Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Ross JoAnn - Druchna czy panna młoda

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :681.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Ross JoAnn - Druchna czy panna młoda.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse R
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

JoANN ROSS DRUHNA CZY PANNA MŁODA? Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Lokatorzy Bachelor Arms Ken Amberson - nieco zdziwaczały administrator, który wie więcej na temat legendy Bachelor Arms, niż się do tego przyznaje. Connor Mackay - „złota rączka", człowiek, który nie chce zdradzić, kim jest naprawdę. Caitlin Carrigan - policjantka, dla której nie istnieje nic prócz kariery zawodowej. Eddie Cassidy - barman „U Flynna", a także scenarzysta, który czeka na swój wielki dzień. Jill Foyle - seksowna projektantka wnętrz. Świeżo po roz­ wodzie. Przeniosła się do Los Angeles, aby rozpocząć nowe życie. Liiy Van Cortland - wrażliwa kobieta o kochającym sercu, która jest skłonna wybaczyć wszystko prócz zdrady. Natasza Kuryan - podstarzała femmefatale, z pochodzenia Rosjanka. Ongiś charakteryzatorka gwiazd filmowych.

Brenda Muir - młoda entuzjastka. Marzy o karierze aktorki, a na razie zarabia na utrzymanie jako kelnerka. Bobbie-Sue O'Hara - najlepsza przyjaciółka Brendy. Pracu­ je jako początkująca aktorka i kelnerka, lecz wie, że prawdziwą władzę ma ten, kto stoi z drugiej strony kamery. Bob Robinson - ćma barowa. Przesiaduje „U Flynna" dzień i noc. Ma własne zdanie o wszystkim i o wszystkich. Theodore „Teddy" Smith - miejscowy donżuan. Każda świeżo poznana kobieta wywołuje błysk w jego oku. Gage Remington - dawny współpracownik Caitlin Carrigan, prowadzący śledztwo w sprawie zbrodni sprzed lat, w którą byli wmieszani mieszkańcy Bachelor Arms. Mieszka na jachcie.

PROLOG Sylwester, 1933 roku Goście mówili później policji, że nic nie wskazywało na to, iż tej nocy Hollywood będzie świadkiem jednej z najbardziej odra­ żających zbrodni. Dochodziła północ. Blady księżyc świecił na rozgwieżdżo­ nym niebie, znacząc srebrzysty ślad wśród pociemniałych wód Pacyfiku. W stupokojowej rezydencji Williama Randolpha Hear- sta przy Palisades Beach trwała szampańska zabawa. Radosna atmosfera balu zdawała się przeczyć smutnej prawdzie, iż ca­ ły kraj przeżywał ciężki kryzys. Oblamowane złotem i srebrem wieczorowe kreacje lśniły w blasku setek kryształowych żyran­ doli, a brylanty w uszach i na rękach kobiet rzucały tęczowe refleksy. Mężczyźni byli albo przystojni i eleganccy, albo tak bogaci, że ich wygląd nie miał najmniejszego znaczenia. W powietrzu unosił się zapach francuskich perfum, zmieszany z sinym dymem kubańskich cygar. Wszędzie lśniły kryształy, połyskiwało złoto, a szampan lał się strumieniami. W salach balowych przygrywały do tańca trzy jazzowe orkiestry. W urządzonym specjalnie na tę noc kasynie goście tłoczyli się wokół stołów do ruletki i black jacka. Na górze, w zacisznych sypialniach, oddawano się bardziej intym­ nym grom hazardowym. Na dworze, wokół rezydencji, słychać było jedynie monoton-

ny szum fal rozbijających się o lśniący piasek oraz szmer mor­ skiej bryzy, poruszającej wierzchołkami palm. Słone powietrze nasycone było dymem z ognisk, które hodowcy pomarańczy pa­ lili tej zimy, żeby ogrzać swoje plantacje. I gdyby nie ten wątły, cierpki zapach spalenizny, byłaby to jeszcze jedna absolutnie doskonała noc w krainie luksusu. Jakaś kobieta wyszła do ogrodu. Po chwili dołączył do niej mężczyzna. Ukryta w ciemnościach Natasza Kuryan natych­ miast ich poznała. Szczerze mówiąc, trudno było nie rozpoznać pełnej temperamentu rosyjskiej aktorki i jej równie ognistego męża - znanego pisarza. Aleksandra Romanow, z carskiej rodziny Romanowów, w pro­ stej linii potomkini carycy Katarzyny Wielkiej, podpisała właśnie kontrakt z Walterem Sternem, właścicielem Xanadu Studios. Miała przyćmić gwiazdy wytwórni MGM - Marlenę Dietrich i Gretę Gar- bo. Dziennikarka Louella Parsons, największa plotkarka Holly­ wood, zdążyła już poinformować o tym swoje czytelniczki. Tymczasem rzeczywistość przekroczyła najśmielsze oczekiwa­ nia Sterna. Sarniooka, czarnowłosa piękność, której egzotyczna uro­ da stanowiła zaskakujący kontrast z obowiązującym w Hollywood wizerunkiem platynowej blondynki, z miejsca rozkochała w sobie zarówno publiczność, jak i krytyków. Nawet Natasza, która sama uchodziła za piękność, zachwyciła się cudowną cerą Aleksandry. Była przecież charakteryzatorką w Xanadu Studios i jej praca polegała na tuszowaniu drobnych niedoskonałości w urodzie gwiazd filmowych. Musiała przy­ znać, że Aleksandra nie miała nic do ukrycia. Wykorzystując sprytnie fakt, iż wszystkie kobiety marzą o tym, żeby być Aleksandrą, a mężczyźni - żeby pójść z nią do łóżka, Stern obsadzał aktorkę w rolach femmefatale, a namiętne sceny miłosne z jej udziałem podnosiły temperaturę na widowni amerykańskich kin.

