Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Rose Karen - Śledzą cię

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Rose Karen - Śledzą cię.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 104 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 462 stron)

Rose Karen Śledzę cię Tajemniczy wielbiciel zdaje się wiedzieć wszystko o prokurator Kristen Mayhew. Zna jej każdą myśl, jej każdy krok. Przysyła jej listy. I zabija przestępców, których nie zdołała posłać do więzienia… Kristen dostaje policyjną ochronę. Detektyw Abe Reagan nie odstępuje jej nawet na krok. Oboje czują jednak, że morderca jest tuż obok. I nie pozwoli, by inny mężczyzna zbliżył się do jego "najdroższej Kristen"...

Prolog Chicago, poniedziałek 29 grudnia, 19.00 Słońce już zaszło. Cóż, tak miało w zwyczaju. Powinien wstać i zapalić światło. Ale lubił ciemność. Lubił jej ciszę i lubił sposób, w jaki skrywała człowieka. Bo sam taki był. Skryty. I zupełnie sam. Siedział przy stole w kuchni, wpatrzony w błyszczące nowe kule, które zrobił. Zupełnie sam. Światło księżyca wciskało się przez szpary w zasłonach, oświetlając jedną stronę lśniącego stosiku. Wziął do ręki kulę, podniósł ją i obracał na wszystkie strony. Wyobrażał sobie zniszczenia, których dokona. Wykrzywił usta. O tak. A on jej w tym pomoże. Zmrużył oczy i przyglądał się uważnie znakowi, który wycisnął w podstawie kuli, ręcznie wykonaną sztancą. Były to dwie splecione litery - logo ojca, a przedtem dziadka. Symbol rodziny. Rodzina. Ostrożnie położył nabój na stole. Przesunął palcami po łańcuszku, który nosił na szyi, aby odszukać mały medalion -tylko tyle pozostało po jego rodzinie. Po Lei. Medalion należał do niej. Był ozdobą na bransoletce brzęczącej przy każdym ruchu. Wygrawerowano na nim litery, które kiedyś wyrażały jej wiarę. 2

Przesunął po nich palcem, nie omijając żadnej. WWJD*. Co zrobiłby Jezus? Chciałby to wiedzieć, ale na razie miał własne plany. Po omacku sięgnął na lewo, jego palce zacisnęły się na krawędzi ramki ze zdjęciem. Zamknął oczy, nie będąc w stanie spojrzeć na twarz za szkłem. Potem szybko je otworzył, bo obraz utrwalony pod powiekami też był nie do zniesienia. Sądził, że już nic nie może bardziej złamać mu serca, ale za każdym razem, gdy spoglądał w te oczy zastygłe na zawsze na fotografii, uświadamiał sobie, jak bardzo się mylił. Serce może pękać z bólu wiele razy. A umysł potrafi bez końca podsuwać obrazy tak okropne, że doprowadzają człowieka do szaleństwa. Wciąż od nowa. Porównał w dłoniach ciężar zdjęcia w taniej srebrnej ramce z niemal niewyczuwalną wagą medalionu. Czy był szalony? I czy to w ogóle miało znaczenie? Wciąż miał przed oczami koronera zsuwającego prześcieradło, którym była przykryta. Ponieważ uznano, że widok jest zbyt makabryczny, by dokonywać bezpośredniej identyfikacji, zobaczył ją jedynie przez wewnętrzną sieć telewizyjną. Zapamiętał wyraz twarzy zastępcy szeryfa, gdy odkryto ciało. Malował się na niej żal. I obrzydzenie. Nie obwiniał go. Niecodziennie szeryf z małego miasteczka odkrywa zwłoki kobiety pragnącej skończyć ze sobą. I to jak skończyć. Bez tabletek i przecinania nadgarstków. Bez płaczliwego wołania o pomoc. O nie. Jego Leah zakończyła życie z determinacją. Przystawiając sobie do skroni lufę kaliber 38. Wykrzywił usta w ponurym grymasie. Zakończyła życie jak mężczyzna. I on też zachował się jak mężczyzna. Skinął głową. Ale głos, który z siebie wydobył, brzmiał obco. - Tak, to ona. To Leah. * What Would Jesus Do? - Co zrobiłby Jezus? Popularne wśród chrześcijan USA motto, wywodzące się z końca XIX w., które ma przypominać, by naukę Jezusa stosować w codziennym życiu, (przyp. tłum.). 3

Koroner również skinął głową na znak, że usłyszał. I przykrył ją z powrotem, zniknęła. Tak, serce może pękać z bólu wiele razy. Delikatnie postawił ramkę na stole i wziął do ręki kulę. Jednym kciukiem przesuwał'po wygrawerowanym logo ojca, drugim po literach na medalionie Lei. WWJD. Ciekawe, co zrobiłby Jezus? Nadal nie znał odpowiedzi. Wiedział jedynie, czego by nie zrobił. Nie dopuściłby do tego, aby oskarżany o dwa gwałty przestępca wałęsał się po ulicach w poszukiwaniu kolejnej niewinnej kobiety. Nie dopuściłby do tego, aby taki potwór zgwałcił jeszcze raz. Nie dopuściłby do tego, aby ofiara popadła w tak głęboką depresję, że jedynym wybawieniem było dla niej odebranie sobie życia. I z pewnością nie pozwoliłby na to, aby gwałciciel po raz trzeci uniknął kary. Modlił się o mądrość, studiował Pismo Święte. „Do Mnie należy pomsta - mówi Pan"*, tak napisano. Bóg wymierzy ostateczną sprawiedliwość. Przełknął z trudem, czując, że Leah przygląda mu się ze zdjęcia. No cóż, pomoże Bogu wymierzyć ostateczną sprawiedliwość trochę wcześniej. * List do Rzymian 12,19, Biblia Tysiąclecia, Poznań 2002.

