ROZDZIAŁ PIERWSZY
Karin siedziała przy barze, bezwiednie uderzając palcami
w kontuar. Obiecała sobie, że w ciągu roku postawi firmę na
nogi. Pozostało jeszcze siedem miesięcy. Zapowiedziała
ciotce, że na Boże Narodzenie będzie pławić się w forsie.
A teraz... Czy ma dać za wygraną, zanim jeszcze nadejdzie
wiosna? Wyprostowała się. No dobrze. Awaria autobusu,
która wydarzyła się rano, to prawdziwy pech. Ale w
interesach trzeba liczyć się ze wszystkim. Jakoś z tego
wybrnie.
Siedziała blisko tylnego wejścia do baru kasyna Haraha
nad jeziorem Tahoe i próbowała uporządkować myśli. Nie
docierało do niej nieustanne grzechotanie automatów do
gier, nie słyszała brzęku wypadających monet i
rozlegających się co pewien czas dzwonków, które
oznajmiały wygraną.
Pan Turner pożyczył jej stary autobus. Dzięki jego
życzliwości mogła zacząć bez grosza. Niestety, dzisiaj rano w
połowie drogi nawalił silnik. - Zatarty - orzekł Bert,
kierowca autobusu. - Trzeba go wymienić. - I dodał, że to
kosztuje.
Nagle pojawił się przed nią pełny kieliszek. Zmarszczyła
czoło ze zdumieniem. Przecież niczego nie zamawiała.
- Whisky z wodą sodową - usłyszała nosowy męski głos,
który przebił się przez szum kasyna. - Czy to pani
odpowiada?
Potrząsnęła głową, nawet się nie obracając. Wciąż
nurtował ją problem, z którym zmagała się od sześciu
godzin. Rano nie uległa panice, a w każdym razie jej nie
okazała. Zachowała spokój starego rutyniarza. Sympatyczny
policjant z drogówki wezwał autobus zastępczy, a gdy ten
nadjechał, dowiozła pasażerki do kasyna. Bert został, żeby
poczekać na holowanie.
1
RS
A teraz, gdy jej podopieczne świetnie się bawiły, głowa
Karin pękała od natłoku liczb. Powinna była przygotować
się na taką ewentualność, choć to, co ją spotkało, nie było
zwykłym kłopotem, lecz prawdziwą katastrofą! Westchnęła.
Przed oczyma stanął jej wyciąg z konta. Dwa tysiące sześćset
pięćdziesiąt cztery dolary i piętnaście centów. Jeżeli...
- A może woli pani coś innego? Manhattan? Wódka z
sokiem pomarańczowym? Czym mogę służyć?
- Dziękuję. Nie piję. Naprawdę nie mam ochoty -
odpowiedziała, spoglądając na tego, kto zadał pytanie. Był to
jakiś brzuchaty facet, który ciężko dysząc sadowił się na
stołku obok.
- Dopisało pani szczęście? - spytał.
- Nie - Karin odwróciła głowę. Uśmiechnęła się jednak na
wspomnienie słów wuja Boba, który, gdy mu się nie
powiodło, mawiał: Ja mam szczęście tylko w nieszczęściu.
- A ja miałem dziś spory fart w Black Jacku - pociągnął
głęboki łyk. - Ale potem przeszedłem na keno i, daję słowo...
Widzi pani, opracowałem pewien system... - zaczął omawiać
go szczegółowo.
Karin marzyła, żeby odszedł. Niestety sama nie mogła tego
zrobić. Umówiła się tu z kierowcą autobusu zastępczego,
gdyż chciała mieć na oku swoje podopieczne.
- Często bywa pani w kasynie? - dopytywał się mężczyzna.
Potrząsnęła głową. - Ja staram się przychodzić raz w
tygodniu. W poniedziałki. Po weekendach automaty pękają
od monet i...
Perorował dalej, a Karin potakiwała automatycznie,
usiłując nie słuchać. Wróciła do swoich kalkulacji. Wedle
Berta wymiana silnika pochłonie co najmniej pięć tysięcy
dolarów.
Do tego dojdą koszty holowania i autobusu zastępczego.
Dodawała, dzieliła, by w końcu dojść do wniosku, że
potrzebuje...
2
RS
Mężczyzna nachylił się ku niej.
- Przepraszam, czy pani jest mężatką?
Pierwszy raz spojrzała mu prosto w oczy, usiłując
przybrać najbardziej odpychający wyraz twarzy.
- A czy pan jest bogaty? Poskutkowało. Odsunął się i
mruknął:
- Chciałem tylko pogadać...
- Owszem, jestem bogaty. - Głos z lewej strony był głęboki,
zdecydowany i niewątpliwie sugestywny.
Kolejny nudziarz! Karin okręciła się na stołku. Nie miała
czasu na bzdury. Ale rozbawione oczy i szczery uśmiech
nieznajomego mówiły jej, że to żart. Odetchnęła z ulgą i
uśmiechnęła się przekornie.
- A ile ma pan na koncie? - Nie mogła powstrzymać się od
riposty.
- A ile powinienem mieć?
- Trzy tysiące trzysta czterdzieści dolarów i osiemdziesiąt
pięć centów - odparła natychmiast i niemal jednocześnie
ogarnęło ją zmieszanie. Odruchowo podała sumę, którą
przed chwilą starannie obliczyła.
Uśmiech rozjaśnił mu twarz.
- To dość umiarkowana fortuna, ale suma jest bardzo
dokładna. Czy można spytać, jak pani do niej doszła?
- Z wielkim trudem - odparła, kapitulując wobec tonu, w
którym brzmiało szczere zainteresowanie. - Po wielu...
- Wszystko załatwione. Jesteś gotowa? - Był to Jake
Traverse, kierowca zastępczego autobusu. Na jego widok
Karin przypomniała sobie o obowiązkach wobec
podopiecznych. Mało brakowało, a zaczęłaby się zwierzać ze
swych kłopotów jakiemuś nieznajomemu.
- Prawie - odpowiedziała, zeskakując ze stołka. - Zaczekaj
parę minut. Muszę pozbierać pasażerki.
- Nie spiesz się. - Jake wdrapał się na zwolniony przez nią
stołek i zamówił: ,,Wielki, wielki kufel piwa imbirowego".
3
RS
W miarę jak przesuwała się do środka sali, hałas
automatów do gry ogłuszał ją coraz bardziej. Przeciskała się
wśród graczy, by wyłuskać spomiędzy nich swoje
podopieczne. Nim zdołała je zebrać, upłynęło jednak sporo
czasu.
- Ale miałam szczęście! - piszczała mała pani Jackson.
- Mój Boże, musimy już jechać? Karin, skarbie, czy
możesz wymienić to w kasie?
Po wymianie trzech pojemników wypełnionych pięciocen-
tówkami na banknoty, Karin zajęła się wspartą na lasce
panią Conway, która chciała przejść do toalety. Później
zaczęły się poszukiwania swetra pani Leslie.
- Chyba zostawiłam go na krześle, gdy grałam w keno -
wahała się staruszka. - A teraz go nie widzę...
Karin wiedziała, że uczestnicy wycieczek z reguły czekają
na autokar w miejscu zbiórki. Ale wiedziała też, iż właśnie
dzięki szczególnie troskliwej obsłudze pasażerów otrzymuje
zlecenia od Ogrodowego Klubu Seniora, którego członkowie
co drugi wtorek odwiedzali kasyno. Na ogół nie zajmowała
się organizacją wycieczek do domów gry. Zrobiła wyjątek
dla przyjaciółki ciotki Meg, Laury Jackson. Uczestniczyła
ona w kilku wycieczkach organizowanych przez Karin dla
miłośników sztuki i na koniec oznajmiła: - Opiekujesz się
nami jak rodzona córka. Mój klub pragnąłby teraz...
A poza tym, myślała Karin, prowadząc panie do autokaru,
wszystkie one dzielnie i z humorem zniosły poranne
tarapaty. Chwilę później wróciła do kasyna, by przywołać
Jake'a, wciąż siedzącego na sali obok mężczyzny, z którym
wcześniej żartowała.
Nieznajomy skinął głową na pożegnanie i uśmiechnął się
tak ciepło i serdecznie, że krew zaczęła jej silniej pulsować w
skroniach.
- Jedziemy?
4
RS
- Co? Ach tak, oczywiście. - Odwróciła się i podążyła za
Jakiem, głęboko zawstydzona. Oto czyjś uśmiech oszołomił
ją jak pensjonarkę. Przystojna, męska twarz przesłoniła
wszystko - rozkład jazdy, pasażerów, program dnia... Przez
chwilę uległa złudzeniu, że są tu tylko we dwoje - ona i
nieznajomy. Potrząsnęła głową, wsiadając do autobusu. Nie,
nie może teraz lekceważyć swoich kłopotów. Jak zdobyć
niemal cztery tysiące dolarów na wymianę silnika? A
przecież musi go wymienić. Od czterech miesięcy, to znaczy
od chwili, gdy rozpoczęła prowadzenie wycieczek, używała
autobusu o wiele częściej niż pan Turner. On sam bardzo
rzadko przewoził swój chór, a już na pewno nie jeździł po
stromych górskich drogach, zabójczych dla starych silników.
Miała wobec niego zobowiązania. Zamierzała spłacić je, gdy
tylko rozkręci firmę... A teraz? Czy zdoła choćby zdobyć
kredyt? A może jednak Bert mylił się i nie jest aż tak źle?
Pobożne życzenia! Bert był jednym z najlepszych
mechaników w mieście. Dobra, zabiorę się do tego, jak tylko
będę wiedziała, za co mam się zabrać. Po kolei, po kolei -
przerwała rozmyślania, wiążąc fartuch hostessy. Jedną z
wielkich kieszeni wypełniła małymi paczuszkami orzeszków,
w drugiej umieściła plastykowe kubki, a następnie zręcznie
otworzyła butelkę szampana. Ruszyła wzdłuż przejścia
między fotelami z promiennym uśmiechem, tchnąć na pozór
spokojem i optymizmem. Później pomyśli o autobusie pana
Turnera, a o mężczyźnie z baru w ogóle nie będzie myśleć.
Niestety, myślała o nim nadal. Odbierały jej spokój
zachowane w pamięci szczegóły - połysk skóry w rozchyleniu
śnieżnobiałego kołnierza koszulki polo, dżinsy, niczym druga
skóra przylegające do jego smukłych, muskularnych ud.
- Oczywiście, już pani służę. - Przez moment balansowała,
utrzymując równowagę, po czym po raz drugi nalała
szampana do kubka pani Downing i wysłuchała opowieści o
5
RS
jej sukcesach w grze. - Cieszę się z pani powodzenia -
pogratulowała białowłosej kobiecie i ruszyła dalej.
Był zapewne jednym z tych nałogowych hazardzistów,
którzy wciąż wysiadują w kasynach. Wskazywała na to
nawet jego zewnętrzna nonszalancja. Sprawiał wrażenie
kogoś, kto właśnie wyszedł spod prysznica i zapomniał się
uczesać. Jego włosy miały barwę piasku. A przecież nie
gustowała w blondynach. Wolała brunetów o tajemniczych
oczach...
- Och, bardzo przepraszam! - wykrzyknęła, błyskawicznie
wycierając szampan rozlany na spódnicę pani Jackson.
- Nic nie szkodzi, to tylko syntetyk. - Starsza pani
mrugnęła do niej porozumiewawczo. - Niezły szampan, co,
złotko?
- Owszem - przytaknęła Karin.
A może po prostu pracował w kasynie? W każdym razie
sprawiał wrażenie kogoś od dawna tam zadomowionego.
Gdyby chociaż zdołali ze sobą porozmawiać... Daj spokój -
przywołała się do porządku. - Co cię to w ogóle obchodzi...