Słynna scena przy wodospadzie w jej ostatnim filmie „Nie­ roztropna dama" była tak gorąca, że - jak się wyraził jeden z hollywoodzkich dowcipnisiów - to istny cud, iż przy tej okazji nie spłonęła celuloidowa taśma. Nic też dziwnego, że filmy z Aleksandrą zwyczajowo już grzeszyły przeciwko Kodeksowi Haysa, a Legion Przyzwoitości nawoływał do ich bojkotu. Skoro jednak Xanadu zaliczyła kolej­ ny rok kryzysu bez strat (udało się to tylko jeszcze jednej spośród hollywoodzkich wytwórni), Walter Stern z radością płacił kary, a potem śmiał się głośno przez całą drogę do banku. Stern przestał się śmiać na Boże Narodzenie, w dniu, w któ­ rym życie osobiste Aleksandry zaczęło przypominać scenariu­ sze jej filmów. Kiedy ognista eks-baletnica zakochała się w pisa­ rzu Patricku Reardonie, pijaku i pokerzyscie o niewyparzonym języku, którego Stern sprowadził z zachodu po to, by przero­ bił na scenariusz dla Xanadu swój ostatni bestseller - nikt nie dawał temu romansowi więcej niż tydzień. I to w najlepszym razie. Jaka kobieta byłaby w stanie oprzeć się temu człowiekowi? - pomyślała z westchnieniem Natasza. Przecież to najprawdzi­ wszy amerykański kowboj, po stokroć bardziej autentyczny niż jego kinowy wizerunek. Ilekroć Patrick pojawiał się w wytwórni, wszystkie kobiety - nawet gwiazdy o wielkich nazwiskach - ro­ biły z siebie idiotki, byle tylko zwrócić jego uwagę. Kiedy Aleksandra i Patrick zaskoczyli całe Hollywood, biorąc ślub na Nowy Rok, tym razem prorokowano, że to małżeństwo nie przetrwa nawet miesiąca. Od tamtej pory minęło dwanaście miesięcy i choć Louella Parsons sugerowała, że młoda para prze­ żywa ostatnio jakieś kłopoty, w najświeższym numerze tygodni­ ka „Life" Aleksandra i Patrick zostali uznani za najbardziej fa­ scynujących nowożeńców, detronizując tym samym słynne hol­ lywoodzkie małżeństwo - Joan Crawford i Douglasa Fairbanksa.

Tej nocy Aleksandra przyćmiła swoją urodą wszystkie inne kobiety. W głęboko wyciętej sukni z białego atłasu wydawała się niemal naga. Cienki, lśniący materiał opinał jej idealną figurę baleriny, połyskując jak fala morska osrebrzona blaskiem księży­ ca. Dwa wąziutkie, wysadzane brylantami paseczki przecinały gładkie, obnażone plecy, spinając w całość kosztowną materię. Było oczywiste, że pod tą wytworną suknią kryje się nagie, oszałamiające ciało pięknej kobiety. Hebanowe włosy Aleksandry spływały luźną falą na jej ra­ miona. Fantazyjny lok upięty nad czołem drżał, poruszany lekką morską bryzą. W prawej ręce Aleksandra trzymała kryształowy kieliszek szampana. Szła w stronę morza, potykając się co chwila na swych cieniutkich, srebrnych obcasach nie przeznaczonych do tego, by chodzić w nich po piasku. Patrick zrównał się z nią i złapał za rękę, jakby chciał ją podtrzymać. Odtrąciła go z furią i szła dalej. Z jednaką furią chwycił ją za ramiona i odwrócił ku sobie. Patrick był znacznie wyższy od żony. Spoglądał na nią z gó­ ry, potężny i groźny. Jego szerokie bary zdawały się rozsadzać elegancką, białą marynarkę. Śniade dłonie kurczowo zaciskały się wokół bladych ramion Aleksandry. W młodości Patrick był nie tylko poganiaczem bydła, ale i bokserem, a pieniądze, które zarabiał nokautując ludzi w pro­ wincjonalnych barach, umożliwiały mu pisanie. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w Hollywood, plotka głosiła, że gołymi rękami zabił człowieka - gdzieś w Montanie czy Wyoming - nikt dokładnie nie wiedział gdzie. Sam Reardon nie zamierzał ani zaprzeczać tym opowieściom, ani ich potwierdzać. Stali teraz z Aleksandrą naprzeciw siebie - ale nie była to konwencjonalna poza kochanków. Przeczyły temu ich spięte,

