2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zrozumiała, że wróciła do cudzego stolika w tej samej chwili, w
której mężczyzna się odezwał. Zanim to nastąpiło, zdążyła już
usadowić się na krześle, które jej podstawił i wysunąć stopę z
nieznośnie uwierającego prawego pantofla.
- Miło mi, że zechciała się pani do mnie przysiąść. -Głos był
głęboki i suchy, z wyraźnie brytyjskim akcentem.
Cicely prawie nie słyszała. Jej myśli krążyły bezradnie wokół
dwóch niepodważalnych faktów: po pierwsze - nie miała pojęcia,
gdzie jest jej stolik, po drugie - nigdy więcej nie wyjdzie z domu bez
okularów.
- Przepraszam. Proszę mi wybaczyć. - Nachyliła się ku niemu,
próbując dojrzeć go wyraźnie. Jego twarz rozpływała się w jej oczach
w mglisty obraz, domyśliła się jednak, że jest blondynem. Z
pewnością nie były to ogniście rude włosy Bricka Spencera, który
czekał na nią przy swoim stoliku.
- Proszę posłuchać. To pomyłka...
- Wyjątkowo miła, naprawdę. Sądziłem, że spędzę wieczór
samotnie, a tymczasem...
O, Boże! Czy on sądzi, że ma do czynienia z jedną z tych, które
celowo dosiadają się żeby podrywać obcych mężczyzn?
- .. .Pan nie rozumie. Pomyliłam miejsca.
Znad stolików dobiegał przytłumiony, brzęczący gwar rozmów.
Spoglądała nerwowo wokół na nieostre, zlewające się sylwetki. Nie
powinna w ogóle opuszczać stolika Spencera. Musiała jednak
koniecznie wyjść do toalety, kiedy więc usłyszała, jak kobieta obok
mówi: „Przepraszam na moment. Zaraz będę ", wstała i poszła za nią.
Wracając musiała widocznie skręcić w niewłaściwą stronę.
- Proszę posłuchać - zwróciła się do siedzącego przed nią
mężczyzny. - Ja... mam kłopoty ze wzrokiem.
- Z takimi oczami! Nigdy bym nie przypuszczał... - Nachylił się,
chcąc się jej bliżej przyjrzeć.
3
Na moment zaniemówiła. Jeszcze nikt nigdy nie powiedział jej, że
jest oszałamiająca. Gdyby jeszcze mogła wrócić do stolika Spencera...
- Czy mógłby pan wskazać mi drogę... - stopą próbowała
namacać pantofel, który gdzieś się odsunął - ...do mojego stolika,
rzecz jasna... Mężczyzna, z którym przyszłam, ma rude włosy, ubrany
jest... - Zaczęła przeciągać słowa. Przecież bez okularów nie mogła
zauważyć, jak był ubrany. - Jest wysoki i... w ciemnym garniturze.
Ciemnobrązowym, granatowym, a może nawet czarnym - nie była
pewna. Kiedy mijała go tego ranka w holu hotelowym, miał na sobie
jasne ubranie. Wydał jej się uderzająco przystojnym mężczyzną. Była
w okularach i mimo że widziała go zaledwie przez chwilę, zdążyła to
wyraźnie dostrzec.
- Jakie więc ma pani kłopoty ze wzrokiem? - zapytał mężczyzna.
- Silna krótkowzroczność - wciąż szukała stopą pantofla. - Czy
mógłby pan mi wskazać drogę...
- Krótkowzroczność? Ale okulary na pewno...
- Proszę pana, mam okulary. Zostawiłam je... w pewnym
miejscu.
W kieszeni George'a. Ponieważ powiedział: „Zepsują cały efekt". A
kiedy narzekała, że nic nie widzi, poradził jej, żeby się trzymała
Spencera. On lubi kobiety, które się tulą. A teraz... O Boże! Jak długo
już jej nie ma?
- Bardzo pana proszę, muszę wrócić do mojego stolika. To
sprawa życia i śmierci.
- Nie znoszę tego zwrotu... Życia i śmierci! Jak gdyby były one
tym samym. To są zupełnie różne rzeczy. Życie...
- Nie prosiłam o wykład! - przerwała ostro, ale zaraz się
powstrzymała, próbując zdławić złość i zniecierpliwienie. - Gdyby
pan tylko mógł...
- Miła pani, wybrała pani mój stolik i kiedy ja próbuję nawiązać
interesującą rozmowę... O, przepraszam... Czy życzy sobie pani
kieliszek wina?
- Nic nie wybierałam! I nie chcę żadnego wina! Widzę, że moje
kłopoty pana po prostu bawią!
SM
4
- Ależ skąd! Obawiam się tylko, że ich powodem jest niestety
zwykła próżność.
- Próżność!?
- Czy może pani zaprzeczyć, że celowo zostawiła swoje okulary
w domu, ażeby bez nich wydać się piękniejszą? -usłyszała nutę
rozbawienia w jego głosie i zaczerwieniła się.
- No, dobrze. Gdyby pan mógł przynajmniej znaleźć mój
pantofel i przysunąć mi go trochę...
- No nie! Chce pani powiedzieć, że pantofel także został w
pewnym miejscu? - Wybuchnął śmiechem
- Nie. To są buty mojej matki. Ona nosi pół numeru mniejsze i... -
przerwała. Dlaczego ma się tłumaczyć temu człowiekowi? - Czy pan
wreszcie przestanie się śmiać i da mi mój but?
- Tak chyba będzie lepiej - powiedział i spełnił jej prośbę. Ulgę,
jaką odczuła, kiedy jej stopa napotkała wreszcie nieuchwytny dotąd
but, przerwały kolejne słowa mężczyzny:
- Zdaje się, że człowiek, którego mi pani opisała, obserwuje nas
z przeciwnej strony sali.
- O, mój Boże! - Cicely wepchnęła stopę w pantofel i zaczęła
wstawać.
- Proszę zaczekać! - silnie chwycił jej rękę poprzez stół. Czy
może mi pani zostawić swoje imię i adres?
- A do czego, na litość boską, może się panu to przydać?
- Gubi pani tyle różnych rzeczy... Może będą musiał pani coś
zwrócić... Bransoletkę albo pantofelek, albo...
- Nic panu nie zostawiam! Nie zamierzam również kiedykolwiek
więcej pana widzieć.
Cicely wyrwała rękę z uścisku i wstała. Musiała uciec od niego,
nawet gdyby miała pójść w złym kierunku. A może by tak znaleźć
kelnera...
- Tędy, moja droga - mężczyzna obszedł stół dookoła i wziął ją
za ramię. - A więc jak się pani nazywa? - Chyba woli pani
przedstawić mnie swojemu towarzyszowi jako starego znajomego
niż przypadkowo poderwanego faceta?
SM
5
To ją przekonało.
- Cicely - odrzekła pospiesznie - Cicely Roberts.
- Aha... Miło mi, Cicely Roberts. Czy nie byłoby lepiej
uśmiechnąć się? - mówił niskim głosem, który ją drażnił. Nie zdążyła
odpowiedzieć, gdyż doszli wreszcie do jej stolika.
- Cieszę się, że zdecydowała się pani do mnie wrócić -Spencer
był wyraźnie obrażony.
- Obawiam się, że to moja wina - odrzekł nieznajomy
mężczyzna. - Tak bardzo się ucieszyłem na widok Cicely, że
musiałem wypytać ją o całą rodzinę. Proszę mi wybaczyć. Mark
Dolan... - wyciągnął dłoń tak, że Spencer zmuszony był ją uścisnąć.
- Brick Spencer.
- Miło mi pana poznać - odpowiedział, podstawiając Cicely
krzesło, żeby mogła na nim usiąść - Cicely, przekaż ode mnie
pozdrowienia matce.
Kiedy schylił się ku niej, najpierw poczuła zmieszany zapach
wody kolońskiej i wina, a zaraz potem jego wargi na swojej skroni -
niespodziewanie ciepłe i poufałe. Przez chwilę wydało jej się, jakby
byli sami, tylko we dwoje, tak że ledwie usłyszała, jak szepnął: „Baw
się dobrze", zanim odwrócił się i odszedł.
- To musi być rzeczywiście bardzo bliski przyjaciel -ocknęła się
na dźwięk cierpkiego głosu Spencera.
- Nie. Po prostu bezpośredni - odpowiedziała szorstko. Złość,
wywołana przez obcego mężczyznę, powróciła znowu. Nie pamiętała
już, że właściwie to ona zawiniła, wiedziała tylko, że nieznajomy
wkroczył dokładnie w tym momencie, w którym zamierzała
przekonać Spencera, aby poparł jej propozycję otwarcia sklepu z
konfekcją. A George miał przecież tyle kłopotów, organizując dla niej
to spotkanie ze swoim szefem...
„Spencer zainwestuje we wszystko, co może przynieść zysk" -
mówił jej George. Była pewna, że inwestycja w mały, gustowny
sklepik konfekcyjny w Roseville Mall się opłaci. Nie była jednak w
stanie przekonać do swojej oferty ani banku, ani urzędów. Bez
własnego kapitału nie mogła liczyć na żadną pomóc
SM
6
Cicely z lękiem patrzyła w przyszłość. Niewielka suma, jaką
wypłacił zakład ubezpieczeniowy po śmierci ojca, właśnie się
skończyła, zaś to, co zarabiała, wykonując różne przeróbki i
poprawki krawieckie, ledwo starczało na utrzymanie. A jeśli matka
będzie miała kolejny atak...
- Panno Roberts, czy życzy sobie pani kawy? A może coś
słodkiego? - wyrwał ją z rozmyślań Spencer.
- Dziękuję, tylko kawa. Chociaż nie! - Spojrzała na kelnera, który
napełniał jej filiżankę. - Czy jest sernik?
Nie lubiła sernika, ale w ten sposób zyskiwała na czasie. Musiała
przedłużyć tę rozmowę, bo jak dotąd nie znalazła właściwego
momentu na przedstawienie Spencerowi swojej propozycji. „Nie
wyjeżdżaj od razu z tym sklepem -przestrzegał George. - Choć raz w
życiu spróbuj być miła, czarująca... Zachowuj się jak Alicja". Nie było
to łatwe. Po pierwsze - wiedziała, że urodą i wdziękiem osobistym
nigdy nie dorówna matce, po drugie - wobec Spencera czuła
ogromny respekt. George przedstawił go jako młodego, ale
niezwykle zdolnego, przebojowego i oczywiście szalenie bogatego
przedsiębiorcę, działającego z rozmachem i na wielką skalę,
biznesmena, który z najbardziej lichego interesu w krótkim czasie
jest w stanie zrobić dobrze prosperującą firmę. Czy takiego
człowieka może obchodzić mały sklepik konfekcyjny? Musiała
jednak spróbować. To naprawdę była sprawa życia i śmierci.
Wcześniej, kiedy George przedstawił ją swojemu szefowi, starała
się, jak mogła. Uśmiechała się do niego, mówiła, że wiele o nim
słyszała, postanowiła być jak Alicja, czarująca,pełna wdzięku. Ale
pierwsze słowa Spencera zupełnie zbiły ją z tropu.
- George, gdzieś ty do tej pory ukrywał tę piękną damę?
-Zmieszała się, słysząc niekłamany podziw, z jakim to powiedział. -
Miło mi, że zechciała pani zjeść ze mną kolację. Teraz widzę, że
warto było wybrać się do Kalifornii.
George wykręcił się brakiem czasu, obiecał przyjść po nią o
jedenastej i ze słowami: „Baw się dobrze" - zostawił ją sam na sam ze
Spencerem. Okulary oczywiście zostały w jego kieszeni.
SM
7
- Cóż, miła pani. Musimy się lepiej poznać - Spencer usadowił
się naprzeciw niej. - Proszę mi o sobie opowiedzieć.
- Naprawdę... nie wiem, czy jest o czym opowiadać... - wyjąkała.
- .. Jestem krawcową i...
- Krawcową? - zaśmiał się. -Doprawdy, to ciekawe! Chyba nigdy
wcześniej nie spotkałem żadnej krawcowej, ale muszę powiedzieć,
że zupełnie inaczej mógłbym ją sobie wyobrażać. Na pewno nie z
takimi pięknymi, klasycznymi rysami twarzy. Nie zdziwiłbym się,
gdyby mi pani powiedziała, że jest modelką albo że występuje w
telewizji.
Spencer nie szczędził komplementów. Cały wieczór raz po raz
wprawiał Cicely w zakłopotanie. Pewnie, że mogłaby przyjmować z
uśmiechem jego zachwyty, ale nie bardzo wierzyła w ich szczerość.
Sposób, w jaki się nią zainteresował, był dla niej niespodziewany, tak
różny od wszystkich jej dotychczasowych doświadczeń, że nie
bardzo wiedziała jak ma się zachować. Powtarzała więc sobie:
„postępuj jak Alicja". Słuchała go, pytała o jego pracę, kiwała głową.
Spencer z zapałem opowiadał o interesach. Od dzierżawy platform
naftowych przechodził swobodnie do problemów młynów
zbożowych, od uprawy kawy w Kenii do kłopotów brytyjskiej linii
lotniczej. Skakał z tematu na temat, od czasu do czasu racząc ją
sentencjami typu: „W interesach nie ma miejsca na niespodzianki. Na
początku zawsze trzeba wszystko skalkulować, przewidzieć
nieprzewidywalne..." Choć była tym wszystkim nieco
zdezorientowana, szczerze zdumiewała ją sprawność i skuteczność,
z jaką podejmował najbardziej śmiałe decyzje. W każdym przypadku
wiedział dokładnie, co trzeba usprawnić i ile trzeba zainwestować,
żeby osiągnąć zysk. Cicely była świadoma, że w zestawieniu z tym
wszystkim jej sprawa jest błaha i niepewna. Mały butik? Przez cały
wieczór nie śmiała nawet o nim wspomnieć. Teraz! Pomyślała, że to
ostatnia szansa. Jeśli nie spyta go w tej chwili...