Kiedy jednak cała paczka orzeszków wypadła jej z rąk,
uświadomiła sobie, że wciąż marzy o nieznajomym. A
przecież -strofowała siebie, szukając na kolanach paczuszki -
są teraz inne, prawdziwie ważne sprawy. Dwa zlecenia w
przyszłym tygodniu! Co robić bez autobusu?
Gdy dotarli do celu, do Centrum Seniora w Carmichael,
Karin przeprosiła panie za nieoczekiwane kłopoty i
podziękowała im za wyrozumiałość.
- Postaram się wszystko zrekompensować następnym
razem - obiecała, gdy opuszczały autobus.
Po powrocie do domu zatelefonowała do Berta.
- Silnik do remontu - usłyszała. - Ale koszty są mniejsze,
niż przewidywałem. Tylko cztery tysiące czterdzieści sześć
dolarów i trzydzieści dziewięć centów. Robocizna i części.
6
RS
Wielka różnica! Równie dobrze mogło to być pięć tysięcy.
A do tego koszt autokaru zastępczego, nie wspominając o
holowaniu.
- Dziękuję, Bert. Wpadnę jutro i... - I co? - Pomyślę. Do
zobaczenia.
Odłożyła słuchawkę i podeszła do kuchennego stołu,
odsuwając na wpół zjedzoną kanapkę.
Do diabła! Co tu robić? Siedziała opierając łokcie o blat.
Wpatrywała się w mały zegar wiszący na ścianie. Jakże
chciałaby z kimś porozmawiać! Szkoda, że ciotka Meg i wuj
Bob wyjechali tak daleko. Chociaż... Nie, to dobrze, że ich
nie ma. Dość już dla niej zrobili. Wzięli ją do siebie, gdy
miała dziewięć lat, tuż po śmierci rodziców, i zawsze
traktowali jak własną córkę. Była z nimi naprawdę
szczęśliwa. Mając osiemnaście lat zapisała się na kurs
sekretarek i niebawem rozpoczęła pracę w Miejskim
Wydziale Gospodarki Wodnej w Sac-ramento. Upajała się
niezależnością, żyjąc z własnej pensji w małym mieszkaniu,
które wynajmowała ze swą przyjaciółką, Joyce. Jednakże po
roku zaczęło nudzić ją codzienne wystukiwanie danych
technicznych na setkach stronic papieru maszynowego.
Okazało się, że tęskni za domem w Carmichael, na
przedmieściach Sacramento, gdzie mieszkała dotąd z ciotką i
wujem. Brakowało jej również słonecznego poddasza, które
wuj Bob przerobił na pracownię malarską dla Meg.
Margaret Palmer zajmowała się akwarelą i, od czasu do
czasu, malarstwem olejnym. To pod jej wpływem Karin
zabrała się do malowania. Często też towarzyszyła ciotce w
organizowanych przez nią na zlecenie miejscowej galerii
wycieczkach dla miłośników sztuki.
- Nudzi cię twoja praca, co? - spytała Meg, gdy któregoś
niedzielnego popołudnia, przy tym samym kuchennym stole,
Karin zwierzyła się ze swych odczuć. - To ją rzuć.
7
RS
Karin spojrzała ze zdumieniem na swą wciąż atrakcyjną i
pełną życia pięćdziesięcioletnią ciotkę. Wuj Bob słusznie
twierdził, że Meg ma duszę artysty. Pieniądze nic dla niej nie
znaczą. Myśli, że leżą na ziemi.
- Droga ciociu, zapominasz o pewnym drobiazgu. Trzeba
jeszcze zarobić na życie.
- Droga siostrzenico - odparła Meg - czy wiesz, ilu ludzi
wpada w pułapkę listy płac i trwoni całe życie na pracę,
której nienawidzi? Wszystko to z lenistwa lub tchórzostwa.
- A może z głodu? - zachichotała Karin.
- A może z bierności? - kontynuowała Meg, marszcząc
czoło. - Może nawet nie pomyśleli, co lubią robić.
Karin spojrzała na nią sceptycznie.
- Co byś więc radziła?
- Rzuć tę pracę i zajmij się organizacją wycieczek. Pani
Trotter martwi się, że będę teraz często wyjeżdżać i nie mogę
się już tym zajmować. Ale przecież ty mi pomagałaś. Masz
już pewną wprawę. Mogłabyś też zająć się organizacją
turystycznych objazdów miasta dla różnych konferencji i
zjazdów. Posłuchaj...
Wszystko, co mówiła, brzmiało nader prosto. Wuj Bob
przechodził właśnie na emeryturę po latach urzędniczej
pracy w miejscowej bazie lotnictwa. Zamierzali przeznaczyć
jego skromną emeryturę na to, co naprawdę lubili - na
podróże. Oboje zapewniali, że bardzo się ucieszą, jeśli Karin
wróci do Carmichael i zaopiekuje się domem pod ich
nieobecność. Zaoszczędzi w ten sposób na czynszu w okresie
rozkręcania własnej firmy.
Ogromnie ułatwili jej początki. Meg przekazała Karin
sporządzone przez siebie listy ewentualnych klientów i
dopomogła w organizacji kilku pierwszych wyjazdów. Wuj
Bob natomiast wsparł ją pożyczką dwu tysięcy dolarów,
które przeznaczyła na druk folderów i opłaty pocztowe.
8
RS
Wreszcie, na koniec, pan Turner z sąsiedztwa zaproponował
jej autobus.
Wyprostowała się gwałtownie. Pan Turner! Dotąd nie
powiedziała mu, co się stało. Teraz było już za późno.
Nazajutrz rano, jak zwykle, pan Turner pójdzie na uczelnię.
Prowadzi tam zajęcia z muzyki. No cóż, porozmawia z nim
dopiero po powrocie z warsztatu. Tak czy owak, musi coś
wymyślić. Przecież nie zrezygnuje z interesu, który tak
polubiła. Poprzednie cztery miesiące były naprawdę
wspaniale. Wraz ze swymi pasażerami przemierzała
kolorowe wzgórza Kalifornii. Sporo szkicowali. Karin też
rysowała. A jeszcze do tego mogła zwiedzać wystawy
malarstwa w San Francisco. Organizowanie wycieczek i
kontakty z ludźmi sprawiały jej prawdziwą przyjemność.
Miała już pierwszych stałych klientów. I nie chciała nawet
myśleć o powrocie do etatowej pracy.
Nazajutrz rano ubrała się bardzo starannie w granatowy
lniany kostium i równie eleganckie granatowe pantofelki.
Zamierzała wyruszyć do warsztatu i, być może, do banku.
Chciała wyglądać jak przedsiębiorca, któremu się powodzi.
Sporządziła listę wycieczek zorganizowanych w ciągu
minionych czterech miesięcy, a także spis wyjazdów
planowanych i wykaz przewidywanych zysków. Właśnie
zbierała broszury reklamowe, gdy rozległ się dzwonek.
Pewnie pan Turner przyszedł na kawę - pomyślała. Będzie
musiała powiedzieć mu całą prawdę.
Był to jednak listonosz, który wręczył jej ekspresową
przesyłkę. Karin nie znalazła na odwrocie nazwiska
nadawcy. Otworzyła kopertę i rozłożyła znajdującą się w
niej kartkę. Na podłogę wypadł wąski pasek papieru.
Podniosła go. Jej zdumionym oczom ukazał się czek, który
opiewał na trzy tysiące trzysta czterdzieści dolarów i
osiemdziesiąt pięć centów. Na czeku widniał podpis: Blake
Connors.
9
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
Niewiarygodne! Karin w osłupieniu wpatrywała się w
cyfrę figurującą na czeku. W połączeniu z kwotą na jej
koncie w banku pozwalała na pokrycie kosztów naprawy
silnika.
Tylko... Zmarszczyła czoło. Skąd jakiś - ponownie
zerknęła na podpis - człowiek nazwiskiem Connors może
wiedzieć, ile dokładnie koszty te wynoszą?
Zaraz... Przecież od niej samej! Tak. To z pewnością on -
wciąż pamiętała ten zniewalający uśmiech - mężczyzna,
który twierdził, że jest bogaty' Sądziła, że to żart i
odpowiedziała mu żartem. Ale czemu wysłał czek? Skąd znał
jej nazwisko? I adres? Skąd w ogóle cokolwiek o niej
wiedział?
No jasne! - uświadomiła sobie po chwili. Jake, kierowca
autobusu, musiał mu powiedzieć o awarii silnika.
9
RS
Nieznajomy dokładnie zapamiętał sumę, którą wymieniła i...
Doznała uczucia takiej ulgi i wdzięczności, że zakręciło jej
się w głowie. Nie będzie już musiała...
Dziewczyno, czy ty oszalałaś?! Nikt nie wręcza takich sum
zupełnie obcej osobie. To na pewno oferta pożyczki. Słyszała
już o firmach, które wysyłają czek, a w ślad za nim umowę
pożyczki na wysoki procent. Wyjęła z koperty wizytówkę.
Blake Connors - przeczytała - Prezes Spółki Promocyjnej
,,Nowe Inicjatywy". Ten facet dowiedział się od Jake'a, że
Karin prowadzi prywatną agencję i że ma kłopoty. Możliwe
również, że to czek sfingowany - reklama firmy, która
zajmuje się udzielaniem wysokooprocentowanych pożyczek.
W gorączkowym oczekiwaniu logicznego wyjaśnienia,
otworzyła list. Widok czeku wywarł na niej tak silne
wrażenie, że w pierwszej chwili nie dostrzegła załączonej
kartki. Przebiegła wzrokiem słowa skreślone zdecydowanym
charakterem pisma: ,,Na wypadek dalszych życzeń pozostaję
do dyspozycji. Blake Connors".
Karin dwukrotnie przeczytała to zdanie i ponownie
spojrzała na czek. Nie, to nie była pożyczka. To była obelga.
Facet spotyka w barze dziewczynę, która określa swoją cenę,
i przesyła jej ekspresem żądaną kwotę. Spurpurowiała z
gniewu i upokorzenia. Przecież sama wychlapałaś, ile
potrzebujesz, a na widok czeku wpadłaś w euforię! -
strofowała siebie w myślach. - Wmawiałaś sobie, że to
zwyczajna handlowa transakcja. Nie wiem, co pan sobie
wyobraża, panie Connors, ale choć ma pan forsę, źle pan
trafił. Nie jestem towarem na sprzedaż. Proszę zatrzymać
swoje pieniądze.
Chciała podrzeć czek, ale się rozmyśliła. Ten człowiek
gotów pomyśleć, że podjęła pieniądze, albo że celowo
zatrzymuje czek. Odeśle go z powrotem, żeby nie miał
żadnych wątpliwości. Wciąż odczuwała gniew, który jednak
powoli ustępował fali rozczarowania. W jego uśmiechu było
11
RS
przecież tyle ciepła, jego twarz promieniowała taką
szczerością i otwartością. Przed wyjściem z kasyna
zapragnęła... Czego? Nie, do tego nie przyzna się nawet
sobie. Wsiadła do samochodu i ruszyła do Sacramento.
- To stary model, proszę pani - wyjaśnił pracownik
warsztatu naprawczego. - Muszę poszukać takiego silnika.
Jeśli nie znajdę, będziemy naprawiać stary. Wszystko
potrwa sześć do siedmiu tygodniu.
Nie spytała nawet o warunki płatności. W gruncie rzeczy
odczuła pewną ulgę. W ciągu sześciu tygodni zdobędzie
jakoś pieniądze. W tym miesiącu weźmie dwa dodatkowe
kursy, a w następnym pięć. Oczywiście musi wynająć
autobus, co każdorazowo wyniesie pięćset dolarów, czyli
koszty wzrosną o dwieście. Zaraz... przecież poniesie straty!
