy moskiewscy? * Z Petersburga, o ile mi wiadomo, a wiadomo mi niewiele. Ale jeśli chcesz, spytam Timura. Wsadziłam Saszkę do torby, informując go, że jedziemy na działkę. Pies przyjął nowinę z łaskawą aprobatą. * Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. * Pokręciła głową Ritka. * Do czego? *Jak mogłaś... Przecież ty i Tagajew jesteście z zupełnie innych planet! * Pokochał mojego psa i to wystarczyło, żeby stopić lód mego serca. *Jak mi obrzydły te twoje żarty. * Skrzywiła się. * Mogłabyś choć raz porozmawiać ze mną poważnie. Przecież nie jestem dla ciebie obcym człowiekiem. * Zgadza się. Chodźmy, kochana. Wyszłyśmy z mieszkania i już wkrótce dotarłyśmy na działkę. Porządny piętrowy dom znajdował się we wsi Radużnyj dwanaście kilometrów od miasta. Ritka kupiła go niedawno, półtora roku temu, i podejrzewam, że w jednym jedynym celu: żeby mieć gdzie odpocząć od małżonka, który miał surowy zakaz zjawiania się tutaj. Mąż Ratki, jednostka słaba i bezwolna, nigdy nie ośmielił się sprzeciwić żonie. Tylko dzięki Ritce trzymano go jeszcze w pracy, a pracował jako kierownik działu rzeczy niepotrzebnych w administracji miejskiej. Pijany nigdy nie pokazywał się współpracownikom na oczy, a trzeźwy bywał rzadko, więc w pracy w sumie pojawiał się nieczęsto. Ritka nazywała go drewnem z powodu przywiązania do

kanapy, na której spędzał większość życia. Kiedyś powiedziała mu, że wybaczy mu wszystko, oprócz zdrady, małżonek zapamiętał to i nie naruszał tabu, słusznie podejrzewając, że żona potrzebuje tylko pretekstu, żeby się go pozbyć. Wprawdzie według mnie pretekstów było aż nadto, ale Ritka uważała inaczej. Można powiedzieć, że dom został kupiony za pieniądze Dziadka. Ritka miała pewne oszczędności, ale było ich za mało, więc chciała wziąć kredyt, a wtedy Dziadek zaproponował jej pożyczkę, na sto lat i bez procentów. Opowiadając o tym, Ritka miała w oczach łzy rozczulenia. Szeroki gest Dziadka był powszechnie znany i zdziwiłabym się, gdyby zachował się inaczej, ale szczerze powiedziawszy, trochę mnie zabolało, że Ritka nie poinformowała mnie o planowanym zakupie i braku środków. Pieniędzy mam jak lodu, dzięki Dziadkowi zresztą, i pojęcia nie mam, co z nimi robić. Zatrzymałam samochód przed stalową bramą, Ritka wyskoczyła, otworzyła furtkę, potem bramę i mogłam wjechać na podwórko. Saszka wyszedł z torby i zaciekawiony wyglądał przez okno. * Ciesz się, psie * powiedziałam. * Zaraz pójdziemy na spacer. Otworzyłam drzwi, wyskoczył, zapadł się w śnieg, kichnął i zaszczekał. Ritka wzięła go na ręce i weszła do domu, ja za nią, wziąwszy torby z zakupami * po drodze wstąpiłyśmy do supermarketu. Gdy rozpakowywałyśmy zakupy, Saszka biegał po przestronnym holu absolutnie szczęśliwy, co mnie cieszyło. Ritka wstawiła wodę na herbatę, a ja zadzwoniłam do Timura. *Jak tam? * zapytałam wesoło. * Okropnie. * A czemu tak? * Nietrudno się domyślić, przecież nie ma cię przy mnie. * Nie zmieniłeś planów? * Nie, jutro wieczorem będę w domu. Powiedz mi, że tęsknisz. * Tęsknię. Bardzo. Jestem na działce u Ritki, oboje z Saszką uznaliśmy, że to wspaniały pomysł. * Pozdrowienia dla uszatego. * Psie, masz pozdrowienia od Timura! * zawołałam. *O której będziesz w hotelu? * Późno. Zadzwonię do ciebie. . Pożegnaliśmy się, a Ritka, wysłuchawszy naszej rozmowy, powiedziała niepewnie: * Może naprawdę go kochasz? * A co ja mówię przez cały czas? Idziesz z nami na spacer? * Napijmy się chociaż herbaty! * oburzyła się. Pół godziny później poszliśmy na spacer. Sto metrów od donju Ritki zaczynał się las, ale w lesie leżał śnieg, poza tym błąkanie się po ciemku wśród drzew nie należy do przyjemności, więc powędrowałyśmy w przeciwnym kierunku wzdłuż drogi. Saszka biegł przed nami, od czasu do czasu szczekając wesoło * udało mu się obudzić wszystkie miejscowe psy i zza pobliskich płotów dobiegało teraz rozpaczliwe ujadanie, co przepełniało dumą mojego psa i wyraźnie poprawiało mu humor. Przed jednym z domów zobaczyłyśmy kobietę, podeszła do furtki i zawołała nas. * Przyjechała pani? * zapytała Ritkę. * Bo patrzę, że światło się pali, już miałam iść i sprawdzić. To była miejscowa, emerytka Ludmiła Wasiljewna, która pilnowała domu Ritki. * Dobry wieczór * powiedziałyśmy, podchodząc. * A pies nie ucieknie? * zatroszczyła się, patrząc z powątpiewaniem na Saszkę. Ten obrzucił ją niezadowolonym spojrzeniem, potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Co za

pomysł!", a potem podreptał do domu naprzeciwko, drewnianego, od dawna niemalowanego, gdzie w jednym oknie paliło się światło. * Kałaginowie sprzedali dom. * Skinęła głową Ludmiła Wasiljewna. * Albo wynajęli. Chociaż nie, chyba jednak sprzedali. Babka zmarła zeszłej zimy, a oni mieszkają w Pskowie, to po co im tutaj dom? Teraz mieszka tu mężczyzna z małym dzieckiem. Sąsiadka mówi, że żona mu zmarła w czasie porodu... On kupuje od sąsiadki mleko, ona trzyma krowę. Takie nieszczęście, został sam z dzieciakiem... Wiera, sąsiadka, przeżywa okropnie, a jak tu człowiekowi pomóc? Ale on nie szuka znajomości, milczy, stroni od ludzi * i nic dziwnego, taka tragedia... * I długo tu mieszka? * spytała Ritka, chcąc podtrzymać rozmowę. * Będzie ze dwa tygodnie, jak przyjechał. * A skąd przyjechał? * Pewnie z miasta. Niewiele mówi, to i nic właściwie nie wiemy. Prawie nie wychodzi z domu, tylko do sklepu i po mleko do sąsiadki... Zostanie pani do niedzieli? * zmieniła temat. * Nie, jutro przed wieczorem wyjeżdżamy. *Jakby coś było potrzeba, jestem w domu. Pożegnałyśmy się, kobieta wróciła do siebie, a my kontynuowałyśmy spacer. * Dziwny pomysł, żeby zamieszkać na wsi * zauważyła Ritka, oglądając dom, który minęłyśmy. * Mam na myśli tego faceta. * Dlaczego dziwny? * Wzruszyłam ramionami. * Dziecko potrzebuje świeżego powietrza, poza tym mleko... * Myślę, że w mieście jest łatwiej... Chociaż wieś jest duża, mają przychodnię, tylko z pracą ciężko. * Skoro facet ma małe dziecko, to pewnie nie pracuje. * Mimo wszystko to dziwne * powtórzyła. Obeszłyśmy wioskę dookoła i wróciłyśmy do domu. * Zimno * zjeżyła się Ritka. * Idziemy pooglądać telewizję? * Co ty na to, psie? * zwróciłam się do Saszki, a jamnik podszedł do furtki, dając do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko oglądaniu telewizji. Zjadłyśmy kolację i dwie godziny spędziłyśmy na dole przy kominku, rozmawiając niespiesznie. Saszka drzemał, leżąc przy moich nogach, i w końcu uznałam, że też powinnam iść spać. Sypialnia Ritki była na pierwszym piętrze, ja miałam spać w pokoju na parterze, co absolutnie mnie urządzało * Saszka nie lubił schodów. Poza tym Ritka lubi sobie poczytać przed snem, a ja z zasady nie czytam książek. Gdy tylko oboje z Saszka położyliśmy się, zadzwonił Timur. Spotkanie i kolacja przebiegły pomyślnie, teraz był już w hotelu. Korzystając z nieobecności Timura, pies wpakował się na łóżko, zastanowił i przesunął bliżej mojej twarzy, położył łeb na poduszce i wkrótce potem zasnął. A ja nie mogłam spać, leżałam w ciemności i próbowałam znaleźć przyczynę nagłego niepokoju. Wieczór był miły, ale w pewnym momencie poczułam lęk i teraz nerwowo kręciłam się w łóżku, przeszkadzając Saszce. Na górze w pokoju Ritki zgasło światło, a ja nadal gapiłam się w sufit, jakbym spodziewała się znaleźć tam rozwiązanie. Niezadowolony Saszka przeniósł się w nogi łóżka i teraz bałam się poruszyć, żeby mu nie przeszkadzać. Myśli zaczęły mi się plątać i nagle na pograniczu snu i jawy wypłynęły słowa sąsiadki o mężczyźnie z dzieckiem. Potrząsnęłam głową, odpędzając senność, i zrozumiałam wreszcie przyczynę mojego niepokoju. Chodziło o drewniany dom, a raczej o jego mieszkańców, mężczyznę z małym dzieckiem. O czym ja myślę? Przecież to. i mimo to... * Śpij * burknęłam sama do siebie i zamknęłam oczy. Zasnęłam dość szybko, ale nie na długo * obudziło mnie głuche warczenie Saszki nad moim uchem. Otworzyłam oczy i stwierdziłam, że pies siedzi na poduszce i gapi się w okno.