1 Chicago, środa 18 lutego, 14.00 Masz towarzystwo, Kristen. Owen Madden wskazał ręką okno. Na ulicy stał mężczyzna ubrany w ciężki zimowy płaszcz i pytająco przechylał głowę. Kristen Mayhew skinęła krótko i mężczyzna wszedł do baru, do którego uciekła przed zgiełkiem protestów narastającym w sali sądowej oraz lawiną pytań ze strony dziennikarzy tłoczących się pod drzwiami. Wpatrywała się w zupę, podczas gdy szef biura prokuratora stanowego John Alden zajmował miejsce obok niej. - Poproszę o kawę - powiedział, a Owen podał mu filiżankę. - Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - zapytała bardzo cicho. - Lois zdradziła mi, że przychodzisz tu na lunch. A także na śniadanie i obiad, pomyślała Kristen. O ile nie odgrzewała gotowego dania w mikrofalówce, jadała u Owena. Sekretarka Johna doskonale znała jej zwyczaje. - Lokalna stacja telewizyjna przerwała nadawanie programu, żeby poinformować o werdykcie i reakcjach - oznajmił John. -Świetnife sobie poradziłaś z dziennikarzami. Nawet z tą Richardson. Kristen przygryzła policzek, czując, jak narasta w niej złość na wspomnienie platynowej blondynki przystawiającej jej mikrofon do twarzy. Miała wielką ochotę wsadzić ten mikrofon Zoe Richardson w... 5

- Pytała, czy będą jakieś „reperkusje" w twoim biurze po przegranym procesie. - Przecież wiesz, że to nie kwestia kompetencji. Masz w biurze największy odsetek wyroków skazujących. - John zadrżał. - Cholera, zmarzłem. Opowiesz mi, co się wydarzyło na sali? Kristen wyciągnęła wsuwki, którymi upięła włosy w ciasny kok - za okiełznanie niesfornych loków płaciła ogromnym bólem głowy. Skondensowana w spinkach energia wystarczyłaby na oświetlanie centrum Chicago przez cały rok. Włosy rozsypały się na wszystkie strony. Wiedziała, że wygląda teraz jak mała sierotka Annie*. Te same oczy. Ale nie miała psa Sandy'ego. I, rzecz jasna, pana Warbucksa, który otoczyłby ją opieką. Kristen była samowystarczalna. Ze znużeniem masowała głowę. - Utknęli w martwym punkcie. Jedenastu mówiło winny, jeden: niewinny. Przysięgły numer trzy. Sprzedał się bogatemu przemysłowcowi Jacobowi Contiemu. - Ostatnie słowa wypowiedziała śpiewnym głosem, powtarzając określenie, którego używała prasa, opisując ojca Angela Contiego. Mężczyznę, który bez wątpienia przekupił przysięgłego i odmówił sprawiedliwości pogrążonej w żałobie rodzinie. Oczy Johna gwałtownie pociemniały. Zacisnął zęby. - Jesteś pewna? Przysięgły numer trzy unikał jej wzroku, gdy sędziowie wrócili do sali po czterech dniach obrad. Pozostali spoglądali na niego z pogardą. To jej wystarczyło. - Jasne, że jestem pewna. Niedawno założył rodzinę, ma dużo wydatków. Był idealnym celem dla faceta takiego jak Jacob Conti. Wiedzieliśmy, że Conti zrobi wszystko, byle tylko syn się wywinął. Ale czy mogę udowodnić, że przysięgły numer trzy wziął pieniądze w zamian za zablokowanie wyroku? - Pokręciła głową. - Nie, nie mogę. * Mała sierotka Annie - bohaterka popularnego w USA komiksu drukowanego w prasie codziennej od 1942 r. Jego autor Harold Gray czerpał inspirację z dydaktycznego poematu Jamesa Whitecomba Rileya, który powstał w 1885 r. Pies Sandy i pan Warbucks to kolejne postacie z tego samego komiksu. Kreacja Graya doczekała się także wersji filmowej oraz musicalowej (przyp. tłum.). 6

John zacisnął pięści na kontuarze. - A więc nie mamy nic. Kristen wzruszyła ramionami. Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Zbyt wiele nieprzespanych nocy przed decydującą rozprawą. Wiedziała, że tej nocy również nie zaśnie, bo gdy tylko przyłoży głowę do poduszki, usłyszy pełne udręki krzyki młodego męża Pauli Garcii, które rozległy się w sali, gdy ława przysięgłych została rozwiązana, a syn Jacoba Contiego wyszedł z sądu jako wolny człowiek. I będzie nim do momentu, gdy zdołają ponownie postawić go w stan oskarżenia. - Nakażę zbadanie finansów przysięgłego numer trzy. Wcześniej czy później zacznie wydawać te pieniądze. Totylko kwestia czasu. - A na razie? - Zajmę się nową sprawą. Angelo Conti wróci na Northwestern* i nadal będzie pił, a Thomas Garcia wróci do pustego mieszkania i nadal będzie się wpatrywał w kołyskę, do której nigdy nie włoży swojego synka. John westchnął. - Zrobiłaś, co w twojej mocy, Kristen. Czasami więcej się nie da. Gdyby tylko... - Gdyby tylko uderzył swoim mercedesem w drzewo, a nie w samochód Pauli Garcii - powiedziała z goryczą Kristen. - Gdyby tylko nie był tak pijany, to wywleczenie Pauli Garcii ze zniszczonego auta i pobicie jej na śmierć łyżką do opon nie wydałoby mu się najlepszym rozwiązaniem. - Teraz już cała trzęsła się nie tylko z wyczerpania, ale i emocji ogarniających ją na myśl o młodej kobiecie i jej nienarodzonym dziecku, które umarło razem z nią. - Gdyby tylko Jacobowi Contiemu bardziej zależało na nauczeniu syna odpowiedzialności za swoje czyny niż na wyciągnięciu go z więzienia. - Gdyby tylko Jacob Conti nauczył syna, czym jest odpowiedzialność, zanim dał mu kluczyki do sportowego auta za sto tysięcy dolarów. Kristen, idź do domu. Wyglądasz jak śmierć. * Northwestern University - renomowana uczelnia prywatna w pobliżu Chicago (przyp. tłum.). 13