sprężone sylwetki. Ciskali sobie w twarz jakieś słowa, namiętne i pełne wściekłości, ale Natasza nie była w stanie ich usłyszeć. Nagle Aleksandra wymierzyła mężowi policzek. Patrick zrobił ruch, jakby chciał jej oddać. A potem opuścił rękę, odwrócił się i ruszył w stronę domu. Aleksandra krzyknęła coś za nim, ale wiatr zagłuszył jej sło­ wa. Wtedy cisnęła kryształowym kieliszkiem w jego dumnie wyprostowane, oddalające się plecy. A potem osunęła się na kolana, na miękki piasek, i ukryła twarz w dłoniach, zupełnie tak jak w swoim ostatnim filmie, kiedy jej kochanek postanowił wrócić do brzemiennej żony. Tym razem jednak Aleksandra nie grała. Patrząc na drżące ramiona aktorki, Natasza nie miała cienia wątpliwości, że jej płacz jest szczery. Wiedziała także, kto był sprawcą kłopotów, które właśnie przeżywało małżeństwo Reardonów. Jak dotąd, obawiała się ujawnić prawdę. Teraz jednak, patrząc na nieszczęsne rezultaty tych podłych, zakulisowych machinacji, Natasza przysięgła so­ bie, że powie o wszystkim Aleksandrze. Ale jeszcze nie dziś, nie tej nocy. Tego typu sekretów nie zdradza się w publicznym miejscu. Zrobi to wkrótce, jeszcze przed premierą. Goście sylwestrowego balu nigdy więcej nie zobaczyli Ale­ ksandry Romanow. Noworoczny poranek wstał wyjątkowo jasny i niestosownie promienny. Aleksandrę znaleziono martwą- w pierwszą rocznicę jej ślubu i na dzień przed premierą jej najnowszego filmu. Ciało aktorki spoczywało na podłodze garderoby, w słonecz­ nym, różowym pałacyku w stylu hiszpańskim, gdzie mieszkała ze swoim mężem. Kiedy wkrótce po ślubie wprowadzali się do swojej nowej

rezydencji, ich sąsiad, pisarz związany kontraktem z wytwórnią United Artists, ostrzegł ich, że dom był niegdyś świadkiem taje­ mniczej śmierci i uchodzi odtąd za nawiedzony. Kto w nim zamieszka, temu ziszczą się jego najskrytsze ma­ rzenia albo się spełnią najbardziej złowieszcze przeczucia. Aleksandra przyjęła tę wiadomość z zabobonnym lękiem, właściwym jej rosyjskiej duszy. Za to jej pragmatyczny, zachodni mąż wyśmiał całą historię i uznał ją za melodramat - wytwór chorej wyobraźni jakiegoś kiepskiego scenarzysty. Wezwany na miejsce zbrodni koroner stwierdził, że Aleksan­ dra została uduszona. Patricka natychmiast aresztowano, osadzono w areszcie i uz­ nano za winnego morderstwa pierwszego stopnia. Dwa lata później, w czarną, bezksiężycową noc, kiedy od pustyni dął upalny wiatr, który rozniecał temperamenty i szarpał nerwy, w kalifornijskim więzieniu wykonano wyrok śmierci na Patricku Reardonie.

ROZDZIAŁ 1 Hollywood Kolebka sławy, spowita w gwiezdny pył. Fabryka snów. Filmo­ wa stolica świata. Kraina blichtru, w której ostre światła reflektorów wyznaczały niegdyś scenerię uroczystych premier w Chińskim Ki­ noteatrze Graumana. Rzecz w tym, pomyślała Cait, obchodząc z daleka narkoma­ na, który właśnie wymiotował na gwiazdę Lee Marvina na Chod­ niku Sławy, że jeśli już jakiemuś miejscu na świecie nie udało się dotrzymać kroku swojej legendzie, tó miejscem tym było właśnie Hollywood. Genius loci tego miasta gdzieś się ulotnił. W powietrzu, za­ miast jak niegdyś aury bogactwa i sławy, unosił się przenikliwy zapach pizzy. A chodnik, który Cait przemierzała od czterech godzin, w niczym nie przypominał triumfalnej drogi, mimo zato­ pionych w nim gwiazd i nazwisk. Ubrany na czarno, zbuntowany poeta w skórzanej obroży na szyi i ze złotym kółkiem w nosie głośno wykrzykiwał strofy swojego ostatniego poematu, gromadząc wokół siebie tłumek zafascynowanych, a zarazem zmęczonych turystów. Nie opodal oszałamiająca czarnoskóra prostytutka w obcisłej

czerwonej sukni i sandałkach na kolosalnych obcasach śpiewała jakąś piosenkę, zgiętym paluszkiem zalotnie przywołując prze­ chodniów. Cait pomyślała, że dziewczyna przypomina Dianę Ross. Elegancki czarny wóz - najnowszy model mercedesa - gwałtownie zahamował przy krawężniku. Szyba w oknie opu­ ściła się bezszelestnie. Udając kompletny brak zainteresowania, Cait podeszła wolnym krokiem. - O co chodzi? - prychnęła, uważnie studiując swoje długie, krwistoczerwone paznokcie. - Chcesz się przejechać? - zapytał kierowca. Był w średnim wieku, w garniturze od Armaniego i nawet dość przystojny, jed­ nak zdecydowanie nie przypominał Richarda Gere'a. - To zależy. - Od czego? - Od tego, czy mi się spodobasz. - Powolnym ruchem prze­ czesała ognistorude włosy. - Miałeś coś na myśli? - Siedemdziesiąt pięć dolarów - odpowiedział. - Schowaj je sobie. Zamiast się zniechęcić i odjechać, mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając rząd równych, białych zębów, najpewniej sztucznych. - Lubię kobiety z charakterem - powiedział. - Wiesz co, kot­ ku, masz tej nocy wyjątkowe szczęście. Dam ci stówkę. - Dobra. - Cait wzruszyła ramionami. Drzwi otworzyły się, a ona wsiadła do samochodu i rozparła się na skórzanym fotelu obok kierowcy. - Mam metę tuż za rogiem - powiedziała. - Na Sunset. Kiedy wymieniła nazwę motelu, mężczyzna powiedział: „Znam to miejsce". Upewnił tym tylko Cait, że ten sposób znaj­ dowania sobie towarzyszki na wieczór nie był mu obcy. Czarny mercedes był wyposażony w telefon i faks. Mężczy­ zna miał starannie wymanikiurowane paznokcie, a jego niena­ ganna fryzura i kosztowny garnitur niechybnie świadczyły o tym,