* No coś ty? * zapytałam, unosząc się na łokciu. Saszka potrząsnął łbem i znów warknął. W oknie wisiała tylko firanka, w ciemnościach za oknem widać było jedynie sylwetki drzew w sadzie, ale przecież nie one zainteresowały mojego psa. Postanowiłam nie zwracać uwagi na dziwactwa zwierzaka, zwalając niespokojne zachowanie Saszki na nowe miejsce, ale w końcu jego niepokój udzielił się również mnie, podeszłam do okna i odsunęłam firankę, potem otworzyłam połówkę okna. Do pokoju wpadło zimne powietrze, wzdrygnęłam się i zaczęłam nasłuchiwać * ale na zewnątrz panowała cisza. Saszka już nie warczał, teraz mi się przyglądał. Zerknęłam na niego, pokręciłam głową, a potem, tak jak stałam, w kapciach i piżamie, wlazłam na parapet i wyszłam na dwór. Na mokrych płytach ścieżki biegnącej wokół domu żadne ślady nie miały prawa się odcisnąć, ale mimo to przykucnęłam i obejrzałam płyty pod swoimi nogami. Doszłam do rogu domu, spojrzałam na furtkę, dobrze widoczną w świetle latarni. Furtka była zamknięta na zasuwę, a w zimowym sadzie nie było się gdzie ukryć. U sąsiadów zaszczekał pies, Saszka mu odpowiedział, a ja wróciłam do okna. * Co cię napadło? * wyrzucałam mu, wdrapując się na parapet. * Na księżyc warczysz czy co? * Księżyc rzeczywiście wisiał nad domem i świecił jak latarnia. Wpakowałam się pod kołdrę, by się szybko rozgrzać. * Jak mi nie pozwolisz spać, to cię wyrzucę * zagroziłam. Saszka położył się obok mnie i westchnął przepraszająco. * Jesteś miejskim psem * powiedziałam już innym tonem i pogłaskałam go. *I dlatego masz urojenia. Ale niepokój nie znikł, więcej nawet, teraz już wiedziałam, że muszę przyjrzeć się sąsiadowi, o którym mówiła Ludmiła Wasiljewna. Ale ewentualne zawarcie znajomości należało odłożyć do jutra. Obudziłam się o dziewiątej, wstałam po cichu, żeby nie budzić Ritki, która planowała spać do południa, wypiłam herbatę i udałam się z psem na spacer. Drewniany dom z numerem dwadzieścia trzy nadal mnie intrygował, więc poszłam w jego stronę. Dom otoczony był płotem, a między nim i ogrodzeniem sąsiedniego budynku biegła ścieżka w stronę lasu, na której prawie nie było śniegu. Na szczęście rano złapał przymrozek i dało się przejść, nie tonąc w rozmiękłej ziemi. Sztachety w płocie przegniły i trzymały się na słowo honoru; przez liczne szpary widać było kawałek podwórka przed domem: ławkę przy ganku, zardzewiałą beczkę pod rynną i dziecięcy wózek. W pewnym momencie skrzypnęły drzwi i zobaczyłam, jak na ganek wychodzi mężczyzna w kurtce wojskowego kroju i wełnianej czapce. Zaczął schodzić po schodkach, a ja zrobiłam krok do tyłu, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. Wtedy niespodziewanie zawrócił i zniknął w domu. Nie zdołałam zobaczyć jego twarzy, zaklęłam, zirytowana, i poszłam w stronę lasu, dziwiąc się, że to wszystko aż tak mnie zdenerwowało. Czy naprawdę myślałam... A może by tak wrócić, wejść na podwórko, zadzwonić do drzwi i spytać o jakieś głupstwo? To byłoby znacznie lepsze niż włóczenie się tutaj... A jednak tego nie zrobiłam. Przespacerowaliśmy się z Saszką pod lasem i zawróciliśmy. Wózek nadal stał przed gankiem, mężczyzny nie było widać. Wróciłam do domu i zobaczyłam, że Ritka zmieniła plany i zamiast smacznie spać, smażyła w kuchni naleśniki. * Jak pogoda? * zapytała. * Wspaniała. Śniadanie zjadłyśmy na werandzie; stąd był świetny widok na interesujący mnie dom i moje spojrzenie co chwila do niego wracało. Gdy już miałyśmy zejść z werandy, przez furtkę wyszedł mężczyzna w tej samej kurtce i czapce, i skierował się do sąsiedniego domu. Ritka zobaczyła, na co patrzę, i stwierdziła: * To pewnie ten facet, o którym opowiadała Ludmiła Wasiljewna.

