ROZDZIAŁ PIERWSZY
Szanowny Panie Malone, kiedy otrzyma Pan ten
list, mnie juz˙ nie be˛dzie na tym s´wiecie.
Trace Logan wyprostował sie˛ gwałtownie, z hu-
kiem opuszczaja˛c nogi na podłoge˛. Zazwyczaj nie
otwierał cudzej poczty, ale szef Malone Industries
od kilkunastu dni przebywał w domu, kuruja˛c sie˛ po
upadku z konia. Nie byłoby w tym nic dziwnego,
gdyby nie fakt, z˙e J.J. Malone skon´czył niedawno
siedemdziesia˛t szes´c´ lat.
To ja byłam ta˛ kobieta˛, kto´ra... Trace poderwał
sie˛ z fotela. Nie dowierzał własnym oczom. ...kto´ra
zabrała pan´ska˛ wnuczke˛.
Nerwowym krokiem podszedł do olbrzymiego
okna, z kto´rego rozcia˛gał sie˛ widok na dzielnice˛
handlowa˛Colorado Springs. Czarne, kłe˛bia˛ce sie˛ na
niebie chmury zwiastowały nadchodza˛ca˛ burze˛.
Zmarszczywszy czoło, Trace ponownie przysuna˛ł
kartke˛ do oczu. Serce mu łomotało, dziesia˛tki mys´li
cisne˛ły sie˛ do głowy. Przez moment zastanawiał sie˛
nad autentycznos´cia˛listu. O niczym nie wie... pisała
dalej nadawczyni. Ma na imie˛ Honor – brzmiało
ostatnie zdanie. Niz˙ej widniał podpis: Charlotte
O’Brien.
– Psiakos´c´ – mrukna˛ł Trace, spogla˛daja˛c w za-
dumie na ulice w dole.
Wydarzenie, o kto´rym była w lis´cie mowa, pa-
mie˛tał jak przez mgłe˛. Miał wtedy jedenas´cie, naj-
wyz˙ej dwanas´cie lat.
Najstarszy syn J.J. Malone’a, John Malone, kto´ry
zgina˛ł po´z´niej w Wietnamie, miał jedna˛ co´rke˛
– Mary Margaret Malone, nazwana˛ tak na czes´c´ jej
babki; na dziewczynke˛ mo´wiono pieszczotliwie
Megan. Os´miomiesie˛czne dziecko ukradziono
z wo´zka w parku. Było to najgłos´niejsze porwanie
od czasu porwania syna Lindbergho´w, ale tym
razem nikt nie przysłał listu z z˙a˛daniem okupu ani
nie zadzwonił do rodzico´w. Mała Megan po prostu
rozpłyne˛ła sie˛ w powietrzu. Po pewnym czasie
policja doszła do wniosku, z˙e dziewczynka albo nie
z˙yje, albo została sprzedana na czarnym rynku
jakiejs´ nies´wiadomej niczego parze, kto´ra sama nie
mogła miec´ dzieci, a marzyła o co´reczce.
Z roku na rok J.J. miał coraz mniejsza˛nadzieje˛ na
odnalezienie wnuczki, az˙ w kon´cu zaprzestał poszu-
kiwan´. Obecnie prawie wcale o niej nie wspominał.
Wro´ciwszy do biurka, Trace zacza˛ł przekładac´
papiery, szukaja˛c koperty z adresem nadawcy.
Skromny, lecz elegancki nadruk w lewym rogu
informował o tym, z˙e list wysłał prawnik miesz-
kaja˛cy w Teksasie.
Trace skierował sie˛ do drzwi.
– Irene, odwołaj wszystkie moje dzisiejsze spot-
kania – polecił sekretarce. – Be˛de˛ w posiadłos´ci
Malone’o´w.
Kobieta uniosła w zdziwieniu brwi, ale po-
wstrzymała sie˛ od komentarza. Od wielu lat pełniła
funkcje˛ osobistej sekretarki szefa; gdy dwanas´cie
lat temu Trace Logan doła˛czył do firmy, została
ro´wniez˙ jego sekretarka˛.