Roześmiała się niemal histerycznie. - Wiesz, jak oczarować dziewczynę. Nie odpowiedział uśmiechem. - Mówię poważnie. Wyglądasz, jakbyś miała się zaraz przewrócić. Chcę cię widzieć jutro w pracy wypoczętą i gotową do nowych zadań. Podniosła na niego wzrok, wykrzywiając drwiąco usta. - Niezła gadka, panie prokuratorze stanowy. Tym razem się uśmiechnął, choć nieznacznie, i dodał zupełnie poważnym tonem: - Conti skorumpował ławę przysięgłych, ośmieszył system. Chcę go dopaść, Kristen. Kristen podniosła się z wielkim trudem, zmuszając nogi do przezwyciężenia grawitacji i zmęczenia. Spojrzała Johnowi w oczy z ponurą determinacją. - Nie bardziej niż ja. Środa 18 lutego, 18.45 Abe Reagan przeszedł przez labirynt biurek detektywów świadomy zaciekawionych spojrzeń, które odprowadzały go aż do gabinetu porucznika Marca Spinnellego. Nowego szefa. Gdy znalazł się o metr od lekko uchylonych drzwi, usłyszał toczącą się za nimi rozmowę: - Dlaczego on? - pytał z naciskiem kobiecy głos. - Dlaczego nie Wellinski albo Murphy? Cholera, Marc, muszę mieć partnera, któremu mogę ufać, a nie jakiegoś nowego faceta, którego nikt nie zna. Abe czekał na reakcję Spinnellego. Nie miał wątpliwości, że to Mia Mitchell, z którą miał teraz pracować, a biorąc pod uwagę stratę, jaką ostatnio poniosła, nie dziwił się jej nastawieniu. - Ty w ogóle nie chcesz nowego partnera, Mia - padła spokojna odpowiedź, a Abe pomyślał, że to szczera prawda. - Ale będziesz go mieć - kontynuował Spinnelli. - A ponieważ tak się składa, że jestem twoim przełożonym, to ja decyduję, kto nim będzie. 8

- Ale on nigdy nie pracował w wydziale zabójstw. Muszę mieć kogoś z doświadczeniem. - Reagan ma doświadczenie, Mia. - Spinnelli mówił uspokajająco, ale nie protekcjonalnie. Abe to doceniał. - Przez ostatnich pięć lat pracował pod przykrywką w wydziale narkotykowym. Pięć lat. Zaczął tę robotę rok po tym, jak postrzelono Debrę. Myślał, że niebezpieczne zajęcie stłumi ból, jaki odczuwał, gdy patrzył na żonę pogrążoną w stanie, który lekarze określali jako permanentnie wegetatywny. Jej życie podtrzymywała aparatura. Debra umarła rok temu, a on dalej pracował pod przykrywką, tym razem mając nadzieję, że ryzyko pomoże mu przetrwać najtrudniejsze chwile związane z jej odejściem. I w tym się nie pomylił. Mitchell nie odpowiedziała i Abe już miał zapukać do drzwi, gdy głos Spinnellego ponownie przeciął ciszę, tym razem pełen wyrzutu. - Czy zapoznałaś się z informacjami, które ci dałem? I znowu chwila milczenia, a po niej wyjaśnienie Mitchell: - Nie miałam czasu. Musiałam się upewnić, czy Cindy i dzieciakom niczego nie brakuje. Cindy, czyli zapewne pani Rawlston, wdowa po Rayu, poprzednim partnerze Mitchell, który został zabity, gdy wpadli w zasadzkę. Mitchell wyszła z tego z blizną nad żebrami. Kula, która ją trafiła, ominęła ważniejsze organy. Wyglądało na to, że należała do gliniarzy urodzonych pod szczęśliwą gwiazdą i że wiedział o niej o wiele więcej niż ona o nim. Nie chcąc dłużej podsłuchiwać, mocno zapukał do drzwi. - Wejść. - Spinnelli siedział za biurkiem, a Mitchell stała oparta o ścianę, z rękoma założonymi na piersi. Spojrzała na niego nieprzyjaź-nie. Niewysoka, ale dobrze zbudowana, nie miała nawet grama zbędnego tłuszczu. Z akt wyczytał, że jest sama i nigdy nie była mężatką, i że ma trzydzieści jeden lat. Z twarzy wydawała się o wiele młodsza. Ale jej oczy... Równie dobrze mogłaby się już zgłosić po przydziałowego timeksa dla przechodzących na emeryturę. Abe znał to uczucie. Spinnelli wstał i wyciągnął rękę na powitanie. - Abe, jak miło znów cię widzieć. 15

Ściskając dłoń Spinnellego, Abe przeniósł na niego spojrzenie, ale szybko powrócił do studiowania dziewczyny. Ich oczy się spotkały, chociaż Mitchell musiała mocno odgiąć szyję. Nawet nie mrugnęła, tylko dalej opierała się o ścianę, wyraźnie spięta. - Mnie również miło pana widzieć, poruczniku. - Wpatrywał się w nią tak samo intensywnie jak ona w niego. - Jesteś Mitchell. Skinęła chłodno głową. - Takie mam nazwisko na szafce, o ile się nie mylę. Cóż, przynajmniej nie będzie nudno, pomyślał. Wyciągnął rękę. - Abe Reagan. Ich dłonie zetknęły się ze sobą tylko przez moment, jak gdyby fizyczny kontakt sprawiał jej ból. Może i tak było. - Zdążyłam się domyślić. - Obrzuciła go wrogim spojrzeniem. -Dlaczego odszedłeś z wydziału narkotykowego? - Mia! Abe pokręcił głową. - W porządku. Mogę przedstawić detektyw Mitchell skróconą wersję, skoro była zbyt zajęta, żeby przeczytać moje akta. - Jego nowa partnerka zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. - Zamknęliśmy operację trwającą pięć lat, złapaliśmy złych facetów i przechwyciliśmy czystą heroinę wartą pięćdziesiąt milionów dolarów. Moje działanie pod przykrywką straciło sens. - Wzruszył ramionami. - Pora na kolejny krok. Nawet nie mrugnęła okiem. - W porządku, Reagan, dotarło do mnie. Kiedy zaczynasz? - Dzisiaj - powiedział Spinnelli. - Zakończyłeś sprawy w wydziale narkotyków, Abe? - Prawie. Muszę jeszcze zamknąć kilka wątków w biurze prokuratora. Pójdę tam, kiedy skończymy. - Uśmiechnął się ze smutkiem. - Tak długo pracowałem pod przykrywką, że będę się musiał na nowo przyzwyczaić do wchodzenia frontowymi drzwiami i przedstawiania jako detektyw. Dostanę biurko? - dodał poważnie i zauważył błysk bólu w oczach Mitchell. Przełknęła ślinę. - Tak. Ale muszę je uprzątnąć, bo... 10