- Słucham - odpowiedział uprzejmie.
- Właśnie myślałam, że... hm... mieszkam w Roseville, około
czterdziestu pięciu minut od Sacramento, to takie małe miasteczko -
SM
8
zawahała się, łyknęła kawę i z przejęciem zaczęła przekonywać
Spencera, że to wspaniałe miejsce na gustowny, ekskluzywny butik.
Wspomniała o pobliskich bazach wojskowych i powstających w
sąsiedztwie fabrykach. Mówiła o stale rosnącej liczbie potencjalnych
klientek - kobiet na wysokich stanowiskach, żon dyrektorów, które
wciąż muszą jeździć na zakupy do Sacramento czy San Francisco. Jej
zapał rósł z każdą chwilą.
- No, cóż panno Roberts - odezwał się Spencer, gdy zrobiła
przerwę na oddech. - Widzę, że przemyślała pani swój projekt dość
dokładnie.
- Tak - nachyliła się ku niemu, mając nadzieję, że dojrzy jego
twarz. Powiedział to tak niezobowiązująco, że nie sposób było
stwierdzić, czy jest znudzony, podniecony, czy obojętny.
- Prosi mnie pani o radę, więc mówiąc szczerze... - Przerwał na
chwilę, kiedy kelner ustawiał przed nimi desery. - Jak już
powiedziałem, zanim podejmie się jakiekolwiek ryzyko, trzeba
wszystko dokładnie przewidzieć. Gdyby zerknęła pani do statystyk,
dowiedziałaby się pani, że w osiemdziesięciu procentach
przypadków takie sklepiki bankrutują. Znakomity jest ten sernik.
Dobry wybór. Ale czemu pani nie próbuje?
- Ach, tak... - podniosła kawałek ciasta do ust. Nie miał smaku i
ciągnął się jak klej stolarski, ale zdołała go przełknąć. - A więc pana
zdaniem to nie jest dobry pomysł?
- Widzi pani, po pierwsze mały sklep detaliczny nigdy nie wygra
z konkurencją wielkich magazynów, gdzie jest większy wybór i
niższe ceny. - Proszę spojrzeć na swoich potencjalnych klientów:
kobiety, które tkwią na co dzień w małym miasteczku.... Roseville,
czy tak? - Przytaknęła. - Moim zdaniem dla takich kobiet wyjazd na
zakupy do dużego miasta to raczej miła wycieczka. Nawet wygodniej
im kupować w dużych magazynach, bo mają większy wybór i mogą
płacić kartami kredytowymi. Nie, miła pani, myślę, że to ryzyko się
nie opłaci.
- Zamierzałam prezentować ekskluzywne kreacje... ja projektuję
stroje i czasami...
SM
9
- A to dopiero! - wykrzyknął, jak gdyby się ucieszył, że może
zmienić temat. - Niech mi pani powie, kiedy takie piękne dziewczyny
jak pani mają czas na hobby?
- Ja mam. Widzi pan, lubię projektować i...
- ... i zawsze jest czas na to, co się lubi, tak? „Piękna dziewczyna",
„miła pani"... Cicely nie czuła się piękną. Była nieszczęśliwa. Nic nie
widziała, pantofle ją uwierały i wcale nie miała ochoty na kolejną
gadkę o niczym. Wiedziała, że Spencer nie zainwestuje w sklep. Czu-
ła, jak ziemia usuwała jej się spod nóg. Co teraz? Przecież jedyna
rzecz, którą robi dobrze, to szycie...
- Panno Roberts... Cicely, jak często pani bywa w Nowym Jorku?
- W Nowym Jorku? Nigdy tam nie byłam.
- No nie, to wstyd! Musi pani przyjechać, naprawdę. Szkoda, że
tutaj mam tak mało czasu, chciałbym częściej panią widywać. Może
byśmy zorganizowali wycieczkę? Bardzo bym chciał pokazać pani
Nowy Jork. I oczywiście panią pokazać miastu. Akurat teraz są nowe
przedstawienia na Broadwayu, wspaniałe... O, jest George! Słuchaj
George, właśnie mówiłem milej pani, że powinna przyjechać do
Nowego Jorku.
Cicely z ulgą powitała George'a. Chciała już założyć okulary i
wyjść. Lecz George usiadł, zamówił kawę, musiała więc jeszcze przez
pół godziny uśmiechać się i gadać nie wiadomo o czym.
- Dziękuję panu za kolację - podziękowała uprzejmie
Spencerowi przy wyjściu. - To był cudowny wieczór.
- I z pewnością nie będzie to ostatnia kolacja, którą razem
zjemy. George, musisz namówić tę czarującą dziewczynę, żeby
odwiedziła Nowy Jork. Wiesz, że nigdy tam nie była? Trzeba pokazać
jej miasto.
Popijając kawę Mark Dolan spoglądał, jak Cicely Roberts
wychodzi w towarzystwie dwóch mężczyzn. Mówiąc szczerze,
obserwował ją już od dłuższego czasu, zaraz jak tylko odeszła od
jego stolika. Nawet z drugiego końca sali wyraźnie było widać, z jak
wielkim respektem traktuje tamtego mężczyznę, z jaką uwagą,
oddaniem, niemal nabożną czcią chłonie jego słowa.
SM
10
A tamten facet chętnie to akceptował!
Przyznaj się, Dolan, gdyby w ciebie się tak wpatrywała, też byłbyś
z siebie zadowolony... Uśmiechnął się krzywo. Kiedy się do niego
przysiadła, pomyślał, że... Zresztą nieważne co pomyślał. Od razu, jak
tylko spojrzał jej w oczy, wiedział, że ma do czynienia z nieśmiałą,
bezbronną kobietą, niewinną i szczerą jak dziecko. A jednak miała
temperament dorosłej kobiety. Przypomniał sobie jej słowa i znów
się uśmiechnął: „Nie prosiłam o wykład! Proszę tylko wskazać mi
drogę!"
Przyjrzał się mężczyźnie, z którym siedziała. Pewny siebie,
konkretny, całym sobą podkreślał, że jest człowiekiem sukcesu.
Tylko tak zagubiona i zakompleksiona dziewczyna jak ona mogła się
mu poddać.
A jednak było coś w tych oczach, w tym stanowczym ruchu
głowy... Cicely, Cicely Roberts. Ciekawe, czy będzie w książce
telefonicznej?
SM
11
ROZDZIAŁ DRUGI
Cicely zatrzasnęła drzwi samochodu. Z ulgą zsunęła z nóg
pantofle, a zaraz potem sięgnęła do kieszeni George'a po okulary.
Włożyła je na nos i z radością stwierdziła, że wszystko, co widzi:
samochody, domy, światła latarni i neonów, jest wyraźne i ostre.
Przysięgła sobie nigdy więcej ich nie zdejmować. Grube, okrągłe
soczewki w masywnych ramkach były ciężkie i niezgrabne, mocno
wbijały się w jej nieduży nos, lecz Cicely zbyt dobrze pamiętała, jak
bezbronna i bezradna była bez nich, zupełnie jak niewidoma.
Całkowicie zdana na łaskę tego okropnego faceta.
George zerknął na nią znad kierownicy.
- Którego? Spencera? - zapytał z niedowierzaniem. Widocznie
zbyt głośno mamrotała pod nosem.
- Nie. Mężczyzny, na którego... wpadłam... i którego nie
zamierzam nigdy więcej ujrzeć... - przygryzła wargę. - Nie chodzi o
Spencera.
- Tak też myślałem. Bo jeśli chodzi o niego, to wygląda na to, że
go oczarowałaś.
- To i tak nie ma znaczenia - westchnęła ciężko. Wszystkie
nadzieje na butik zostały przecież przekreślone.
- Oczywiście, że ma. Inaczej nie poświęciłby ci tyle czasu. I
pomyśleć, że jeszcze dzisiaj rano wyglądałaś w tym hotelu., - jego
pulchne ciało zatrzęsło się od śmiechu - .. .jak Kopciuszek przed
spotkaniem z dobrą wróżką... - Przyznaj, że dokonaliśmy dzisiaj z
Alicją najszybszej chyba przemiany w historii.
- No i wszystko na nic.
Wszystko, do czego zmusili ją George i Alicja, poszło na mamę. Nie
pomogła ani wymyślna fryzura, ani makijaż, ani eleganckie, lecz
ciasne pantofle, ani wreszcie te nieszczęsne okulary, które kazali jej
zdjąć. Dotknęła delikatnej tkaniny sukienki... Jedna z najlepszych
kreacji, jakie dotąd uszyła. Zanim odda ją w komis do sklepiku Lynn,
będzie musiała ją wyprać. Lynn zabierze połowę ceny, za jaką ją
SM
12
sprzeda, a jeszcze przecież koszt materiału, czasu i pracy... Ile w
końcu dostanie? Gdyby miała własny sklep, wszystko byłoby
prostsze.
- Co to znaczy: wszystko na nic? Chcesz powiedzieć, że Spencer
w ciebie nie zainwestuje? - Kiwnęła głową. - O, kurczę! Przepraszam
cię, Cissy, naprawdę chciałem pomóc - zmartwił się.
- I pomogłeś. Gdybym z nim nie porozmawiała, wciąż żyłabym
złudzeniami. Naprawdę cieszę się, że mogłam się z nim spotkać.
Dziękuję, George.
George był jej najlepszym przyjacielem. Długie lata mieszkał po
sąsiedzku i Cicely traktowała go jak starszego brata. Bił się z
chłopakami, którzy ją przezywali, potem jako jedyny chodził z nią na
szkolne potańcówki. Tego samego roku ona zdała maturę w szkole
plastycznej, a on skończył studia. Latem ożenił się z Joanne i
wyjechał do Nowego Jorku. Nie stracili jednak ze sobą kontaktu. Dwa
miesiące temu George przyjechał do Roseville, aby załatwić
formalności związane ze sprzedażą domu rodziców. Wtedy to Cicely
powiedziała mu o swoich kłopotach i o tym, jak zamierza je
rozwiązać. Przed tygodniem George zadzwonił i powiedział, że
wybiera się wraz z szefem do Sacramento. Zasugerował, że Spencer
mógłby zainwestować w sklep, o którym marzyła.
- Przecież widzę, że jesteś niezadowolona - odezwał się znowu
George. - Przepraszam.
- Uratowałeś mnie przed zgubnym pomysłem. Po prostu muszę
wymyślić jakiś lepszy. Powiedz mi, jak Stella znosi życie w wielkim
mieście? - zapytała o jego matkę, zmieniając wreszcie temat. -
Tęskno mi do niej... - to ona nauczyła mnie szyć...
Zaczęli wspominać stare lata. Po paru minutach George zatrzymał
się wreszcie przed staromodnym domem, w którym Cicely
mieszkała z matką.
Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie całym ciałem. Jej
skronie pulsowały, bolały ją kości, czuła się zupełnie przybita.
Wzięła jednak głęboki oddech i zdecydowanie, lecz cicho, tak żeby
nie obudzić matki, zaczęła wspinać się po schodach. Wchodząc na
SM
13
podest, spostrzegła smugę światła wydostającą się spod drzwi
sypialni. Zamarła. Czyżby znowu coś się stało? Przecież Alicja
powinna już spać. Od razu zapomniała o swoim wyczerpaniu i
rzuciła się do drzwi, modląc się jednocześnie, żeby to nie był kolejny
atak astmy.
Odetchnęła. Alicja spała spokojnie na stercie poduszek. Jej
nieduża, lekko zaokrąglona twarz o klasycznych rysach nie zdążyła
się jeszcze zestarzeć i Alicja cały czas wyglądała młodo. Delikatna,
niemal przezroczysta skóra wciąż była gładka i pozbawiona
zmarszczek. Kilka siwych kosmyków dodawało jej tylko uroku.
Włosy związane miała błękitną wstążką, dobraną do koloru koszuli
nocnej.
- O, Cissy, już wróciłaś - zamrugała rzęsami, kiedy Cicely
próbowała wyjąć książkę z jej dłoni. - Tak się cieszę, że już jesteś.
Bez ciebie czułam się nieswojo. Nie mogłam zmrużyć oka.
- Przepraszam. No, ale już jestem. I zaraz przyniosę ci kubek
ciepłego mleka. Zawsze pomaga ci zasnąć.
- To wspaniale, moje dziecko, bardzo jesteś dobra. Od obiadu
nic nie jadłam.
- Jak to? Przecież w piecyku zostawiłam kurczaka, w lodówce
sałatkę, a ...
- Wiem - przerwała Alicja - ale chyba nie byłam głodna, zresztą
nie cierpię jeść sama.
- Zaraz coś na to poradzimy - odparła czule Cicely. -Pomóż mi
tylko ściągnąć tę sukienkę... - Przebrała się w szlafrok i zeszła na dół
do kuchni, żeby przyrządzić coś do jedzenia.
- Dziecko, taka jesteś dla mnie dobra - powiedziała Alicja, gdy
Cicely wróciła, niosąc tacę ze spóźnioną kolacją. -Usiądź teraz i
opowiedz mi wszystko. To miłe, że George załatwił ci to spotkanie,
prawda? Dobrze się bawiłaś?
- Owszem - odparła. Powstrzymała się i nie powiedziała, że jej
celem nie była dobra zabawa. Alicję drażniło mówienie o
pieniądzach, więc Cicely opowiedziała jej, gdzie byli, co jedli, i że, tak,
oczywiście, pan Spencer jest bardzo interesującym i szalenie
SM
14
przystojnym mężczyzną.