* Pewnie tak * przyznałam, przypatrując mu się uważnie. Wzrost średni, szeroki w barach... Sposób chodzenia i postawa kompletnie nieznajoma, ale to mnie wcale nie uspokoiło. Nie widziałam jego twarzy. Próbowałam oderwać się od natrętnych myśli i w końcu mi się udało, dzięki wydatnej pomocy Ritki. Moja przyjaciółka lubiła sobie pogadać, ja zresztą też. W serdecznej atmosferze dzień przemknął nie wiadomo kiedy. O szóstej zadzwonił Timur, że właśnie wyjechał z Moskwy. Jakiś czas potem my też zaczęłyśmy się zbierać, Ritka nie chciała zostawać tu sama. Saszka z żalem wszedł do torby, ja wyjechałam za bramę i czekałam, aż Ritka zamknie drzwi, ciągle zerkając na drewniany dom za płotem. W końcu Ritka wsiadła do samochodu i powoli ruszyłam z miejsca, jednak gdy dojechałam do domu numer dwadzieścia trzy, zatrzymałam się i zdecydowanie wysiadłam z samochodu. * Dokąd idziesz? * zdumiała się Ritka, ale pozostawiłam jej pytanie bez odpowiedzi. Podeszłam do furtki * nieza*mknięta. Wózek nadal stał przy ganku, zajrzałam do niego * pusty. Pchnęłam drzwi wejściowe, ale nie poddały się, dzwonka nie było, więc zastukałam, najpierw cicho, potem głośniej, zerkając w okno przy drzwiach. Za firanką pojawiła się jakaś sylwetka, czekałam cierpliwie, ale drzwi mi nie otworzono. Podeszłam do okna i zastukałam w szybę, czując na sobie spojrzenie zza firanki. W domu panowała cisza, żadnego odgłosu kroków, w ogóle żadnych dźwięków, ale bez wątpienia właściciel był tuż obok. Poczekałam jeszcze chwilę i wróciłam do samochodu. * O co chodzi? * spytała Ritka; stała obok furtki, ze zdumieniem obserwując moje poczynania. * Chciałam tylko popatrzeć na tego faceta * odparłam, zrozumiawszy, że nie uniknę wyjaśnień. * Tak? * Ritka chyba próbowała zrozumieć przyczyny mojego zachowania, ale nie mogła, więc spodziewała się, że sama je podam. Problem w tym, że nie do końca zdawałam sobie z nich sprawę. No przecież to szaleństwo, żeby nagle zamieszkał tu Łukjanow! Ale co innego mogło zaintrygować mnie we właścicielu domu? Pewnie chodzi o dziecko * uznałam. * Chcesz mu pomóc? * spytała Ritka, przyglądając mi się, gdy już jechałyśmy do miasta. * Niby jak? Wskrzesić jego żonę? * W takim razie o co chodzi? Czasem zupełnie nie rozumiem twojego postępowania. * Czasem ja też go nie rozumiem. * Skinęłam głową. *Wybierz numer Łarionowa. Prośba wywołała szok. * Ale co się dzieje? *Jeszcze nie wiem. Ritka wybrała numer i podała mi komórkę. Łarionow, szef ochrony Dziadka, bynajmniej nie ucieszył się, że dzwonię. Nasze stosunki trudno byłoby nazwać serdecznymi: ja uważałam go za łajdaka, on pewnie też nie był mną zachwycony, ale tolerowaliśmy się, w końcu oboje pracowaliśmy dla Dziadka, który nie znosił kłótni w szeregach. * Cześć * powitał mnie bez entuzjazmu. * Mam do ciebie sprawę. Dowiedz się, kto obecnie mieszka pod adresem: wieś Radużnyj, ulica Sportowa dwadzieścia trzy. * Coś pilnego? * zapytał Łarionow, chyba zły, że zawracam mu głowę w weekend. * Do poniedziałku może zaczekać * odpowiedziałam i zamknęłam klapkę telefonu. * Powiesz mi w końcu, o co chodzi, czy nadal mam sobie łamać głowę? * warknęła Ritka. Ritka nie miała pojęcia o moich wątpliwościach co do dziecka, o tym, że Łukjanow próbuje mi wmówić, że moje dziecko żyje. Ponieważ nie mogłam wyjaśnić jej, dlaczego tak zaintrygował mnie sąsiad na działce, nie wspominając przy tym o Łukjanowie, wolałam milczeć. * Diabli nadali. * Pokręciła głową Ritka. W poniedziałek zadzwoniła do mnie zaraz po naradzie.

* Słuchaj, pamiętasz, jak w piątek rozmawiałyśmy o Korzuchinie? * Naszym przyszłym merze? * zapytałam z uśmieszkiem. * Właśnie się dowiedziałam, że został wdowcem. * Nie rozumiem, cieszysz się czy mu współczujesz? * Nie pleć głupstw, Łarionow tu był, mówi, że w nocy z soboty na niedzielę doszło do wypadku i żona Korzu*china zginęła, ale na razie nikt nic właściwie nie wie. * Ze nikt to akurat normalne, ale Łarionow powinien wiedzieć * zauważyłam, nie mogąc powstrzymać się od krytyki szefa ochrony. Gdy Lalin był na jego stanowisku, wiedział wszystko, czasem nawet jeszcze zanim coś się wydarzyło, dlatego głęboko wierzyłam w jego dar przewidywania. Mówiąc poważnie, nic nie mogło umknąć jego bacznej uwadze, a jeśli chodzi o umiejętność łączenia niezwiązanych ze sobą szczegółów w jedną całość, to nie miał sobie równych. Łarionow do czegoś takiego był po prostu niezdolny, za to miał inne pożyteczne cechy, które pozwoliły mu przez długi czas utrzymać się na stanowisku. *Jakiś koszmar * wymamrotała Ritka, a ja przyznałam jej rację. Nim zdążyłam odłożyć słuchawkę, w gabinecie zjawił się obiekt moich rozmyślań * Łarionow we własnej osobie. * Słyszałaś nowinę? Zginęła żona Korzuchina. * Tak? Ja nawet o samym Korzuchinie nie słyszałam *odparłam, nie odrywając wzroku od monitora. * Daj spokój. Dziadek wiąże z nim ogromne nadzieje. * Poważnie? Nic mi o tym nie wspominał. Dowiedziałeś się tego, o co prosiłam? Łarionow zastanowił się, o co mi chodzi, w końcu przypomniał sobie o sobotnim telefonie. * Nie było kiedy, a teraz jeszcze ta wiadomość. Ten nieszczęśliwy wypadek zdarzył się bardzo nie w porę. To znaczy, chcę przez to powiedzieć, że pewnie Dziadek dojdzie do takiego wniosku. * Słuchaj, zajmij się swoją robotą * zasugerowałam. *I nie odrywaj mnie od mojej. Łarionow zasapał i wyszedł, jednak dwie godziny później znów zjawił się w moim gabinecie i siadając bez zaproszenia w fotelu, oznajmił: * Nikt tam nie mieszka. Właścicielka domu zmarła w zeszłym roku, dom odziedziczyła córka, która mieszka w okręgu pskowskim, więc... * Tyle to ja wiem i bez ciebie * odparłam, obserwując, jak zmienia się na twarzy. Jeszcze przed chwilą rozpierała go duma, teraz zaczął podejrzewać pułapkę i stał się czujny. * W tym domu mieszka mężczyzna z dzieckiem * dowiedz się, kto to jest. * Po co? * Lwie Iwanowiczu, nie płacą ci za to, żebyś zadawał mi pytania. A ja nie mam zamiaru tłumaczyć ci, co, po co i na co. Przynajmniej na razie. * Chciałem zauważyć, że zawsze idę ci na rękę i mogłabyś... * Mogłabym. * Skinęłam głową. * Ale tego nie zrobię. Miałam nadzieję, że po tych słowach Łarionow wyjdzie, ale nadal siedział bez ruchu, wpatrzony w swoje buty. Przyglądałam mu się dłuższą chwilę, w końcu mnie to znudziło. * Hej, powiedz mi, gdzie jesteś! * zawołałam. * Jak się nie dowołam, to może chociaż dodzwonię? * Pojawił się tu pewien typ * oznajmił niespodziewanie. * Zadawał pytania. *Jaki typ? * sposępniałam. Łarionow podniósł głowę i popatrzył na mnie uważnie. Spodziewałam się, że powie coś jeszcze, ale rozmyślił się nagle i burknął tylko: * Nic takiego. * Po czym wstał i wyszedł.