Westchne˛ła głos´no, patrza˛c na zatrzaskuja˛ce sie˛
drzwi, po czym sie˛gne˛ła po terminarz i zacze˛ła
obmys´lac´ wiarygodnie brzmia˛ce usprawiedliwienia.
Wjechał na teren posiadłos´ci Malone’o´w i zapar-
kował przy tylnym wejs´ciu do wspaniałej, zbudo-
wanej w stylu elz˙bietan´skim rezydencji. Poklepał
sie˛ po kieszeni, sprawdzaja˛c, czy nie zapomniał
listu, naste˛pnie otworzył drzwi i rzucił sie˛ pe˛dem
w strone˛ schodko´w prowadza˛cych do kuchni. Wy-
przedził ulewe˛ dosłownie o trzy sekundy.
– Trace Logan! – Trudy Sinclair, zaskoczona
niespodziewanym wtargnie˛ciem gos´cia, przycisne˛-
ła re˛ke˛ do piersi, upuszczaja˛c na posadzke˛ mokre
łodygi selera.
– Ojej, wybacz, Trudy, nie chciałem cie˛ prze-
straszyc´. – Trace us´miechna˛ł sie˛ przepraszaja˛co.
– Gdybym skorzystał z drzwi frontowych, nie
zda˛z˙yłbym przed ulewa˛. A tak dotarłem suchu-
sien´ki. – Zerkna˛ł na podłoge˛. – Pomoge˛ ci po-
sprza˛tac´...
Schyliwszy sie˛, zacza˛ł zbierac´ mokre łodygi, ale
gospodyni wyrwała mu je z ra˛k i wskazała na
widoczny w głe˛bi hol.
– A sio! Nie z˙ycze˛ sobie, aby ktokolwiek kre˛cił
sie˛ po kuchni – oznajmiła, przyciskaja˛c seler do
fartucha. – I wcale sie˛ nie wystraszyłam, po prostu
mnie zaskoczyłes´. No, idz´! Sama posprza˛tam. Pan
Malone jest w bibliotece. Biegnij do niego, moz˙e
poprawisz mu humor.
Trace us´miechna˛ł sie˛ pod nosem, patrza˛c, jak
niska, pulchna kobieta krza˛ta sie˛ po kuchni.
– Nie musiałby siedziec´ w domu, gdyby za-
chowywał sie˛ jak przystało na siedemdziesie˛ciolat-
ka – mrukne˛ła, wypychaja˛c Trace’a na korytarz.
– Co za pomysł, z˙eby w jego wieku jez´dzic´ konno!
Trace posłusznie skierował sie˛ do biblioteki.
Przypomniawszy sobie o celu swojej wizyty, na-
tychmiast spowaz˙niał.
John James Malone był człowiekiem impulsyw-
nym, kto´ry rzadko przyznawał sie˛ do poraz˙ki czy
błe˛du. I był za stary, by sie˛ zmienic´. Trace troche˛ sie˛
obawiał jego reakcji na list. Nie pukaja˛c, wszedł
przez otwarte dwuskrzydłowe drzwi i przyłapał
J.J. na tym, jak ze srebrnego pojemnika wyjmuje
cygaro.
– J.J.?
Wsparty na kulach wysoki me˛z˙czyzna o siwych
włosach podskoczył, wypuszczaja˛c z re˛ki wieczko.
Spadło z brze˛kiem na podłoge˛ i potoczyło sie˛ pod
nogi Trace’a.
– Do stu diabło´w, chłopcze! – Starzec obejrzał
sie˛ przez ramie˛. – Cos´ ty najlepszego zrobił? Trudy
Sokole Oko pewnie usłyszała brze˛k i zno´w przyleci
chowac´ mi cygara. A w ogo´le to dlaczego nie jestes´
w biurze? Cos´ sie˛ stało?