- W porządku - przerwał Abe. - Sam to zrobię. Mitchell stanowczo pokręciła głową. - Nie - żachnęła się. - Ja to zrobię. Idź pozamykać swoje wątki. Kiedy wrócisz, biurko będzie gotowe. - Odwróciła się na pięcie i skierowała do drzwi. Spinnelli odezwał się z wahaniem: - Mia... Popatrzyła na niego, a złość wzięła górę nad bólem. - Powiedziałam, że to zrobię, Marc. Ciężko oddychała, z trudem nad sobą panując. - I co, Mitchell, nic im nie brakuje? - zapytał łagodnie Abe. Podniosła wzrok, by spojrzeć mu w oczy. - Ale komu? - Żonie i dzieciom Raya? Westchnęła z drżeniem. - Nie, nie brakuje. - To dobrze. Abe widział, że zarobił u niej jeden punkt. Krótko skinęła głową, ale odzyskała panowanie nad sobą na tyle, żeby nie trzasnąć drzwiami. Choć żaluzje i tak zabrzęczały. Spinnelli odetchnął głęboko. - Jeszcze nie doszła z tym do ładu. Był jej mentorem. - Wzruszył ramionami, a Abe doszedł do wniosku, że porucznik sam jeszcze nie pogodził się ze stratą. -1 przyjacielem. - Twoim też. Spinnelli zdobył się na uśmiech, po czym zanurzył się w fotelu za biurkiem. - Moim też. Mia jest dobrym gliniarzem. - Spojrzał na niego przenikliwie, a Abe odniósł nagle niezbyt komfortowe wrażenie, że Spinnelli zagląda w głąb jego duszy. - Myślę, że będziecie dobrymi partnerami. Abe pierwszy odwrócił wzrok. Zadzwonił kluczykami od auta. - Muszę jechać do biura prokuratora. Ruszył do drzwi, ale Spinnelli go zatrzymał. 17

- Abe, ja znam twoje akta. Masz szczęście, że żyjesz po tej ostatniej akcji. Abe wzruszył ramionami. To była historia jego żałosnego życia. Szczęściarz, szczęściarz, szczęściarz. Gdyby tylko znali prawdę. - Wygląda na to, że Mitchell i ja mamy ze sobą coś wspólnego. Jego nowy szef zacisnął zęby. - Mia szła jako druga, osłaniając Raya. A ty masz opinię ryzykanta. Pchasz się w niebezpieczne sytuacje. - Spinnelli mówił bez ogródek. - Nie szukaj znowu śmierci. Nie życzę sobie kolejnych pogrzebów. Ani twojego, ani Mii. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Ale wiedząc, czego się od niego oczekuje, Abe skinął z przymusem. - Tak jest, panie poruczniku. 2 Środa 18 lutego, 20.00 Kristen dźgnęła palcem przycisk windy. Znowu wychodziła z biura po godzinach. - Idź do domu i odpocznij - powtórzyła zalecenie Johna i dodała: - gówno prawda. Chciał, żeby jutro była wypoczęta, ale życzył też sobie, by „rzuciła okiem" na pewną sprawę. I skończyło się tak jak zawsze. Co wieczór wychodziła z biura, kiedy wszyscy inni już dawno poszli do domu, nawet John. Przewróciła oczami, widząc przepalone żarówki na korytarzu, który łączył biura z windami na parking. Wyłowiła z kieszeni dyktafon. - Do obsługi technicznej - powiedziała cicho do urządzenia. -Dwie przepalone żarówki przy windach. Miała nadzieję, że Lois przepisze tę notkę, podobnie jak dwadzieścia innych, które nagrała w ciągu ostatnich trzech godzin. 18

Lois nigdy nie odmawiała, trzeba było ją tylko przekonać. Wszyscy prokuratorzy mieli nadmiar pracy, a każda prośba od Specjalnego Zespołu Śledczego okazywała się sprawą życia i śmierci. Niestety Kristen była obciążona najbardziej. I w efekcie praca pochłaniała niemal całe jej życie. Zresztą i tak nic innego w nim nie istniało. Stała teraz przy windzie, chcąc zjechać na parking, zupełnie sama i tak zmęczona, że już nie miała siły się tym przejmować. Pochyliła głowę, rozciągając mięśnie szyi, napięte od studiowania akt, kiedy włosy na karku jej się zjeżyły i poczuła nieznaczny ruch powietrza w dusznym korytarzu. Zmęczona, tak, ale nie sama. Ktoś tu jest. Kierując się instynktem i zasadami samoobrony, które znała ze szkolenia, sięgnęła po gaz pieprzowy. Jednocześnie usiłowała sobie przypomnieć, gdzie znajduje się najbliższe wyjście. Odwróciła się w sposób przemyślany, opierając ciężar ciała równo na obu stopach i ściskając mocno w dłoni pojemnik z gazem. Była przygotowana do ucieczki, ale też gotowa do obrony. W ułamku sekundy dostrzegła wielkiego mężczyznę z rękoma splecionymi na szerokiej klatce piersiowej i wzrokiem utkwionym w światełka nad drzwiami windy. W następnej sekundzie jego ogromne ręce zacisnęły się stalowym chwytem wokół jej nadgarstka, a oczy zatopiły w jej oczach. Błękitne oczy, jasne jak płomień, ale zimne jak lód. Nieodparcie przyciągały jej spojrzenie. Kristen wpatrywała się w nie pomimo strachu, niezdolna odwrócić wzrok. Było w nich coś znajomego, chociaż mężczyzna wydawał się zupełnie obcy. Jego postać wypełniała cały korytarz, a szerokie ramiona blokowały dostęp tej odrobiny światła, jaka jeszcze pozostała, więc twarz skrywał cień. Szukała w pamięci, próbując sobie przypomnieć, gdzie go widziała. Z pewnością zapamiętałaby mężczyznę o jego posturze i wyglądzie. Nawet w półmroku dostrzegła twarde rysy twarzy zastygłe w wyrazie rozpaczliwego osamotnienia, linię szczęki świadczącą o bezkompromisowej sile. Codziennie miała do czynienia z ludźmi pogrążonymi w rozpaczy i cierpieniu, toteż intuicja natychmiast jej podpowiedziała, że mężczyzna aż za dobrze zna oba te uczucia. 13