A ja siedziałam, zastanawiając się, co chciał przez to powiedzieć. Było jasne, że typ zjawił się nie z ulicy i nie zadawał pytań ot, tak sobie. Co to za człowiek i dlaczego łarionow najpierw o nim wspomniał, a potem się wycofał? * Do diabła z tym * powiedziałam i wróciłam do pracy. Następnego dnia Łarionow zajrzał znowu, wskazał zegar wiszący na ścianie i zaproponował: » * Chodźmy na obiad. Propozycja zabrzmiała dość niespodziewanie, chociaż sam Lew Iwanowicz pewnie nie widział w niej nic szczególnego * skąd miałby wiedzieć, że nie mam zwyczaju dzielić chleba z różnymi łajdakami? Od czasu do czasu proponował mi swoją przyjaźń i wtedy byłam w kropce, usiłując znaleźć odpowiedź na pytanie: czy on nie uważa się za łajdaka, czy może jest przekonany, że wcale nie jestem lepsza od niego? Chociaż wcale nie byłam taka pewna, czy jest inaczej. Podrapałam się za uchem i przyjęłam propozycję w nadziei, że Łarionow nawiąże do wczorajszej rozmowy i przejdzie od mętnych aluzji do konkretów: kto przychodził i o co pytał. * Chodźmy * wyraziłam entuzjazm i poszliśmy na drugie piętro. Gdy już siedzieliśmy przy stole, Łarionow popatrzył na mnie z wahaniem, jakby się zastanawiał, czy mogę zepsuć mu apetyt, czy nie, i w końcu oznajmił: *Jeśli chodzi o ten dom w Radużnym... Od spadkobierczyni odkupił go kuzyn, Igor Siergiejewicz Suchow, były wojskowy, teraz na emeryturze, pracuje jako ochroniarz na parkingu na ulicy Północnej. Dzisiaj jest jego zmiana. * Łarionow jakby od niechcenia wyjął z kieszeni złożoną kartkę i podał mi. * Tu masz jego adres i dane. Domu nie przepisał jeszcze na siebie, ale pieniądze już zapłacił. A co, gość zalazł Ritce za skórę? * spytał Łarionow po chwili. * Skąd ten pomysł? * No, przecież ona ma działkę po sąsiedzku. W końcu z jakiegoś powodu cię ten typ zainteresował... * Łarionow wyraźnie czekał na odpowiedź, ale nie doczekał się; ja sama nadal jej nie znałam, ale Łarionow uznał, że jest inaczej, i zirytowany pokręcił głową. * Jak sobie chcesz * burknął i wziął się do jedzenia. Jadłam bez pośpiechu, zastanawiając się, czy uda mi się pod wieczór skoczyć na parking na ulicy Północnej, i uznałam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zrobić to teraz. Jednak nic z tego nie wyszło * pięć minut później wezwał mnie do siebie Dziadek. Zadzwonił na komórkę i oznajmił, że czeka w gabinecie. Ton, jakim to powiedział, wyraźnie świadczył, że nie wzywa mnie bez powodu i że jest z czegoś bardzo niezadowolony. Dawno temu nauczyłam się rozpoznawać jego humor po głosie i w duchu przygotowałam się na ciężką próbę. Gdy weszłam do gabinetu, Dziadek rozmawiał z kimś przez telefon, zastygłam przy drzwiach, licząc, że zwróci na mnie uwagę. Rzucił okiem w moją stronę i wskazał kanapę. Weszłam i usiadłam, obserwując go. Wbrew moim przewidywaniom, nie wyglądał na rozgniewanego czy niezadowolonego, raczej na zmęczonego. Ściągnął brwi i w czasie rozmowy co chwila pocierał palcami czoło, jakby bolała go głowa. Nigdy nie dbał o siebie, słusznie uważając, że Pan Bóg dał mu końskie zdrowie, ale teraz patrząc na niego, z obawą pomyślałam, że za dużo pracuje i powinien odpocząć. Wiedziałam jednak, że mówienie mu o tym nie miało sensu. Praca była dla niego wszystkim i nawet jeśli wpę* dzi go do grobu, on nie przeżyłby bez niej nawet dnia. To znaczy nie bez samej pracy, oczywiście, ale bez władzy, którą mu dawała. I pewnie sam świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Dziadek odłożył słuchawkę i przerwał moje niewesołe rozmyślania: *Wyglądasz wspaniale. * Uśmiechnął się, podszedł do mnie i po ojcowsku pocałował w czoło.

Oho, jeśli stary wąż zaczyna od komplementów, to znaczy, że będzie ciężko. Usiadł obok na kanapie i odruchowo wziął mnie za rękę. *Jak żyjesz? * zapytał. * Nie wiem, co odpowiedzieć * odparłam, a on od razu spochmurniał. * To znaczy? *Jak powiem, że świetnie, to się obrazisz, a jak powiem, że źle, to będziesz się martwił. * Powiedz, jak jest. * W porządku. * To mniej niż „dobrze"? * Żeby było dobrze, należałoby wiele rzeczy zostawić w przeszłości, a to na razie mi się nie udaje. * Wybacz * speszył się i zapytał: * Co mówią lekarze? To znaczy... mam na myśli... * bąknął speszony, co mnie zdumiało i rozczuliło jednocześnie. Wzruszyłam ramionami. * Mówią, że jest znacznie lepiej, niż mogłoby być i że należy liczyć na czas, który, jak wiadomo, leczy rany. * Może powinnaś pójść do jakiejś dobrej kliniki? Gdybyś zaszła w ciążę... to byłoby... to by ci pomogło... * Kiedy zaczyna się tak jąkać, jestem gotowa rozpłakać się z żalu *ale nie nad nim albo nad sobą, dokładnie nie wiem. * Nie denerwuj się, pracujemy nad tym * rzuciłam złośliwie, chcąc skończyć tę rozmowę. Odchrząknął, chyba niezadowolony, i puścił moją rękę. Wstał, przeszedł się po gabinecie, nie patrząc na mnie. * Mogę już iść? * spytałam po chwili. Dziadek odwrócił się i spojrzał ze zdumieniem * zrozumiałam, że zdążył już zapomnieć o mojej obecności, wędrując myślami daleko poza przestrzeń gabinetu. * A właśnie * powiedział rzeczowo, wracając myślami do mnie. * Słyszałaś zapewne o tym, co spotkało Korzuchina? Mam wobec niego pewne plany... * Podobno ma być następnym merem? * nie wytrzymałam. Dziadek pokręcił z wyrzutem głową. * Od kiedy zwracasz uwagę na to, co ludzie gadają? * Ale tak czy nie? * Być może. Nie o to chodzi. Jak już powiedziałem, mam wobec niego konkretne plany, a tu taka tragedia. * A co się właściwie stało? Dziadek machnął ręką. * Idiotyczna historia. Jego żona utonęła w basenie. * Tak po prostu wzięła i utonęła? * Wychodzi na to, że tak * burknął Dziadek. * Żeby utopić się w basenie, trzeba się bardzo starać. Jeśli w ogóle nie umiesz pływać, nie pchaj się do basenu. * Absolutnie się z tobą zgadzam. Milicja nie ma wątpliwości, że to był nieszczęśliwy wypadek, żadnych śladów przemocy, ale... *Ale? * Muszę mieć pewność... To znaczy, rozumiesz, nie potrzebuję niespodzianek. Dlatego chciałbym, żebyś zbadała ten nieszczęśliwy wypadek. * A co na to Korzuchin? * Nie musi o tym wiedzieć. * Wzruszył ramionami Dziadek. * I tak się dowie * uśmiechnęłam się krzywo * jak zacznę grzebać w jego brudach. * Będzie musiał jakoś to przeżyć * uciął Dziadek. * Postaraj się działać tak, żeby dowiedział się możliwie najpóźniej. Jest w żałobie, należy szanować jego uczucia. A jeśli... jeśli coś, melduj tylko mnie. I bez tych twoich zwykłych sztuczek. Rozumiesz?