- Cieszę się - Alicja odsunęła tacę na bok. - Wyglądałaś tak
ślicznie, Cissy. Aż trudno było uwierzyć, że to ty. Dobrze, że dałaś się
przekonać i zdjęłaś te okropne okulary. Jaka szkoda, że nie możesz
nosić szkieł kontaktowych.
- Alicjo, proszę! Już raz próbowałyśmy! - Jeszcze teraz Cicely
pamiętała dobrze, co się działo, kiedy je włożyła: ostry, piekący ból i
czerwone, zapuchnięte powieki. Lekarz orzekł, że nigdy nie będzie
mogła nosić szkieł kontaktowych, gdyż jest na nie uczulona.
- Wiem - westchnęła Alicja. - Ale te okulary są takie duże i
ciężkie...
- Zgoda - Cicely zaśmiała się krótko. - Może nie są
najpiękniejsze, kiedy patrzy się na nie, ale z pewnością przydają się,
kiedy patrzysz przez nie.
I kiedy chcesz uniknąć okropnych facetów, którzy znajdują radość
w tym, że ktoś inny nic nie widzi, dodała w myślach. Odstawiła na
bok eleganckie pantofle Alicji i włożyła do szafy biżuterię, którą
pożyczyła na ten wieczór. W szafie wisiały wszystkie wspaniałe
kreacje jej matki, teraz prawie w ogóle nie używane. Biedna Alicja,
pomyślała. Już nigdy więcej przyjęć, wycieczek, spotkań. Po śmierci
ojca matka miała tak niewiele rozrywek. Jedyne kontakty
towarzyskie, jakie utrzymywała, to spotkania klubu par brydżowych,
które urządzała w domu w każdy czwartek wieczorem.
Cicely wygładziła poduszki, ułożyła Alicję do snu, zgasiła światło i
zniosła tacę na dół. Martwiła się o matkę. Tęskniła za tą wytworną,
urzekającą kobietą, jaką była Alicja jeszcze dwa lata temu, zanim
została wdową. Nagła śmierć pięćdziesięciodwuletniego wówczas
Cecila Robertsa była dla nich obu silnym wstrząsem. Cicely wezwano
na pogrzeb prosto ze szkoły. Jeszcze zanim się skończył, Alicję złapał
straszliwy atak astmy i odwieziono ją do szpitala.
- Ten wstrząs był dla niej zbyt silny. Następnego może nie
przeżyć - powiedział lekarz i przestrzegł, że ataki będą się
powtarzać.
Z tego powodu to właśnie Cicely prawnik przedstawił stan ich
SM
15
finansów i to ona wzięła na swoje barki odpowiedzialność za dom. Z
wysiłkiem i determinacją starała się zapewnić im spokój i
bezpieczeństwo. Troskliwie opiekowała się matką. Jednak ataki
powtarzały się, za każdym razem coraz bardziej osłabiając Alicję,
która mimo upływu czasu nie mogła pogodzić się ze stratą męża.
- Wyszła za niego, kiedy miała osiemnaście lat - powiedziała jej
kiedyś Stella - a on oczywiście ją uwielbiał, jej życie z nim było
usłane różami. Ich małżeństwo było jak jeden nieprzerwany
miodowy miesiąc. Przez dziesięć lat nie mieli dzieci. A kiedy ty się
urodziłaś, Alicja chyba nie bardzo wiedziała, co z tobą począć -
dodała ze śmiechem.
Pewnie, że nie wiedziała. Zamiast subtelną, jasnowłosą
pięknością, małym sobowtórem jej samej, los obdarzył Alicję
brzydkim kaczątkiem - córką, która po ojcu odziedziczyła zarówno
pokręcone czarne włosy, jak i chude, tykowate ciało. Do pewnego
czasu Cicely nie była wysoka, ale w wieku dwunastu lat gwałtownie
urosła i zostawiła daleko w tyle matkę z jej marnym metr
sześćdziesiąt.
Cicely, tak jak jej ojciec, również uwielbiała Alicję. W swoich
najwspanialszych wspomnieniach z dzieciństwa, otoczona
rozkosznym obłokiem z pudru i perfum, siedziała wpatrując się w
matkę, która przed lustrem przymierzała suknie, jedną po drugiej.
Rodzice często pozwalali jej wybierać dla Alicji najbardziej
odpowiednie kreacje na poszczególne okazje. Zaraz potem odsyłali
ją po sąsiedzku do Stelli i dla Cicely to chyba ona bardziej była matką
niż wytworne bóstwo, które nauczono ją zwać ,,Alicją".
Cicely była dziwnym dzieckiem. Nie bawiła się jak inne
dziewczynki. Godzinami leżała na podłodze i pracowicie rysowała
sylwetki kobiet. Wszystkie, niezwykle podobne do jej matki, ubrane
były w oryginalne, zaprojektowane w dziecięcej wyobraźni stroje.
Ojciec widział w tych rysunkach talent i gorąco ją do nich zachęcał.
Lepiej by zrobił, gdyby mnie posłał do szkoły biznesu, pomyślała, to
bardziej praktyczne. Lecz Cecil Roberts nie był praktycznym
człowiekiem. Gdyby był, nie doprowadziłby tak prędko do upadku,
SM
16
odziedziczonej po ojcu i w jego rękach dobrze prosperującej,
kancelarii prawnej. W niedługim czasie starzy, stali klienci odeszli, a
nowych nie było zbyt wielu. Ojciec po prostu nie dbał o interesy,
większość czasu poświęcał temu, co naprawdę kochał - rzeźbieniu w
drewnie i grze w tenisa. Choć jednak interesy wyraźnie kulały, nigdy
z Alicją nie porzucili wystawnego stylu życia. Nadal podróżowali,
wydawali niezapomniane przyjęcia, a Cicely posyłali do najlepszych
szkół. Aż do jego śmierci nie było żadnych oznak, że ich finanse są w
katastrofalnym stanie.
Pokręciła z niedowierzaniem głową. Jak to możliwe, żeby ojciec,
przecież prawnik, aż tak sobie nie radził? Z półki nad zlewem zdjęła
małego drewnianego łabędzia. Pogłaskała jego gładką, wygiętą szyję.
Przypomniała sobie, ile radości dawało ojcu struganie takich figurek.
Nie ulegało wątpliwości, że to właśnie kochał najbardziej, że nigdy
nie pragnął być prawnikiem, i że został nim wyłącznie z woli ojca.
Był zbyt posłuszny, żeby się sprzeciwić i zarazem zbyt
niezdyscyplinowany, by osiągnąć sukces. Westchnęła głęboko.
Kochała swego pogodnego, beztroskiego ojca i brała bez wahania
wszystko, co miał jej do zaofiarowania.
Wstawiła naczynia do zmywarki i z głową pełną najczarniejszych
myśli poszła na górę. Z coraz większym trudem spłacała kolejne raty
długu, zaciągniętego jeszcze przez ojca pod zastaw domu. Czasami
myślała, żeby go sprzedać, ale przecież musiały gdzieś mieszkać. A
poza tym,co by zrobiła bez swojego stryszku? Zaprojektowane przez
ojca, specjalnie dla niej, poddasze, z wielkim lustrem na jednej ze
ścian, sprzętem stereofonicznym i gładkim parkietem, miało służyć
Cicely i jej przyjaciołom jako miejsce do zabaw i tańca. I choć
nieśmiała i cicha dziewczyna rzadko wykorzystywała je do tego celu,
to duże i przestronne pomieszczenie stanowiło teraz wygodną pra-
cownię. Jutro pierwszy, pomyślała. Leżąc w łóżku próbowała
zestawić ratę długu, rachunki za utrzymanie domu i wszystkie inne
niezbędne wydatki, jakie ich czekały, z sumą, którą mogłaby dostać
za wstawioną do „Butiku" kreację. Rozbolała ją głowa i niedługo
potem zapadła w płytki, nerwowy sen, w którym raz po raz
SM
17
niepokoił ją pewien nieznajomy mężczyzna o nieco ochrypłym
głosie.
Cicely... Cicely Roberts... Mark Dolan nie mógł przestać o niej
myśleć. Przerwał pisanie, przez chwilę bawił się ołówkiem, aż
wreszcie odłożył go na bok. Wyciągnął się w miękkim, skórzanym
fotelu i patrzył, jak krople zimnego lutowego deszczu stukają w okno
gabinetu.
Cała historia z pisaniem zaczęła się daleko stąd, w jego domu w
Anglii. Tego dnia, jak zazwyczaj, spacerował po lesie. Włóczył się po
leśnych ścieżkach, brnął przez grube warstwy wilgotnych liści i
rozmyślał. Głównie o swoich pacjentach i o sobie samym. O tym, że
jest zmęczony wysłuchiwaniem ich skarg na zrujnowne,
zmarnowane życie. Obwiniali o to siebie, lub - o wiele częściej -
innych. Gdyby mógł jakoś przestrzec tych ludzi, pokazać im, jak
mogą żyć bez kompleksów i stresów, napisać jakiś podręcznik, zbiór
wskazówek, jak być szczęśliwym.
Dobrze przynajmniej pomarzyć, pomyślał, lecz po powrocie do
domu spisał swoje myśli, a następnego dnia zaniósł tekst
znajomemu agentowi. Chyba nikt nie był nigdy bardziej zdziwiony
niż Mark, kiedy parę dni potem znajomy przyniósł mu do podpisania
bajeczny kontrakt z amerykańskim wydawnictwem. Zaskoczyło go
to, ale też zdopingowało. Szybko sporządził konspekt i plan pracy.
Jednak pisanie szło mu wolno. Nie mógł znaleźć ani czasu, ani
właściwego miejsca do pracy. Posiadłość wiejska, którą odziedziczyli
wraz z Lizą, jego siostrą, nie wchodziła w grę. Ażeby ją utrzymać i
opłacić wszystkie podatki, musieli wynajmować pokoje turystom.
Mark mógłby wprawdzie zaszyć się w jakiejś mało uczęszczanej
części domu, ale z pewnością obecność turystów nie sprzyjałaby
pracy. Poza tym oboje z Lizą nie przepadali za widokiem obcych
ludzi w ich rodzinnym domu, dlatego też ona wraz z mężem i
dziećmi mieszkała w Kalifornii, a Mark w swoim londyńskim
mieszkaniu. Rzecz jasna, pisanie w Londynie też nie wchodziła w
grę. Co wtedy z pacjentami? A przyjaciele? Kluby, do których
chadzał? No i kobiety...
SM
18
- Zawsze będziesz miał kłopoty z kobietami, braciszku - śmiała się
z niego Liza. - To senne, zamglone spojrzenie, dołki w policzkach...
Kiedy patrzysz na nie tym swoim tajemniczym wzrokiem, zaczynasz
łagodnie nagabywać dociekliwymi pytaniami, one myślą, że ty je
podrywasz, że jesteś zafascynowany i oczarowany. Nie wiedzą,
biedne, że to po prostu przesłuchanie... a niech cię! Ty je badasz jak
pod mikroskopem! - Mark protestował. Lubił kobiety. -Ano właśnie!
- ciągnęła dalej siostra. - Lubisz wszystkie kobiety. Tylko że
przekroczyłeś już trzydziestkę i ciekawa jestem, w której z nich
kiedyś wreszcie naprawdę się zakochasz. Wiesz co? A może byś tak
rzucił wszystko i pojechał ze mną do Ameryki? Możesz zamieszkać w
naszym domku gościnnym i spokojnie pisać, włóczyć się po lasach,
rozmyślać... Obiecuję, że dzieciaki nie zalezą ci za skórę.
Nie pojechał z nią wtedy. Jednak po dwóch miesiącach odesłał
pacjentów do znajomego psychologa, spakował się i wsiadł w
samolot do Kalifornii. Liza dotrzymała słowa, nikt nie zakłócał mu
spokoju. Punkt po punkcie realizował swój plan, kobiety nie
zawracały mu głowy i praca szybko posuwała się naprzód. Kończył
właśnie pierwszą, roboczą wersję swojej książki i gdyby nadal był
tak zdyscyplinowany, to...
Naprawdę było coś w oczach tej dziewczyny. Jakiś lęk, ale też
jakaś siła, determinacja... Cicely... Cicely Roberts... Musi być w książce
telefonicznej.
Cicely uwielbiała deszcz. Grube, ciężkie krople dzwoniły w okna,
dudniły w dach, ale w jej pracowni na poddaszu było zacisznie,
ciepło i przytulnie. Szczelne okna i solidny dach dawały jej poczucie
bezpieczeństwa, odgradzały od bezwzględnej rzeczywistości. Czuła
się teraz tak, jakby sprzedała właśnie co najmniej tuzin wspaniałych
kreacji. Dostałaby za nie oczywiście mnóstwo pieniędzy... Star-
czyłoby na oddanie całego długu...
Spojrzała na zegarek. Zbliżała się pora cotygodniowego brydża.
Odłożyła nożyczki i zbiegła na dół, żeby przygotować stół i krzesła.
Przestało padać. Cicely właśnie ustawiała kwiaty, kiedy zadzwonił
telefon. Pewnie ktoś nie przyjdzie, przestraszyła się. Miała nadzieję,
SM
19
że nie, bo w przeciwnym wypadku z braku „czwartego" ona
musiałaby zagrać.
- Słucham? - podniosła słuchawkę.
- Cicely? Cicely Roberts?
- Tak, słucham...
- Mówi Mark Dolan.
- Przepraszam bardzo, kto? - Nie mogła skojarzyć nazwiska.
- Spotkaliśmy się we wtorek wieczorem, kiedy pani... hm...
zaszczyciła swoją obecnością mój stolik... - Cicely rozpoznała
brytyjski akcent i coś ją ścisnęło w gardle. -Czy nie zjadłaby pani ze
mną kolacji? Może jutro wieczorem albo kiedy indziej...? Kiedy
będzie pani wygodnie...