W kolejnej sekundzie uświadomiła sobie, że oddycha równie gwałtownie, jak ona. Ze stłumionym przekleństwem wytrącił jej z ręki gaz pieprzowy, przywracając do rzeczywistości. Puścił jej nadgarstek, który bezwiednie zaczęła rozcierać, podczas gdy serce wracało do normalnego rytmu. Nie był brutalny, tylko stanowczy. Mimo rękawów zimowego płaszcza na nadgarstku pojawiły się sińce od uścisku jego silnych palców. - Oszalała pani? - warknął cicho niskim dudniącym głosem. Kristen puściły nerwy. - To pan oszalał. Nie ma pan lepszych zajęć niż czajenie się na kobiety w ciemnych korytarzach? Mogłam zrobić panu krzywdę. Z rozbawieniem uniósł ciemne brwi. - A jednak jest pani szalona. Gdybym chciał na panią napaść, nie zdołałaby mnie pani powstrzymać. Kristen poczuła, że krew odpływa z jej twarzy, gdy dotarło do niej znaczenie tych słów. W jej głowie otworzyły się stare szufladki. Miał rację. Byłaby bezbronna, zdana na jego łaskę. Spojrzał na nią zwężonymi oczami. - Tylko niech mi tu pani nie mdleje. I znowu górę wziął gniew, ratując jej honor. Opanowała się. - Nigdy nie mdleję. - Tobyła prawda. Wyciągnęła otwartą dłoń. - Poproszę o mój gaz, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. - A mam - burknął, ale położył opakowanie na jej dłoni. - Mówię poważnie. Ten gaz tylko doprowadziłby mnie do szewskiej pasji. Zwłaszcza że nie użyła go pani od razu. Mogłem go nawet wykorzystać przeciwko pani. Kristen zmarszczyła brwi. Wiedziała, że ma rację, i doprowadzało ją to do szału. - A co ma zrobić kobieta? - warknęła, z wyczerpania zapominając o uprzejmości. - Stać się bezbronną ofiarą? - Tego nie powiedziałem. - Wzruszył ramionami. - Niech pani idzie na kurs samoobrony. - Już go zaliczyłam. 20

Zabrzęczał dzwonek windy i oboje wbili wzrok w ścianę, czekając, które drzwi się otworzą. Gdy rozsunęły się te po lewej stronie, mężczyzna wykonał dłonią przesadny gest, zapraszając ją do środka. Oceniła sytuację z bystrością osoby, która spędziła wiele tysięcy godzin w towarzystwie złoczyńców rozmaitej maści. Ten mężczyzna nie stwarzał zagrożenia, teraz to widziała. Ale Kristen Mayhew była roztropną kobietą. - Poczekam na następną. Jego niebieskie oczy błysnęły. Zacisnął kwadratową szczękę, a na policzkach zagrały mięśnie. Poczuł się obrażony. Cholernie niedobrze. - Nie krzywdzę niewinnych kobiet, droga pani - powiedział, powściągając gniew i przytrzymując drzwi windy, które zaczęły się zamykać. Jego mocne ciało nieco osłabło i odniosła nagle wrażenie, że jest tak samo wyczerpany jak ona. - No dalej, nie będę trzymał tych drzwi przez cały wieczór, a samej tu pani nie zostawię. Z niepokojem rozejrzała się po opustoszałym korytarzu. Nie zamierzała tkwić tu dłużej, niż było to konieczne. Weszła więc do windy, niespokojna jak zawsze, gdy uświadamiała sobie przykrą prawdę: że pomimo dziesięciu lat terapii i przeczytania całej masy poradników psychologicznych wciąż jeszcze bała się zostać sama w ciemnym korytarzu. - Niech pan nie mówi do mnie „droga pani" - zażądała. Wszedł za nią i drzwi się zasunęły. Zmierzył ją surowym spojrzeniem. - Czego uczą na pierwszych zajęciach samoobrony, proszę pani? Gotowała się w środku, słysząc ten protekcjonalny ton. - Żeby zawsze uważać na otoczenie. - Uniósł arogancko brew, doprowadzając ją niemal do ostateczności. - Uważałam. Wiedziałam, że pan tam jest, prawda? Chociaż pojawił się pan znienacka. Mogłaby przysiąc, że wyczuła jego obecność w tym samym momencie, w którym się zjawił, mimo że uczynił to bezgłośnie. - Stałem tam przez całe dwie minuty - żachnął się. Kristen zmrużyła oczy. 15

- Nie wierzę panu. Oparł się o ścianę windy, zakładając ręce na piersi. - Do obsługi technicznej - przedrzeźniał jej głos. - I mój ulubiony kawałek: „Idź do domu i odpocznij, gówno prawda". Kristen poczuła, że się rumieni. - Dlaczego winda nie ruszyła? - zapytała i przewróciła oczami. Żadne z nich nie wdusiło przycisku. Szybko nacisnęła guzik drugiego piętra. - A teraz wiem, gdzie zaparkowała pani samochód - oznajmił nie bez satysfakcji. Miał rację. Zlekceważyła wszystkie zasady bezpieczeństwa, które znała. Potarła pulsujące skronie. - Okej, źle zrobiłam. Jest pan zadowolony? Wyszczerzył zęby, słysząc te słowa, a jej zabrakło tchu. Zwyczajny uśmiech zmazał z jego twarzy wyraz rozpaczy, wprawiając ją w oszołomienie. Jej biedne, skołatane serce zabiło na tyle mocno, że miała wszelkie prawo do tego, aby odczuwać zaskoczenie. Mężczyźni nie działali na nią, a w każdym razie nie w ten sposób. Lubiła ich i doceniała, a nawet zauważała od czasu do czasu co bardziej udane egzemplarze. A on był niewątpliwie wspaniałym okazem męskiego gatunku. Wysoki, dobrze zbudowany. O prezencji gwiazdora filmowego. Oczywiście, że nie umknęło to jej uwagi. W końcu była człowiekiem. Tyle że trochę przetrąconym. Wspomnienie przedarło się do jej świadomości. O nie, na pewno nie „trochę". - Nie, proszę pani - powiedział. -1 zapewniam z ręką na sercu, że nie zamierzałem się czaić w ukryciu. Wydawała się pani tak pochłonięta rozmową z samą sobą, że nie chciałem się wtrącać. Jej policzki znowu zapłonęły. - A pan nigdy do siebie nie mówi? Uśmiech zgasł, a w oczach znowu pojawił się wyraz wręcz rozpaczliwego osamotnienia. Kristen poczuła się zażenowana. - Czasami - mruknął. Winda znowu zadzwoniła, a drzwi rozsunęły się, ukazując ciemną jaskinię pełną aut, z której dobiegał zapach nieświeżego oleju 22