* No pewnie. * Skinęłam głową i wstałam. * Znakomicie. Przy okazji, twój Tagajew również nie musi o tym wiedzieć. Ostatnie słowa postanowiłam zignorować i skierowałam się do wyjścia. * Po co cię wzywał? * spytała szeptem Ritka, gdy tylko wyszłam z gabinetu. * Powierzył mi odpowiedzialne zadanie. * Chodzi o Korzuchina? To znaczy, chciałam powiedzieć, o nieszczęśliwy wypadek jego żony? * Ee, po co z tobą gadać. * Skrzywiłam się. * Skoro wszystko wiesz z góry. *W końcu nie urodziłam się wczoraj. A co, są jakieś wątpliwości? * Tego właśnie mam się dowiedzieć * oznajmiłam poważnie, a Ritka prychnęła. * Zadzwoń do Łarionowa * poprosiłam * i dowiedz się, czy może mnie przyjąć. Łarionow czekał w swoim gabinecie, a na mój widok rozpłynął się w uśmiechu. * Od Dziadka? * zapytał i powtórzył pytanie Bitki: * Czyli ma jakieś wątpliwości? * Tego nie wiem. * Skoro polecił ci grzebać się w tej historii, to znaczy, że ma. * Raczej chce się upewnić, że jest wprost przeciwnie. Po zastanowieniu Łarionow pokiwał głową. * Siadaj. * Masz coś ciekawego o Korzuchinie? * zapytałam, przyjmując propozycję i siadając naprzeciwko. Łarionow wyjął teczkę z biurka i podał mi. * Etapy wielkiej drogi. Szczerze powiedziawszy, nic ciekawego. Urodził się w mieście rejonowym, tam ukończył wydział pedagogiczny, ale nigdy nie pracował w swoim zawodzie. Na studiach był organizatorem grupy komso*molskiej, po skończeniu studiów rekomendowano go do komitetu rejonowego Komsomołu, gdzie niczym szczególnym się nie wykazał. Jeździł po ochotniczych hufcach pracy, zawsze miał żyłkę do interesów, ale nigdy nie lubił i nadal nie lubi komisarzowania. Skromny gość, który zna się na swojej pracy. Z Komsomołem pożegnał się bez żalu i w czasie pierestrojki stał się przedsiębiorcą. Kilka lat temu został deputowanym, potem zauważył go nasz Dziadek i trzy lata temu Korzuchin przeniósł się do nas. Opinie ma jak najlepsze, żadnych czynów karalnych. Wzorowy mąż i ojciec, z pierwszego małżeństwa ma dorosłą córkę, która mieszka w sąsiednim mieście okręgowym. Zmarła w niedzielę żona była z wykształcenia nauczycielką języka angielskiego, u nas otworzyła prywatną szkołę języków obcych i sama w niej wykładała. Wzorowa rodzina; druga córka ma czternaście lat, uczy się w szkole z rozszerzonym profilem matematycznym. Żadnych związków na boku, a przynajmniej nigdy niczego nie zauważono. To wszystko. Jutro pogrzeb; gość nieźle się trzyma, ale widać, że przeżywa. Gliny, z tego, co wiem, nie mają powodów podejrzewać, że za nieszczęśliwym wypadkiem coś się kryje. * Nieczęsto ludziom udaje się utonąć w basenie * zauważyłam. * Różnie to bywa. * Łarionow pochylił się do mnie i powiedział: * Kobieta była pijana w sztok. * Alkoholiczka? * Diabli wiedzą. Jeśli nawet piła, to za zamkniętymi drzwiami. * Gdzie Korzuchin był w tym czasie? * Na rybach, sześćdziesiąt kilometrów od miasta. Jest takie miejsce, Nikolino Kupaliszcze, wyspa na środku rzeki, tam właśnie wędkował w towarzystwie czterech facetów, z których jeden, jego bliski przyjaciel, jest prokuratorem w naszym mieście, chodzili do jedne) szkoły, a drugi to twój Chomik, on też jest jego przyjacielem. * Ach tak? * Uniosłam brwi. * Tak. To na wszelki wypadek, żebyś wiedziała: alibi ma żelbetonowe.

* A potrzebuje alibi? * uśmiechnęłam się. *Teraz to już nie wiem, skoro Dziadek puścił cię jego tropem. Twoje umiejętności są szeroko znane. * Łarionow zaśmiał się, jakby opowiedział dobry żart, a ja wolałam nie dopytywać, które z moich zdolności miał na myśli. * No cóż, dziękuję * powiedziałam, wstając i biorąc z biurka teczkę z dokumentami. * Zawsze do usług * prychnął Łarionow. * Jedziesz do Wieszniakowa? * spytał, gdy już stałam w drzwiach. *Jadę. Ale zanim pojechałam do Artioma, wróciłam do swojego gabinetu i zajrzałam do teczki * były w niej dwie kartki ze standardowymi danymi osobowymi, nic ciekawego. Zresztą i tak nie spodziewałam się tam żadnych cudów. Przysunęłam sobie telefon i wybrałam numer Wieszniakowa. * Witaj, mój pracowity przyjacielu * powiedziałam. Artiom burknął: * Kawy, herbaty, zatańczymy? * Koniecznie. Zakasłał i mruknął podejrzliwie: * Coś mi się odechciało. Przecież nie dzwonisz bez powodu, co? * I za to właśnie cię kocham... * zaczęłam lizusowsko, ale mi przerwał: * A co się stało? Przecież chyba wszędzie panuje spokój? * Niby tak. Ale trzeba będzie w czymś pogrzebać. * To twoja inicjatywa czy polecenie odgórne? *Ja nie mam inicjatywy. * Opowiedz mi o tym... Dobra, przyjedź. * A może spotkamy się na neutralnym gruncie? * Zawsze chętnie. Za dwie godziny w „Beczce miodu"? * Dobry wybór. * Zaśmiałam się. Dwie godziny później podjeżdżałam do pubu „Beczka miodu" na Nikitskiej. Pub mieścił się w suterenie i słynął ze swojego piwa. Poza tym miał jeszcze jedną zaletę: znajdował się blisko mojej pracy i wydziału, w którym tyrał Artiom, oraz biura agencji ochrony, gdzie dowodził Lalin. Te trzy punkty tworzyły jakby trójkąt, pośrodku którego znajdował się pub. Od chwili odkrycia tego faktu pub stał się miejscem naszych spotkań. Tym razem nie miałam zamiaru zawracać głowy Lali*nowi, sprawa, która mnie tu przywiodła, nie była tego warta. Zresztą, na razie nie było nawet żadnej sprawy. Zaparkowałam i zeszłam do sutereny, pchnęłam szklane drzwi i zobaczyłam młodego człowieka za wysokim kontuarem. Uśmiechnął się szeroko i skinął głową: * Artiom Siergiejewicz już czeka na panią. Artiom siedział przy stole w niszy wyłożonej sztucznymi kamieniami. Funkcję stołu pełniła beczka z wycięciami na nogi, a siedzący na stołku Artiom przypominał Kubusia Puchatka, który bardzo lubił miód. Wieszniakow był zwolennikiem piwa i ta okoliczność tylko potęgowała podobieństwo do Kubusia Puchatka. Szeroką dobroduszną twarz mojego przyjaciela ozdabiał teraz najpiękniejszy uśmiech na świecie. * Szkoda, że w knajpie pustki * zauważył. * Wszyscy faceci by mi zazdrościli. * Ciekawe czego? * zapytałam, podchodząc i całując go w czoło. *Jak to * czego? Taka piękność całuje mnie w czoło! Sam nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. * Zobaczysz, zacznę zadzierać nosa i przestanę całować. * A ja umrę z rozpaczy i tęsknoty, i wtedy będziesz miała wyrzuty sumienia, ale będzie już za późno. A gdzie Saszka? * W domu. Ma zakaz pokazywania się u mnie w pracy.