- Ale... ja... - przez moment zaniemówiła. Prawie nigdy nikt jej
nie zapraszał na wieczór, a teraz człowiek, którego przecież nie zna,
którego nawet nie widziała... - Ja... nie umawiam się z mężczyznami...
- powiedziała prawdę, ale zrobiło jej się głupio, więc dodała zaraz - ...
z mężczyznami poznanymi na ulicy.
- Ale my nie poznaliśmy się na ulicy - zaśmiał się cicho - tylko w
bardzo przyzwoitej restauracji.
- Moja mama powiedziałaby, że to to samo - znów usłyszała
jego tłumiony śmiech. Nie wiadomo dlaczego zrobiło się jej gorąco.
Nagle gwałtownie zapragnęła zobaczyć, jak wygląda. Może więc...
Nie, to śmieszne. Przecież w ogóle go nie zna. - Nie, naprawdę nie
mogę. Dziękuję panu bardzo, panie Davis.
- Dolan.
- Tak, właśnie... a teraz przepraszam, jestem bardzo zajęta i...
- Proszę zaczekać. Coś pani wtedy zostawiła.
- Nie, na pewno nie...
- Tak, zostawiła pani - zniżył głos i powiedział uwodzicielsko -
niezatarte wspomnienie. Wspomnienie pięknej kobiety o
wspaniałych oczach, których błękit wciąż mnie prześladuje.
Czy jemu chodzi o mnie? - pomyślała. Przypomniała sobie ich
spotkanie. No, tak, widział nie ją, taką, jaką była naprawdę, ale
Kopciuszka, który udawał królewnę we wspaniałych strojach Alicji, i
SM
20
który przestał nią być w tym samym momencie, w którym
eleganckie kreacje powędrowały z powrotem do szafy.
- Przykro mi, panie Dolan - powiedziała kategorycznie -ja... po
prostu nie mogę. Dziękuję bardzo, ale... do widzenia - gwałtownie
odłożyła słuchawkę.
SM
21
ROZDZIAŁ TRZECI
Cicely wciąż patrzyła na telefon. Nagle poczuła jakiś niczym nie
wytłumaczony żal. Nigdy nie dowie się, jak ten człowiek naprawdę
wygląda, nie usłyszy tego podszytego drwiną, lekko zachrypniętego
głosu. Nie zazna przyjemności miłej, koleżeńskiej rozmowy...
W sposobie, w jaki z nią rozmawiał, było coś szczególnego.
Wydawało jej się, że próbował z nią flirtować. No, może niezupełnie,
ale sprawiał wrażenie, że mu się spodobała, że się nią zainteresował.
Czuła, że ją zaakceptował i polubił. Całe życie to uczucie było jej
obce. W szkole zawsze siedziała sama. Ze swojej ławki obserwowała
przez grube okulary inne dziewczęta, takie jak Debby - zawsze
roześmiane, rozszczebiotane, w centrum zainteresowania
wszystkich naokoło. No i piękne, prawie tak jak Alicja. Debby zawsze
miała mnóstwo adoratorów. Cicely widziała, jak trzymają się za ręce,
jak szepcą jej do ucha czułe słówka i coraz boleśniej uświadamiała
sobie, że ze swoim wyglądem skazana jest na samotność. Skoro tak,
to przynajmniej próbowała być aktywna. Śpiewała w ognisku mu-
zycznym, szyła kostiumy dla teatru szkolnego, we wszystkim starała
się być zawsze najlepsza. Ale nigdy, nawet w ognisku muzycznym
nie zaznała, czym jest wspólna zabawa w miłym towarzystwie.
Zawsze była skrępowana, nieśmiała i zamknięta w sobie. Dlatego
nigdy z nikim nie nawiązała bliższej znajomości, szczególnie z
mężczyzną. Oczywiście, oprócz George'a. Ale on był po prostu jak
starszy brat.
Jednak wtedy, z tym dziwnym nieznajomym, było inaczej. Pewnie,
że jak zawsze była spięta i wystraszona, ale przecież tak łatwo
nawiązali kontakt, jak gdyby dobrze się rozumieli. Przypomniała
sobie, jak chwycił ją za ramię i udając starego znajomego
odprowadził do stolika Spencera. Jak pocałował ją na pożegnanie.
Dotknęła dłonią skroni. Były gorące. Jak wtedy, kiedy musnęły ją
czule jego ciepłe usta.
Jasne, że mu się spodobała! Przecież znalazł jej numer telefonu,
SM
22
zadzwonił i zaprosił na kolację! A ona dała mu kosza... Przecież
mogłaby pójść tego wieczora, kiedy Alicja zajęta jest swoim
brydżem. Przecież mogłaby... Dość! Poprawiła okulary. Teraz nie
byłoby tak słodko, chyba żeby znów odegrała całą tę komedię
przebierania się w cudze piórka. Dorzuciła do ognia i z mocnym
postanowieniem wyzbycia się naiwnych marzeń udała się do swojej
pracowni.
- Na dole wszystko gotowe - rzuciła, zatrzymując się przed
pokojem Alicji. - Bawcie się dobrze, a gdybyś czegoś potrzebowała,
zadzwoń.
Wewnętrzny telefon, zamontowany jeszcze przez ojca, umożliwiał
łączność między wszystkimi pokojami, co teraz, kiedy matka była
chora, było szczególnie wygodne. Kiedy znalazła się już na swoim
stryszku, wyjęła zwój jedwabiu i próbując oddalić od siebie natrętne
myśli o mężczyźnie, który ją niepokoił, zabrała się do pracy.
Swanson Way 1905. Nie powinien długo szukać tego domu. Mark
wjechał w pierwsze uliczki Roseville. Znów zaczęło padać, ale zza
ponurych chmur raz po raz przebły-skiwało blade, wieczorne słońce.
W tym świetle małe miasteczko wyglądało mrocznie i niesamowicie.
Czemu właściwie tak się uwziął na tę Cicely Roberts? Czemu jej
kategoryczne „dziękuję nie!" w ogóle go nie zraziło? Może dlatego, że
rzadko zdarzało mu się usłyszeć „dziękuję nie!" z ust kobiety.
Uśmiechnął się do siebie. Nie. Cicely po prostu była inna, a jej
odmowa wcale nie była kategoryczna. Czuł, że się waha. Znów się
uśmiechnął. Powtarzała to swoje ,,jestem bardzo zajęta" tak samo
nieprzytomnie jak wtedy w restauracji. „Proszę mi wskazać drogę".
A może po prostu jechał z czystej ciekawości? Żeby sprawdzić, czym
naprawdę taka kobieta może być zajęta. Nie, to nie to...
Zatrzymał samochód. Na cichej uliczce Swanson Way pod
numerem 1905 stał duży dom z czerwonej cegły z szerokim,
staromodnym gankiem. Taki sam jak wszystkie naokoło. Zadzwonił
do drzwi. Otworzyła niezwykle piękna kobieta. Nie wyglądała na
zaskoczoną jego widokiem.
- Witam - powiedziała. - Pan Simmons, prawda? Proszę wejść.
SM
23
- Nie, nazywam się Dolan. Mark Dolan.
- Ach, tak. Przepraszam, byłam pewna, że Rita mówiła Simmons.
Ale niech pan nie stoi na deszczu, proszę wejść.
Mark wszedł do przestronnego holu i przyjrzał się uważnie
kobiecie. Była zadbana i bardzo wytworna. Żadnego podobieństwa,
pomyślał. Chociaż nie... Oczy! Pewnie, że oczy! Spojrzał w dół. Na
nogach miała parę eleganckich szpilek... „To są buty mojej mamy,
ona nosi pół numeru mniejsze" - przypomniał sobie.
- Pani Roberts? - zapytał niepewnie.
- Tak, ale proszę mi mówić Alicja - uśmiechnęła się. -I niech mi
pan da swój płaszcz. Jest pan trochę wcześnie, ale reszta powinna
wkrótce się zjawić. Miło, że pan zgodził się zagrać zamiast Rity. Mam
nadzieję, że nie złapała tego wirusa, który ostatnio szaleje. Ja się
zaraziłam w zeszłym miesiącu i męczył mnie bardzo długo. Ale pan
pewnie zmarzł. Zaraz dam panu gorącej herbaty, proszę za mną.
Nie miał wyboru. Wszedł za nią do dużego, tradycyjnie
umeblowanego salonu, całego w miedzi i złocie. Był na tyle obszerny,
że z łatwością mieścił cztery stoliki i krzesła, ustawione jak do gry w
karty. Czyżby brydż?
- Z cukrem? Ze śmietanką? - zapytała podnosząc staromodny,
bogato zdobiony dzbanek ze srebra.
- Słucham?... A, nie dziękuję. - Nie chciał kawy, ale pani Roberts
nie dała mu szansy odmówić. Już stała przed nim mała, wytworna
filiżanka. Uśmiechnął się. Przypomniał sobie, jak na jego ,,Nie
poznaliśmy się na ulicy, ale w bardzo przyzwoitej restauracji" Cicely
odpowiedziała, że dla jej matki to jest to samo. Miała rację. Pani
Roberts była rzeczywiście damą. Lepiej więc czym prędzej wytłu-
maczyć, skąd się tu wziął.
- Pani Roberts... - zaczął.
- Od tej pory proszę mi mówić Alicjo. Nie jesteśmy tu tacy
oficjalni. Może zanim przyjdzie reszta, opowiem ci o Jake'u. Będziesz
z nim w parze. Zawsze gra z nim Sue, ale czasami ona go denerwuje.
Zwłaszcza gdy Jake chce grać niskie karo. Znasz tę licytację? - Mark
nie zdążył nawet odpowiedzieć. - To dobrze. Bo widzisz, Jake jest w
SM
24
niej strasznie dokładny. Zresztą on ci wytłumaczy ten system. A w
ogóle to nauczył go nas Cecil... - zaczęła opowiadać, jak Cecil, jej mąż,
dziesięć lat temu, w tym samym pokoju, w którym teraz siedzą,
założył klub brydżowy i jak od tej pory spotykają się tu zawsze w
czwartek wieczorem.
Mark już nie próbował jej nic tłumaczyć. Z uwagą patrzył na
smukłe, wypielęgnowane dłonie, którymi żywo gestykulowała, ani
na moment nie przestając mówić. Nie pytała go w ogóle, kim jest i
skąd przyszedł. Okiem psychologa ocenił, że ta kobieta pochłonięta
jest wyłącznie sobą i swoimi sprawami.
- Wiesz, byłam tak wstrząśnięta, kiedy Cecil zmarł. W zasadzie
to wciąż jeszcze nie doszłam do siebie. Był taki kochany... - Błękitne
oczy zaszkliły się i wyglądało na to, że zaraz zacznie płakać.
Zamrugała jednak tylko powiekami i mówiła dalej: - Kiedy zbieramy
się co tydzień, nie zdarzyło się, żebym o nim nie pomyślała. Czasami
chcę przestać, ale... Cicely jest przekonana, że te spotkania brydżowe
jakoś mnie podtrzymują, i że... ojej! - Przerwała, widząc jak polano
złamało się z trzaskiem i płonący kawałek drewna wyskoczył na
podłogę. Spojrzała bezradnie na Marka, który wstał, chwycił
szczypce i wrzucił drewno z powrotem do kominka. - Cicely chyba
nie najlepiej ułożyła drewno - powiedziała Alicja. - A może byśmy
dołożyli jeszcze jedno?
Mark wziął dwa polana i umieścił je w kominku. Na pierwszy rzut
oka było widać, że ta kobieta przyzwyczaiła się być obsługiwana i
wydawać polecenia.
- Pani Roberts, chciałbym wyjaśnić, że nie jestem panem
Simmonsem. Nazywam się Mark Dolan i przyszedłem zobaczyć się z
Cicely, jeżeli można...
- Z Cicely? Pan przyszedł do Cicely? - Była zaskoczona i po raz
pierwszy głęboko zdziwiona. Czyżby nikt nigdy nie odwiedzał
Cicely?
- Tak, spotkaliśmy się w czwartek i...
- Ach, tak - jej oczy rozszerzyły się, jakby nagle coś zrozumiała. -
Teraz rozumiem, jest pan szefem George'a.
SM
25
- George'a?
- Tak, tak. Wszystko mi powiedziała, świetnie, że pan wrócił.
Cicely wspominała, że pan wyjechał... Zaraz po nią zadzwonię.
Bardzo się ucieszy... - nacisnęła przycisk wewnętrznego telefonu,
lecz w tym samym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Alicja
machając rękami pobiegła otworzyć. - Zaczynają się schodzić! A
może by pan zajrzał do niej po prostu na górę? Jest u siebie w
pracowni. Tędy -poprowadziła go przez hol. - Schodami w górę, w
prawo, a potem jeszcze jedne schody. Będzie... - nie dokończyła, bo
już zaczęła witać się z pierwszymi gośćmi.
Mark zaczął wchodzić po schodach. Minął pierwsze piętro, gdzieś
z góry dobiegły go dźwięki symfonii Beethovena. Na końcu schodów
drzwi były otwarte. Ze zdumieniem ujrzał olbrzymi, jasno
oświetlonuy pokój, po brzegi wypełniony książkami, papierami i
ścinkami materiałów. Na środku stał duży, szeroki stół, maszyna do
szycia, a w rogu mały, okrągły stolik, zawalony bezładnie porozrzu-
canymi żurnalami. Po chwili dojrzał Cicely. Odwrócona tyłem
klęczała na podłodze. Z podwiniętych nogawek dżinsów wystawały
bose stopy. Na wykroju sukienki układała materiał i upinała go
szpilkami. Była tak pochłonięta pracą, że chyba w ogóle go nie
dostrzegła. Jak zauroczony śledził jej ruchy. Odchyliła się nieco do
tyłu, popatrzyła chwilę na udrapowany na szablonie materiał, a
zaraz potem sięgnęła po nożyczki i z beztroską swobodą (tak mu się
przynajmniej wydawało) zaczęła przycinać go ze wszystkich stron,
zaczynając od dołu, a kończąc chyba na dekolcie. Wstała, odrzuciła
na bok skrawki, które pospadały wokół i cofnęła się parę kroków,
aby ocenić swoje dzieło.