i gazu. Tym razem jego gest wskazujący drogę nie był tak jednoznaczny, więc Kristen nie wiedziała, jak zakończyć rozmowę. - Przykro mi, że omal nie prysnęłam na pana gazem. Ma pan rację. Powinnam bardziej uważać. Przyglądał się jej badawczo. - Jest pani zmęczona. Kiedy ludzie są zmęczeni, tracą refleks. Uśmiechnęła się cierpko. - Aż tak bardzo to widać? Przytaknął. - Tak. Odprowadzę panią do samochodu dla własnego spokoju. Kristen zmrużyła oczy. - Kim pan jest? - Byłem ciekaw, kiedy pani o to zapyta. Czy zawsze jest pani taka ufna i rozmawia z obcymi mężczyznami w pustych windach? Nie, zdecydowanie nie, i nie ma w tym nic dziwnego. - Zazwyczaj najpierw rozpylam na nich gaz, a potem zadaję pytania - odcięła się, a on się uśmiechnął, tym razem z posępną akceptacją. - Czyli znowu miałem szczęście - stwierdził. - Jestem Abe Reagan. Kristen zmarszczyła brwi. - Skądś pana znam. Na pewno. Pokręcił ciemną głową. - Nie, zapamiętałbym panią. - Dlaczego? - Bo nigdy nie zapominam twarzy. Rzucił to tak beznamiętnie, jakby w ogóle nie brał pod uwagę możliwości flirtu. A Kristen poczuła ze zdziwieniem, że jest rozczarowana. - Muszę jechać do domu. - Odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie, trzymając klucz między dwoma palcami, jak ją uczono. Uniosła, głowę wysoko, rozglądając się i nasłuchując, ale jedynym odgłosem były jego kroki za jej plecami. Zatrzymała się przy wiekowej toyocie. On również przystanął. Podniosła wzrok na jego twarz, znowu ukrytą w cieniu. - Dziękuję panu. Może pan już iść. 17

- Nie sądzę, proszę pani. Co za dużo to niezdrowo. - Słucham? Wskazał na oponę jej wozu. - Proszę zobaczyć. Kristen spojrzała i zrobiło jej się niedobrze. Przebita opona, właśnie teraz. - Cholera. - Proszę się nie martwić. Wymienię koło. W innej sytuacji odmówiłaby. Sama umiała sobie poradzić ze zmianą koła. Ale tym razem stwierdziła, że pozwoli mu się pomęczyć. - Dzięki. Będę wdzięczna, panie Reagan. Zdjął płaszcz i położył go na masce. - Znajomi mówią do mnie Abe. Zawahała się, po czym wzruszyła ramionami. Gdyby planował coś złego, już dawno by to zrobił. - Mam na imię Kristen. - No to otwórz bagażnik, Kristen, i bierzmy się do roboty. Kristen otworzyła bagażnik, zastanawiając się, kiedy po raz ostatni tam zaglądała. Miała nadzieję, że znajdzie zapasowe koło, bo już sobie wyobrażała uszczypliwe uwagi pana Wszystkowiedzącego, gdyby się okazało inaczej. I w tym samym momencie stanęła jak wryta, wpatrzona we wnętrze bagażnika, które wcześniej było czyste i puste. Nie wyglądał tak, jak go zostawiła, o nie. Wyciągnęła drżącą rękę i szybko ją cofnęła. Niczego nie dotykaj. Zmrużyła oczy, starając się zrozumieć, co znaczą trzy duże przedmioty, których wcześniej tu nie było. Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do skąpego światła padającego z niedużej lampki w bagażniku, umysł zaczął przyswajać to, co widziały oczy. Poczuła nagły skurcz żołądka. Po przegranym procesie Contiego sądziła, że tego dnia już nic gorszego nie może jej spotkać. Myliła się, i to bardzo. - To zajmie najwyżej kilka minut. - Głos Reagana przedarł się przez opary zasnuwające jej głowę. 18

- Hm, nie sądzę. W jednej chwili znalazł się obok i zajrzał jej przez ramię do bagażnika, po czym wydał przeciągły świst. - Jasna cholera. Być może miała'gorszy wzrok od niego albo zmęczenie osłabiło jej refleks, bo Abe Reaganowi wystarczył ułamek sekundy, by pojąć to, co jej mózg przyswajał przez kilka minut. Ogarnęło ją ogromne, autentyczne przerażenie. - Muszę wezwać policję. Głos jej drżał, ale nie dbała o to. Nie co dzień naruszano jej prywatną przestrzeń. I na pewno nie co dzień bagażnik jej własnego samochodu stawał się areną zbrodni. W dodatku tak koszmarnej. Stały w nim, jedna obok drugiej, trzy plastikowe skrzynki na mleko, do których zapakowano czyjąś garderobę. Na wierzchu każdej skrzynki leżała koperta ze starannie przyklejonym zdjęciem wykonanym polaroidem. I nawet z tej odległości mogła stwierdzić z całkowitą pewnością, że osoby na fotografiach są martwe. - Muszę wezwać policję - powtórzyła zadowolona, że jej głos zabrzmiał nieco pewniej. - Już to zrobiłaś - odparł ponuro Abe. Kristen odwróciła się i spojrzała na niego. - Jesteś gliną? Wyjął z kieszeni lateksowe rękawiczki. - Detektyw Abe Reagan. Wydział zabójstw. Włożył rękawiczki z charakterystycznym odgłosem, który odbił się echem w cichym garażu. - Chyba najwyższy czas, żebyś przedstawiła się do końca, Kristen. Ostrożnie wziął kopertę ze skrzynki po prawej stronie. - Kristen Mayhew. Poderwał głowę, a na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Prokurator? A niech mnie diabli - dodał, kiedy potwierdziła. Przyjrzał jej się uważnie. - Toprzez te włosy - oznajmił i przeniósł spojrzenie na kopertę, którą trzymał w dłoni. - Nie rozumiem? 25