* Szkoda, miałem nadzieję z nim pogadać. A co tam u niego? *Wszystko super, jest coraz grubszy, tak jak ty. * Mogłabyś mi nie dokuczać, wytykając nieznaczące wady. * To zaleta. Chudzi są źli, a ty jesteś dobrym człowiekiem i powinno cię być dużo. * Tak się właśnie pocieszam. * Uśmiechnął się Wiesz*niakow. * Moja zapisała mnie do klubu, żebym przerobił tłuszcz na mięśnie, i w przyszłym tygodniu pójdę, jeśli tylko coś się nie wydarzy. Bo tak to pieniądze przepadną, wyjdzie na to, że niepotrzebnie się wykosztowała. Byłam pewna, że tak właśnie będzie, ale nie odezwałam się. Przyniesiono nam piwo i zakąskę, napiliśmy się, Artiom wpakował do ust garść orzeszków i spoglądając na mnie, mrugnął chytrze: * Korzuchin? * Słuchaj * pokręciłam głową, udając zachwyt * rośniesz w oczach. Już wkrótce będziesz musiał dawać Lalinowi fory. * Akurat. * Machnął ręką Artiom. * Łamałem sobie głowę, że niby cisza, spokój, a ty proponujesz, żeby w czymś pogrzebać, zadzwoniłem do naszego starszego towarzysza, a on mi od razu: Korzuchin. Zginęła jego żona, a Dziadek ma względem niego jakieś plany i woli się zabezpieczyć. Mógłbym przywłaszczyć sobie cudze laury, ale chłopak ze mnie uczciwy, więc mówię, jak jest. Przy okazji, pozdrowienia od Olega. * Dzięki. A co on sam myśli o tym nieszczęśliwym wypadku? * Nic nie myśli. Ja też nic nie myślę. Na miejscu był Saszka Bystrow, to sensowny chłopak, skontaktowałem się z mm, przyjedzie za pół godziny. Ale zdaje się, że babka po prostu utopiła się po pijaku. Poczekamy na Saszkę, wszystko nam powie. Napiliśmy się, rozmawiając o głupstwach. Wieszniakow poważnie zainteresował się dietami, a ja z niego pokpi*wałam. W końcu zjawił się Bystrow: młody chłopak średniego wzrostu, o rumianej twarzy i błękitnych oczach. Dołki w policzkach upodabniały go do młodego poety romantyka, chociaż zawód miał zupełnie nieromantyczny. Ubrany był w znoszony garnitur, granatową kurtkę, koszulę w paski i krawat, który należało wyrzucić na śmietnik. Przypominał mi Wieszniakowa na początku naszej znajomości i chyba z tego powodu od razu wzbudził moją sympatię. * Dzień dobry * powiedział, patrząc czujnie to na mnie, to na Artioma. Skinęliśmy mu głowami. * Poznajcie się * zaczął mój przyjaciel. * Olga Siergie*jewna Riazancewa, wiesz, kim jest, a to Aleksander Pietro*wicz. Siadaj, Sania, i zdejmij kurtkę. Od razu powiem, że nikt nie podważa twoich kompetencji, ale władza, jak wiadomo, ma swoje powody, więc bez urazy. Oldze kazali się zorientować, co i jak, a ona jest człowiekiem poddanym, robi, co każą. Dobrze mówię? * zwrócił się do mnie. * Bardzo dobrze. *A więc, Sania, pogadajmy po przyjacielsku, tu sami swoi. * Po przyjacielsku, to po przyjacielsku * zgodził się. *Tylko nie rozumiem, co tak właściwie was interesuje? * Opowiedz nam ogólnie, co to za sprawa. * Właściwie nie ma żadnej sprawy. * Machnął ręką Sania. * Sekcja zwłok wykazała, że kobieta się zachłysnęła. Żadnych śladów przemocy, za to ponad wszelką wątpliwość tamtego wieczoru wypiła butelkę koniaku. To końska dawka dla baby... dla kobiety * poprawił się, zerkając na mnie. * Mogłaby się utopić nawet w wannie. * Często piła? * zapytałam. * Mąż twierdzi, że nigdy nie zaglądała do kieliszka, znajomi również nie zauważyli pociągu do alkoholu. Być może w sobotę upiła się z powodu problemów w pracy.

* A co tam u niej w pracy? * zapytałam. * Ma prywatną szkołę, a raczej klub językowy, wieczorami odbywają się tam lekcje niemieckiego i angielskiego. Chyba nie ułożyły się stosunki między Korzuchiną i jedną z nauczycielek, Korzuchma chciała ją zwolnić, ale dama okazała się twardym orzechem do zgryzienia i zasypała skargami kogo tylko mogła. Są damulki, które potrafią zamęczyć każdego, no i ona właśnie do takich należy. To zasłużona nauczycielka na emeryturze, no i zaczęły się różne kontrole. Korzuchiną też miała twardy charakter i kolektyw podzielił się, jedni popierali ją, inni tamtą babkę. Skończyło się na tym, że odeszła trójka wykładowców. Niełatwo tak od razu znaleźć nowych i Korzuchiną bardzo przeżywała całą tę sytuację. Mąż tłumaczył jej, że nie ma sensu się przejmować, ale ona nie mogła sobie znaleźć miejsca i w piątek musiała ogłosić, że zajęcia w klubie zostają tymczasowo zawieszone. Myślę, że w sobotę chciała się odstre*sować i przesadziła, a po pijanemu człowiek zdolny jest do wszystkiego. * Co masz na myśli? * spytałam czujnie. * Mogła popełnić samobójstwo, chociaż według mnie, problemy w pracy to żaden powód, w końcu każdy ma w pracy jakieś problemy. * No pewnie * ochoczo potwierdził Artiom. *Wersja z samobójstwem nie spodobała się mężowi, więc uznano, że to nieszczęśliwy wypadek. * Dziwne, że Korzuchin, wiedząc, że żona bardzo przeżywa całą sytuację, wyjechał sobie na ryby. Powinien raczej wspierać ją w takiej chwili. * Facet i tak jest strasznie zgnębiony, czuje się winny, że wyjechał. On chyba w ogóle nie rozumiał, czym ona się stresuje * mieli pieniądze i mogłaby w ogóle nie pracować, podobno nieraz jej mówił, żeby dała sobie z tym spokój i żyła bez stresów. Ale dla niej ten klub stanowił dzieło życia. Korzuchin był tym wszystkim zwyczajnie zmęczony i uciekł na łono natury. Teraz się zadręcza, robi sobie wyrzuty... O samobójstwie, oczywiście, nie chce nawet słyszeć. Nic dziwnego, ma przecież córkę, musi myśleć o niej. Poza tym nie sposób stwierdzić, czy to było samobójstwo, czy nieszczęśliwy wypadek. * Czy tamtego wieczoru był ktoś w domu? * Nikogo. Korzuchin wyjechał w sobotę pod wieczór. Córka od tygodnia w sanatorium, rano rodzice pojechali ją odwiedzić. Jest jeszcze dochodząca gosposia, ale akurat miała wolne, a kierowca Korzuchina pojechał razem z nim na wyspę. Dom ma sygnalizację alarmową, ale tego wieczoru właścicielka jej nie włączyła. Mąż wrócił w niedzielę koło piątej, drzwi zamknięte, wejście tylne również. Zamki całe, żadnych śladów włamania. Korzuchin był zdumiony, że żony nie ma, a alarm nie jest włączony, dzwonił do niej na komórkę, aż w końcu znalazł jej telefon w sypialni i zaniepokoił się. Zszedł do piwnicy, gdzie mają saunę i basen, i znalazł w wodzie ciało żony. Do tego czasu od dawna nie żyła, śmierć nastąpiła między północą a trzecią rano. W pokoju była pusta butelka po koniaku i kieliszek z odciskami palców nieboszczki. I to wszystko. Jutro pogrzeb. Jeśli interesują was wyniki sekcji... * Popatrzył na mnie, a potem na Artioma. * Wykluczacie morderstwo? * spytał Wieszniakow. Chłopak westchnął: * Artiomie Siergiejewiczu, gdyby cokolwiek na to wskazywało... ale nie ma nic! Albo nieszczęśliwy wypadek, albo samobójstwo. * A gdyby mimo wszystko... * odchrząknęłam. *Cóż, nawymyślać można, co się .chce * obraził się Bystrow. * Zamków nie otwierano, nikt z sąsiadów niczego podejrzanego nie widział, w domu żadnych śladów włamania, brak też motywu * no bo komu mogłoby zależeć na jej śmierci? Przecież tamta stara nauczycielka nie wynajęła mordercy? A musiałby to być morderca ekstraklasy: przeniknął do domu, nie zostawiając śladów, zepchnął kobietę do basenu... Przecież nawet pijana jakoś by się broniła,