- Nie kłamała pani - powiedział bardziej do siebie niż do niej. -
Naprawdę jest pani zajęta.
Odwróciła się zdumiona. Nie mogła pomylić tego głosu.
- To pan - powiedziała tylko. Próbowała dociec, skąd się tu
wziął, ale nie mogła zebrać myśli. Jak zahipnotyzowana wpatrywała
się w piękną, dokładnie ogoloną twarz, głęboko osadzone, piwne
oczy i usta, które z trudem powstrzymywały śmiech. - Skąd pan się
SM
1 EVA RUTLAND Od pierwszego wejrzenia
2 ROZDZIAŁ PIERWSZY Zrozumiała, że wróciła do cudzego stolika w tej samej chwili, w której mężczyzna się odezwał. Zanim to nastąpiło, zdążyła już usadowić się na krześle, które jej podstawił i wysunąć stopę z nieznośnie uwierającego prawego pantofla. - Miło mi, że zechciała się pani do mnie przysiąść. -Głos był głęboki i suchy, z wyraźnie brytyjskim akcentem. Cicely prawie nie słyszała. Jej myśli krążyły bezradnie wokół dwóch niepodważalnych faktów: po pierwsze - nie miała pojęcia, gdzie jest jej stolik, po drugie - nigdy więcej nie wyjdzie z domu bez okularów. - Przepraszam. Proszę mi wybaczyć. - Nachyliła się ku niemu, próbując dojrzeć go wyraźnie. Jego twarz rozpływała się w jej oczach w mglisty obraz, domyśliła się jednak, że jest blondynem. Z pewnością nie były to ogniście rude włosy Bricka Spencera, który czekał na nią przy swoim stoliku. - Proszę posłuchać. To pomyłka... - Wyjątkowo miła, naprawdę. Sądziłem, że spędzę wieczór samotnie, a tymczasem... O, Boże! Czy on sądzi, że ma do czynienia z jedną z tych, które celowo dosiadają się żeby podrywać obcych mężczyzn? - .. .Pan nie rozumie. Pomyliłam miejsca. Znad stolików dobiegał przytłumiony, brzęczący gwar rozmów. Spoglądała nerwowo wokół na nieostre, zlewające się sylwetki. Nie powinna w ogóle opuszczać stolika Spencera. Musiała jednak koniecznie wyjść do toalety, kiedy więc usłyszała, jak kobieta obok mówi: „Przepraszam na moment. Zaraz będę ", wstała i poszła za nią. Wracając musiała widocznie skręcić w niewłaściwą stronę. - Proszę posłuchać - zwróciła się do siedzącego przed nią mężczyzny. - Ja... mam kłopoty ze wzrokiem. - Z takimi oczami! Nigdy bym nie przypuszczał... - Nachylił się, chcąc się jej bliżej przyjrzeć.
3 Na moment zaniemówiła. Jeszcze nikt nigdy nie powiedział jej, że jest oszałamiająca. Gdyby jeszcze mogła wrócić do stolika Spencera... - Czy mógłby pan wskazać mi drogę... - stopą próbowała namacać pantofel, który gdzieś się odsunął - ...do mojego stolika, rzecz jasna... Mężczyzna, z którym przyszłam, ma rude włosy, ubrany jest... - Zaczęła przeciągać słowa. Przecież bez okularów nie mogła zauważyć, jak był ubrany. - Jest wysoki i... w ciemnym garniturze. Ciemnobrązowym, granatowym, a może nawet czarnym - nie była pewna. Kiedy mijała go tego ranka w holu hotelowym, miał na sobie jasne ubranie. Wydał jej się uderzająco przystojnym mężczyzną. Była w okularach i mimo że widziała go zaledwie przez chwilę, zdążyła to wyraźnie dostrzec. - Jakie więc ma pani kłopoty ze wzrokiem? - zapytał mężczyzna. - Silna krótkowzroczność - wciąż szukała stopą pantofla. - Czy mógłby pan mi wskazać drogę... - Krótkowzroczność? Ale okulary na pewno... - Proszę pana, mam okulary. Zostawiłam je... w pewnym miejscu. W kieszeni George'a. Ponieważ powiedział: „Zepsują cały efekt". A kiedy narzekała, że nic nie widzi, poradził jej, żeby się trzymała Spencera. On lubi kobiety, które się tulą. A teraz... O Boże! Jak długo już jej nie ma? - Bardzo pana proszę, muszę wrócić do mojego stolika. To sprawa życia i śmierci. - Nie znoszę tego zwrotu... Życia i śmierci! Jak gdyby były one tym samym. To są zupełnie różne rzeczy. Życie... - Nie prosiłam o wykład! - przerwała ostro, ale zaraz się powstrzymała, próbując zdławić złość i zniecierpliwienie. - Gdyby pan tylko mógł... - Miła pani, wybrała pani mój stolik i kiedy ja próbuję nawiązać interesującą rozmowę... O, przepraszam... Czy życzy sobie pani kieliszek wina? - Nic nie wybierałam! I nie chcę żadnego wina! Widzę, że moje kłopoty pana po prostu bawią! SM
4 - Ależ skąd! Obawiam się tylko, że ich powodem jest niestety zwykła próżność. - Próżność!? - Czy może pani zaprzeczyć, że celowo zostawiła swoje okulary w domu, ażeby bez nich wydać się piękniejszą? -usłyszała nutę rozbawienia w jego głosie i zaczerwieniła się. - No, dobrze. Gdyby pan mógł przynajmniej znaleźć mój pantofel i przysunąć mi go trochę... - No nie! Chce pani powiedzieć, że pantofel także został w pewnym miejscu? - Wybuchnął śmiechem - Nie. To są buty mojej matki. Ona nosi pół numeru mniejsze i... - przerwała. Dlaczego ma się tłumaczyć temu człowiekowi? - Czy pan wreszcie przestanie się śmiać i da mi mój but? - Tak chyba będzie lepiej - powiedział i spełnił jej prośbę. Ulgę, jaką odczuła, kiedy jej stopa napotkała wreszcie nieuchwytny dotąd but, przerwały kolejne słowa mężczyzny: - Zdaje się, że człowiek, którego mi pani opisała, obserwuje nas z przeciwnej strony sali. - O, mój Boże! - Cicely wepchnęła stopę w pantofel i zaczęła wstawać. - Proszę zaczekać! - silnie chwycił jej rękę poprzez stół. Czy może mi pani zostawić swoje imię i adres? - A do czego, na litość boską, może się panu to przydać? - Gubi pani tyle różnych rzeczy... Może będą musiał pani coś zwrócić... Bransoletkę albo pantofelek, albo... - Nic panu nie zostawiam! Nie zamierzam również kiedykolwiek więcej pana widzieć. Cicely wyrwała rękę z uścisku i wstała. Musiała uciec od niego, nawet gdyby miała pójść w złym kierunku. A może by tak znaleźć kelnera... - Tędy, moja droga - mężczyzna obszedł stół dookoła i wziął ją za ramię. - A więc jak się pani nazywa? - Chyba woli pani przedstawić mnie swojemu towarzyszowi jako starego znajomego niż przypadkowo poderwanego faceta? SM
5 To ją przekonało. - Cicely - odrzekła pospiesznie - Cicely Roberts. - Aha... Miło mi, Cicely Roberts. Czy nie byłoby lepiej uśmiechnąć się? - mówił niskim głosem, który ją drażnił. Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż doszli wreszcie do jej stolika. - Cieszę się, że zdecydowała się pani do mnie wrócić -Spencer był wyraźnie obrażony. - Obawiam się, że to moja wina - odrzekł nieznajomy mężczyzna. - Tak bardzo się ucieszyłem na widok Cicely, że musiałem wypytać ją o całą rodzinę. Proszę mi wybaczyć. Mark Dolan... - wyciągnął dłoń tak, że Spencer zmuszony był ją uścisnąć. - Brick Spencer. - Miło mi pana poznać - odpowiedział, podstawiając Cicely krzesło, żeby mogła na nim usiąść - Cicely, przekaż ode mnie pozdrowienia matce. Kiedy schylił się ku niej, najpierw poczuła zmieszany zapach wody kolońskiej i wina, a zaraz potem jego wargi na swojej skroni - niespodziewanie ciepłe i poufałe. Przez chwilę wydało jej się, jakby byli sami, tylko we dwoje, tak że ledwie usłyszała, jak szepnął: „Baw się dobrze", zanim odwrócił się i odszedł. - To musi być rzeczywiście bardzo bliski przyjaciel -ocknęła się na dźwięk cierpkiego głosu Spencera. - Nie. Po prostu bezpośredni - odpowiedziała szorstko. Złość, wywołana przez obcego mężczyznę, powróciła znowu. Nie pamiętała już, że właściwie to ona zawiniła, wiedziała tylko, że nieznajomy wkroczył dokładnie w tym momencie, w którym zamierzała przekonać Spencera, aby poparł jej propozycję otwarcia sklepu z konfekcją. A George miał przecież tyle kłopotów, organizując dla niej to spotkanie ze swoim szefem... „Spencer zainwestuje we wszystko, co może przynieść zysk" - mówił jej George. Była pewna, że inwestycja w mały, gustowny sklepik konfekcyjny w Roseville Mall się opłaci. Nie była jednak w stanie przekonać do swojej oferty ani banku, ani urzędów. Bez własnego kapitału nie mogła liczyć na żadną pomóc SM
6 Cicely z lękiem patrzyła w przyszłość. Niewielka suma, jaką wypłacił zakład ubezpieczeniowy po śmierci ojca, właśnie się skończyła, zaś to, co zarabiała, wykonując różne przeróbki i poprawki krawieckie, ledwo starczało na utrzymanie. A jeśli matka będzie miała kolejny atak... - Panno Roberts, czy życzy sobie pani kawy? A może coś słodkiego? - wyrwał ją z rozmyślań Spencer. - Dziękuję, tylko kawa. Chociaż nie! - Spojrzała na kelnera, który napełniał jej filiżankę. - Czy jest sernik? Nie lubiła sernika, ale w ten sposób zyskiwała na czasie. Musiała przedłużyć tę rozmowę, bo jak dotąd nie znalazła właściwego momentu na przedstawienie Spencerowi swojej propozycji. „Nie wyjeżdżaj od razu z tym sklepem -przestrzegał George. - Choć raz w życiu spróbuj być miła, czarująca... Zachowuj się jak Alicja". Nie było to łatwe. Po pierwsze - wiedziała, że urodą i wdziękiem osobistym nigdy nie dorówna matce, po drugie - wobec Spencera czuła ogromny respekt. George przedstawił go jako młodego, ale niezwykle zdolnego, przebojowego i oczywiście szalenie bogatego przedsiębiorcę, działającego z rozmachem i na wielką skalę, biznesmena, który z najbardziej lichego interesu w krótkim czasie jest w stanie zrobić dobrze prosperującą firmę. Czy takiego człowieka może obchodzić mały sklepik konfekcyjny? Musiała jednak spróbować. To naprawdę była sprawa życia i śmierci. Wcześniej, kiedy George przedstawił ją swojemu szefowi, starała się, jak mogła. Uśmiechała się do niego, mówiła, że wiele o nim słyszała, postanowiła być jak Alicja, czarująca,pełna wdzięku. Ale pierwsze słowa Spencera zupełnie zbiły ją z tropu. - George, gdzieś ty do tej pory ukrywał tę piękną damę? -Zmieszała się, słysząc niekłamany podziw, z jakim to powiedział. - Miło mi, że zechciała pani zjeść ze mną kolację. Teraz widzę, że warto było wybrać się do Kalifornii. George wykręcił się brakiem czasu, obiecał przyjść po nią o jedenastej i ze słowami: „Baw się dobrze" - zostawił ją sam na sam ze Spencerem. Okulary oczywiście zostały w jego kieszeni. SM
7 - Cóż, miła pani. Musimy się lepiej poznać - Spencer usadowił się naprzeciw niej. - Proszę mi o sobie opowiedzieć. - Naprawdę... nie wiem, czy jest o czym opowiadać... - wyjąkała. - .. Jestem krawcową i... - Krawcową? - zaśmiał się. -Doprawdy, to ciekawe! Chyba nigdy wcześniej nie spotkałem żadnej krawcowej, ale muszę powiedzieć, że zupełnie inaczej mógłbym ją sobie wyobrażać. Na pewno nie z takimi pięknymi, klasycznymi rysami twarzy. Nie zdziwiłbym się, gdyby mi pani powiedziała, że jest modelką albo że występuje w telewizji. Spencer nie szczędził komplementów. Cały wieczór raz po raz wprawiał Cicely w zakłopotanie. Pewnie, że mogłaby przyjmować z uśmiechem jego zachwyty, ale nie bardzo wierzyła w ich szczerość. Sposób, w jaki się nią zainteresował, był dla niej niespodziewany, tak różny od wszystkich jej dotychczasowych doświadczeń, że nie bardzo wiedziała jak ma się zachować. Powtarzała więc sobie: „postępuj jak Alicja". Słuchała go, pytała o jego pracę, kiwała głową. Spencer z zapałem opowiadał o interesach. Od dzierżawy platform naftowych przechodził swobodnie do problemów młynów zbożowych, od uprawy kawy w Kenii do kłopotów brytyjskiej linii lotniczej. Skakał z tematu na temat, od czasu do czasu racząc ją sentencjami typu: „W interesach nie ma miejsca na niespodzianki. Na początku zawsze trzeba wszystko skalkulować, przewidzieć nieprzewidywalne..." Choć była tym wszystkim nieco zdezorientowana, szczerze zdumiewała ją sprawność i skuteczność, z jaką podejmował najbardziej śmiałe decyzje. W każdym przypadku wiedział dokładnie, co trzeba usprawnić i ile trzeba zainwestować, żeby osiągnąć zysk. Cicely była świadoma, że w zestawieniu z tym wszystkim jej sprawa jest błaha i niepewna. Mały butik? Przez cały wieczór nie śmiała nawet o nim wspomnieć. Teraz! Pomyślała, że to ostatnia szansa. Jeśli nie spyta go w tej chwili... - Słucham - odpowiedział uprzejmie. - Właśnie myślałam, że... hm... mieszkam w Roseville, około czterdziestu pięciu minut od Sacramento, to takie małe miasteczko - SM