- Byly upięte. - Podsunął kopertę pod lampkę w bagażniku. -Szkoda, że nie mam latarki. - Jest w schowku. Pokręcił głową ze wzrokiem utkwionym w fotografii. - I niech tam zostanie. Samochód trzeba odholować i zdjąć odciski palców, więc niczego nie dotykaj. Skurczybyk. Ten chłopak nie żyje. - Coś takiego. Wpadłeś na to, widząc dziurę od kuli w jego głowie - zapytała uszczypliwie Kristen, a Abe Reagan rzucił jej drwiący uśmiech. - A jakże! - Po czym spoważniał i wrócił do studiowania zdjęcia. - Typ kaukaski, koło trzydziestki albo po trzydziestce. Ręce związane z przodu. - Zmrużył oczy. - Cudownie - mruknął posępnie. Kristen pochyliła się, żeby lepiej widzieć. - O co chodzi? - Jeśli się nie mylę, ktoś przeciął go wzdłuż, od góry do dołu. Kristen chwyciła go za rękę i przesunęła zdjęcie bliżej lampki bagażnika. Przecięcie zaczynało się pod mostkiem i biegło przez cały brzuch. - Mój Boże - westchnęła. Przerażona nagłą myślą, zerknęła na skrzynki, a potem spojrzała w oczy Reaganowi. - Nie sądzisz chyba... Nie dokończyła pytania, widząc grymas na jego twarzy. - Że jeśli usunął jakieś organy, to umieścił je w tych skrzynkach? No cóż, pani prokurator, wkrótce się dowiemy. Rozpoznajesz tego faceta? Zmrużyła oczy i zaprzeczyła ruchem głowy. - Jest za ciemno. Może go rozpoznam, gdy obejrzę to w lepszym świetle. - Podniosła na niego wzrok. Czuła się idiotycznie i bezradnie, a żadna z tych opcji jej nie odpowiadała. - Przykro mi. - W porządku, Kristen. Damy radę. - Wyjął komórkę i wybrał numer. - Mówi Reagan - oznajmił. - Mam tu... - Pewną sytuację - podpowiedziała Kristen, czując, że narasta w niej histeryczny śmiech. Szybko się opanowała. Ktoś popeł- 20

nił morderstwo i załadował dowody do bagażnika jej samochodu. Mogą w nim leżeć serca i śledziony, i Bóg wie co jeszcze. Jeździła po mieście, całkowicie nieświadoma, że wozi w bagażniku dowody zbrodni. Odetchnęła głęboko i poczuła ulgę, gdy jej nozdrza wyłapały tylko zapach starego oleju i gazu, a nie smród rozkładającego się ciała. - Pewną sytuację - powtórzył Abe. - Jestem z Kristen Mayhew. Ktoś zostawił w jej bagażniku coś, co wygląda na dowody wielokrotnego morderstwa... Jesteśmy na drugim piętrze parkingu obok budynku sądu. Zablokujcie wyjścia na wypadek, gdyby tu jeszcze był. - Zamilkł i słuchał, przenosząc na nią spojrzenie, a oczy, które wydawały się zimne, zapłonęły żywym zainteresowaniem. Utkwił wzrok w jej dłoniach, które wciąż ściskały jego rękę niczym linę ratunkową. Szybko zrobiła krok w tył i odwróciła oczy, opuszczając ręce. - Tak, powiem jej... Tak, będę czekać. - Zakończył rozmowę i wrzucił komórkę do kieszeni. - Wszystko w porządku? - zapytał. Przytaknęła, mając nadzieję, że jej twarz nie przybrała koloru głębokiej czerwieni, który nie pasował do jej włosów. - Powiesz mi coś? - zapytała, chcąc zachować resztki godności. Podniosła spojrzenie i chociaż usiłowała przywołać obojętny wyraz twarzy, jej starania spełzły na niczym. Wpatrywał się w nią wytężonym wzrokiem, zaciskając szczękę. Poczuła mrowienie w piersi, które rozeszło się wzdłuż kończyn, przyprawiając ją o drżenie. I jakby nie dość było upokorzenia, musiała zacisnąć razem dłonie, by nie chwycić go znowu za ramię. - Spinnelli mówi, że nie musiałaś zadawać sobie tyle trudu, żeby przyciągnąć uwagę naszego wydziału - powiedział niskim, dudniącym głosem. - Wystarczyłyby kwiaty i czekoladki. Ton jego głosu pogłębił intensywność jej wrażeń - jak gdyby ktoś głąskał ją koniuszkami palców po karku. Ciekawe, co by czuła, gdyby tak zrobił. Ale pochylił się nad bagażnikiem i dwiema pozostałymi skrzynkami, przełamując niemal namacalne napięcie. Kristen znowu zadrżała. - Wysyła ludzi. Za chwilę tu będą. 27

Środa 18 lutego, 21.00 Nareszcie. Siedział bezpiecznie w samochodzie, z dala od ożywionej bieganiny mundurowych, od których zaroiło się na parkingu. Błyskały flesze, miejsce odgrodzono żółtymi taśmami. Albo zamordowano ważnego polityka, albo Kristen Mayhew zajrzała w końcu do bagażnika. To pierwsze mógł niewątpliwie wykluczyć. W ostatnich tygodniach był zajęty. Skasował już sześć osób. Sześciu zlikwidowanych, milion do odstrzału. Pierwszego załatwił potajemnie, bezboleśnie i cicho. I doszedł do wniosku, że to za mało. Dla świata trzeba zrobić więcej. I dla ofiar. Dla jego Lei. Nie mógł być jedyną osobą, która O tym wie. Nie mógł być jedyną osobą, która się z tego cieszy. Zmienił więc pierwotny plan, a kiedy decyzja zapadła, nie było trudno wybrać osobę, którą zamierzał o wszystkim informować. Osobę zasługującą na to najbardziej ze wszystkich. Kristen Mayhew. Obserwował ją od jakiegoś czasu. Bardzo się starała, by każda ofiara oddana pod jej opiekę mogła liczyć na sprawiedliwość. i zawsze była przygnębiona, gdy system zawodził. Dzisiejszy dzień nie należał do udanych. Angelo Conti. Bezwzględny, groźny drań O zimnym sercu. Zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Conti był teraz w domu i spał we własnym wygodnym łóżku, mimo że zamordował bez skrupułów kobietę w ciąży. Rano wstanie i będzie cieszył się życiem, jak gdyby nic się nie stało. Uśmiechnął się. Jutro wrzuci do akwarium kartkę z nazwiskiem Contiego. Naczynie było już pełne. Leżały w nim równo obcięte i starannie złożone paski papieru. Na każdym z nich widniało nazwisko, za którym skrywał się ogrom zła. Ale zapłacą za swoje czyny - po kolei. Wcześniej czy później dopadnie też Contiego. Jego też nie ominie kara. Wyeliminował sześć osób. Sześciu zlikwidowanych, milion do odstrzału. 28