Wsiadła do samochodu i w lekkim odrętwieniu pochyliła
się nad kierownicą. Nie mogła podnieść cen. W rozesłanych
prospektach reklamowych zamieściła cennik i na takich
warunkach przyjęła zamówienia. Wyprostowała się
gwałtownie. Autobusy wycieczkowe mają przecież
czterdzieści sześć miejsc! Jeśli zdobędzie komplet pasażerów,
a przynajmniej zapełni czterdzieści miejsc, to zyska osiemset
dolarów. Zaczęła gwałtownie szperać w torebce, szukając
kwitu, który wczoraj dał jej Jake. Jest. Autobusowe Linie
Czarterowe i adres firmy. Wrzuciła bieg i ze świeżym
zapałem ruszyła pod wskazany adres. Zamówi autokar, a
następnie przejrzy wszystkie dotychczasowe listy pasażerów
i telefonicznie rozreklamuje nowy program wycieczek.
- Niestety - pokręcił głową pracownik Linii Czarterowych.
- Mam referencje i, jeśli trzeba, mogę zapłacić z góry -
nalegała, dziękując Bogu, że zachowała na koncie skromną
sumę.
Zapewnił ją jednak, że nie chodzi o pieniądze. Po prostu w
tak krótkim terminie firma nie dysponowała żadnymi
wolnymi autokarami.
12
RS
- Przecież wczoraj patrol drogowy załatwił autokar od
ręki - upierała się Karin.
- Zawsze mamy jeden autokar w pogotowiu - odpowiedział
- a poza tym drogówce przysługuje bezwzględne
pierwszeństwo.
Widząc jej przygnębienie, zatelefonował do dwu
podobnych firm. Bez rezultatu.
- Przykro mi - oświadczył rozkładając ręce - ale
sąsiedztwo kasyn sprawia, że trudno nadążyć z
zamówieniami.
Karin podziękowała i wróciła do samochodu, usiłując
zignorować lekkie kłucie w dołku. Bez środka transportu nie
będzie mogła prowadzić swojej agencji. Ale niezależnie od
tego, co stanie się dalej, pan Turner otrzyma autobus w
przyzwoitym stanie. Po raz pierwszy ogarnął ją prawdziwy
strach. Będzie musiała wrócić do swojej poprzedniej pracy i
spłacić z pensji naprawę silnika. Nie, tylko nie to! Trudno,
odwoła planowane w tym miesiącu wyjazdy. Zorganizuje je
ponownie, gdy tylko będzie miała transport. Postanowiła
wrócić do domu i załatwić kilka telefonów. Wtem drgnęła.
Przypomniała sobie kopertę, która nadeszła rano ekspresem.
Nie zastanowiła się nawet, dlaczego to właśnie na nadawcy
tego listu chciała wyładować rozdrażnienie. Gdyby nawet
odważyła się przyjąć czek, co zresztą nie wchodziło w
rachubę, to i tak nie miał podstaw do wyciągania
jakichkolwiek wniosków. Gwałtownie zapragnęła mu to
powiedzieć. - Są rzeczy, panie Connors, których nie
zdobędzie pan za pieniądze, takie jak wycofany z produkcji
silnik, zamówiony wcześniej autokar, czy wreszcie takie...
jak ja.
Chciałaby widzieć jego minę, gdy zwróci mu czek,
dziękując chłodno i uprzejmie. Tak, pojedzie do niego od
razu i załatwi tę sprawę.
13
RS
Po dwudziestu minutach dotarła na Forest Avenue
trzydzieści pięć. Nie znalazła tam jednak, jak przypuszczała,
zwykłego małego biura. Oczom jej ukazał się okazały
budynek. Wjechała na zapełniony parking i postawiła
samochód na jednym z nie zarezerwowanych stanowisk.
Z budynku wciąż wylewał się strumień ludzi. Wkrótce
wtopiła się w tłum wchodzących i wychodzących.
Gabinet Connorsa znajdował się na pierwszym piętrze.
Panowała tu atmosfera dyskretnego luksusu. Gruby dywan,
eleganckie meble w głębokich odcieniach brązu i beżu,
bogactwo zieleni. Wszystko w doskonałym guście. Młody
człowiek za biurkiem spytał z uśmiechem:
- Czym mogę służyć?
- Chciałabym rozmawiać z panem Connorsem.
- Czy jest pani umówiona?
- Nie – odparła – ale ja...
- Hmm... - zawahał się. - Nie jestem pewien, czy pan
Connors jest osiągalny. Proszę zwrócić się do jego zastępcy,
panny Wentworth. Wolno prosić o nazwisko?
Karin podała mu wizytówkę. Szepnął coś do słuchawki
telefonu stojącego na biurku.
- Proszę spocząć. Zaraz panią przyjmie.
Miała właśnie powiedzieć, że nie będzie sprawiać kłopotu,
ale on już się zajął kobietą w śnieżnobiałym kombinezonie, z
napisem ,,Desery Dolly". Karin wzruszyła ramionami i
zatonęła w miękkiej kanapie. Skoro dotarła aż tutaj,
poczeka.
Tuż obok niej siadły ,,Desery Dolly" w osobie pełnej
wdzięku, pulchnej dziewczyny. Uśmiechnęła się przyjaźnie,
ale nim zdołała coś powiedzieć, recepcjonista oznajmił:
- Prosimy panią, panno Palmer!
Gabinet panny Wentworth nie był tak duży, jak hol
recepcyjny, ale nie mniej elegancki. Młoda kobieta siedząca
za biurkiem mogłaby być modelką z okładki czasopisma
14
RS
,,Kobieta sukcesu". Sprawiała wrażenie pewnej siebie,
kompetentnej, a ponadto była uderzająco atrakcyjna. Miała
owalną twarz, małe, ładnie wykrojone wargi, delikatny
nosek i ciemne, płomienne oczy. Na oparciu krzesła panny
Wentworth spoczywał niedbale udrapowany, miękki,
beżowy żakiet, a jedwabna bluzka w paski z wysokim
kołnierzem i szerokimi mankietami sprawiała wrażenie tak
świeżej i wyprasowanej, że Karin czuła każdy ślad
wygniecenia na swoim kostiumiku.
- Dzień dobry. - Wąska, wymanikiurowana dłoń wskazała
jej krzesło. - Czym mogę służyć, panno...?
- Palmer. Karin Palmer. - Karin siadła, trochę zła na
siebie samą. Onieśmielenie nie należało do jej naturalnych
reakcji. Przecież pracowała z różnymi ludźmi.
- Tak, oczywiście. - Panna Wentworth spojrzała na
biurko, gdzie z pewnością leżała informacja przekazana jej
szeptem przez interkom. - Agencja Turystyczna Karin
Palmer.
- Chciałabym mówić z panem Connorsem.
- Przykro mi. Jest nieobecny. - Na twarzy panny
Wentworth pojawił się zawodowy uśmiech. - Radzę zwrócić
się do pana Petersona. On załatwia sprawy nowych klientów.
- Nie jestem nowym klientem.
- Taak?
- Chciałabym się widzieć z panem Connorsem w sprawie..
. - Karin zawahała się - osobistej.
- Osobistej? - Brwi panny Wentworth zbiegły się. Czyżby
Karin uległa złudzeniu, czy w ciemnych oczach tamtej
pojawiła się nagle wrogość?
- No, może niezupełnie...
- Aha, rozumiem... To znaczy, nic nie rozumiem. - Ton
panny Wentworth wyrażał litość dla kogoś, kto nie potrafi
rozróżnić spraw osobistych od nieosobistych.
15
RS
Karin czuła, jak oblewa ją fala wściekłości na Blake'a
Connorsa. To za jego sprawą znalazła się w takiej sytuacji.
Wstała.
- To bez znaczenia. Po prostu... - Wyślę ten cholerny czek
pocztą, pomyślała.
- Może mogłabym jednak pomóc - proponowała panna
Wentworth. - Proszę zostawić wiadomość.
W tej samej chwili drzwi, prowadzące zapewne do
przyległego gabinetu, otworzyły się i stanął w nich Blake.
- Vickie, chciałbym, żebyś to załatwiła - powiedział
podchodząc do biurka. Wtem zobaczył Karin. - Panna
Palmer! Jak miło, że pani wpadła.
- Chciałabym porozmawiać.
- Oczywiście. Zjedzmy razem lunch.
- Nie, dziękuję. To sprawa na kilka minut.
- Więc będziemy je mieli podczas lunchu. - Jego ton był
równie stanowczy jak podpis pod czekiem. - Wezmę tylko
marynarkę.
- Przecież mieliśmy zjeść lunch z Pete'em - protestowała
panna Wentworth, ale Blake znikał już w swoim gabinecie.
- Rzeczywiście, zapomniałem. - Znów się wyłonił,
wsuwając ręce w marynarkę letniego garnituru. Na tle
płowej barwy materiału jego twarz była uderzająco
przystojna. - Dobrze, obgadajcie to sami. Powiedz Pete'owi,
że wieczorem będę w klubie. - Najwyraźniej uznał kwestię za
wyczerpaną i z uśmiechem odwrócił się do Karin.
Usiłowała wytrwać w wojowniczym nastroju, ale plan
zaczynał zawodzić. Instynkt podpowiadał jej, że bez względu
na to, co myśli o Blake'u, to mężczyzna godny zaufania.
Przyjmie zaproszenie, choćby ze względu na tę ważniaczkę,
która siedziała teraz z głupią miną. A więc nie ma pana
Connorsa?
- Bardzo dziękuję za pomoc - powiedziała Karin,
obdarzając kobietę za biurkiem promiennym uśmiechem.
16
RS
Czuła się wystarczająco usatysfakcjonowana, gdy
wychodziła z Bla-kiem Connorsem.
Blisko budynku stał lśniący maserati z bardzo niskim
zawieszeniem. Blake otworzył drzwi i czekał. Ale Karin nie
podchodziła. W gruncie rzeczy, pomyślał, wygląda na nieco
speszoną. Dlaczego? Przecież, gdy wychodzili z biura,
sprawiała wrażenie zadowolonej, a nawet triumfującej. A
teraz...
- Myślałam, że pójdziemy pieszo.
- Pieszo?
- Gdzieś niedaleko stąd. - Wykonała dość nieokreślony
ruch ręką, wskazując uliczne stoisko z hamburgerami. - Jest
taka ładna pogoda.
- Właśnie. Zrobimy sobie przejażdżkę do River's End -
powiedział. Czyżby sądziła, że zamierza cisnąć się przy
jednym z tych zatłoczonych, rozklekotanych stołów? - To
niedaleko. Pojedziemy wzdłuż rzeki.
- Nie. Wolałabym nie - powiedziała tak szybko, że
natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. I choć spojrzała na
zegarek, wyjaśniając, że ma mało czasu, wiedział, o co
chodzi naprawdę. Dała mu do zrozumienia, że nie jest łatwą
zdobyczą i że przejażdżka nad rzeką nie zrekompensuje mu
wysłanych pieniędzy.
Na potwierdzenie tych przypuszczeń sięgnęła do torebki.
- Ten lunch naprawdę nie jest potrzebny. Chciałam tylko...
Zatrzasnął drzwi samochodu i wziął ją pod ramię.
- Dobrze. Kilka domów dalej jest kawiarnia. - Nim zdążyła
zaprotestować, przeprowadził ją przez ulicę.
O nie, nie da jej odejść. Zbyt wiele zadał sobie trudu, by
zobaczyć ją po raz drugi.
Zaintrygowała go od momentu, gdy ujrzał ją w kasynie.