8 zawahała się, łyknęła kawę i z przejęciem zaczęła przekonywać Spencera, że to wspaniałe miejsce na gustowny, ekskluzywny butik. Wspomniała o pobliskich bazach wojskowych i powstających w sąsiedztwie fabrykach. Mówiła o stale rosnącej liczbie potencjalnych klientek - kobiet na wysokich stanowiskach, żon dyrektorów, które wciąż muszą jeździć na zakupy do Sacramento czy San Francisco. Jej zapał rósł z każdą chwilą. - No, cóż panno Roberts - odezwał się Spencer, gdy zrobiła przerwę na oddech. - Widzę, że przemyślała pani swój projekt dość dokładnie. - Tak - nachyliła się ku niemu, mając nadzieję, że dojrzy jego twarz. Powiedział to tak niezobowiązująco, że nie sposób było stwierdzić, czy jest znudzony, podniecony, czy obojętny. - Prosi mnie pani o radę, więc mówiąc szczerze... - Przerwał na chwilę, kiedy kelner ustawiał przed nimi desery. - Jak już powiedziałem, zanim podejmie się jakiekolwiek ryzyko, trzeba wszystko dokładnie przewidzieć. Gdyby zerknęła pani do statystyk, dowiedziałaby się pani, że w osiemdziesięciu procentach przypadków takie sklepiki bankrutują. Znakomity jest ten sernik. Dobry wybór. Ale czemu pani nie próbuje? - Ach, tak... - podniosła kawałek ciasta do ust. Nie miał smaku i ciągnął się jak klej stolarski, ale zdołała go przełknąć. - A więc pana zdaniem to nie jest dobry pomysł? - Widzi pani, po pierwsze mały sklep detaliczny nigdy nie wygra z konkurencją wielkich magazynów, gdzie jest większy wybór i niższe ceny. - Proszę spojrzeć na swoich potencjalnych klientów: kobiety, które tkwią na co dzień w małym miasteczku.... Roseville, czy tak? - Przytaknęła. - Moim zdaniem dla takich kobiet wyjazd na zakupy do dużego miasta to raczej miła wycieczka. Nawet wygodniej im kupować w dużych magazynach, bo mają większy wybór i mogą płacić kartami kredytowymi. Nie, miła pani, myślę, że to ryzyko się nie opłaci. - Zamierzałam prezentować ekskluzywne kreacje... ja projektuję stroje i czasami... SM
9 - A to dopiero! - wykrzyknął, jak gdyby się ucieszył, że może zmienić temat. - Niech mi pani powie, kiedy takie piękne dziewczyny jak pani mają czas na hobby? - Ja mam. Widzi pan, lubię projektować i... - ... i zawsze jest czas na to, co się lubi, tak? „Piękna dziewczyna", „miła pani"... Cicely nie czuła się piękną. Była nieszczęśliwa. Nic nie widziała, pantofle ją uwierały i wcale nie miała ochoty na kolejną gadkę o niczym. Wiedziała, że Spencer nie zainwestuje w sklep. Czu- ła, jak ziemia usuwała jej się spod nóg. Co teraz? Przecież jedyna rzecz, którą robi dobrze, to szycie... - Panno Roberts... Cicely, jak często pani bywa w Nowym Jorku? - W Nowym Jorku? Nigdy tam nie byłam. - No nie, to wstyd! Musi pani przyjechać, naprawdę. Szkoda, że tutaj mam tak mało czasu, chciałbym częściej panią widywać. Może byśmy zorganizowali wycieczkę? Bardzo bym chciał pokazać pani Nowy Jork. I oczywiście panią pokazać miastu. Akurat teraz są nowe przedstawienia na Broadwayu, wspaniałe... O, jest George! Słuchaj George, właśnie mówiłem milej pani, że powinna przyjechać do Nowego Jorku. Cicely z ulgą powitała George'a. Chciała już założyć okulary i wyjść. Lecz George usiadł, zamówił kawę, musiała więc jeszcze przez pół godziny uśmiechać się i gadać nie wiadomo o czym. - Dziękuję panu za kolację - podziękowała uprzejmie Spencerowi przy wyjściu. - To był cudowny wieczór. - I z pewnością nie będzie to ostatnia kolacja, którą razem zjemy. George, musisz namówić tę czarującą dziewczynę, żeby odwiedziła Nowy Jork. Wiesz, że nigdy tam nie była? Trzeba pokazać jej miasto. Popijając kawę Mark Dolan spoglądał, jak Cicely Roberts wychodzi w towarzystwie dwóch mężczyzn. Mówiąc szczerze, obserwował ją już od dłuższego czasu, zaraz jak tylko odeszła od jego stolika. Nawet z drugiego końca sali wyraźnie było widać, z jak wielkim respektem traktuje tamtego mężczyznę, z jaką uwagą, oddaniem, niemal nabożną czcią chłonie jego słowa. SM
10 A tamten facet chętnie to akceptował! Przyznaj się, Dolan, gdyby w ciebie się tak wpatrywała, też byłbyś z siebie zadowolony... Uśmiechnął się krzywo. Kiedy się do niego przysiadła, pomyślał, że... Zresztą nieważne co pomyślał. Od razu, jak tylko spojrzał jej w oczy, wiedział, że ma do czynienia z nieśmiałą, bezbronną kobietą, niewinną i szczerą jak dziecko. A jednak miała temperament dorosłej kobiety. Przypomniał sobie jej słowa i znów się uśmiechnął: „Nie prosiłam o wykład! Proszę tylko wskazać mi drogę!" Przyjrzał się mężczyźnie, z którym siedziała. Pewny siebie, konkretny, całym sobą podkreślał, że jest człowiekiem sukcesu. Tylko tak zagubiona i zakompleksiona dziewczyna jak ona mogła się mu poddać. A jednak było coś w tych oczach, w tym stanowczym ruchu głowy... Cicely, Cicely Roberts. Ciekawe, czy będzie w książce telefonicznej? SM
11 ROZDZIAŁ DRUGI Cicely zatrzasnęła drzwi samochodu. Z ulgą zsunęła z nóg pantofle, a zaraz potem sięgnęła do kieszeni George'a po okulary. Włożyła je na nos i z radością stwierdziła, że wszystko, co widzi: samochody, domy, światła latarni i neonów, jest wyraźne i ostre. Przysięgła sobie nigdy więcej ich nie zdejmować. Grube, okrągłe soczewki w masywnych ramkach były ciężkie i niezgrabne, mocno wbijały się w jej nieduży nos, lecz Cicely zbyt dobrze pamiętała, jak bezbronna i bezradna była bez nich, zupełnie jak niewidoma. Całkowicie zdana na łaskę tego okropnego faceta. George zerknął na nią znad kierownicy. - Którego? Spencera? - zapytał z niedowierzaniem. Widocznie zbyt głośno mamrotała pod nosem. - Nie. Mężczyzny, na którego... wpadłam... i którego nie zamierzam nigdy więcej ujrzeć... - przygryzła wargę. - Nie chodzi o Spencera. - Tak też myślałem. Bo jeśli chodzi o niego, to wygląda na to, że go oczarowałaś. - To i tak nie ma znaczenia - westchnęła ciężko. Wszystkie nadzieje na butik zostały przecież przekreślone. - Oczywiście, że ma. Inaczej nie poświęciłby ci tyle czasu. I pomyśleć, że jeszcze dzisiaj rano wyglądałaś w tym hotelu., - jego pulchne ciało zatrzęsło się od śmiechu - .. .jak Kopciuszek przed spotkaniem z dobrą wróżką... - Przyznaj, że dokonaliśmy dzisiaj z Alicją najszybszej chyba przemiany w historii. - No i wszystko na nic. Wszystko, do czego zmusili ją George i Alicja, poszło na mamę. Nie pomogła ani wymyślna fryzura, ani makijaż, ani eleganckie, lecz ciasne pantofle, ani wreszcie te nieszczęsne okulary, które kazali jej zdjąć. Dotknęła delikatnej tkaniny sukienki... Jedna z najlepszych kreacji, jakie dotąd uszyła. Zanim odda ją w komis do sklepiku Lynn, będzie musiała ją wyprać. Lynn zabierze połowę ceny, za jaką ją SM
12 sprzeda, a jeszcze przecież koszt materiału, czasu i pracy... Ile w końcu dostanie? Gdyby miała własny sklep, wszystko byłoby prostsze. - Co to znaczy: wszystko na nic? Chcesz powiedzieć, że Spencer w ciebie nie zainwestuje? - Kiwnęła głową. - O, kurczę! Przepraszam cię, Cissy, naprawdę chciałem pomóc - zmartwił się. - I pomogłeś. Gdybym z nim nie porozmawiała, wciąż żyłabym złudzeniami. Naprawdę cieszę się, że mogłam się z nim spotkać. Dziękuję, George. George był jej najlepszym przyjacielem. Długie lata mieszkał po sąsiedzku i Cicely traktowała go jak starszego brata. Bił się z chłopakami, którzy ją przezywali, potem jako jedyny chodził z nią na szkolne potańcówki. Tego samego roku ona zdała maturę w szkole plastycznej, a on skończył studia. Latem ożenił się z Joanne i wyjechał do Nowego Jorku. Nie stracili jednak ze sobą kontaktu. Dwa miesiące temu George przyjechał do Roseville, aby załatwić formalności związane ze sprzedażą domu rodziców. Wtedy to Cicely powiedziała mu o swoich kłopotach i o tym, jak zamierza je rozwiązać. Przed tygodniem George zadzwonił i powiedział, że wybiera się wraz z szefem do Sacramento. Zasugerował, że Spencer mógłby zainwestować w sklep, o którym marzyła. - Przecież widzę, że jesteś niezadowolona - odezwał się znowu George. - Przepraszam. - Uratowałeś mnie przed zgubnym pomysłem. Po prostu muszę wymyślić jakiś lepszy. Powiedz mi, jak Stella znosi życie w wielkim mieście? - zapytała o jego matkę, zmieniając wreszcie temat. - Tęskno mi do niej... - to ona nauczyła mnie szyć... Zaczęli wspominać stare lata. Po paru minutach George zatrzymał się wreszcie przed staromodnym domem, w którym Cicely mieszkała z matką. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie całym ciałem. Jej skronie pulsowały, bolały ją kości, czuła się zupełnie przybita. Wzięła jednak głęboki oddech i zdecydowanie, lecz cicho, tak żeby nie obudzić matki, zaczęła wspinać się po schodach. Wchodząc na SM
13 podest, spostrzegła smugę światła wydostającą się spod drzwi sypialni. Zamarła. Czyżby znowu coś się stało? Przecież Alicja powinna już spać. Od razu zapomniała o swoim wyczerpaniu i rzuciła się do drzwi, modląc się jednocześnie, żeby to nie był kolejny atak astmy. Odetchnęła. Alicja spała spokojnie na stercie poduszek. Jej nieduża, lekko zaokrąglona twarz o klasycznych rysach nie zdążyła się jeszcze zestarzeć i Alicja cały czas wyglądała młodo. Delikatna, niemal przezroczysta skóra wciąż była gładka i pozbawiona zmarszczek. Kilka siwych kosmyków dodawało jej tylko uroku. Włosy związane miała błękitną wstążką, dobraną do koloru koszuli nocnej. - O, Cissy, już wróciłaś - zamrugała rzęsami, kiedy Cicely próbowała wyjąć książkę z jej dłoni. - Tak się cieszę, że już jesteś. Bez ciebie czułam się nieswojo. Nie mogłam zmrużyć oka. - Przepraszam. No, ale już jestem. I zaraz przyniosę ci kubek ciepłego mleka. Zawsze pomaga ci zasnąć. - To wspaniale, moje dziecko, bardzo jesteś dobra. Od obiadu nic nie jadłam. - Jak to? Przecież w piecyku zostawiłam kurczaka, w lodówce sałatkę, a ... - Wiem - przerwała Alicja - ale chyba nie byłam głodna, zresztą nie cierpię jeść sama. - Zaraz coś na to poradzimy - odparła czule Cicely. -Pomóż mi tylko ściągnąć tę sukienkę... - Przebrała się w szlafrok i zeszła na dół do kuchni, żeby przyrządzić coś do jedzenia. - Dziecko, taka jesteś dla mnie dobra - powiedziała Alicja, gdy Cicely wróciła, niosąc tacę ze spóźnioną kolacją. -Usiądź teraz i opowiedz mi wszystko. To miłe, że George załatwił ci to spotkanie, prawda? Dobrze się bawiłaś? - Owszem - odparła. Powstrzymała się i nie powiedziała, że jej celem nie była dobra zabawa. Alicję drażniło mówienie o pieniądzach, więc Cicely opowiedziała jej, gdzie byli, co jedli, i że, tak, oczywiście, pan Spencer jest bardzo interesującym i szalenie SM