Trace wsuna˛ł re˛ke˛ do kieszeni i wydobył list.
– Nie, nic sie˛ nie stało. Po prostu...
Zawahał sie˛. Nie był pewien, czy słusznie po-
sta˛pił, przyjez˙dz˙aja˛c tutaj. A jez˙eli staruszek do-
stanie zawału? Przeciez˙ list od Charlotte O’Brien
be˛dzie dla niego szokiem. Moz˙e powinien był
poprosic´ Irene, aby wezwała lekarza rodzinnego?
– Po prostu co?
J.J. odłoz˙ył cygaro na miejsce, po czym wzia˛ł od
Trace’a srebrne wieczko i szybko nałoz˙ył je na
pojemnik. Zda˛z˙ył, zanim w drzwiach biblioteki
pojawiła sie˛ gospodyni.
Zmierzyła Malone’a podejrzliwym wzrokiem,
zerkne˛ła na skrzyneczke˛ z cygarami, po czym zno´w
wbiła wzrok w Malone’a. Naste˛pnie wcia˛gne˛ła
nozdrzami powietrze, usiłuja˛c wyczuc´ zapach dy-
mu.
– Przyszłam spytac´ – rzekła – czy czego pan nie
potrzebuje?
– Owszem. Odrobiny prywatnos´ci – mrukna˛ł J.J.
Gospodyni odwro´ciła sie˛ na pie˛cie i pomaszero-
wała do kuchni. Staruszek wyszczerzył w us´miechu
ze˛by.
– Widzisz? Nie mo´wiłem?
Us´miech znikna˛ł mu z twarzy, gdy zobaczył
wyraz zatroskania maluja˛cy sie˛ w oczach młod-
szego me˛z˙czyzny.
Trace Logan był synem jego najlepszego przyja-
ciela, Conrada. Kiedy chłopak skon´czył studia, J.J.
przyja˛ł go do pracy na pros´be˛ ojca. Trace okazał sie˛
przedsie˛biorczym człowiekiem. Szybko awanso-
wał. Teraz, gdy J.J. dochodził do siebie po wypad-
ku, prowadzenie firmy powierzył swemu młodemu
zaste˛pcy. Trace radził sobie znakomicie.
– O co chodzi, chłopcze? – J.J. wro´cił do
przerwanej rozmowy. – Stracilis´my ten kontrakt
rza˛dowy, tak? Powinienem był zadzwonic´ do znajo-
mego w Waszyngtonie, moz˙e wtedy...
– Nie, J.J. – przerwał mu Trace. – Sprawa nie
dotyczy firmy, ale ciebie. Otworzyłem list, kto´ry
przyszedł na twoje nazwisko.
– No i dobrze. Przeciez˙ upowaz˙niłem cie˛...
Biora˛c głe˛boki oddech, Trace wycia˛gna˛ł list
w strone˛ swego przyjaciela, a zarazem szefa.
– Moz˙e lepiej usia˛dz´ – zaproponował.
J.J. unio´sł siwe, krzaczaste brwi.
– Co? Az˙ tak złe wies´ci? – Kus´tykaja˛c na kulach,
doszedł do ulubionego fotela przy kominku. – No
dobra, dawaj list.
– Nie, to nie sa˛ złe wies´ci, raczej dobre – spros-
tował Trace i zaja˛ł miejsce w fotelu naprzeciwko.
– Moz˙e nawet najlepsze, jakie kiedykolwiek w z˙y-
ciu dostałes´. O ile ktos´ nie robi nam głupiego
kawału.
J.J. obmacał kieszenie na piersi i po chwili wyja˛ł
okulary. Nasadziwszy je na długi, haczykowaty nos,
spojrzał w lewy ro´g, tam gdzie widniał adres
nadawcy. Zerkna˛ł na Trace’a, kto´ry czekał bez
słowa, a naste˛pnie wysuna˛ł list z koperty. Odchrza˛k-
na˛ł, poprawił okulary, rozprostował złoz˙ona˛ kartke˛
i przysta˛pił do czytania.