Obserwował, jak uprzejmie ignoruje gadaninę faceta, który
nieustannie ją nagabywał. Gdy w końcu ciętą ripostą
zamknęła natrętowi usta, Blake niemal wybuchnął
17
RS
śmiechem. Odruchowo włączył się do rozmowy, a wówczas
Karin po raz pierwszy się roześmiała. Zafascynowała go ta
zmiana. Zachwyciły dołeczki na jej buzi i sposób, w jaki
mrużyła kąciki oczu - orzechowych oczu, w których migotały
złote iskry. Chciał z nią porozmawiać, ale wtedy wszedł
kierowca. Wciąż miał przed oczyma jej zgrabną, małą
figurkę w lawendowym kombinezonie, posuwającą się
metodycznie po kasynie w poszukiwaniu swoich
podopiecznych. Podobał mu się sposób, w jaki odnosiła się
do tych pań. Wykraczał poza zawodową staranność. Odniósł
wrażenie, że opieka nad nimi jest jej jedyną troską.
Umiejętnie ukrywała swój prawdziwy nastrój. Zdołała
nawet stworzyć atmosferę spokoju i pewnej odświętności.
Gdy opuściła kasyno, ogarnęło go dziwne doznanie.
Wydawało mu się, że coś stracił. Chciał znów ją zobaczyć.
Wiedział, że czek wywoła oczekiwaną reakcję. Obawiał się
tylko, że Karin odeśle go pocztą.
Nie zrobiła tego. Miał więc szczęście. Chociaż - pomyślał
wchodząc do hałaśliwej kawiarni, gdzie zapach kawy
mieszał się z wonią smażonej cebuli - nie jest to idealne
miejsce na początek takiej znajomości. Blake coraz silniej
odczuwał potrzebę zmiany. I wiedział, że Karin Palmer
będzie zmianą bardzo przyjemną. Wszystkie kobiety, które
pojawiały się w pracowitym życiu Blake'a Connorsa, były
właśnie tym -zmianą. Od czasu Fran. Myśl o Frań, nawet
teraz, po latach, wytrąciła go z równowagi tak dalece, że
wpadł na mężczyznę, który właśnie wychodził. Od czasu
Fran w jego życiu nie było nikogo ważnego i Blake nie
pragnął tego zmieniać. Automatycznie położył rękę na
ramieniu Karin i przyciągnął ją do siebie, osłaniając przed
naporem wychodzących. Jedwabisty lok musnął jego brodę,
a w nozdrza uderzył delikatny, świeży zapach, chwilę
później wchłonięty przez wonie kuchni. W ten sposób -
pomyślał - twardy świat interesu unicestwi i ją. A zwłaszcza
18
RS
małą firmę, którą prowadzi. Organizacją wyjazdów do
kasyn trudni się przecież wiele biur podróży. W każdej
chwili grozi jej plajta. A tamtego popołudnia w kasynie
dziewczyna wydawała mu się taka wrażliwa i krucha, że
instynktownie zapragnął ją chronić. Dostrzegł teraz, że
Karin z namysłem zmarszczyła brwi. Zapewne znów martwi
się zepsutym autobusem. A może jego czek rozwiąże cały
problem i postanowiła go przyjąć?... Nie. Gdy tylko
przedarli się wśród gwarnych zatłoczonych stołów i usiedli
przy mniejszym, odosobnionym stoliku, Karin wyciągnęła
czek z torebki.
- Przyjechałam, żeby to zwrócić. - Ponieważ nie wyciągał
ręki, położyła czek na stole. - Nie rozumiem, czemu pan to
wysłał.
- Sądziłem, że może się przydać. Przecież sama mi to pani
powiedziała.
Karin zlodowaciała.
- Panie Connors, ludzie często czegoś potrzebują. Zdarza
się nawet, że pod wpływem impulsu mówią o tym komuś
nieznajomemu. Nie oznacza to jednak prośby o wsparcie.
- Tak się składa, że na tym właśnie polega działalność
mojej firmy.
- Co? - Jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia, by w moment
później zmrużyć się figlarnie. - Kim pan właściwie jest?
Świętym Mikołajem?
Uśmiechnął się, potrząsając głową.
- W żadnym wypadku.
- A więc zapewne owym słynnym Milionerem?
- Kim?
- W latach pięćdziesiątych był taki serial w telewizji.
Opowiadał mi o nim wuj Bob. Jego bohater przybywał z
pomocą ludziom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji.
Rodzice Blake'a usunęli z domu telewizję, toteż nie słyszał
nawet o takim serialu. Rozbawiło go jednak porównanie, a
19
RS
poza tym w oczach Karin znów zapaliły się te urocze,
figlarne błyski.
- Ale nisko mnie pan wycenił. Wybraniec losu otrzymywał
równy milion dolarów.
- Rozumiem. - Chciał coś dodać, ale podeszła do nich
kelnerka, by przyjąć zamówienie. Gdy odeszła, powiedział: -
Milion również wchodzi w rachubę. Jeśli pani potrzebuje...
- Nie potrzebuję miliona dolarów! Nie potrzebuję niczego!
- wykrzyknęła z emfazą.
- Proszę nie podejmować pospiesznych decyzji. Nie ma
pani pojęcia, co możemy dla pani zrobić. ,,Nowe Inicjatywy"
to najlepszy inkubator w mieście.
- Inkubator? Taka wylęgarnia dla kurcząt?
- Coś w tym rodzaju - parsknął śmiechem. - Tyle że u nas
wylęgają się nowe przedsiębiorstwa.
Zmarszczyła czoło.
- Nie rozumiem.
- Mówiąc najprościej, wspieramy nowe fumy we
wczesnym stadium rozwoju. Załatwiamy lokale biurowe i
warsztaty, organizujemy dostęp do kapitału, uczymy
zarządzania, i te pe.
- Rozumiem. - Nie próbowała nawet ukryć sarkazmu. - I
wszystkimi tymi łaskami obdarzacie każdego, kto o to
poprosi. A także tych, którzy nie proszą o nic?
Starał się zachować powagę.
- No, może niezupełnie. Dokonujemy wyboru. Kandydaci
są dokładnie sprawdzani, zanim znajdą się na liście naszych
klientów. Na wstępie sami oceniamy skalę ich potrzeb.
- Dokładnie sprawdzani? - zastanawiała się Karin. - Aha,
rozumiem. Wymiana dwu zdań w barze to wystarczający
sprawdzian kandydata.
- Bardzo dokładnie określiła pani niezbędną kwotę.
20
RS
Roześmiała się, a on nagle poczuł się uszczęśliwiony
widząc, jak z jej twarzy ustępuje napięcie, a na policzkach
pojawiają się dołki.
- Obliczałam tę sumę przez cały dzień. Rzeczywiście
obliczyłam ją dość dokładnie.
- I na koniec doszła pani do wniosku, że pieniądze nie są
potrzebne?
- Tak. To znaczy nie.
Dostrzegł, że lekko zaciska wargi, co pewnie znaczy: To
już moja sprawa.
- I nie skorzysta pani z fachowej porady eksperta?
Zmrużyła oczy. Znów pojawiły się uparte dołeczki.
- Mam na to pogląd dość sceptyczny.
- Dlaczego?
- Czy poważny ekspert wysyła obcej osobie czterocyfrowy
czek, nie mając żadnych gwarancji?
Wybuchnął śmiechem.
- Panno Palmer, zapewniam, że moje nie byle jakie
osiągnięcia wymagają spostrzegawczości i znajomości
charakterów. Jedno spojrzenie pani dużych oczu przekonało
mnie, że nie ryzykuję.
- Ha! Dostrzegł pan w nich desperację, a to niewiele mówi
o charakterze. - Podniosła oczy do góry. - Jak można
wysyłać taką sumę do kogoś, o kim nie wie się nic.
- A więc pomyślmy... - Z uśmiechem założył ręce,
opierając je na stole. - Imię: Karin, nazwisko: Palmer, wiek:
dwadzieścia cztery lata, zamieszkała w Carmichael, Market
Place czterdzieści cztery wspólnie z Margaret i Bobem
Palmerami. Dziesiątego stycznia bieżącego roku
zarejestrowała firmę pod nazwą Agencja Turystyczna Karin
Palmer. Poprzednie dwa lata mieszkała w Sacramento, gdzie
wspólnie z Joyce Carruthers wynajmowała mieszkanie przy
High Street i pracowała w Miejskim Wydziale Gospodarki
21
RS
Wodnej. Referencje kredytowe są niemal żadne, ale brak
informacji negatywnych.
Przyglądała mu się z niedowierzaniem. Wtem kąciki jej
ust uniosły się do góry.
- Zapomniał pan o stoisku z lemoniadą. Prowadziłam je
mając siedem lat.
- Ależ skąd! To przesądziło o wysłaniu pani czeku.
- Dajmy temu spokój. Czy pan wie, co pan robi? Przecież
to zwyczajne szpiegostwo!
Nie odpowiedział. Uśmiechając się czekał, aż kelnerka
postawi filiżanki z kawą. Gdy się oddaliła, odpowiedział
życzliwie:
- Droga panno Palmer, trudno sprostać pani
wymaganiom. W jednym zdaniu oskarża mnie pani o
niedbalstwo w prowadzeniu interesów, a już w drugim o
szpiegostwo z racji sprawdzania referencji kredytowych.
- Proszę nie traktować mnie w ten sposób. Wie pan, o co
mi chodzi. Poza tym żadna z tych informacji nie ma
znaczenia. Mogłam bez trudu zrealizować rano czek i
zniknąć z miasta.
- Ale przyszła pani do mojego biura trzymając go w ręku.
- Uniósł filiżankę. - Pozostanę jednak przy swoim zdaniu.
- Oczywiście! Pańskie zdanie! A co z moim? Co miałam
pomyśleć, kiedy... - przerwała, gdyż kelnerka przyniosła
zamówione danie.
Zaraz się zacznie - pomyślał, próbując ukryć uśmiech i
przygotowując się na przemówienie z cyklu: ,,Jak pan
śmiał!".
Ona jednak zajęła się hamburgerem. Polewała go
keczupem i kroiła w ćwiartki, patrząc z zaciśniętymi ustami
w talerz. Następnie, jak gdyby zapominając o wzburzeniu, z
wdziękiem i apetytem zabrała się do jedzenia.
- Znakomity hamburger. Bardzo dziękuję za lunch -
wyrecytowała z oficjalną uprzejmością.
22
RS
- Mam na imię Blake. Czy możemy zapomnieć o
formalnościach, Karin?
- Tak, oczywiście. Dziękuję za lunch, Blake.
- To brzmi lepiej. Zdaje się, że coś mówiłaś na temat
sprzeczności naszych poglądów.
- Nie, ja tylko... To nie ma znaczenia.
- Myślę, że ma. Czy sądzisz, że kierował mną jakiś ukryty
cel?
Podniosła oczy. Czuła, że się rumieni.
- Nie, oczywiście, że nie. Ja tylko...
- Bo jeśli tak myślałaś, to miałaś rację - dokończył.
23
RS
ROZDZIAŁ TRZECI
W jej mózgu pulsowało światełko alarmowe. Objął ją tak
ciepłym, tak zniewalająco intymnym spojrzeniem, że
poczuła ogarniający ją lęk. Gorączkowo usiłowała wymyślić
coś zabawnego, rozładować jakoś atmosferę, ale w głowie
miała kompletną pustkę. Wpatrywała się w talerz.
- To bardzo dobry hamburger - wykrztusiła.
- Nie zmieniaj tematu. Miałaś rację. Jest pewien ukryty
motyw. Pragnę cię poznać bliżej, Karin.
- Masz przecież bardzo dokładne dane na temat mojej
osoby. - Spojrzała na niego ostro.
- To wiedza bardzo powierzchowna. Chciałbym
dowiedzieć się o tobie dużo więcej.