14 przystojnym mężczyzną. - Cieszę się - Alicja odsunęła tacę na bok. - Wyglądałaś tak ślicznie, Cissy. Aż trudno było uwierzyć, że to ty. Dobrze, że dałaś się przekonać i zdjęłaś te okropne okulary. Jaka szkoda, że nie możesz nosić szkieł kontaktowych. - Alicjo, proszę! Już raz próbowałyśmy! - Jeszcze teraz Cicely pamiętała dobrze, co się działo, kiedy je włożyła: ostry, piekący ból i czerwone, zapuchnięte powieki. Lekarz orzekł, że nigdy nie będzie mogła nosić szkieł kontaktowych, gdyż jest na nie uczulona. - Wiem - westchnęła Alicja. - Ale te okulary są takie duże i ciężkie... - Zgoda - Cicely zaśmiała się krótko. - Może nie są najpiękniejsze, kiedy patrzy się na nie, ale z pewnością przydają się, kiedy patrzysz przez nie. I kiedy chcesz uniknąć okropnych facetów, którzy znajdują radość w tym, że ktoś inny nic nie widzi, dodała w myślach. Odstawiła na bok eleganckie pantofle Alicji i włożyła do szafy biżuterię, którą pożyczyła na ten wieczór. W szafie wisiały wszystkie wspaniałe kreacje jej matki, teraz prawie w ogóle nie używane. Biedna Alicja, pomyślała. Już nigdy więcej przyjęć, wycieczek, spotkań. Po śmierci ojca matka miała tak niewiele rozrywek. Jedyne kontakty towarzyskie, jakie utrzymywała, to spotkania klubu par brydżowych, które urządzała w domu w każdy czwartek wieczorem. Cicely wygładziła poduszki, ułożyła Alicję do snu, zgasiła światło i zniosła tacę na dół. Martwiła się o matkę. Tęskniła za tą wytworną, urzekającą kobietą, jaką była Alicja jeszcze dwa lata temu, zanim została wdową. Nagła śmierć pięćdziesięciodwuletniego wówczas Cecila Robertsa była dla nich obu silnym wstrząsem. Cicely wezwano na pogrzeb prosto ze szkoły. Jeszcze zanim się skończył, Alicję złapał straszliwy atak astmy i odwieziono ją do szpitala. - Ten wstrząs był dla niej zbyt silny. Następnego może nie przeżyć - powiedział lekarz i przestrzegł, że ataki będą się powtarzać. Z tego powodu to właśnie Cicely prawnik przedstawił stan ich SM
15 finansów i to ona wzięła na swoje barki odpowiedzialność za dom. Z wysiłkiem i determinacją starała się zapewnić im spokój i bezpieczeństwo. Troskliwie opiekowała się matką. Jednak ataki powtarzały się, za każdym razem coraz bardziej osłabiając Alicję, która mimo upływu czasu nie mogła pogodzić się ze stratą męża. - Wyszła za niego, kiedy miała osiemnaście lat - powiedziała jej kiedyś Stella - a on oczywiście ją uwielbiał, jej życie z nim było usłane różami. Ich małżeństwo było jak jeden nieprzerwany miodowy miesiąc. Przez dziesięć lat nie mieli dzieci. A kiedy ty się urodziłaś, Alicja chyba nie bardzo wiedziała, co z tobą począć - dodała ze śmiechem. Pewnie, że nie wiedziała. Zamiast subtelną, jasnowłosą pięknością, małym sobowtórem jej samej, los obdarzył Alicję brzydkim kaczątkiem - córką, która po ojcu odziedziczyła zarówno pokręcone czarne włosy, jak i chude, tykowate ciało. Do pewnego czasu Cicely nie była wysoka, ale w wieku dwunastu lat gwałtownie urosła i zostawiła daleko w tyle matkę z jej marnym metr sześćdziesiąt. Cicely, tak jak jej ojciec, również uwielbiała Alicję. W swoich najwspanialszych wspomnieniach z dzieciństwa, otoczona rozkosznym obłokiem z pudru i perfum, siedziała wpatrując się w matkę, która przed lustrem przymierzała suknie, jedną po drugiej. Rodzice często pozwalali jej wybierać dla Alicji najbardziej odpowiednie kreacje na poszczególne okazje. Zaraz potem odsyłali ją po sąsiedzku do Stelli i dla Cicely to chyba ona bardziej była matką niż wytworne bóstwo, które nauczono ją zwać ,,Alicją". Cicely była dziwnym dzieckiem. Nie bawiła się jak inne dziewczynki. Godzinami leżała na podłodze i pracowicie rysowała sylwetki kobiet. Wszystkie, niezwykle podobne do jej matki, ubrane były w oryginalne, zaprojektowane w dziecięcej wyobraźni stroje. Ojciec widział w tych rysunkach talent i gorąco ją do nich zachęcał. Lepiej by zrobił, gdyby mnie posłał do szkoły biznesu, pomyślała, to bardziej praktyczne. Lecz Cecil Roberts nie był praktycznym człowiekiem. Gdyby był, nie doprowadziłby tak prędko do upadku, SM
16 odziedziczonej po ojcu i w jego rękach dobrze prosperującej, kancelarii prawnej. W niedługim czasie starzy, stali klienci odeszli, a nowych nie było zbyt wielu. Ojciec po prostu nie dbał o interesy, większość czasu poświęcał temu, co naprawdę kochał - rzeźbieniu w drewnie i grze w tenisa. Choć jednak interesy wyraźnie kulały, nigdy z Alicją nie porzucili wystawnego stylu życia. Nadal podróżowali, wydawali niezapomniane przyjęcia, a Cicely posyłali do najlepszych szkół. Aż do jego śmierci nie było żadnych oznak, że ich finanse są w katastrofalnym stanie. Pokręciła z niedowierzaniem głową. Jak to możliwe, żeby ojciec, przecież prawnik, aż tak sobie nie radził? Z półki nad zlewem zdjęła małego drewnianego łabędzia. Pogłaskała jego gładką, wygiętą szyję. Przypomniała sobie, ile radości dawało ojcu struganie takich figurek. Nie ulegało wątpliwości, że to właśnie kochał najbardziej, że nigdy nie pragnął być prawnikiem, i że został nim wyłącznie z woli ojca. Był zbyt posłuszny, żeby się sprzeciwić i zarazem zbyt niezdyscyplinowany, by osiągnąć sukces. Westchnęła głęboko. Kochała swego pogodnego, beztroskiego ojca i brała bez wahania wszystko, co miał jej do zaofiarowania. Wstawiła naczynia do zmywarki i z głową pełną najczarniejszych myśli poszła na górę. Z coraz większym trudem spłacała kolejne raty długu, zaciągniętego jeszcze przez ojca pod zastaw domu. Czasami myślała, żeby go sprzedać, ale przecież musiały gdzieś mieszkać. A poza tym,co by zrobiła bez swojego stryszku? Zaprojektowane przez ojca, specjalnie dla niej, poddasze, z wielkim lustrem na jednej ze ścian, sprzętem stereofonicznym i gładkim parkietem, miało służyć Cicely i jej przyjaciołom jako miejsce do zabaw i tańca. I choć nieśmiała i cicha dziewczyna rzadko wykorzystywała je do tego celu, to duże i przestronne pomieszczenie stanowiło teraz wygodną pra- cownię. Jutro pierwszy, pomyślała. Leżąc w łóżku próbowała zestawić ratę długu, rachunki za utrzymanie domu i wszystkie inne niezbędne wydatki, jakie ich czekały, z sumą, którą mogłaby dostać za wstawioną do „Butiku" kreację. Rozbolała ją głowa i niedługo potem zapadła w płytki, nerwowy sen, w którym raz po raz SM
17 niepokoił ją pewien nieznajomy mężczyzna o nieco ochrypłym głosie. Cicely... Cicely Roberts... Mark Dolan nie mógł przestać o niej myśleć. Przerwał pisanie, przez chwilę bawił się ołówkiem, aż wreszcie odłożył go na bok. Wyciągnął się w miękkim, skórzanym fotelu i patrzył, jak krople zimnego lutowego deszczu stukają w okno gabinetu. Cała historia z pisaniem zaczęła się daleko stąd, w jego domu w Anglii. Tego dnia, jak zazwyczaj, spacerował po lesie. Włóczył się po leśnych ścieżkach, brnął przez grube warstwy wilgotnych liści i rozmyślał. Głównie o swoich pacjentach i o sobie samym. O tym, że jest zmęczony wysłuchiwaniem ich skarg na zrujnowne, zmarnowane życie. Obwiniali o to siebie, lub - o wiele częściej - innych. Gdyby mógł jakoś przestrzec tych ludzi, pokazać im, jak mogą żyć bez kompleksów i stresów, napisać jakiś podręcznik, zbiór wskazówek, jak być szczęśliwym. Dobrze przynajmniej pomarzyć, pomyślał, lecz po powrocie do domu spisał swoje myśli, a następnego dnia zaniósł tekst znajomemu agentowi. Chyba nikt nie był nigdy bardziej zdziwiony niż Mark, kiedy parę dni potem znajomy przyniósł mu do podpisania bajeczny kontrakt z amerykańskim wydawnictwem. Zaskoczyło go to, ale też zdopingowało. Szybko sporządził konspekt i plan pracy. Jednak pisanie szło mu wolno. Nie mógł znaleźć ani czasu, ani właściwego miejsca do pracy. Posiadłość wiejska, którą odziedziczyli wraz z Lizą, jego siostrą, nie wchodziła w grę. Ażeby ją utrzymać i opłacić wszystkie podatki, musieli wynajmować pokoje turystom. Mark mógłby wprawdzie zaszyć się w jakiejś mało uczęszczanej części domu, ale z pewnością obecność turystów nie sprzyjałaby pracy. Poza tym oboje z Lizą nie przepadali za widokiem obcych ludzi w ich rodzinnym domu, dlatego też ona wraz z mężem i dziećmi mieszkała w Kalifornii, a Mark w swoim londyńskim mieszkaniu. Rzecz jasna, pisanie w Londynie też nie wchodziła w grę. Co wtedy z pacjentami? A przyjaciele? Kluby, do których chadzał? No i kobiety... SM
18 - Zawsze będziesz miał kłopoty z kobietami, braciszku - śmiała się z niego Liza. - To senne, zamglone spojrzenie, dołki w policzkach... Kiedy patrzysz na nie tym swoim tajemniczym wzrokiem, zaczynasz łagodnie nagabywać dociekliwymi pytaniami, one myślą, że ty je podrywasz, że jesteś zafascynowany i oczarowany. Nie wiedzą, biedne, że to po prostu przesłuchanie... a niech cię! Ty je badasz jak pod mikroskopem! - Mark protestował. Lubił kobiety. -Ano właśnie! - ciągnęła dalej siostra. - Lubisz wszystkie kobiety. Tylko że przekroczyłeś już trzydziestkę i ciekawa jestem, w której z nich kiedyś wreszcie naprawdę się zakochasz. Wiesz co? A może byś tak rzucił wszystko i pojechał ze mną do Ameryki? Możesz zamieszkać w naszym domku gościnnym i spokojnie pisać, włóczyć się po lasach, rozmyślać... Obiecuję, że dzieciaki nie zalezą ci za skórę. Nie pojechał z nią wtedy. Jednak po dwóch miesiącach odesłał pacjentów do znajomego psychologa, spakował się i wsiadł w samolot do Kalifornii. Liza dotrzymała słowa, nikt nie zakłócał mu spokoju. Punkt po punkcie realizował swój plan, kobiety nie zawracały mu głowy i praca szybko posuwała się naprzód. Kończył właśnie pierwszą, roboczą wersję swojej książki i gdyby nadal był tak zdyscyplinowany, to... Naprawdę było coś w oczach tej dziewczyny. Jakiś lęk, ale też jakaś siła, determinacja... Cicely... Cicely Roberts... Musi być w książce telefonicznej. Cicely uwielbiała deszcz. Grube, ciężkie krople dzwoniły w okna, dudniły w dach, ale w jej pracowni na poddaszu było zacisznie, ciepło i przytulnie. Szczelne okna i solidny dach dawały jej poczucie bezpieczeństwa, odgradzały od bezwzględnej rzeczywistości. Czuła się teraz tak, jakby sprzedała właśnie co najmniej tuzin wspaniałych kreacji. Dostałaby za nie oczywiście mnóstwo pieniędzy... Star- czyłoby na oddanie całego długu... Spojrzała na zegarek. Zbliżała się pora cotygodniowego brydża. Odłożyła nożyczki i zbiegła na dół, żeby przygotować stół i krzesła. Przestało padać. Cicely właśnie ustawiała kwiaty, kiedy zadzwonił telefon. Pewnie ktoś nie przyjdzie, przestraszyła się. Miała nadzieję, SM
19 że nie, bo w przeciwnym wypadku z braku „czwartego" ona musiałaby zagrać. - Słucham? - podniosła słuchawkę. - Cicely? Cicely Roberts? - Tak, słucham... - Mówi Mark Dolan. - Przepraszam bardzo, kto? - Nie mogła skojarzyć nazwiska. - Spotkaliśmy się we wtorek wieczorem, kiedy pani... hm... zaszczyciła swoją obecnością mój stolik... - Cicely rozpoznała brytyjski akcent i coś ją ścisnęło w gardle. -Czy nie zjadłaby pani ze mną kolacji? Może jutro wieczorem albo kiedy indziej...? Kiedy będzie pani wygodnie... - Ale... ja... - przez moment zaniemówiła. Prawie nigdy nikt jej nie zapraszał na wieczór, a teraz człowiek, którego przecież nie zna, którego nawet nie widziała... - Ja... nie umawiam się z mężczyznami... - powiedziała prawdę, ale zrobiło jej się głupio, więc dodała zaraz - ... z mężczyznami poznanymi na ulicy. - Ale my nie poznaliśmy się na ulicy - zaśmiał się cicho - tylko w bardzo przyzwoitej restauracji. - Moja mama powiedziałaby, że to to samo - znów usłyszała jego tłumiony śmiech. Nie wiadomo dlaczego zrobiło się jej gorąco. Nagle gwałtownie zapragnęła zobaczyć, jak wygląda. Może więc... Nie, to śmieszne. Przecież w ogóle go nie zna. - Nie, naprawdę nie mogę. Dziękuję panu bardzo, panie Davis. - Dolan. - Tak, właśnie... a teraz przepraszam, jestem bardzo zajęta i... - Proszę zaczekać. Coś pani wtedy zostawiła. - Nie, na pewno nie... - Tak, zostawiła pani - zniżył głos i powiedział uwodzicielsko - niezatarte wspomnienie. Wspomnienie pięknej kobiety o wspaniałych oczach, których błękit wciąż mnie prześladuje. Czy jemu chodzi o mnie? - pomyślała. Przypomniała sobie ich spotkanie. No, tak, widział nie ją, taką, jaką była naprawdę, ale Kopciuszka, który udawał królewnę we wspaniałych strojach Alicji, i SM