Na twarzy starego me˛z˙czyzny pojawił sie˛ cały
wachlarz emocji: szok, niedowierzanie, zrozumie-
nie i wreszcie głe˛boka, bezgraniczna rados´c´.
Połoz˙ywszy list na kolanach, oparł głowe˛ o sko´-
rzany zagło´wek i zamkna˛ł oczy. Usta mu drz˙ały.
Widac´ było, z˙e z całej siły stara sie˛ powstrzymac´
szloch.
Trace nie był w stanie dłuz˙ej nad soba˛ zapano-
wac´. Pochylił sie˛ i połoz˙ył dłon´ na kos´cistym
kolanie swego chlebodawcy.
– J.J., dobrze sie˛ czujesz?
Starzec unio´sł powieki, nawet nie pro´buja˛c
otrzec´ łez. Zacisna˛ł re˛ke˛ na dłoni przyjaciela.
– Tak, chłopcze. Czuje˛ sie˛ s´wietnie. Wiedziałem,
z˙e musi byc´ jakis´ powo´d, dlaczego nie umarłem,
kiedy odeszła moja Meggie. Przez długi czas byłem
ws´ciekły na Boga, z˙e mi ja˛ odebrał. Ws´ciekły jak
diabli – dodał, widza˛c zdziwienie na twarzy Trace’a.
– Najpierw skradziono nam malutka˛Megan. Niecały
rok po´z´niej przyszedł ten cholerny telegram z Depar-
tamentu Wojny zawiadamiaja˛cy nas o s´mierci John-
ny’ego. Serce mojej Meggie nie wytrzymało. Umarła
z rozpaczy.
J.J. sie˛gna˛ł do kieszeni, szukaja˛c chusteczki do
nosa. Po chwili z wdzie˛cznos´cia˛ przyja˛ł chustke˛ od
Trace’a.
– Dzie˛ki. – Wytarł nos. – Czyli najpierw Bo´g
zabrał mi wnuczke˛, potem syna, a w kon´cu ukocha-
na˛Meggie. Dziwisz sie˛, z˙e byłem na niego ws´ciek-
ły? Niestety, kon´czy sie˛ ro´d Malone’o´w. Mo´j drugi
syn jest ksie˛dzem, a Erin jest tak zaje˛ta robieniem
kariery, z˙e nie ma czasu odwiedzac´ ojca. Nie
mo´wia˛c juz˙ o załoz˙eniu rodziny.
– Cosie˛stałozmatka˛małejMegan,twoja˛synowa˛?
J.J. ponownie wytarł nos.
– Niecały rok po s´mierci Johnny’ego wyszła
ponownie za ma˛z˙ i wyjechała do Europy. Kilka lat
po´z´niej zgine˛ła w katastrofie lotniczej. Wszyscy
odeszli... – Łzy zno´w nabiegły mu do oczu. Po raz
pierwszy w z˙yciu J.J. wygla˛dał na swoje siedem-
dziesia˛t szes´c´ lat. – Na szcze˛s´cie zostałes´ mi ty,
chłopcze. Ty i moja mała słodka Megan. Jedz´ do
Teksasu, Trace. Odszukaj ja˛ i przywiez´ do domu.
– Czytałes´ list, J.J. Twoja mała słodka Megan
juz˙ nie nazywa sie˛ Megan – przypomniał starusz-
kowi Trace. – Nazywa sie˛ Honor O’Brien i moz˙e
wcale nie zechciec´ tu przyjechac´.
– Po prostu znajdz´ ja˛ – mrukna˛ł J.J.
Wstawszy z fotela, usiłował zachowac´ ro´wno-
wage˛ bez pomocy kul. Trace podnio´sł je z pod-
łogi.
– Dobrze – obiecał. – Znajde˛ te˛ kobiete˛. A nawet
ja˛ z soba˛ przywioze˛. Ale nie re˛cze˛, z˙e ona tu
zostanie.