- Jestem otwartą księgą - dowcipkowała, usiłując
opanować podniecenie, które wzbudzał jego niski,
sugestywny głos. - Nie ma we mnie nic ponad to, co widać
gołym okiem.
- Żadnych mrocznych tajemnic? Żadnych niszczących
żądz?
- Tylko jedna. Gwałtownie pożądam autobusu. -
Próbowała się roześmiać.
- A więc nie załatwiłaś tej sprawy.
- Jeszcze nie. - Znów napotkała jego wzrok i znów odniosła
wrażenie, że tonie w jego oczach.
- Naprawa silnika trwa zbyt długo? Skinęła głową.
- A więc wynajmij autobus. To czasem najlepsze wyjście.
- Które też wymaga czasu.
- Może więc ,,Nowe Inicjatywy" mogłyby ci pomóc?
- Nie. Dam sobie radę sama.
24
RS
EVA RUTLAND Boże Narodzenie jest codziennie
ROZDZIAŁ PIERWSZY Karin siedziała przy barze, bezwiednie uderzając palcami w kontuar. Obiecała sobie, że w ciągu roku postawi firmę na nogi. Pozostało jeszcze siedem miesięcy. Zapowiedziała ciotce, że na Boże Narodzenie będzie pławić się w forsie. A teraz... Czy ma dać za wygraną, zanim jeszcze nadejdzie wiosna? Wyprostowała się. No dobrze. Awaria autobusu, która wydarzyła się rano, to prawdziwy pech. Ale w interesach trzeba liczyć się ze wszystkim. Jakoś z tego wybrnie. Siedziała blisko tylnego wejścia do baru kasyna Haraha nad jeziorem Tahoe i próbowała uporządkować myśli. Nie docierało do niej nieustanne grzechotanie automatów do gier, nie słyszała brzęku wypadających monet i rozlegających się co pewien czas dzwonków, które oznajmiały wygraną. Pan Turner pożyczył jej stary autobus. Dzięki jego życzliwości mogła zacząć bez grosza. Niestety, dzisiaj rano w połowie drogi nawalił silnik. - Zatarty - orzekł Bert, kierowca autobusu. - Trzeba go wymienić. - I dodał, że to kosztuje. Nagle pojawił się przed nią pełny kieliszek. Zmarszczyła czoło ze zdumieniem. Przecież niczego nie zamawiała. - Whisky z wodą sodową - usłyszała nosowy męski głos, który przebił się przez szum kasyna. - Czy to pani odpowiada? Potrząsnęła głową, nawet się nie obracając. Wciąż nurtował ją problem, z którym zmagała się od sześciu godzin. Rano nie uległa panice, a w każdym razie jej nie okazała. Zachowała spokój starego rutyniarza. Sympatyczny policjant z drogówki wezwał autobus zastępczy, a gdy ten nadjechał, dowiozła pasażerki do kasyna. Bert został, żeby poczekać na holowanie. 1 RS
A teraz, gdy jej podopieczne świetnie się bawiły, głowa Karin pękała od natłoku liczb. Powinna była przygotować się na taką ewentualność, choć to, co ją spotkało, nie było zwykłym kłopotem, lecz prawdziwą katastrofą! Westchnęła. Przed oczyma stanął jej wyciąg z konta. Dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt cztery dolary i piętnaście centów. Jeżeli... - A może woli pani coś innego? Manhattan? Wódka z sokiem pomarańczowym? Czym mogę służyć? - Dziękuję. Nie piję. Naprawdę nie mam ochoty - odpowiedziała, spoglądając na tego, kto zadał pytanie. Był to jakiś brzuchaty facet, który ciężko dysząc sadowił się na stołku obok. - Dopisało pani szczęście? - spytał. - Nie - Karin odwróciła głowę. Uśmiechnęła się jednak na wspomnienie słów wuja Boba, który, gdy mu się nie powiodło, mawiał: Ja mam szczęście tylko w nieszczęściu. - A ja miałem dziś spory fart w Black Jacku - pociągnął głęboki łyk. - Ale potem przeszedłem na keno i, daję słowo... Widzi pani, opracowałem pewien system... - zaczął omawiać go szczegółowo. Karin marzyła, żeby odszedł. Niestety sama nie mogła tego zrobić. Umówiła się tu z kierowcą autobusu zastępczego, gdyż chciała mieć na oku swoje podopieczne. - Często bywa pani w kasynie? - dopytywał się mężczyzna. Potrząsnęła głową. - Ja staram się przychodzić raz w tygodniu. W poniedziałki. Po weekendach automaty pękają od monet i... Perorował dalej, a Karin potakiwała automatycznie, usiłując nie słuchać. Wróciła do swoich kalkulacji. Wedle Berta wymiana silnika pochłonie co najmniej pięć tysięcy dolarów. Do tego dojdą koszty holowania i autobusu zastępczego. Dodawała, dzieliła, by w końcu dojść do wniosku, że potrzebuje... 2 RS
Mężczyzna nachylił się ku niej. - Przepraszam, czy pani jest mężatką? Pierwszy raz spojrzała mu prosto w oczy, usiłując przybrać najbardziej odpychający wyraz twarzy. - A czy pan jest bogaty? Poskutkowało. Odsunął się i mruknął: - Chciałem tylko pogadać... - Owszem, jestem bogaty. - Głos z lewej strony był głęboki, zdecydowany i niewątpliwie sugestywny. Kolejny nudziarz! Karin okręciła się na stołku. Nie miała czasu na bzdury. Ale rozbawione oczy i szczery uśmiech nieznajomego mówiły jej, że to żart. Odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się przekornie. - A ile ma pan na koncie? - Nie mogła powstrzymać się od riposty. - A ile powinienem mieć? - Trzy tysiące trzysta czterdzieści dolarów i osiemdziesiąt pięć centów - odparła natychmiast i niemal jednocześnie ogarnęło ją zmieszanie. Odruchowo podała sumę, którą przed chwilą starannie obliczyła. Uśmiech rozjaśnił mu twarz. - To dość umiarkowana fortuna, ale suma jest bardzo dokładna. Czy można spytać, jak pani do niej doszła? - Z wielkim trudem - odparła, kapitulując wobec tonu, w którym brzmiało szczere zainteresowanie. - Po wielu... - Wszystko załatwione. Jesteś gotowa? - Był to Jake Traverse, kierowca zastępczego autobusu. Na jego widok Karin przypomniała sobie o obowiązkach wobec podopiecznych. Mało brakowało, a zaczęłaby się zwierzać ze swych kłopotów jakiemuś nieznajomemu. - Prawie - odpowiedziała, zeskakując ze stołka. - Zaczekaj parę minut. Muszę pozbierać pasażerki. - Nie spiesz się. - Jake wdrapał się na zwolniony przez nią stołek i zamówił: ,,Wielki, wielki kufel piwa imbirowego". 3 RS
W miarę jak przesuwała się do środka sali, hałas automatów do gry ogłuszał ją coraz bardziej. Przeciskała się wśród graczy, by wyłuskać spomiędzy nich swoje podopieczne. Nim zdołała je zebrać, upłynęło jednak sporo czasu. - Ale miałam szczęście! - piszczała mała pani Jackson. - Mój Boże, musimy już jechać? Karin, skarbie, czy możesz wymienić to w kasie? Po wymianie trzech pojemników wypełnionych pięciocen- tówkami na banknoty, Karin zajęła się wspartą na lasce panią Conway, która chciała przejść do toalety. Później zaczęły się poszukiwania swetra pani Leslie. - Chyba zostawiłam go na krześle, gdy grałam w keno - wahała się staruszka. - A teraz go nie widzę... Karin wiedziała, że uczestnicy wycieczek z reguły czekają na autokar w miejscu zbiórki. Ale wiedziała też, iż właśnie dzięki szczególnie troskliwej obsłudze pasażerów otrzymuje zlecenia od Ogrodowego Klubu Seniora, którego członkowie co drugi wtorek odwiedzali kasyno. Na ogół nie zajmowała się organizacją wycieczek do domów gry. Zrobiła wyjątek dla przyjaciółki ciotki Meg, Laury Jackson. Uczestniczyła ona w kilku wycieczkach organizowanych przez Karin dla miłośników sztuki i na koniec oznajmiła: - Opiekujesz się nami jak rodzona córka. Mój klub pragnąłby teraz... A poza tym, myślała Karin, prowadząc panie do autokaru, wszystkie one dzielnie i z humorem zniosły poranne tarapaty. Chwilę później wróciła do kasyna, by przywołać Jake'a, wciąż siedzącego na sali obok mężczyzny, z którym wcześniej żartowała. Nieznajomy skinął głową na pożegnanie i uśmiechnął się tak ciepło i serdecznie, że krew zaczęła jej silniej pulsować w skroniach. - Jedziemy? 4 RS
- Co? Ach tak, oczywiście. - Odwróciła się i podążyła za Jakiem, głęboko zawstydzona. Oto czyjś uśmiech oszołomił ją jak pensjonarkę. Przystojna, męska twarz przesłoniła wszystko - rozkład jazdy, pasażerów, program dnia... Przez chwilę uległa złudzeniu, że są tu tylko we dwoje - ona i nieznajomy. Potrząsnęła głową, wsiadając do autobusu. Nie, nie może teraz lekceważyć swoich kłopotów. Jak zdobyć niemal cztery tysiące dolarów na wymianę silnika? A przecież musi go wymienić. Od czterech miesięcy, to znaczy od chwili, gdy rozpoczęła prowadzenie wycieczek, używała autobusu o wiele częściej niż pan Turner. On sam bardzo rzadko przewoził swój chór, a już na pewno nie jeździł po stromych górskich drogach, zabójczych dla starych silników. Miała wobec niego zobowiązania. Zamierzała spłacić je, gdy tylko rozkręci firmę... A teraz? Czy zdoła choćby zdobyć kredyt? A może jednak Bert mylił się i nie jest aż tak źle? Pobożne życzenia! Bert był jednym z najlepszych mechaników w mieście. Dobra, zabiorę się do tego, jak tylko będę wiedziała, za co mam się zabrać. Po kolei, po kolei - przerwała rozmyślania, wiążąc fartuch hostessy. Jedną z wielkich kieszeni wypełniła małymi paczuszkami orzeszków, w drugiej umieściła plastykowe kubki, a następnie zręcznie otworzyła butelkę szampana. Ruszyła wzdłuż przejścia między fotelami z promiennym uśmiechem, tchnąć na pozór spokojem i optymizmem. Później pomyśli o autobusie pana Turnera, a o mężczyźnie z baru w ogóle nie będzie myśleć. Niestety, myślała o nim nadal. Odbierały jej spokój zachowane w pamięci szczegóły - połysk skóry w rozchyleniu śnieżnobiałego kołnierza koszulki polo, dżinsy, niczym druga skóra przylegające do jego smukłych, muskularnych ud. - Oczywiście, już pani służę. - Przez moment balansowała, utrzymując równowagę, po czym po raz drugi nalała szampana do kubka pani Downing i wysłuchała opowieści o 5 RS