że ich właściciel mieszka w Beverly Hills. Cait, która ukończyła college z celującą notą z psychologii, pomyślała, że choćby do­ żyła setki, nigdy nie zrozumie, dlaczego faceci tacy jak on szuka­ ją płatnej miłości. Spojrzał na nią z ukosa. - Podoba mi się twój strój. - Dziękuję. - Założyła nogę na nogę, odsłaniając przy tym udo. Miała na sobie czerwone skórzane mini. - Masz coś pod tą spódniczką? - To moja sprawa - odpowiedziała, a kiedy położył rękę na jej nagim udzie, dodała z uśmiechem: - A może i twoja. Podniecony, mocniej wbił palce w jej skórę. Pomyślała, że jutro będzie miała sińce. Zostawili samochód w podziemnym garażu, a potem mężczy­ zna poszedł za nią do motelu, który nie udawał, że jest czymś innym, niż jest. W pokoju stało tylko jedno łóżko, kulawe krzesło i kosz na śmieci. Mężczyzna wyciągnął się na łóżku, założył ręce pod głowę i skrzyżował nogi w kostkach. Stary, zbyt miękki materac uginał się pod jego ciężarem. - Nie rozbierzesz się? - A jak ci powiem, że to kosztuje ekstra? - Cait nie mogła sobie odmówić tego pytania. Gniewnie zmrużył oczy. - Radzę ci, nie bądź taka pazerna. - Tak tylko pytam. - Uśmiechnęła się i zaczęła rozpinać su­ wak czerwonej, skórzanej bluzy. Nagle zastygła w pół gestu. - Nie chodzi o to, że ci nie ufam, wyglądasz mi na całkiem miłego gościa, ale... - Racja. - Mężczyzna uniósł się lekko, sięgnął do kieszeni po portfel, wyjął z niego pięć nowiutkich, szeleszczących bankno­ tów i wyciągnął rękę do Cait.

- Dzięki. Ledwo zdążyła wsunąć pieniądze za dekolt, kiedy drzwi łazienki otworzyły się i do pokoju wtargnęło dwóch męż­ czyzn. - Co to ma znaczyć? - Klient poderwał się z łóżka, śmiertel­ nie przerażony. -. Policja - odezwał sięjeden z intruzów. W jego ręku błysnę­ ła odznaka. - Dobra robota - z satysfakcją mruknęła Cait. - Jest pan aresztowany - oznajmiła głośno. - Za molestowanie. Kiedy mężczyzna pojął, że nie zostanie okradziony albo pobi­ ty, wyraźnie się odprężył. - Cholera - mruknął. - Chcę zadzwonić do mojego adwoka­ ta. Niech zabierze stąd mój wóz. - Nie ma sprawy - ochoczo zgodziła się Cait. Samochody zazwyczaj odholowywano, ale mniejsza z tym. Gdyby to ona była właścicielką takiego mercedesa, wartego co najmniej sześć­ dziesiąt tysięcy dolarów, też by nie chciała, żeby tkwił na jakimś zatłoczonym parkingu policyjnym. - Jak się nazywasz, kotku? - zwrócił się do Cait. - Caitlin Carrigan. Jestem oficerem policji - powiedziała, przeczuwając, że będą w jej sprawie skargi i telefony. Pokazała mu też swoją odznakę policyjną. Mężczyzna wcale nie wydawał się rozgniewany. W jego nie­ bieskich oczach błysnęło autentyczne zainteresowanie. - Jesteś niezłą aktorką - powiedział. Cait lubiła, kiedy aresztowani faceci zachowywali się grzecz­ nie. To ułatwiało wszystkim życie. - Dziękuję. - Poza tym jesteś niebrzydka. Przypominasz mi młodziutką Maureen 0'Hara. Cait wymieniła znaczące spojrzenia z policjantami.

- Miło mi to słyszeć - mruknęła. Nagle poczuła się zażeno­ wana. To dziwne, bo przecież przemierzając ulicę w stroju dzi­ wki, wcale nie odczuwała wstydu. - To prawda. Znam się na kobiecej urodzie. Po czterech latach w policji, przepracowanych na ulicach Los Angeles, Cait sądziła, że nic nie jest w stanie jej zaskoczyć. Teraz dotarło do niej, że się myliła. - Masz swojego agenta? - zapytał Walter Stern III, właści­ ciel wytwórni Xanadu, po czym obdarzył ją szerokim uśmie­ chem, jak z reklamy pasty do zębów. - Całe życie szukam no­ wych talentów. Pod koniec służby Cait nie była w najlepszym humorze. Przez całe popołudnie i wieczór pracowała na Sunset Strip, a potem musiała pędzić na komisariat i przebierać się po raz kolejny, bo po mieście rozeszła sięjuż wieść, że intrygująca dama w czerwie­ ni to ani dama, ani prostytutka, tylko wzbudzająca postrach poli­ cjantka. Głowa pękała jej z bólu, nogi odmawiały posłuszeństwa, a na domiar złego, w czasie gdy ona starała się zapewnić bezpieczeń­ stwo na ulicach Hollywood, na policję zadzwoniła jej matka, jedna z nielicznych już gwiazd filmowych w starym stylu, i zaży­ czyła sobie z nią rozmawiać. - Próbowałem jej wytłumaczyć, że jeździsz teraz w patrolu - wyjaśnił dyspozytor, stary wyjadacz, po zawale skazany na pracę za biurkiem. - Ale ona nie należy do takich, co łatwo godzą się z odmową. - Co mówiła? - spytała Cait. Jedną z odziedziczonych po matce cech - prócz oryginalnej urody - była żelazna nieustępli­ wość, która tak bardzo przydawała jej się w pracy. - Zadzwonię do niej, tylko najpierw się przebiorę. - Nie musisz - odpowiedział dyspozytor. Jego uśmieszek za-