Kiedy Trace opus´cił biblioteke˛, J.J. dokus´tykał
do kominka, nad kto´rym – na honorowym miejscu
– wisiał duz˙y obraz olejny.
– Meggie najdroz˙sza – szepna˛ł starzec, zwraca-
ja˛c sie˛ do kobiety na portrecie. – Wreszcie ja˛
odzyskamy. Tak bardzo bym chciał, z˙ebys´ tu była
i dzieliła moja˛ rados´c´.
Promienna twarz na obrazie wpatrywała sie˛
w niego bez słowa. Malarz idealnie oddał pie˛kno
modelki, pie˛kno fizyczne i duchowe. Kre˛cone kru-
czoczarne włosy, kto´re opadały swobodnie na ra-
miona, szare oczy, lekko zadarty nosek, rozcia˛g-
nie˛te w us´miechu nabrzmiałe usta, dołeczek w le-
wym policzku. Zaro´wno na obrazie, jak i w sercu
swojego me˛z˙a Mary Margaret Malone, zwana Meg-
gie, na zawsze pozostanie us´miechnie˛ta, s´liczna
i młoda.
Cyfry stawały sie˛ coraz bledsze i coraz bardziej
zamazane. Honor potarła grzbiet nosa. Powtarzała
sobie, z˙e dzis´ sie˛ nie rozpłacze. Łzy wzbierały jej
pod powiekami niemal od miesia˛ca. Od s´mierci
matki codziennie starała sie˛ pokonac´ uczucie strasz-
liwej pustki. Nie wiedziała, jak zdoła przez˙yc´ reszte˛
z˙ycia bez Charlie. Była to jedyna naprawde˛ bliska
jej osoba. Teraz, w wieku dwudziestu szes´ciu lat,
Honor O’Brien musi zacza˛c´ radzic´ sobie sama.
Mimo zamknie˛tych drzwi do biura, w kto´rym
usiłowała skupic´ sie˛ na rachunkach, docierały od-
głosy tocza˛cego sie˛ na zewna˛trz z˙ycia. Przed re-
stauracje˛ czynna˛ cała˛ dobe˛ stale zajez˙dz˙ały samo-
chody i cie˛z˙aro´wki. Nic dziwnego, skoro podawano
tu najlepsze mie˛so z rusztu w całym Teksasie.
Przynajmniej tak twierdzili kierowcy, kto´rzy włas´-
nie w ,,Charlie’s’’ zatrzymywali sie˛ na posto´j.
Uwielbiali tutejsze jedzenie, a to, z˙e lokal prowadzi-
ły dwie najpie˛kniejsze kobiety w tym stanie, na
pewno nie przeszkadzało.
Wszyscy byli przeraz˙eni wiadomos´cia˛o chorobie,
a naste˛pnie s´mierci Charlotte ,,Charlie’’ O’Brien.
Setki oso´b oferowały jej co´rce wsparcie. Oczywis´cie
miła była s´wiadomos´c´, z˙e matka cieszyła sie˛ powsze-
chna˛ sympatia˛, ale z˙adne kondolencje nie mogły
zmniejszyc´ bo´lu i cierpienia Honor. Wiedziała, z˙e
musi sie˛ wzia˛c´ w gars´c´ i dzielnie wszystkiemu stawic´
czoło. Starała sie˛, bardzo sie˛ starała, tylko nie
przypuszczała, z˙e to be˛dzie takie trudne.
Dodała rze˛dy cyfr, zapisała sume˛, po czym
z uczuciem dobrze spełnionego obowia˛zku za-
mkne˛ła ksie˛ge˛ rachunkowa˛. Jak zwykle, wszystko
jest na plusie. Lokal przynosi zysk. Jes´li tylko nadal
be˛dzie przykładac´ sie˛ do pracy, bez trudu powinna
zarobic´ na swoje utrzymanie. Dzie˛ki zapobiegliwo-
s´ci matki, nie musi martwic´ sie˛ o pienia˛dze.