jej sukcesach w grze. - Cieszę się z pani powodzenia - pogratulowała białowłosej kobiecie i ruszyła dalej. Był zapewne jednym z tych nałogowych hazardzistów, którzy wciąż wysiadują w kasynach. Wskazywała na to nawet jego zewnętrzna nonszalancja. Sprawiał wrażenie kogoś, kto właśnie wyszedł spod prysznica i zapomniał się uczesać. Jego włosy miały barwę piasku. A przecież nie gustowała w blondynach. Wolała brunetów o tajemniczych oczach... - Och, bardzo przepraszam! - wykrzyknęła, błyskawicznie wycierając szampan rozlany na spódnicę pani Jackson. - Nic nie szkodzi, to tylko syntetyk. - Starsza pani mrugnęła do niej porozumiewawczo. - Niezły szampan, co, złotko? - Owszem - przytaknęła Karin. A może po prostu pracował w kasynie? W każdym razie sprawiał wrażenie kogoś od dawna tam zadomowionego. Gdyby chociaż zdołali ze sobą porozmawiać... Daj spokój - przywołała się do porządku. - Co cię to w ogóle obchodzi... Kiedy jednak cała paczka orzeszków wypadła jej z rąk, uświadomiła sobie, że wciąż marzy o nieznajomym. A przecież -strofowała siebie, szukając na kolanach paczuszki - są teraz inne, prawdziwie ważne sprawy. Dwa zlecenia w przyszłym tygodniu! Co robić bez autobusu? Gdy dotarli do celu, do Centrum Seniora w Carmichael, Karin przeprosiła panie za nieoczekiwane kłopoty i podziękowała im za wyrozumiałość. - Postaram się wszystko zrekompensować następnym razem - obiecała, gdy opuszczały autobus. Po powrocie do domu zatelefonowała do Berta. - Silnik do remontu - usłyszała. - Ale koszty są mniejsze, niż przewidywałem. Tylko cztery tysiące czterdzieści sześć dolarów i trzydzieści dziewięć centów. Robocizna i części. 6 RS
Wielka różnica! Równie dobrze mogło to być pięć tysięcy. A do tego koszt autokaru zastępczego, nie wspominając o holowaniu. - Dziękuję, Bert. Wpadnę jutro i... - I co? - Pomyślę. Do zobaczenia. Odłożyła słuchawkę i podeszła do kuchennego stołu, odsuwając na wpół zjedzoną kanapkę. Do diabła! Co tu robić? Siedziała opierając łokcie o blat. Wpatrywała się w mały zegar wiszący na ścianie. Jakże chciałaby z kimś porozmawiać! Szkoda, że ciotka Meg i wuj Bob wyjechali tak daleko. Chociaż... Nie, to dobrze, że ich nie ma. Dość już dla niej zrobili. Wzięli ją do siebie, gdy miała dziewięć lat, tuż po śmierci rodziców, i zawsze traktowali jak własną córkę. Była z nimi naprawdę szczęśliwa. Mając osiemnaście lat zapisała się na kurs sekretarek i niebawem rozpoczęła pracę w Miejskim Wydziale Gospodarki Wodnej w Sac-ramento. Upajała się niezależnością, żyjąc z własnej pensji w małym mieszkaniu, które wynajmowała ze swą przyjaciółką, Joyce. Jednakże po roku zaczęło nudzić ją codzienne wystukiwanie danych technicznych na setkach stronic papieru maszynowego. Okazało się, że tęskni za domem w Carmichael, na przedmieściach Sacramento, gdzie mieszkała dotąd z ciotką i wujem. Brakowało jej również słonecznego poddasza, które wuj Bob przerobił na pracownię malarską dla Meg. Margaret Palmer zajmowała się akwarelą i, od czasu do czasu, malarstwem olejnym. To pod jej wpływem Karin zabrała się do malowania. Często też towarzyszyła ciotce w organizowanych przez nią na zlecenie miejscowej galerii wycieczkach dla miłośników sztuki. - Nudzi cię twoja praca, co? - spytała Meg, gdy któregoś niedzielnego popołudnia, przy tym samym kuchennym stole, Karin zwierzyła się ze swych odczuć. - To ją rzuć. 7 RS
Karin spojrzała ze zdumieniem na swą wciąż atrakcyjną i pełną życia pięćdziesięcioletnią ciotkę. Wuj Bob słusznie twierdził, że Meg ma duszę artysty. Pieniądze nic dla niej nie znaczą. Myśli, że leżą na ziemi. - Droga ciociu, zapominasz o pewnym drobiazgu. Trzeba jeszcze zarobić na życie. - Droga siostrzenico - odparła Meg - czy wiesz, ilu ludzi wpada w pułapkę listy płac i trwoni całe życie na pracę, której nienawidzi? Wszystko to z lenistwa lub tchórzostwa. - A może z głodu? - zachichotała Karin. - A może z bierności? - kontynuowała Meg, marszcząc czoło. - Może nawet nie pomyśleli, co lubią robić. Karin spojrzała na nią sceptycznie. - Co byś więc radziła? - Rzuć tę pracę i zajmij się organizacją wycieczek. Pani Trotter martwi się, że będę teraz często wyjeżdżać i nie mogę się już tym zajmować. Ale przecież ty mi pomagałaś. Masz już pewną wprawę. Mogłabyś też zająć się organizacją turystycznych objazdów miasta dla różnych konferencji i zjazdów. Posłuchaj... Wszystko, co mówiła, brzmiało nader prosto. Wuj Bob przechodził właśnie na emeryturę po latach urzędniczej pracy w miejscowej bazie lotnictwa. Zamierzali przeznaczyć jego skromną emeryturę na to, co naprawdę lubili - na podróże. Oboje zapewniali, że bardzo się ucieszą, jeśli Karin wróci do Carmichael i zaopiekuje się domem pod ich nieobecność. Zaoszczędzi w ten sposób na czynszu w okresie rozkręcania własnej firmy. Ogromnie ułatwili jej początki. Meg przekazała Karin sporządzone przez siebie listy ewentualnych klientów i dopomogła w organizacji kilku pierwszych wyjazdów. Wuj Bob natomiast wsparł ją pożyczką dwu tysięcy dolarów, które przeznaczyła na druk folderów i opłaty pocztowe. 8 RS
Wreszcie, na koniec, pan Turner z sąsiedztwa zaproponował jej autobus. Wyprostowała się gwałtownie. Pan Turner! Dotąd nie powiedziała mu, co się stało. Teraz było już za późno. Nazajutrz rano, jak zwykle, pan Turner pójdzie na uczelnię. Prowadzi tam zajęcia z muzyki. No cóż, porozmawia z nim dopiero po powrocie z warsztatu. Tak czy owak, musi coś wymyślić. Przecież nie zrezygnuje z interesu, który tak polubiła. Poprzednie cztery miesiące były naprawdę wspaniale. Wraz ze swymi pasażerami przemierzała kolorowe wzgórza Kalifornii. Sporo szkicowali. Karin też rysowała. A jeszcze do tego mogła zwiedzać wystawy malarstwa w San Francisco. Organizowanie wycieczek i kontakty z ludźmi sprawiały jej prawdziwą przyjemność. Miała już pierwszych stałych klientów. I nie chciała nawet myśleć o powrocie do etatowej pracy. Nazajutrz rano ubrała się bardzo starannie w granatowy lniany kostium i równie eleganckie granatowe pantofelki. Zamierzała wyruszyć do warsztatu i, być może, do banku. Chciała wyglądać jak przedsiębiorca, któremu się powodzi. Sporządziła listę wycieczek zorganizowanych w ciągu minionych czterech miesięcy, a także spis wyjazdów planowanych i wykaz przewidywanych zysków. Właśnie zbierała broszury reklamowe, gdy rozległ się dzwonek. Pewnie pan Turner przyszedł na kawę - pomyślała. Będzie musiała powiedzieć mu całą prawdę. Był to jednak listonosz, który wręczył jej ekspresową przesyłkę. Karin nie znalazła na odwrocie nazwiska nadawcy. Otworzyła kopertę i rozłożyła znajdującą się w niej kartkę. Na podłogę wypadł wąski pasek papieru. Podniosła go. Jej zdumionym oczom ukazał się czek, który opiewał na trzy tysiące trzysta czterdzieści dolarów i osiemdziesiąt pięć centów. Na czeku widniał podpis: Blake Connors. 9 RS
ROZDZIAŁ DRUGI Niewiarygodne! Karin w osłupieniu wpatrywała się w cyfrę figurującą na czeku. W połączeniu z kwotą na jej koncie w banku pozwalała na pokrycie kosztów naprawy silnika. Tylko... Zmarszczyła czoło. Skąd jakiś - ponownie zerknęła na podpis - człowiek nazwiskiem Connors może wiedzieć, ile dokładnie koszty te wynoszą? Zaraz... Przecież od niej samej! Tak. To z pewnością on - wciąż pamiętała ten zniewalający uśmiech - mężczyzna, który twierdził, że jest bogaty' Sądziła, że to żart i odpowiedziała mu żartem. Ale czemu wysłał czek? Skąd znał jej nazwisko? I adres? Skąd w ogóle cokolwiek o niej wiedział? No jasne! - uświadomiła sobie po chwili. Jake, kierowca autobusu, musiał mu powiedzieć o awarii silnika. 9 RS
Nieznajomy dokładnie zapamiętał sumę, którą wymieniła i... Doznała uczucia takiej ulgi i wdzięczności, że zakręciło jej się w głowie. Nie będzie już musiała... Dziewczyno, czy ty oszalałaś?! Nikt nie wręcza takich sum zupełnie obcej osobie. To na pewno oferta pożyczki. Słyszała już o firmach, które wysyłają czek, a w ślad za nim umowę pożyczki na wysoki procent. Wyjęła z koperty wizytówkę. Blake Connors - przeczytała - Prezes Spółki Promocyjnej ,,Nowe Inicjatywy". Ten facet dowiedział się od Jake'a, że Karin prowadzi prywatną agencję i że ma kłopoty. Możliwe również, że to czek sfingowany - reklama firmy, która zajmuje się udzielaniem wysokooprocentowanych pożyczek. W gorączkowym oczekiwaniu logicznego wyjaśnienia, otworzyła list. Widok czeku wywarł na niej tak silne wrażenie, że w pierwszej chwili nie dostrzegła załączonej kartki. Przebiegła wzrokiem słowa skreślone zdecydowanym charakterem pisma: ,,Na wypadek dalszych życzeń pozostaję do dyspozycji. Blake Connors". Karin dwukrotnie przeczytała to zdanie i ponownie spojrzała na czek. Nie, to nie była pożyczka. To była obelga. Facet spotyka w barze dziewczynę, która określa swoją cenę, i przesyła jej ekspresem żądaną kwotę. Spurpurowiała z gniewu i upokorzenia. Przecież sama wychlapałaś, ile potrzebujesz, a na widok czeku wpadłaś w euforię! - strofowała siebie w myślach. - Wmawiałaś sobie, że to zwyczajna handlowa transakcja. Nie wiem, co pan sobie wyobraża, panie Connors, ale choć ma pan forsę, źle pan trafił. Nie jestem towarem na sprzedaż. Proszę zatrzymać swoje pieniądze. Chciała podrzeć czek, ale się rozmyśliła. Ten człowiek gotów pomyśleć, że podjęła pieniądze, albo że celowo zatrzymuje czek. Odeśle go z powrotem, żeby nie miał żadnych wątpliwości. Wciąż odczuwała gniew, który jednak powoli ustępował fali rozczarowania. W jego uśmiechu było 11 RS