niepokoił Cait. - Udało mi się ją namówić, żeby zostawiła wia­ domość. - Chyba tego nie zapisałeś? - spytała Cait z nadzieją w gło­ sie. Siedzący w pokoju policjanci zamienili się w słuch. - Nie musiałem. To nie było aż tak trudne, żeby nie dało się zapamiętać. - Dyspozytor uśmiechnął się od ucha do ucha. - Miałem ci tylko przypomnieć, że spodziewają się ciebie w tę niedzielę. Na pikniku Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt. Podczas dorocznego pikniku, organizowanego przez jej mat­ kę, zbierano fundusze na cele dobroczynne. Cait zupełnie o tym zapomniała. Podsłuchujący wybuchnęli gromkim śmiechem. Pikniki w Bel Air nie należały do imprez, na których policjanci bywali w niedzielne popołudnia. - Hej, Carrigan - wykrzyknął przełożony Cait. - Jeżeli chcesz, mogę ufarbować na różowo pudla mojej żony. Będziesz się miała z czym pokazać w tak eleganckim towarzystwie. Jego uwaga wywołała kolejne salwy śmiechu. W odpo­ wiedzi Cait posłała im wiązankę przekleństw, które zadzi­ wiły nawet najbardziej doświadczonych. Potem zeszła na dół do szatni, żeby się przebrać w dżinsy i trykotowy pod­ koszulek. Scena, jaką tam zastała, jeszcze pogorszyła jej humor. Mężczyzna w uniformie khaki starannie wycierał podłogę. Obok stało wiadro, pełne wody. Widocznie szatnia znowu została zalana. - Co się stało? - Jakieś problemy z prądem - wyjaśnił lakonicznie, wyciska­ jąc ścierkę. - Wygląda mi to raczej na problemy hydrauliczne. - Wysiadła przedpotopowa instalacja, która reguluje dopływ wody do klimatyzatorów. - Cudownie. - Skacząc na palcach, Cait dotarła do swojej

szafki. - Jeżeli nie uda nam się zdobyć jakichś pieniędzy na remont, któregoś dnia ta buda się zawali. - Wszyscy narzekają - westchnął mężczyzna. - Od dwóch lat nie miałem podwyżki. Cait słuchała go jednym uchem - ostatnio wszyscy narze­ kali na brak pieniędzy. Otworzyła drzwiczki i głośno zaklęła. - Jasna cholera! Z jej ubrań i munduru na podłogę metalowej szafki ściekały strugi wody. - Przynajmniej wiemy, że nawilżacz działa - stwierdził męż­ czyzna. - Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło - burknęła Cait. Właśnie zdała sobie sprawę, że będzie musiała pojechać do domu w wy­ zywającym kostiumie prostytutki. Nikt cię nie zmuszał, żebyś została policjantką, powtarzała sobie w duchu. Udawała, że nie słyszy zaczepnych gwizdów, które ścigały ją, kiedy szła przez policyjny parking, a potem wsiadała do swego czerwonego mustanga. Prawdę mówiąc, kochała swoją pracę - koleżeńską więź łą­ czącą ją z kolegami i partnerami, poczucie, że zapewnia bezpie­ czeństwo mieszkańcom miasta, ryzyko. Ale najbardziej ze wszy­ stkiego lubiła dźwięk kajdanków zatrzaskujących się na nadgar­ stkach przestępcy. Jednak były w jej życiu i takie dni jak dzisiejszy, kiedy zaczy­ nała się poważnie zastanawiać nad słowami psychologa ze stu­ diów, który radził jej, by została pielęgniarką. W miasteczku San Miguel od rana żar lał się z nieba. Wrzały temperamenty i co rusz wybuchały jakieś awantury. Przedpołud­ niem miały już miejsce dwie bojki w kantynie, a ofiara jednej z nich z ranami kłutymi wylądowała w szpitalu. W rogu sali, przy stoliku, siedziała jakaś para popijając teąuilę. Nagle zaczęli się