zostałyby ślady walki. Na jej ciele nie było ani siniaków, ani zadrapań i osobiście jestem skłonny wierzyć ekspertom. * Nie kwestionujemy tego. * Skinęłam pojednawczo głową. * Czyli nieszczęśliwy wypadek. No i dobrze. Przez jakiś czas przyglądałam się Bystrowowi * wyglądało na to, że jest pewny tego, co mówi, a jego pewność była jednak coś warta, nie na darmo przypominał mi Artioma. Właściwie już po tym spotkaniu mogłam śmiało zameldować Dziadkowi, że jego wybraniec jest niewinny jak baranek, ale pan Kondratjew powiedział „zbadać", więc dla świętego spokoju postanowiłam pogadać z Ługańskim. Dlatego gdy tylko pożegnałam się z Wieszniakowem, zadzwoniłam do Ługańskiego. * Co słychać? * zapytał wesoło, chyba ucieszył się, że mnie słyszy. *Wszystko super. * Dawno się nie widzieliśmy, może zjedlibyśmy kiedyś razem kolację? * Nie ma co odkładać tego na później * zauważyłam. *Spotkajmy się dzisiaj... Co prawda, na kolację jeszcze za wcześnie, a jestem już po obiedzie, ale z przyjemnością napiłabym się kawy, jeśli nie masz nic przeciwko temu. * Oczywiście że nie, przyjedź. Zanim pojechałam do Ługańskiego, jeszcze raz przejrzałam papiery otrzymane od Łarionowa i znalazłam dwie niespójności, które jednak nie miały nic wspólnego z interesującą mnie sprawą. Jeśli wierzyć słowu pisanemu, Korzuchin ożenił się po raz pierwszy, gdy jego starsza córka miała sześć lat, a po raz drugi, gdy młodsza skończyła pięć. Bardzo możliwe, że po prostu żyli na kocią łapę, a dopiero potem zdecydowali się na ślub cywilny... Wstępując w drugi związek małżeński, Korzuchin był już wdowcem. Na co zmarła jego pierwsza żona, papiery nie mówiły, zresztą, nie miało to większego znaczenia. Ługańskiego zastałam w gabinecie. Mój przyjaciel piastował stanowisko przewodniczącego zgromadzenia ustawodawczego i cieszył się reputacją człowieka wykształconego, i z tego względu wiele osób traktowało go jak przygłupa. Kilka lat temu Ługański wystawił swoją kandydaturę w wyborach * chciał w ten sposób poprawić życie obywateli. Następne lata, o dziwo, nie zmieniły jego zapatrywań na tę kwestię, wprawdzie stracił nieco nierealnych marzeń, ale pozostał porządnym człowiekiem * co w naszych czasach jest szaloną rzadkością. Z tego powodu bardzo go szanowałam, w sumie był z niego sensowny chłopak, czasem nawet poważnie myślałam, że gdyby takich jak on było więcej... Zresztą, nie, nie starcza mi wyobraźni, by uwierzyć, że mogłoby to coś zmienić. Ale tak czy inaczej, przykład Ługańskiego budził optymizm. Jakiś czas temu przekonałam się, że Ługański faktycznie jest człowiekiem inteligentnym i pełnym zalet, i od tamtej pory jesteśmy przyjaciółmi. Oczywiście, ktoś taki jak on był niewygodny dla wielu osób, które prorokowały mu szybki zmierzch kariery, w każdym razie kariery w naszym mieście. Jednak Dziadek z nieznanych powodów darzył Ługańskiego względami... Chociaż powód był właściwie oczywisty * nawet skończeni łajdacy lubią otaczać się porządnymi ludźmi. Ługański po dziś dzień był czysty jak łza, a Dziadek nadal go lubił. Przezwisko „Chomik" Ługański zawdzięczał pulchnym policzkom. Służba narodowi odcisnęła swoje piętno i mimo młodego wieku miał skronie przyprószone siwizną, a widoczna już łysina nieźle się zapowiadała. Worki pod oczami i wczesne zmarszczki świadczyły o poważnych bitwach, staczanych praktycznie w pojedynkę. Ługański wstał i objął mnie, a potem skinął na sąsiednie drzwi. * Przejdźmy tam, będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Za drzwiami był pokój wypoczynkowy, kanapa, dwa fotele, stoliczek z kawiarką i filiżankami, był nawet talerzyk

z ciastem. Mój przyjaciel przepadał za słodyczami i z niezrozumiałych względów się tego wstydził. * Ciasto dla ciebie * oznajmił, co bynajmniej nie przeszkodziło mu spałaszować go w krótkich odstępach. W końcu popatrzył na mnie zza okularów w złotej oprawie i spytał bez uśmiechu: * Przyszłaś w jakiejś konkretnej sprawie? * Można to i tak nazwać. Podobno byłeś w ten weekend na rybach? *Takie tam ryby. * Machnął ręką. * Chodziło raczej o wypoczynek na łonie natury... * w tym momencie urwał, ściągnął brwi i popatrzył na mnie zdumiony. * Poczekaj, a co, interesuje cię Korzuchin? * Wzruszyłam ramionami, co można było różnie zrozumieć, ale Ługański zrozumiał prawidłowo. * Ktoś ma wątpliwości? Do licha, co ja gadam, skoro tu jesteś, to znaczy, że wątpliwości ma Dziadek... * Raczej chce, żebym go przekonała, że to był nieszczęśliwy wypadek. * Oczywiście * powiedział Ługański po chwili zastanowienia. * To niesamowita historia. Mam na myśli śmierć jego żony. Niewiarygodna... Wołodia jest zupełnie rozbity, trzyma się resztką sił. Bardzo kochał Ludę, byli taką wspaniałą parą, a tu nagle... w głowie się nie mieści. * Miała jakieś problemy w pracy? * Nie wiem. * Wzruszył ramionami. * Luda miała własny klub językowy, sama była swoją szefową... * Czyli Korzuchin nie opowiadał ci o problemach żony? * Nie. Nie rozumiesz, że ona... * Ługański pokręcił głową, odrzucając tę myśl jako zupełnie wariacką. * Sobotni wieczór spędziliście razem z Korzuchinem? Ługański wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. * Ola, ja wszystko rozumiem, ale... przecież to zupełne wariactwo... Oczywiście, że tak, przez cały czas byliśmy razem, tamtych dwóch znajomych powie ci to samo. * Nie denerwuj się. * Westchnęłam. * Słowo daję, że pytam tylko dla świętego spokoju, gliniarze są absolutnie pewni, że to nieszczęśliwy wypadek. * A Dziadek? Dlaczego nagle uznał... * Podobno wiąże z twoim przyjacielem jakieś plany, widocznie obawia się niespodzianek. * Możliwe, chociaż... chociaż jest jeszcze inny wariant. * Ługański zamilkł, a ja przyglądałam mu się spokojnie. Zastanawiał się nad czymś, w końcu nie wytrzymałam i spytałam: * Powiesz mi coś o tym drugim wariancie? * Nietrudno się domyślić * rzekł. * Dziadek faktycznie wyróżniał go spośród innych, i jeśli nagle uznał, że Korzuchin to zupełnie nieodpowiedni człowiek, to teraz potrzebuje pretekstu... * Bzdura. * Uśmiechnęłam się krzywo. * Dziadek nie potrzebuje pretekstów. Jeśli uzna, że Korzuchin jest niewygodny, to schowa go równie szybko, jak go wyciągnął. * Ale nawet Dziadek musi przestrzegać pewnych zasad! * Jestem pewna, że nic mu o tym nie wiadomo. To znaczy, chcę powiedzieć, że on ma swoje zasady i leje na inne. * Nieprawdopodobne. * Pokręcił głową Ługański, ale nie wiem, co miał na myśli. Jeśli chodziło mu o Dziadka, to niesłusznie, to było nawet bardzo prawdopodobne. * Olgo, jeśli Korzuchin zostanie merem, będziemy mieli możliwość... * W tym miejscu Ługański rozwinął swoją wizję, a ja uśmiechałam się, zachwycona świętą naiwnością mojego przyjaciela. Gdy Ługański skończył, powiedziałam: * Cóż, mam nadzieję, że tak właśnie będzie. Wstąpię dzisiaj do Dziadka i zamelduję, że może się uspokoić * nieszczęśliwy wypadek nie wpłynie na jego plany. Ty i Korzu*chin jesteście przyjaciółmi? * Powiedziałbym raczej: dobrymi znajomymi. Bardzo dobrymi. Przyjacielem mógłbym nazwać ciebie, choć może to zabrzmieć dziwnie * rozumiałam, co ma na myśli, i skinęłam głową. * A Wołodia... To wspaniały facet, mądry i poważny, i ponad wszelką wątpliwość