Nagle uzmysłowiła sobie, z˙e gwar rozmo´w do-
cieraja˛cy z sa˛siedniej sali ucichł. Zrobiło sie˛ pode-
jrzanie cicho. Postanowiła sprawdzic´, co sie˛ dzieje.
Zanim jednak wstała od biurka, zza drzwi dobiegły
znajome dz´wie˛ki ,,The Tennessee Waltz’’.
– Och, nie! – je˛kne˛ła cicho i przeszła ciemnym
holem w strone˛ jasno os´wietlonej sali restauracyj-
nej.
Niemal wszystkie stoliki były zaje˛te, mimo to
panowała cisza jak makiem zasiał; wszyscy w mil-
czeniu słuchali melodii wydobywaja˛cej sie˛ ze stoja˛-
cej w rogu starej szafy graja˛cej. Regularni bywalcy
wiedzieli, o co chodzi, zas´ przypadkowi gos´cie,
wyczuwaja˛c podniosła˛ atmosfere˛, przerwali roz-
mowy. Na widok pie˛c´dziesie˛ciokilkuletniego me˛z˙-
czyzny, kto´ry zapłakany wpatrywał sie˛ w czarny
obracaja˛cy sie˛ kra˛z˙ek, Honor ledwo zdusiła szloch.
Biora˛c głe˛boki oddech, na moment przycisne˛ła
re˛ke˛ do oczu, jakby chciała im nakazac´, by po-
zostały suche, po czym ruszyła przed siebie. Bała
sie˛ tego spotkania, chociaz˙ wiedziała, z˙e pre˛dzej
czy po´z´niej musi do niego dojs´c´. Przeciskaja˛c
sie˛ mie˛dzy stolikami i ignoruja˛c zatroskane spo-
jrzenia, powoli zbliz˙ała sie˛ do wuja Rusty’ego.
Tak naprawde˛ to nie byli spokrewnieni, ale
odka˛d sie˛gała pamie˛cia˛, Russell Dawson zabiegał
o wzgle˛dy jej matki. Os´wiadczał sie˛ Charlie s´rednio
szes´c´ razy w roku. W kon´cu zdał sobie sprawe˛, z˙e
Charlie nie chce sie˛ z nikim wia˛zac´, i na tyle ja˛
kochał, z˙e uszanował jej decyzje˛. Ale z niej samej
nie zrezygnował, w z˙yciu Honor zas´ pełnił funkcje˛
ojca, kto´rego nigdy nie miała. Ilekroc´ zajez˙dz˙ał
cie˛z˙aro´wka˛ pod restauracje˛, tra˛bił trzy razy. Char-
lie, szcze˛s´liwa i rozes´miana, wybiegała na dwo´r
i padała mu w ramiona. Po chwili wnosił ja˛ do
s´rodka i zaczynali wirowac´ mie˛dzy stolikami. Ich
ostatnim tan´cem zawsze był ,,The Tennessee
Waltz’’.
– Rusty – rzekła cicho Honor, zatrzymuja˛c sie˛
przy kre˛pym, łysieja˛cym me˛z˙czyz´nie.
Miał na sobie ten sam stro´j co zwykle: dz˙insy
dwa numery za małe, nad kto´rymi sterczał sporych
rozmiaro´w brzuch, niebieska˛ koszule˛ w kratke˛ oraz
ls´nia˛ce czarne kowbojki, tak stare i wysłuz˙one, z˙e
wa˛skie czubki podwijały sie˛ do go´ry. Honor była
wyz˙sza od niego prawie o po´ł głowy i kochała go
całym sercem.
– Wujku Rusty – powto´rzyła i na widok roz-
paczy maluja˛cej sie˛ w jego oczach poczuła, jak cos´
ja˛ dławi w gardle.
– Powiedz, słonko, jak ja mam bez niej z˙yc´?
– szepna˛ł ochryple, po czym niezdarnie poklepał
dziewczyne˛ po ramieniu.