kłócić. Kobieta uderzyła mężczyzną w twarz, a potem poderwała sią i wybiegła z kantyny. Za nią, głośno klnąc, podążył jej przy­ stojny towarzysz. Powietrze było nasycone wilgocią. Na niebie wisiały ołowia­ ne chmury. Rozległ sią grzmot. Ulica opustoszała. Mężczyzna dogonił kobietą i złapał ją za rękę. Otrząsnęła sią z wściekłością i dalej szła przed siebie. Doprowadzony do ostateczności, chwycił ją za ramiona i pchnął pod ceglany mur opuszczonego budynku. - To nie to, o czym myślisz! - rzucił jej z furią w twarz. - Czyżby? - Dumnie uniosła głową. W jej czarnych oczach zalśniła tłumiona wściekłość. - Obiecałeś mi! - wybuchnąła. - Mówiłeś, że to jedyny sposób, żebyśmy mogli być razem. A teraz, kiedy dostałeś to, o co ci chodziło, wycofujesz sią z umowy. - To nieprawda! - Szeroka dłoń mężczyzny przesunęła sią po jej ramieniu i spoczęła na piersi. - Nigdy mi sią nie znudzisz, kotku. Jego złość przeszła nagle w równie gwałtowne pożądanie. Kolanem rozsunął uda kobiety. - Niech cię, Hunter... - zaczęła, ale nie dal jej dokończyć. - Sśśś. - Nachylił sią i przycisnął wargi do jej nadąsanych ust. Pocałunek był długi i żarliwy. Kiedy dobiegł końca, obojgu zabrakło tchu. - Już ci mówiłem, Jillian - wydyszał mężczyzna, zanurzając palce w jej włosy - mam szczery zamiar wykonać nasz plan. Ale to nie jest takie łatwe. - Wiem. - Jej ręka wsunęła sią między splecione ciała i za­ częła się rytmicznie poruszać. - Wiem, ale to, co przychodzi łatwo, nie jest wiele warte. - Do cholery, przecież on jest agentem FBI! - wychrypiał, czując, jak jego ciało pręży sią pod dotkniąciem jej dłoni.

- Podobnie jak ty - z zalotnym uśmiechem przypomniała mu Jillian Peters. Wyczuwając jego słabość, ponowiła pieszczotą. Świadom swojej porażki, Hunter Roberts z głuchym jękiem zamknął oczy i czekał, aż osiągnie szczyt. Deszcz, który wisiał w powietrzu od rana, lunął wreszcie przy akompaniamencie ogłuszających grzmotów. Strugi wody natych­ miast zmieniły czerwony pył w gęste błoto. Kiedy Jillian zaczęła rozpinać mu spodnie, Hunter chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Jej przemoczona sukienka zrobi­ ła się niemal przezroczysta, odsłaniając smukłe nogi, a także ciemne brodawki stwardniałe pod wpływem zimnych kropli deszczu. Popchnął ją pod ścianę. Jedną ręką zadarł jej do góry sukien­ kę, a drugą kończył rozpinać spodnie. A potem, w strugach ulew­ nego deszczu, wśród grzmotów i błyskawic, wziął ją na ulicy sennego przygranicznego miasteczka, w którym zrodził się ich zbrodniczy plan. - Cięcie! - Cięcie! - powtórzył asystent reżysera. Jakby na zawołanie, deszcz nagle ustał i grzmoty ucichły. Kochankowie odsunęli się od siebie. Garderobiana już biegła do nich, niosąc grube szlafroki i ręczniki. - Mam nadzieję, że to ujęcie jest dobre - westchnęła Blythe Fielding. - Jeszcze trochę i dostanę zapalenia płuc. - A ja przez tydzień nie będę mógł chodzić - skarżył się jej partner, Drew Montgomery. Blythe roześmiała się i zaczęła wycierać ręcznikiem mokre włosy. - Jesteś świeżo upieczonym żonkosiem, Drew. Dziwię się, że w ogóle możesz jeszcze z siebie coś wykrzesać. - To nie ma nic do rzeczy - uśmiechnął się Drew. - Musiał­ bym być trupem, żeby nie reagować na twoją bliskość.

- Jesteś niepoprawny. - A ty wciąż równie ponętna jak wtedy, kiedy miałaś siedem­ naście lat. Kiedyś, jeszcze jako studenci, zakochali się w sobie na planie dyplomowego filmu. Ich krótkotrwały romans skończył się, kiedy ucichły kamery - ale cudownym zrządzeniem losu przyjaźń prze­ trwała, choć w tym mieście tego typu związki należały do rzadkości. - Blythe, Drew, bardzo mi przykro, ale będziemy musieli powtórzyć tę scenę - odezwał się reżyser. - Przecież ci mówiłam, że mam dziś wieczorem spotkanie - zaprotestowała Blythe. - Wiem. - Martin Griffith był równie poirytowany jak ona. - Musimy się spieszyć, mamy nóż na gardle. Stern zaczyna się niecierpliwić. - Mała strata - mruknęła Blythe. Umowa zawarta z Xanadu Studios zobowiązywała ją do przyjęcia roli w dwóch narzuco­ nych przez wytwórnię filmach. W zamian za to mogła sama decydować o kolejnej roli w swoim własnym filmie, którego była również producentką. Tymczasem, ku jej niezadowoleniu, Walter Stern III nieodmiennie obsadzał ją w mocno rozbieranych rolach femmefatale. - Słyszałem, co powiedziałaś - odezwał się spokojnie Mar­ tin. - Dla twojej informacji, honorarium za ten film ma pokryć koszty studiów mojego dziecka w Harvardzie. O ile uda nam się go skończyć, zanim syn zda maturę. Tyler Griffith miał niespełna trzy lata, więc Blythe wykal- kulowała sobie, że nawet jeśli nadal będzie prześladował ich pech, na pewno zdążą na czas. - Muszę zadzwonić. - Byle krótko. Candy czeka na ciebie w charakteryzatorni numer pięć. Może uda nam się skończyć tę cholerną scenę przed północą.