przecież tyle ciepła, jego twarz promieniowała taką szczerością i otwartością. Przed wyjściem z kasyna zapragnęła... Czego? Nie, do tego nie przyzna się nawet sobie. Wsiadła do samochodu i ruszyła do Sacramento. - To stary model, proszę pani - wyjaśnił pracownik warsztatu naprawczego. - Muszę poszukać takiego silnika. Jeśli nie znajdę, będziemy naprawiać stary. Wszystko potrwa sześć do siedmiu tygodniu. Nie spytała nawet o warunki płatności. W gruncie rzeczy odczuła pewną ulgę. W ciągu sześciu tygodni zdobędzie jakoś pieniądze. W tym miesiącu weźmie dwa dodatkowe kursy, a w następnym pięć. Oczywiście musi wynająć autobus, co każdorazowo wyniesie pięćset dolarów, czyli koszty wzrosną o dwieście. Zaraz... przecież poniesie straty! Wsiadła do samochodu i w lekkim odrętwieniu pochyliła się nad kierownicą. Nie mogła podnieść cen. W rozesłanych prospektach reklamowych zamieściła cennik i na takich warunkach przyjęła zamówienia. Wyprostowała się gwałtownie. Autobusy wycieczkowe mają przecież czterdzieści sześć miejsc! Jeśli zdobędzie komplet pasażerów, a przynajmniej zapełni czterdzieści miejsc, to zyska osiemset dolarów. Zaczęła gwałtownie szperać w torebce, szukając kwitu, który wczoraj dał jej Jake. Jest. Autobusowe Linie Czarterowe i adres firmy. Wrzuciła bieg i ze świeżym zapałem ruszyła pod wskazany adres. Zamówi autokar, a następnie przejrzy wszystkie dotychczasowe listy pasażerów i telefonicznie rozreklamuje nowy program wycieczek. - Niestety - pokręcił głową pracownik Linii Czarterowych. - Mam referencje i, jeśli trzeba, mogę zapłacić z góry - nalegała, dziękując Bogu, że zachowała na koncie skromną sumę. Zapewnił ją jednak, że nie chodzi o pieniądze. Po prostu w tak krótkim terminie firma nie dysponowała żadnymi wolnymi autokarami. 12 RS
- Przecież wczoraj patrol drogowy załatwił autokar od ręki - upierała się Karin. - Zawsze mamy jeden autokar w pogotowiu - odpowiedział - a poza tym drogówce przysługuje bezwzględne pierwszeństwo. Widząc jej przygnębienie, zatelefonował do dwu podobnych firm. Bez rezultatu. - Przykro mi - oświadczył rozkładając ręce - ale sąsiedztwo kasyn sprawia, że trudno nadążyć z zamówieniami. Karin podziękowała i wróciła do samochodu, usiłując zignorować lekkie kłucie w dołku. Bez środka transportu nie będzie mogła prowadzić swojej agencji. Ale niezależnie od tego, co stanie się dalej, pan Turner otrzyma autobus w przyzwoitym stanie. Po raz pierwszy ogarnął ją prawdziwy strach. Będzie musiała wrócić do swojej poprzedniej pracy i spłacić z pensji naprawę silnika. Nie, tylko nie to! Trudno, odwoła planowane w tym miesiącu wyjazdy. Zorganizuje je ponownie, gdy tylko będzie miała transport. Postanowiła wrócić do domu i załatwić kilka telefonów. Wtem drgnęła. Przypomniała sobie kopertę, która nadeszła rano ekspresem. Nie zastanowiła się nawet, dlaczego to właśnie na nadawcy tego listu chciała wyładować rozdrażnienie. Gdyby nawet odważyła się przyjąć czek, co zresztą nie wchodziło w rachubę, to i tak nie miał podstaw do wyciągania jakichkolwiek wniosków. Gwałtownie zapragnęła mu to powiedzieć. - Są rzeczy, panie Connors, których nie zdobędzie pan za pieniądze, takie jak wycofany z produkcji silnik, zamówiony wcześniej autokar, czy wreszcie takie... jak ja. Chciałaby widzieć jego minę, gdy zwróci mu czek, dziękując chłodno i uprzejmie. Tak, pojedzie do niego od razu i załatwi tę sprawę. 13 RS
Po dwudziestu minutach dotarła na Forest Avenue trzydzieści pięć. Nie znalazła tam jednak, jak przypuszczała, zwykłego małego biura. Oczom jej ukazał się okazały budynek. Wjechała na zapełniony parking i postawiła samochód na jednym z nie zarezerwowanych stanowisk. Z budynku wciąż wylewał się strumień ludzi. Wkrótce wtopiła się w tłum wchodzących i wychodzących. Gabinet Connorsa znajdował się na pierwszym piętrze. Panowała tu atmosfera dyskretnego luksusu. Gruby dywan, eleganckie meble w głębokich odcieniach brązu i beżu, bogactwo zieleni. Wszystko w doskonałym guście. Młody człowiek za biurkiem spytał z uśmiechem: - Czym mogę służyć? - Chciałabym rozmawiać z panem Connorsem. - Czy jest pani umówiona? - Nie – odparła – ale ja... - Hmm... - zawahał się. - Nie jestem pewien, czy pan Connors jest osiągalny. Proszę zwrócić się do jego zastępcy, panny Wentworth. Wolno prosić o nazwisko? Karin podała mu wizytówkę. Szepnął coś do słuchawki telefonu stojącego na biurku. - Proszę spocząć. Zaraz panią przyjmie. Miała właśnie powiedzieć, że nie będzie sprawiać kłopotu, ale on już się zajął kobietą w śnieżnobiałym kombinezonie, z napisem ,,Desery Dolly". Karin wzruszyła ramionami i zatonęła w miękkiej kanapie. Skoro dotarła aż tutaj, poczeka. Tuż obok niej siadły ,,Desery Dolly" w osobie pełnej wdzięku, pulchnej dziewczyny. Uśmiechnęła się przyjaźnie, ale nim zdołała coś powiedzieć, recepcjonista oznajmił: - Prosimy panią, panno Palmer! Gabinet panny Wentworth nie był tak duży, jak hol recepcyjny, ale nie mniej elegancki. Młoda kobieta siedząca za biurkiem mogłaby być modelką z okładki czasopisma 14 RS
,,Kobieta sukcesu". Sprawiała wrażenie pewnej siebie, kompetentnej, a ponadto była uderzająco atrakcyjna. Miała owalną twarz, małe, ładnie wykrojone wargi, delikatny nosek i ciemne, płomienne oczy. Na oparciu krzesła panny Wentworth spoczywał niedbale udrapowany, miękki, beżowy żakiet, a jedwabna bluzka w paski z wysokim kołnierzem i szerokimi mankietami sprawiała wrażenie tak świeżej i wyprasowanej, że Karin czuła każdy ślad wygniecenia na swoim kostiumiku. - Dzień dobry. - Wąska, wymanikiurowana dłoń wskazała jej krzesło. - Czym mogę służyć, panno...? - Palmer. Karin Palmer. - Karin siadła, trochę zła na siebie samą. Onieśmielenie nie należało do jej naturalnych reakcji. Przecież pracowała z różnymi ludźmi. - Tak, oczywiście. - Panna Wentworth spojrzała na biurko, gdzie z pewnością leżała informacja przekazana jej szeptem przez interkom. - Agencja Turystyczna Karin Palmer. - Chciałabym mówić z panem Connorsem. - Przykro mi. Jest nieobecny. - Na twarzy panny Wentworth pojawił się zawodowy uśmiech. - Radzę zwrócić się do pana Petersona. On załatwia sprawy nowych klientów. - Nie jestem nowym klientem. - Taak? - Chciałabym się widzieć z panem Connorsem w sprawie.. . - Karin zawahała się - osobistej. - Osobistej? - Brwi panny Wentworth zbiegły się. Czyżby Karin uległa złudzeniu, czy w ciemnych oczach tamtej pojawiła się nagle wrogość? - No, może niezupełnie... - Aha, rozumiem... To znaczy, nic nie rozumiem. - Ton panny Wentworth wyrażał litość dla kogoś, kto nie potrafi rozróżnić spraw osobistych od nieosobistych. 15 RS
Karin czuła, jak oblewa ją fala wściekłości na Blake'a Connorsa. To za jego sprawą znalazła się w takiej sytuacji. Wstała. - To bez znaczenia. Po prostu... - Wyślę ten cholerny czek pocztą, pomyślała. - Może mogłabym jednak pomóc - proponowała panna Wentworth. - Proszę zostawić wiadomość. W tej samej chwili drzwi, prowadzące zapewne do przyległego gabinetu, otworzyły się i stanął w nich Blake. - Vickie, chciałbym, żebyś to załatwiła - powiedział podchodząc do biurka. Wtem zobaczył Karin. - Panna Palmer! Jak miło, że pani wpadła. - Chciałabym porozmawiać. - Oczywiście. Zjedzmy razem lunch. - Nie, dziękuję. To sprawa na kilka minut. - Więc będziemy je mieli podczas lunchu. - Jego ton był równie stanowczy jak podpis pod czekiem. - Wezmę tylko marynarkę. - Przecież mieliśmy zjeść lunch z Pete'em - protestowała panna Wentworth, ale Blake znikał już w swoim gabinecie. - Rzeczywiście, zapomniałem. - Znów się wyłonił, wsuwając ręce w marynarkę letniego garnituru. Na tle płowej barwy materiału jego twarz była uderzająco przystojna. - Dobrze, obgadajcie to sami. Powiedz Pete'owi, że wieczorem będę w klubie. - Najwyraźniej uznał kwestię za wyczerpaną i z uśmiechem odwrócił się do Karin. Usiłowała wytrwać w wojowniczym nastroju, ale plan zaczynał zawodzić. Instynkt podpowiadał jej, że bez względu na to, co myśli o Blake'u, to mężczyzna godny zaufania. Przyjmie zaproszenie, choćby ze względu na tę ważniaczkę, która siedziała teraz z głupią miną. A więc nie ma pana Connorsa? - Bardzo dziękuję za pomoc - powiedziała Karin, obdarzając kobietę za biurkiem promiennym uśmiechem. 16 RS
Czuła się wystarczająco usatysfakcjonowana, gdy wychodziła z Bla-kiem Connorsem. Blisko budynku stał lśniący maserati z bardzo niskim zawieszeniem. Blake otworzył drzwi i czekał. Ale Karin nie podchodziła. W gruncie rzeczy, pomyślał, wygląda na nieco speszoną. Dlaczego? Przecież, gdy wychodzili z biura, sprawiała wrażenie zadowolonej, a nawet triumfującej. A teraz... - Myślałam, że pójdziemy pieszo. - Pieszo? - Gdzieś niedaleko stąd. - Wykonała dość nieokreślony ruch ręką, wskazując uliczne stoisko z hamburgerami. - Jest taka ładna pogoda. - Właśnie. Zrobimy sobie przejażdżkę do River's End - powiedział. Czyżby sądziła, że zamierza cisnąć się przy jednym z tych zatłoczonych, rozklekotanych stołów? - To niedaleko. Pojedziemy wzdłuż rzeki. - Nie. Wolałabym nie - powiedziała tak szybko, że natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. I choć spojrzała na zegarek, wyjaśniając, że ma mało czasu, wiedział, o co chodzi naprawdę. Dała mu do zrozumienia, że nie jest łatwą zdobyczą i że przejażdżka nad rzeką nie zrekompensuje mu wysłanych pieniędzy. Na potwierdzenie tych przypuszczeń sięgnęła do torebki. - Ten lunch naprawdę nie jest potrzebny. Chciałam tylko... Zatrzasnął drzwi samochodu i wziął ją pod ramię. - Dobrze. Kilka domów dalej jest kawiarnia. - Nim zdążyła zaprotestować, przeprowadził ją przez ulicę. O nie, nie da jej odejść. Zbyt wiele zadał sobie trudu, by zobaczyć ją po raz drugi. Zaintrygowała go od momentu, gdy ujrzał ją w kasynie. Obserwował, jak uprzejmie ignoruje gadaninę faceta, który nieustannie ją nagabywał. Gdy w końcu ciętą ripostą zamknęła natrętowi usta, Blake niemal wybuchnął 17 RS