porządny. Byłoby szkoda, gdyby... zresztą, zaczynam się powtarzać. Nie znam jego życia rodzinnego, ale jednego jestem pewien: bardzo kochał Ludmiłę, bardzo... nie mam pojęcia, jak sobie sam poradzi z dzieckiem... * Kilka lat temu sobie poradził * zauważyłam, nie mając na myśli niczego szczególnego. * Tak, starszą córkę wychowywał sam, odkąd skończyła dwanaście lat... * Na co zmarła jego pierwsza żona? * spytałam jednak. * Szczerze mówiąc, nie wiem, niezręcznie było pytać. Tjswsze. mówił: „po śmierci Nataszy"... Zapewne jakaś choroba. * On i Ludmiła mieli wspólne dziecko? * Oczywiście, dlaczego pytasz? * Z danych wynika, że ożenił się, gdy córka miała pięć lat. * Tak? Bardzo możliwe, widocznie starsza dziewczynka po śmierci matki nie chciała widzieć w domu obcej kobiety. * Tak, na to wygląda * zgodziłam się i wstałam. * Często widywałeś się z Ludmiłą? * Niezbyt... * Nie nadużywała alkoholu? * Nie, nic z tych rzeczy. Inteligentna kobieta, utalentowana, spokojna, opanowana. Można się dość szybko zorientować, gdy człowiek pije; ale w jej przypadku o żadnym tajnym nałogu nie było mowy. * Cóż, dzięki za wyczerpujące odpowiedzi. Zerwał się z fotela i odprowadził mnie do drzwi gabinetu. *Jutro pogrzeb * zauważył po drodze. * Pójdziesz? * Oczywiście. W takiej chwili ktoś powinien przy nim być. Jechałam do pracy, zastanawiając się nad słowami Ługań*skiego. Z jakiej racji Dziadek kazał mi grzebać w tym wszystkim? Zdarzało się już przecież, że przymykał oczy na grzeszki swoich pracowników, nie raz i nie dwa tuszował skandale, które wybuchłyby nieuchronnie, gdyby nie jego interwencja, a tu nagle taki upór, choć wydawałoby się, że Korzuchinowi nie można nic zarzucić. Ługański, przy całej swej naiwności, raczej zna się na ludziach; poza tym nie wątpiłam w kompetencje Bystrowa. Wiedziałam jednak z doświadczenia, że szkoda czasu na pytanie Dziadka, o co mu chodzi. Artiom słusznie zauważył: jestem człowiekiem poddanym, powiedzieli „zbadać", to badam, choć wygląda na to, że tracę czas. Zerknęłam na zegarek i uznałam, że raport mogę równie dobrze złożyć jutro, zwłaszcza że nie ma o czym meldować i mogę spokojnie odwiedzić parking, na którym pracuje właściciel domu w Radużnym. Tak też zrobiłam. Niełatwo było znaleźć parking na ulicy Północnej. Dwa razy skręciłam w złym miejscu, musiałam zawracać, aż w końcu zobaczyłam „drogowskaz": na fasadzie jednego domu namalowano niebieską strzałkę i napis „Parking". Za zakrętem pojawiła się budka, chyba sklecona w pośpiechu, od niej biegło ogrodzenie z metalowej siatki. Szlaban i straszliwe wyboje na drodze, na parkingu brak asfaltu *albo był to zmierzch jego świetności, albo właściciel nie dbał o swoje dziecię. Zerknęłam na budowę po sąsiedzku i uznałam, że raczej to pierwsze. Na parkingu stało najwyżej dwadzieścia samochodów i wszystkie wyglądały tak, jakby wybierały się na złomowisko. Przygnębiający widok. Podjechałam do budki z duszą na ramieniu * mój samochód domaga się szacunku i nie jest przeznaczony do jazdy po tak egzotycznych miejscach. Chyba ochroniarz doszedł do tego samego wniosku, bo natychmiast wyłonił się z budki i przyglądał mi się z powątpiewaniem, czekając, aż wyjdę z samochodu. Mógł mieć z pięćdziesiąt lat, był niewysoki, przysadzisty, o niesympatycznej twarzy. * Dzień dobry * powiedziałam z uśmiechem. * Są wolne miejsca? * Dla pani, pięknisiu, nie ma.

* A czemu? * Ogrodzenie trzyma się na słowo honoru, a pani bryka pewnie kosztuje ze sto kawałków. * Więcej * pocieszyłam go. * No właśnie. Tam dalej, na Kirowa, jest parking, skręci pani na światłach... * Cóż poradzić. Igor Siergiejewicz? * zapytałam z uśmiechem, licząc, że zdołam go przychylnie do siebie nastawić, ale szybko zrozumiałam, że nie będzie łatwo. Słysząc swoje imię, mężczyzna zjeżył się i zupełnie nie reagując na moją nieziemską urodę, zapytał: * A o co chodzi? * Chciałabym porozmawiać. * Sięgnęłam do torebki po jedną z licznych legitymacji (nigdy nie wiadomo, co może się w życiu przydać), zerknęłam na swój samochód i moja ręka bezwolnie zawisła w powietrzu * ferrari nie pasowało do żadnego z dokumentów. Westchnęłam, zastanawiając się, co by tu wymyślić, w końcu zaklęłam w duchu zirytowana. * Ma pan dom w Radużnym, zgadza się? Obok jest działka mojej przyjaciółki, dom numer dziewiętnaście, prawie naprzeciwko pańskiego. Chciałam się dowiedzieć, czy nie planuje pan sprzedać swojego domu. * Nie planuję. * Pokręcił głową, przyglądając mi się. * Tak? Jestem gotowa zapłacić duże pieniądze. * Powiedziałem, że nie. Z nieznanego powodu drażniłam go, a im bardziej się denerwował, tym większą ciekawość we mnie wzbudzał. * Teraz mieszka tam mężczyzna, to pański znajomy? * Proszę posłuchać, co panią obchodzi, kto tam mieszka? * No... * Wzruszyłam ramionami. * Samotny mężczyzna, w dodatku z dzieckiem... Dla kobiety to dość interesujące. * Przecież ma pani męża * prychnął. To, że mnie poznał, wcale mnie nie zdziwiło, w końcu moja twarz pojawia się tu i ówdzie, ale że wiedział o małżeństwie... w końcu nie pisali o tym w gazetach. *Jestem samotna. * Uśmiechnęłam się czarująco. * Dlaczego miałabym nie pomóc człowiekowi, który znalazł się w ciężkiej sytuacji? Pańskiemu znajomemu jest pewnie teraz nielekko... * Może i tak, ale to nie pani sprawa. * A może mi pan powiedzieć, kim on jest, czy to jakaś straszna tajemnica? * Proszę jego zapytać * jak będzie chciał, to pani powie. Przepraszam, ale muszę wracać do pracy. Suchow wszedł do budki i głośno trzasnął drzwiami. Ech, nie spodobałam mu się * pomyślałam z żalem, wsiadając do samochodu. I na tym właściwie można by zakończyć... Wycofałam delikatnie samochód, zawróciłam i już miałam jechać do domu, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie, wyjęłam komórkę i zadzwoniłam do Timura. *Wrócę trochę później * uprzedziłam. * A co się stało? * Dużo pracy. * Nie siedź za długo, czekam na ciebie. Dziwiąc się sama sobie, pojechałam do wyjazdu z miasta w stronę wsi Radużny. Nie miałam pojęcia, po co to robię. Chociaż nie, to akurat było jasne: chciałam zobaczyć faceta, który mieszka w drewnianym domu. Tylko jak wytłumaczę mu to najście? I czy w ogóle będę miała okazję coś tłumaczyć? Bardzo możliwe, że znowu postoję sobie przed zamkniętymi drzwiami. Jednak te myśli mnie nie powstrzymały i pół godziny później byłam już w Radużnym. Zostawiłam samochód przed domkiem Ritki i zobaczyłam, że w żadnym oknie domu numer dwadzieścia trzy nie pali się światło, choć w domu naprzeciwko już je zapalono.