Blythe weszła do przyczepy, która służyła jej za garderobę. Osunęła się na kwiecistą sofę i wykręciła numer Sloana Wyn- dhama, reżysera i scenarzysty, którego miała nadzieję namówić na napisanie scenariusza do jej pierwszej samodzielnej produ­ kcji. Niestety, odezwała się automatyczna.sekretarka, więc mogła tylko zostawić wiadomość. - Cześć, Sloan - powiedziała do słuchawki. - Tu Blythe. Blythe Fielding. - Już po raz trzeci w tym tygodniu musiała przełożyć ich spotkanie i za każdym razem bała się, że Sloan, który w filmowym światku bynajmniej nie słynął z cierpliwości, w ogóle zrezygnuje z dalszych spotkań. - Bardzo przepraszam, ale znowu mamy mały poślizg. - Frustracja, zmartwienie, skru­ cha. Wszystkie te uczucia zabrzmiały w jej głosie, kiedy prze­ ciągnęła ręką po gęstych, ciemnych włosach. - Obawiam się, że nie zdążę na szóstą. Czy siódma ci odpowiada? - spytała z na­ dzieją, a potem, przygotowana w duchu na najgorsze, dodała: - Poproszę gosposię, żeby została trochę dłużej i wpuściła cię, gdyby mnie jeszcze nie było. Niestety, podejrzewam, że ona ma ostatnio kłopoty ze słuchem, bo nie zawsze słyszy domofon, więc na wszelki wypadek podam ci szyfr. - Po czym trzykrotnie po­ wtórzyła pięciocyfrowy numer. Na chwilę zamilkła, jakby czeka­ jąc na odpowiedź. - Jeszcze raz bardzo przepraszam - powie­ działa, kiedy nikt się nie odezwał. - Zazwyczaj bywam irytująco punktualna. Ale akurat mamy tu na planie istny cyrk. Ktoś chyba przeklął ten film. - Miała nadzieję, że Sloan doświadczył już kie­ dyś podobnych kłopotów. - No, to do zobaczenia - zakończyła z wymuszonym entuzjazmem, jakby już mieli rozpocząć współ­ pracę. Licząc na to, że Sloan odsłucha taśmę, zanim wybierze się na spotkanie, Blythe odłożyła słuchawkę na widełki. A potem po­ pełniła niewybaczalny błąd: spojrzała w lustro, na którym przy- kleiła czarno-biały fotos Aleksandry Romanow.

Aktorka spoczywała na sofie, upozowana na wampa zgodnie z modą epoki. Miała na sobie biały jedwabny negliż, obszyty strusi­ mi piórami, które muskały delikatnie jej ciało -jak pieszczota ko­ chanka. Gęste włosy tworzyły kruczoczarny obłok wokół jej subtel­ nej twarzyczki o kształtnych, pełnych ustach. I chociaż te ponętne usta wyginały się w wystudiowanym pro­ wokującym uśmiechu, Blythe wydało się, że w cygańskich oczach Aleksandry czai się smutek. Zdjęcie zostało zrobione zaledwie na tydzień przed jej śmier­ cią. Tydzień przed publiczną kłótnią z mężem, pisarzem Parti- ckiem Reardonem. - Co to za tajemnica? - głośno spytała Blythe. - Co było przyczyną twojego smutku? Blythe przestała się już zastanawiać, dlaczego tak bardzo chciała otrzymać na to pytanie odpowiedź. Wiedziała tylko, że z jakichś niezrozumiałych przyczyn nie spocznie, póki nie pozna prawdy. Minęło dziesięć minut. Blythe wciąż wpatrywała się w foto­ grafię. Dopiero pukanie do drzwi przypomniało jej, że czekająna nią w charakteryzatomi. Nie będąc w nastroju do rozpakowywania pudeł po niedawnej przeprowadzce do Bachelor Arms, Cait postanowiła wstąpić do swojej przyjaciółki na pizzę i plotki. Mimo iż dom Blythe Fielding znajdował się w okolicy do złudzenia przypominającej miejsce, w którym Cait się wychowa­ ła, zawsze z przyjemnością wpadała do przyjaciółki. Za to ilekroć odwiedzała okazałą rezydencję matki w sąsied­ nim Bel Air, zawsze czuła się jak chuda, niezdarna sześciolatka o włosach rudych jak marchewka i bez przednich zębów. Beverly Hills stanowiły miłą odmianę po hałaśliwym Holly­ wood, gdzie spędziła długi i męczący dzień, spacerując po wysa-

dzanym gwiazdami chodniku. Drzewa pokryły się świeżą, wio­ senną zielenią, w ogrodach rozkwitły petunie, bratki i lwie pasz­ cze, a do tego jeszcze tu, w górze, można było nawet odetchnąć rześkim powietrzem. Mijając czarne porsche zaparkowane na ulicy, Cait opuściła szybę w drzwiach swojego wozu. Machinalnie zerknęła na tabli­ ce rejestracyjne, a potem chwyciła głęboki oddech, wciągając w płuca powietrze, które niosło ze sobą cierpki, słony zapach oceanu. I wtedy wreszcie poczuła, że zaczyna się odprężać.