śmiechem. Odruchowo włączył się do rozmowy, a wówczas Karin po raz pierwszy się roześmiała. Zafascynowała go ta zmiana. Zachwyciły dołeczki na jej buzi i sposób, w jaki mrużyła kąciki oczu - orzechowych oczu, w których migotały złote iskry. Chciał z nią porozmawiać, ale wtedy wszedł kierowca. Wciąż miał przed oczyma jej zgrabną, małą figurkę w lawendowym kombinezonie, posuwającą się metodycznie po kasynie w poszukiwaniu swoich podopiecznych. Podobał mu się sposób, w jaki odnosiła się do tych pań. Wykraczał poza zawodową staranność. Odniósł wrażenie, że opieka nad nimi jest jej jedyną troską. Umiejętnie ukrywała swój prawdziwy nastrój. Zdołała nawet stworzyć atmosferę spokoju i pewnej odświętności. Gdy opuściła kasyno, ogarnęło go dziwne doznanie. Wydawało mu się, że coś stracił. Chciał znów ją zobaczyć. Wiedział, że czek wywoła oczekiwaną reakcję. Obawiał się tylko, że Karin odeśle go pocztą. Nie zrobiła tego. Miał więc szczęście. Chociaż - pomyślał wchodząc do hałaśliwej kawiarni, gdzie zapach kawy mieszał się z wonią smażonej cebuli - nie jest to idealne miejsce na początek takiej znajomości. Blake coraz silniej odczuwał potrzebę zmiany. I wiedział, że Karin Palmer będzie zmianą bardzo przyjemną. Wszystkie kobiety, które pojawiały się w pracowitym życiu Blake'a Connorsa, były właśnie tym -zmianą. Od czasu Fran. Myśl o Frań, nawet teraz, po latach, wytrąciła go z równowagi tak dalece, że wpadł na mężczyznę, który właśnie wychodził. Od czasu Fran w jego życiu nie było nikogo ważnego i Blake nie pragnął tego zmieniać. Automatycznie położył rękę na ramieniu Karin i przyciągnął ją do siebie, osłaniając przed naporem wychodzących. Jedwabisty lok musnął jego brodę, a w nozdrza uderzył delikatny, świeży zapach, chwilę później wchłonięty przez wonie kuchni. W ten sposób - pomyślał - twardy świat interesu unicestwi i ją. A zwłaszcza 18 RS
małą firmę, którą prowadzi. Organizacją wyjazdów do kasyn trudni się przecież wiele biur podróży. W każdej chwili grozi jej plajta. A tamtego popołudnia w kasynie dziewczyna wydawała mu się taka wrażliwa i krucha, że instynktownie zapragnął ją chronić. Dostrzegł teraz, że Karin z namysłem zmarszczyła brwi. Zapewne znów martwi się zepsutym autobusem. A może jego czek rozwiąże cały problem i postanowiła go przyjąć?... Nie. Gdy tylko przedarli się wśród gwarnych zatłoczonych stołów i usiedli przy mniejszym, odosobnionym stoliku, Karin wyciągnęła czek z torebki. - Przyjechałam, żeby to zwrócić. - Ponieważ nie wyciągał ręki, położyła czek na stole. - Nie rozumiem, czemu pan to wysłał. - Sądziłem, że może się przydać. Przecież sama mi to pani powiedziała. Karin zlodowaciała. - Panie Connors, ludzie często czegoś potrzebują. Zdarza się nawet, że pod wpływem impulsu mówią o tym komuś nieznajomemu. Nie oznacza to jednak prośby o wsparcie. - Tak się składa, że na tym właśnie polega działalność mojej firmy. - Co? - Jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia, by w moment później zmrużyć się figlarnie. - Kim pan właściwie jest? Świętym Mikołajem? Uśmiechnął się, potrząsając głową. - W żadnym wypadku. - A więc zapewne owym słynnym Milionerem? - Kim? - W latach pięćdziesiątych był taki serial w telewizji. Opowiadał mi o nim wuj Bob. Jego bohater przybywał z pomocą ludziom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. Rodzice Blake'a usunęli z domu telewizję, toteż nie słyszał nawet o takim serialu. Rozbawiło go jednak porównanie, a 19 RS
poza tym w oczach Karin znów zapaliły się te urocze, figlarne błyski. - Ale nisko mnie pan wycenił. Wybraniec losu otrzymywał równy milion dolarów. - Rozumiem. - Chciał coś dodać, ale podeszła do nich kelnerka, by przyjąć zamówienie. Gdy odeszła, powiedział: - Milion również wchodzi w rachubę. Jeśli pani potrzebuje... - Nie potrzebuję miliona dolarów! Nie potrzebuję niczego! - wykrzyknęła z emfazą. - Proszę nie podejmować pospiesznych decyzji. Nie ma pani pojęcia, co możemy dla pani zrobić. ,,Nowe Inicjatywy" to najlepszy inkubator w mieście. - Inkubator? Taka wylęgarnia dla kurcząt? - Coś w tym rodzaju - parsknął śmiechem. - Tyle że u nas wylęgają się nowe przedsiębiorstwa. Zmarszczyła czoło. - Nie rozumiem. - Mówiąc najprościej, wspieramy nowe fumy we wczesnym stadium rozwoju. Załatwiamy lokale biurowe i warsztaty, organizujemy dostęp do kapitału, uczymy zarządzania, i te pe. - Rozumiem. - Nie próbowała nawet ukryć sarkazmu. - I wszystkimi tymi łaskami obdarzacie każdego, kto o to poprosi. A także tych, którzy nie proszą o nic? Starał się zachować powagę. - No, może niezupełnie. Dokonujemy wyboru. Kandydaci są dokładnie sprawdzani, zanim znajdą się na liście naszych klientów. Na wstępie sami oceniamy skalę ich potrzeb. - Dokładnie sprawdzani? - zastanawiała się Karin. - Aha, rozumiem. Wymiana dwu zdań w barze to wystarczający sprawdzian kandydata. - Bardzo dokładnie określiła pani niezbędną kwotę. 20 RS
Roześmiała się, a on nagle poczuł się uszczęśliwiony widząc, jak z jej twarzy ustępuje napięcie, a na policzkach pojawiają się dołki. - Obliczałam tę sumę przez cały dzień. Rzeczywiście obliczyłam ją dość dokładnie. - I na koniec doszła pani do wniosku, że pieniądze nie są potrzebne? - Tak. To znaczy nie. Dostrzegł, że lekko zaciska wargi, co pewnie znaczy: To już moja sprawa. - I nie skorzysta pani z fachowej porady eksperta? Zmrużyła oczy. Znów pojawiły się uparte dołeczki. - Mam na to pogląd dość sceptyczny. - Dlaczego? - Czy poważny ekspert wysyła obcej osobie czterocyfrowy czek, nie mając żadnych gwarancji? Wybuchnął śmiechem. - Panno Palmer, zapewniam, że moje nie byle jakie osiągnięcia wymagają spostrzegawczości i znajomości charakterów. Jedno spojrzenie pani dużych oczu przekonało mnie, że nie ryzykuję. - Ha! Dostrzegł pan w nich desperację, a to niewiele mówi o charakterze. - Podniosła oczy do góry. - Jak można wysyłać taką sumę do kogoś, o kim nie wie się nic. - A więc pomyślmy... - Z uśmiechem założył ręce, opierając je na stole. - Imię: Karin, nazwisko: Palmer, wiek: dwadzieścia cztery lata, zamieszkała w Carmichael, Market Place czterdzieści cztery wspólnie z Margaret i Bobem Palmerami. Dziesiątego stycznia bieżącego roku zarejestrowała firmę pod nazwą Agencja Turystyczna Karin Palmer. Poprzednie dwa lata mieszkała w Sacramento, gdzie wspólnie z Joyce Carruthers wynajmowała mieszkanie przy High Street i pracowała w Miejskim Wydziale Gospodarki 21 RS
Wodnej. Referencje kredytowe są niemal żadne, ale brak informacji negatywnych. Przyglądała mu się z niedowierzaniem. Wtem kąciki jej ust uniosły się do góry. - Zapomniał pan o stoisku z lemoniadą. Prowadziłam je mając siedem lat. - Ależ skąd! To przesądziło o wysłaniu pani czeku. - Dajmy temu spokój. Czy pan wie, co pan robi? Przecież to zwyczajne szpiegostwo! Nie odpowiedział. Uśmiechając się czekał, aż kelnerka postawi filiżanki z kawą. Gdy się oddaliła, odpowiedział życzliwie: - Droga panno Palmer, trudno sprostać pani wymaganiom. W jednym zdaniu oskarża mnie pani o niedbalstwo w prowadzeniu interesów, a już w drugim o szpiegostwo z racji sprawdzania referencji kredytowych. - Proszę nie traktować mnie w ten sposób. Wie pan, o co mi chodzi. Poza tym żadna z tych informacji nie ma znaczenia. Mogłam bez trudu zrealizować rano czek i zniknąć z miasta. - Ale przyszła pani do mojego biura trzymając go w ręku. - Uniósł filiżankę. - Pozostanę jednak przy swoim zdaniu. - Oczywiście! Pańskie zdanie! A co z moim? Co miałam pomyśleć, kiedy... - przerwała, gdyż kelnerka przyniosła zamówione danie. Zaraz się zacznie - pomyślał, próbując ukryć uśmiech i przygotowując się na przemówienie z cyklu: ,,Jak pan śmiał!". Ona jednak zajęła się hamburgerem. Polewała go keczupem i kroiła w ćwiartki, patrząc z zaciśniętymi ustami w talerz. Następnie, jak gdyby zapominając o wzburzeniu, z wdziękiem i apetytem zabrała się do jedzenia. - Znakomity hamburger. Bardzo dziękuję za lunch - wyrecytowała z oficjalną uprzejmością. 22 RS
- Mam na imię Blake. Czy możemy zapomnieć o formalnościach, Karin? - Tak, oczywiście. Dziękuję za lunch, Blake. - To brzmi lepiej. Zdaje się, że coś mówiłaś na temat sprzeczności naszych poglądów. - Nie, ja tylko... To nie ma znaczenia. - Myślę, że ma. Czy sądzisz, że kierował mną jakiś ukryty cel? Podniosła oczy. Czuła, że się rumieni. - Nie, oczywiście, że nie. Ja tylko... - Bo jeśli tak myślałaś, to miałaś rację - dokończył. 23 RS
ROZDZIAŁ TRZECI W jej mózgu pulsowało światełko alarmowe. Objął ją tak ciepłym, tak zniewalająco intymnym spojrzeniem, że poczuła ogarniający ją lęk. Gorączkowo usiłowała wymyślić coś zabawnego, rozładować jakoś atmosferę, ale w głowie miała kompletną pustkę. Wpatrywała się w talerz. - To bardzo dobry hamburger - wykrztusiła. - Nie zmieniaj tematu. Miałaś rację. Jest pewien ukryty motyw. Pragnę cię poznać bliżej, Karin. - Masz przecież bardzo dokładne dane na temat mojej osoby. - Spojrzała na niego ostro. - To wiedza bardzo powierzchowna. Chciałbym dowiedzieć się o tobie dużo więcej. - Jestem otwartą księgą - dowcipkowała, usiłując opanować podniecenie, które wzbudzał jego niski, sugestywny głos. - Nie ma we mnie nic ponad to, co widać gołym okiem. - Żadnych mrocznych tajemnic? Żadnych niszczących żądz? - Tylko jedna. Gwałtownie pożądam autobusu. - Próbowała się roześmiać. - A więc nie załatwiłaś tej sprawy. - Jeszcze nie. - Znów napotkała jego wzrok i znów odniosła wrażenie, że tonie w jego oczach. - Naprawa silnika trwa zbyt długo? Skinęła głową. - A więc wynajmij autobus. To czasem najlepsze wyjście. - Które też wymaga czasu. - Może więc ,,Nowe Inicjatywy" mogłyby ci pomóc? - Nie. Dam sobie radę sama. 24 RS