20 który przestał nią być w tym samym momencie, w którym eleganckie kreacje powędrowały z powrotem do szafy. - Przykro mi, panie Dolan - powiedziała kategorycznie -ja... po prostu nie mogę. Dziękuję bardzo, ale... do widzenia - gwałtownie odłożyła słuchawkę. SM
21 ROZDZIAŁ TRZECI Cicely wciąż patrzyła na telefon. Nagle poczuła jakiś niczym nie wytłumaczony żal. Nigdy nie dowie się, jak ten człowiek naprawdę wygląda, nie usłyszy tego podszytego drwiną, lekko zachrypniętego głosu. Nie zazna przyjemności miłej, koleżeńskiej rozmowy... W sposobie, w jaki z nią rozmawiał, było coś szczególnego. Wydawało jej się, że próbował z nią flirtować. No, może niezupełnie, ale sprawiał wrażenie, że mu się spodobała, że się nią zainteresował. Czuła, że ją zaakceptował i polubił. Całe życie to uczucie było jej obce. W szkole zawsze siedziała sama. Ze swojej ławki obserwowała przez grube okulary inne dziewczęta, takie jak Debby - zawsze roześmiane, rozszczebiotane, w centrum zainteresowania wszystkich naokoło. No i piękne, prawie tak jak Alicja. Debby zawsze miała mnóstwo adoratorów. Cicely widziała, jak trzymają się za ręce, jak szepcą jej do ucha czułe słówka i coraz boleśniej uświadamiała sobie, że ze swoim wyglądem skazana jest na samotność. Skoro tak, to przynajmniej próbowała być aktywna. Śpiewała w ognisku mu- zycznym, szyła kostiumy dla teatru szkolnego, we wszystkim starała się być zawsze najlepsza. Ale nigdy, nawet w ognisku muzycznym nie zaznała, czym jest wspólna zabawa w miłym towarzystwie. Zawsze była skrępowana, nieśmiała i zamknięta w sobie. Dlatego nigdy z nikim nie nawiązała bliższej znajomości, szczególnie z mężczyzną. Oczywiście, oprócz George'a. Ale on był po prostu jak starszy brat. Jednak wtedy, z tym dziwnym nieznajomym, było inaczej. Pewnie, że jak zawsze była spięta i wystraszona, ale przecież tak łatwo nawiązali kontakt, jak gdyby dobrze się rozumieli. Przypomniała sobie, jak chwycił ją za ramię i udając starego znajomego odprowadził do stolika Spencera. Jak pocałował ją na pożegnanie. Dotknęła dłonią skroni. Były gorące. Jak wtedy, kiedy musnęły ją czule jego ciepłe usta. Jasne, że mu się spodobała! Przecież znalazł jej numer telefonu, SM
22 zadzwonił i zaprosił na kolację! A ona dała mu kosza... Przecież mogłaby pójść tego wieczora, kiedy Alicja zajęta jest swoim brydżem. Przecież mogłaby... Dość! Poprawiła okulary. Teraz nie byłoby tak słodko, chyba żeby znów odegrała całą tę komedię przebierania się w cudze piórka. Dorzuciła do ognia i z mocnym postanowieniem wyzbycia się naiwnych marzeń udała się do swojej pracowni. - Na dole wszystko gotowe - rzuciła, zatrzymując się przed pokojem Alicji. - Bawcie się dobrze, a gdybyś czegoś potrzebowała, zadzwoń. Wewnętrzny telefon, zamontowany jeszcze przez ojca, umożliwiał łączność między wszystkimi pokojami, co teraz, kiedy matka była chora, było szczególnie wygodne. Kiedy znalazła się już na swoim stryszku, wyjęła zwój jedwabiu i próbując oddalić od siebie natrętne myśli o mężczyźnie, który ją niepokoił, zabrała się do pracy. Swanson Way 1905. Nie powinien długo szukać tego domu. Mark wjechał w pierwsze uliczki Roseville. Znów zaczęło padać, ale zza ponurych chmur raz po raz przebły-skiwało blade, wieczorne słońce. W tym świetle małe miasteczko wyglądało mrocznie i niesamowicie. Czemu właściwie tak się uwziął na tę Cicely Roberts? Czemu jej kategoryczne „dziękuję nie!" w ogóle go nie zraziło? Może dlatego, że rzadko zdarzało mu się usłyszeć „dziękuję nie!" z ust kobiety. Uśmiechnął się do siebie. Nie. Cicely po prostu była inna, a jej odmowa wcale nie była kategoryczna. Czuł, że się waha. Znów się uśmiechnął. Powtarzała to swoje ,,jestem bardzo zajęta" tak samo nieprzytomnie jak wtedy w restauracji. „Proszę mi wskazać drogę". A może po prostu jechał z czystej ciekawości? Żeby sprawdzić, czym naprawdę taka kobieta może być zajęta. Nie, to nie to... Zatrzymał samochód. Na cichej uliczce Swanson Way pod numerem 1905 stał duży dom z czerwonej cegły z szerokim, staromodnym gankiem. Taki sam jak wszystkie naokoło. Zadzwonił do drzwi. Otworzyła niezwykle piękna kobieta. Nie wyglądała na zaskoczoną jego widokiem. - Witam - powiedziała. - Pan Simmons, prawda? Proszę wejść. SM
23 - Nie, nazywam się Dolan. Mark Dolan. - Ach, tak. Przepraszam, byłam pewna, że Rita mówiła Simmons. Ale niech pan nie stoi na deszczu, proszę wejść. Mark wszedł do przestronnego holu i przyjrzał się uważnie kobiecie. Była zadbana i bardzo wytworna. Żadnego podobieństwa, pomyślał. Chociaż nie... Oczy! Pewnie, że oczy! Spojrzał w dół. Na nogach miała parę eleganckich szpilek... „To są buty mojej mamy, ona nosi pół numeru mniejsze" - przypomniał sobie. - Pani Roberts? - zapytał niepewnie. - Tak, ale proszę mi mówić Alicja - uśmiechnęła się. -I niech mi pan da swój płaszcz. Jest pan trochę wcześnie, ale reszta powinna wkrótce się zjawić. Miło, że pan zgodził się zagrać zamiast Rity. Mam nadzieję, że nie złapała tego wirusa, który ostatnio szaleje. Ja się zaraziłam w zeszłym miesiącu i męczył mnie bardzo długo. Ale pan pewnie zmarzł. Zaraz dam panu gorącej herbaty, proszę za mną. Nie miał wyboru. Wszedł za nią do dużego, tradycyjnie umeblowanego salonu, całego w miedzi i złocie. Był na tyle obszerny, że z łatwością mieścił cztery stoliki i krzesła, ustawione jak do gry w karty. Czyżby brydż? - Z cukrem? Ze śmietanką? - zapytała podnosząc staromodny, bogato zdobiony dzbanek ze srebra. - Słucham?... A, nie dziękuję. - Nie chciał kawy, ale pani Roberts nie dała mu szansy odmówić. Już stała przed nim mała, wytworna filiżanka. Uśmiechnął się. Przypomniał sobie, jak na jego ,,Nie poznaliśmy się na ulicy, ale w bardzo przyzwoitej restauracji" Cicely odpowiedziała, że dla jej matki to jest to samo. Miała rację. Pani Roberts była rzeczywiście damą. Lepiej więc czym prędzej wytłu- maczyć, skąd się tu wziął. - Pani Roberts... - zaczął. - Od tej pory proszę mi mówić Alicjo. Nie jesteśmy tu tacy oficjalni. Może zanim przyjdzie reszta, opowiem ci o Jake'u. Będziesz z nim w parze. Zawsze gra z nim Sue, ale czasami ona go denerwuje. Zwłaszcza gdy Jake chce grać niskie karo. Znasz tę licytację? - Mark nie zdążył nawet odpowiedzieć. - To dobrze. Bo widzisz, Jake jest w SM
24 niej strasznie dokładny. Zresztą on ci wytłumaczy ten system. A w ogóle to nauczył go nas Cecil... - zaczęła opowiadać, jak Cecil, jej mąż, dziesięć lat temu, w tym samym pokoju, w którym teraz siedzą, założył klub brydżowy i jak od tej pory spotykają się tu zawsze w czwartek wieczorem. Mark już nie próbował jej nic tłumaczyć. Z uwagą patrzył na smukłe, wypielęgnowane dłonie, którymi żywo gestykulowała, ani na moment nie przestając mówić. Nie pytała go w ogóle, kim jest i skąd przyszedł. Okiem psychologa ocenił, że ta kobieta pochłonięta jest wyłącznie sobą i swoimi sprawami. - Wiesz, byłam tak wstrząśnięta, kiedy Cecil zmarł. W zasadzie to wciąż jeszcze nie doszłam do siebie. Był taki kochany... - Błękitne oczy zaszkliły się i wyglądało na to, że zaraz zacznie płakać. Zamrugała jednak tylko powiekami i mówiła dalej: - Kiedy zbieramy się co tydzień, nie zdarzyło się, żebym o nim nie pomyślała. Czasami chcę przestać, ale... Cicely jest przekonana, że te spotkania brydżowe jakoś mnie podtrzymują, i że... ojej! - Przerwała, widząc jak polano złamało się z trzaskiem i płonący kawałek drewna wyskoczył na podłogę. Spojrzała bezradnie na Marka, który wstał, chwycił szczypce i wrzucił drewno z powrotem do kominka. - Cicely chyba nie najlepiej ułożyła drewno - powiedziała Alicja. - A może byśmy dołożyli jeszcze jedno? Mark wziął dwa polana i umieścił je w kominku. Na pierwszy rzut oka było widać, że ta kobieta przyzwyczaiła się być obsługiwana i wydawać polecenia. - Pani Roberts, chciałbym wyjaśnić, że nie jestem panem Simmonsem. Nazywam się Mark Dolan i przyszedłem zobaczyć się z Cicely, jeżeli można... - Z Cicely? Pan przyszedł do Cicely? - Była zaskoczona i po raz pierwszy głęboko zdziwiona. Czyżby nikt nigdy nie odwiedzał Cicely? - Tak, spotkaliśmy się w czwartek i... - Ach, tak - jej oczy rozszerzyły się, jakby nagle coś zrozumiała. - Teraz rozumiem, jest pan szefem George'a. SM
25 - George'a? - Tak, tak. Wszystko mi powiedziała, świetnie, że pan wrócił. Cicely wspominała, że pan wyjechał... Zaraz po nią zadzwonię. Bardzo się ucieszy... - nacisnęła przycisk wewnętrznego telefonu, lecz w tym samym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Alicja machając rękami pobiegła otworzyć. - Zaczynają się schodzić! A może by pan zajrzał do niej po prostu na górę? Jest u siebie w pracowni. Tędy -poprowadziła go przez hol. - Schodami w górę, w prawo, a potem jeszcze jedne schody. Będzie... - nie dokończyła, bo już zaczęła witać się z pierwszymi gośćmi. Mark zaczął wchodzić po schodach. Minął pierwsze piętro, gdzieś z góry dobiegły go dźwięki symfonii Beethovena. Na końcu schodów drzwi były otwarte. Ze zdumieniem ujrzał olbrzymi, jasno oświetlonuy pokój, po brzegi wypełniony książkami, papierami i ścinkami materiałów. Na środku stał duży, szeroki stół, maszyna do szycia, a w rogu mały, okrągły stolik, zawalony bezładnie porozrzu- canymi żurnalami. Po chwili dojrzał Cicely. Odwrócona tyłem klęczała na podłodze. Z podwiniętych nogawek dżinsów wystawały bose stopy. Na wykroju sukienki układała materiał i upinała go szpilkami. Była tak pochłonięta pracą, że chyba w ogóle go nie dostrzegła. Jak zauroczony śledził jej ruchy. Odchyliła się nieco do tyłu, popatrzyła chwilę na udrapowany na szablonie materiał, a zaraz potem sięgnęła po nożyczki i z beztroską swobodą (tak mu się przynajmniej wydawało) zaczęła przycinać go ze wszystkich stron, zaczynając od dołu, a kończąc chyba na dekolcie. Wstała, odrzuciła na bok skrawki, które pospadały wokół i cofnęła się parę kroków, aby ocenić swoje dzieło. - Nie kłamała pani - powiedział bardziej do siebie niż do niej. - Naprawdę jest pani zajęta. Odwróciła się zdumiona. Nie mogła pomylić tego głosu. - To pan - powiedziała tylko. Próbowała dociec, skąd się tu wziął, ale nie mogła zebrać myśli. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w piękną, dokładnie ogoloną twarz, głęboko osadzone, piwne oczy i usta, które z trudem powstrzymywały śmiech. - Skąd pan się SM