ROZDZIAŁ 2 Sloan Wyndham nerwowo pogrzebał w kieszeni i wyjął dwa papierki po gumie do żucia, parokrotnie wypraną kartę bibliote­ czną oraz kawałek bandaża. To nie do wiary, ale karteczka z nu­ merem szyfru do bramy Blythe Fielding gdzieś zniknęła. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że zmienił spodnie po powrocie z plaży. - A niech to - mruknął. - Skup się człowieku i przypomnij sobie wszystko po kolei. Zapisałeś numer, sprawdziłeś go, a na koniec powtórzyłeś. Wytęż teraz swoją wyobraźnię wzrokową. Zamknął oczy, zaczerpnął tchu i pożałował, że nie poświęcił więcej uwagi Melissie Golden, kiedy próbowała go nauczyć, jak nawiązywać kontakt ze swoją podświadomością. Melissa, jego piękna i inteligentna eks-kochanka, zagra­ ła w ostatnim, nominowanym do Oscara filmie Wyndhama „Między niebem a piekłem". Była to historia młodej, pełnej ide­ ałów zakonnicy oraz cynicznego policjanta, którzy wspólnie tro­ pili wielokrotnego mordercę na ulicach Los Angeles. Ale Melissa była nie tylko aktorką - była również fanaty­ czną zwolenniczką wszystkich możliwych filozofii obecnej dekady. W ciągu trzech spędzonych razem miesięcy Sloan był świad-

kiem jej zauroczenia sektą Cór Lemurii, które wierzyły w istnie­ nie pierwotnej cywilizacji wywodzącej się jeszcze z czasów sprzed zatopienia Atlantydy, a zlokalizowanej gdzieś na Pacyfi­ ku. Melissa wyznawała także teorię Oświecenia Boskiego Umy­ słu, Odysei Wrodzonej Niewinności oraz Uniwersalnej Jaźni - żeby wymienić tylko kilka spośród tych bardziej tajemniczych. Próbowała także, choć bezskutecznie, uczynić ze Sloana równie fanatycznego wyznawcę. - Zaczynamy! - Sloan zamknął oczy i spróbował się skon­ centrować. Po chwili wystukał cztery cyfry, które wydały mu się znajome. Nic. Jeżeli za pierwszym razem ci się nie uda... Znowu spróbował. I znowu nic. Znając system zabezpieczenia w domu Blythe Fielding (taki sam był zainstalowany u niego, w Pacific Palisades) wiedział, że jeśli za trzecim razem nie trafi na właściwą kombinację, urucho­ mi serię rozdzierających uszy alarmów, po której będzie miał na karku nie tylko strażników z prywatnej firmy ochroniarskiej, ale i policję z Beverly Hills. Po raz pierwszy w życiu pożałował, że nie uległ modzie i nie zainstalował sobie w samochodzie telefonu. Skoro jednak tego nie zrobił, mógł tylko wrócić do domu, znaleźć tę przeklętą karteczkę, a potem znowu tu przyjechać i otworzyć sobie bramę. Ale to by oznaczało dodatkowe opóź­ nienie, a jego precyzyjne plany na wieczór już i tak runęły, kiedy Blythe przesunęła ich spotkanie. Już miał wrócić do swojego porsche, kiedy... - A niech to... - mruknął. - Zawsze można spróbować... Cait pokonała ostatni zakręt na Benedict Canyon Drive, z pi­ skiem opon zahamowała przed domem Blythe i wtedy właśnie zauważyła mężczyznę wspinającego się na żelazne ogrodzenie.

Błyskawicznie chwyciła swoją dziewiątkę i wyskoczyła z samo­ chodu. - Policja! Nie ruszaj się! Sloan, który właśnie gratulował sobie w duchu, że udało mu się pokonać płot nie uruchamiając alarmu i nie na­ dziewając się na żelazne szpikulce, odwrócił głowę i z niedo­ wierzaniem spojrzał na młodą kobietę, ubraną w krótką, obci­ słą sukienkę. - Chyba żartujesz - roześmiał się głośno. Pod koronkową sukienką widać było zarys różowego sta­ niczka i takich samych majteczek. Szczupłe nogi dziewczyny, w lśniących szpilkach i nylonowych pończochach, wydawały się niebotycznie długie. W rude włosy, splątane tak, jakby dopiero co wyszła z łóżka, nieznajoma wpięła białą, jedwabną różę. Iden­ tyczna róża zdobiła atłasową wstążkę na jej szyi. W prawej, uniesionej w górę ręce trzymała odznakę policyjną, a w lewej pistolet - dziewiątkę. Kontrast pomiędzy bronią a ko­ ronkową sukienką był szokujący. Błysk zainteresowania w oczach mężczyzny sprawił, iż Cait zbyt późno zdała sobie sprawę, że jej „wyjściowy" strój prosty­ tutki bynajmniej nie wzbudza zaufania. - Zejdź na dół, tylko powoli - poleciła spokojnie, lecz z na­ ciskiem. - A potem oprzyj ręce o mur. Przez moment Sloan miał zamiar wdać się z nią w rozmowę i wyjaśnić, kim jest. Jednak nim zdążył powiedzieć choć słowo, jego pamięć pod­ sunęła mu serię dramatycznych obrazów. Zobaczył kawalkadę samochodów policyjnych, a za nią setki policjantów. Zobaczył karabiny, a chmura gazów łzawiących wy­ pełniła mu płuca. A potem, jakby na olbrzymim srebrnym ekranie, zobaczył lu­ dzi wybiegających z budynku. W uszach zabrzmiał mu ogłusza-