3 Środa 18 lutego, 21.30 Spinnelli czekał na nich w laboratorium, klepiąc się po dłoni lateksowymi rękawiczkami, gdy wchodzili gęsiego. Wyglądali jak Trzej Królowie przynoszący dary małemu Jezusowi. - Dlaczego to tak długo trwało? - warknął, kiedy Abe postawił jedną ze skrzynek na stole z nierdzewnej stali, który zajmował większą część pomieszczenia. - Czekaliśmy, aż Jack skończy - odparła ostro Mia, stawiając drugą skrzynkę obok pierwszej. Jack Unger był szefem zespołu CSU, który przeczesywał parking. Wyglądali na skrupulatnych profesjonalistów i Abe musiał uszanować ich decyzje, mimo że coraz bardziej się niecierpliwił. W skrzynkach znajdowały się bez wątpienia dowody wielokrotnego morderstwa, ale mdłe światło na parkingu nie wystarczało, żeby je obejrzeć. Jack jednak nalegał, aby zajęli się zawartością skrzyń pozostawionych w bagażniku Kristen Mayhew dopiero wtedy, gdy skończą pierwsze przeszukanie terenu. Teraz postawił na skraju stołu skrzynkę, którą przyniósł, i odwrócił się do Spinnellego. - Ma być szybko czy dobrze? - zapytał niezrażony. - Jedno i drugie - odparł Spinnelli. - Gdzie jest Kristen? - Tu jestem. - Kristen zamykała pochód. - Próbowałam skontaktować się z Johnem Aldenem i powiedzieć mu, co się stało, ale zgłasza się poczta głosowa. - Za to ja jestem tu osobiście, więc może to mnie powiecie w końcu, co się stało - zażądał Spinnelli, wkładając rękawiczki. Krisjen zdjęła płaszcz, a Abe utwierdził się w przekonaniu, że już ją kiedyś spotkał. Duży zimowy płaszcz skrywał drobne, szczupłe ciało, opięte dobrze skrojoną czarną garsonką, której kolor ostro kontrastował z jej kremową skórą i zielonymi oczami. Tymi, które przykuły jego spojrzenie od pierwszej chwili, gdy ujrzał ją obok windy 23

- ogromne oczy i niesforne włosy. Przypomniał sobie, kiedy spotkał ją po raz pierwszy. To było dwa lata temu. Wtedy też miała na sobie czarny kostium. Ona również go widziała, ale jeszcze nie skojarzyła tego faktu. Zastanawiał się, czy kiedyś to nastąpi. Nie wydawało mu się prawdopodobne, aby mogła cokolwiek pamiętać z tego spotkania. On też nie poznał jej w pierwszym momencie, bo kręcone włosy sterczały na wszystkie strony. Tamtego dnia dwa lata temu włosy miała upięte w skromny koczek ściśnięty tak mocno, że chyba musiało to sprawiać ból. Wyglądała tak jak teraz. Przejechała dłonią po włosach, aby się upewnić, że żaden niesforny kosmyk nie wymknął się z mocnego splotu, który upięła, zanim na miejscu zbrodni pojawili się Mia i Jack. Nie trzeba było instynktu detektywa, by uświadomić sobie, że przybrała w ten sposób na nowo maskę prokuratora. Jej wizerunek nie zostawiał miejsca na niesforne loki, strach ani kurczowe ściskanie ręki zupełnie obcego mężczyzny. - Spotkałam detektywa Reagana, kiedy czekałam na windę. -Wzruszyła nieznacznie jednym ramieniem. - Było późno i zaproponował, że odprowadzi mnie do samochodu, a kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że w oponie nie ma powietrza. Gdy otworzyłam bagażnik, żeby wyjąć podnośnik, zobaczyłam to. - Wskazała na trzy skrzynki od mleka, po czym wyciągnęła otwartą dłoń. - Mogę prosić o rękawiczki? Jack podał jej parę, a ona włożyła je, zajmując miejsce przy stole najdalej, jak tylko było można, od Abe'a. W godzinę po znalezieniu skrzynek odzyskała równowagę i zaczęła trzymać dystans. Wcześniej niejeden raz ściskała jego ramię i Abe wiedział, że czuła się tym zakłopotana. - Zobaczmy, co twój tajemniczy wielbiciel ci podrzucił - powiedział Jack. - Od której zaczniemy? Abe przyglądał się Kristen. Jej spojrzenie powędrowało do skrzyni stojącej na końcu, na której znajdowało się zdjęcie osobnika z rozciętym torsem. W garażu ściskała go za ramię, bojąc się, że mogą się w niej znajdować organy wewnętrzne ofiary. Tę skrzynię Abe przyniósł tu osobiście. 24

- Nie była cięższa od pozostałych - stwierdził spokojnie, a ona podniosła na niego wzrok i przez moment widział ulgę i wdzięczność, nim ponownie skryła się za tarczą profesjonalizmu. - Zróbmy to po kolei, w taki sposób, w jaki ustawił je w moim bagażniku. Od lewej do prawej. Jack wziął kopertę z pierwszej skrzynki i oglądał ją badawczo. - Założę się, że koperty niczego nam nie powiedzą. Na pewno można je kupić w każdym sklepie z materiałami biurowymi. Ale rozetnę górę na wypadek, gdyby był tak głupi, żeby polizać kopertę i zostawić swoje DNA. - Nie miej złudzeń - mruknął Spinnelli. - Jack jest niepoprawnym optymistą - odezwała się Mia. - Nadal kupuje karnety na mecze Chicago Cubs. Jack uśmiechnął się szeroko do Mii, jak robią starzy dobrzy przyjaciele. - W tym roku na pewno zdobędą mistrzostwo. - Podał Kristen kopertę, odzyskując powagę. - Rozpoznajesz tego faceta? Kristen się wahała. - W garażu było za ciemno. - Wstrzymując oddech, wyciągnęła rękę. - Niech się przyjrzę. - Abe zauważył, że dłoń jej drży, ale szybko to opanowała i utkwiła wzrok w ziarnistym zdjęciu z polaroida, przyklejonym do koperty. - Anthony Ramey - powiedziała cicho. - O cholera - mruknęła Mia. - Kim jest Anthony Ramey? - zapytał Abe. - Seryjny gwałciciel - wyjaśniła Kristen i przełknęła. - Napadał na swoje ofiary na zadaszonych parkingach wzdłuż Michigan Avenue. Namierzał samotne kobiety, które wracały z pracy po godzinach. - Zielone oczy rzuciły mu przelotne spojrzenie. Pomyślał o dzikim strachu, który w nich dostrzegł, gdy spotkali się przy windzie, o gazie pieprzowym, który trzymała w dłoni, i poczuł złość, ale nie na nią. Nic dziwnego, że się przestraszyła. Jeszcze dziwniejszy wydawał się fakt, że mając na co dzień do czynienia z takim ogromem zbrodni, nie bała się wychodzić na ulicę. Właściwie wszyscy tu obecni powinni odczuwać lęk przed spacerowaniem po mieście. 31