– Nie wiem, wujku – odparła drz˙a˛cym głosem.
– Ale jedno wiem ponad wszelka˛ wa˛tpliwos´c´.
Mama ws´ciekłaby sie˛, gdyby zobaczyła nas w takim
stanie, sme˛tnych i zapłakanych.
Zamrugał, a po chwili wycia˛gna˛ł chustke˛ z kie-
szeni i głos´no wytarł nos. Zaskoczony hałasem,
jakiego narobił, us´miechna˛ł sie˛ nieporadnie.
– Masz racje˛ – przyznał, chowaja˛c chustke˛ do
kieszeni. – Charlie dostałaby furii. Słoneczko moje,
wys´wiadczyłabys´ swemu wujowi drobna˛ przy-
sługe˛?
– Przeciez˙ wiesz, z˙e tak. Nawet nie musisz
pytac´. – Honor pocałowała go w nieogolony poli-
czek.
– Ciesze˛ sie˛. – S´wiadom, z˙e wszyscy w sali im
sie˛ przygla˛daja˛, starał sie˛ nie rozpłakac´. – Czy
zechciałabys´ zatan´czyc´ ze mna˛ ten ostatni walc?
Szkoda, z˙eby sie˛ zmarnował...
Z us´miechem przyklejonym do warg połoz˙yła
re˛ke˛ na ramieniu Rusty’ego i pozwoliła sie˛ prowa-
dzic´. Wsłuchani w smutne dz´wie˛ki muzyki, kra˛z˙yli
w przejs´ciach mie˛dzy stolikami. Niekto´rzy gos´cie,
domys´laja˛c sie˛, jak waz˙ny jest to taniec, ukryli
twarze w dłoniach; inni ukradkiem wycierali łzy.
Trace Logan od pocza˛tku do kon´ca był s´wiad-
kiem tej zdumiewaja˛cej sceny. Dziesie˛c´ minut
wczes´niej wjechał na parking przed restauracja˛,
zme˛czony podro´z˙a˛ wysiadł z wynaje˛tego samo-
chodu i wszedł do klimatyzowanej sali w momen-
cie, gdy Honor wyłoniła sie˛ z zaplecza.
Na widok wysokiej, długonogiej dziewczyny,
kto´ra wymijaja˛c stoły i krzesła, wolnym, lecz
zdecydowanym krokiem szła w strone˛ starszego,
niskiego me˛z˙czyzny stoja˛cego przy szafie graja˛cej,
poczuł bolesny skurcz. Była ucieles´nieniem kobie-
cos´ci: pie˛kna, idealnie zbudowana, ubrana w opie˛te
dz˙insy oraz mie˛kka˛, przylegaja˛ca˛ do ciała ro´z˙owa˛
bluzeczke˛, kto´ra ledwo zasłaniała pe˛pek.
Nie zdaja˛c sobie sprawy z tego, z˙e wstrzymuje
oddech, z zafascynowaniem patrzył na tan´cza˛ca˛
walca pare˛. Dopiero po dłuz˙szej chwili wypus´cił
z płuc powietrze. Cofna˛ł sie˛ dwa kroki i wpadł na
stołek barowy. Usiadł, nie moga˛c oderwac´ oczu od
niedobranych fizycznie tancerzy: s´licznej, wysokiej
dziewczyny i niskiego, otyłego faceta.
Zacisna˛ł w złos´ci usta. Miał za złe me˛z˙czyz´nie,
z˙e ja˛ obejmuje. Jakim prawem? Gdyby mo´gł,
najche˛tniej zamieniłby sie˛ z nim miejscami. Za-
skoczony uczuciem zazdros´ci, przyjrzał sie˛ dziew-
czynie dokładniej. Jak to moz˙liwe, z˙e tak szybko
uległ jej czarowi?
Płyta dobiegła kon´ca. Honor przytuliła sie˛ do
Rusty’ego, po czym szepne˛ła mu na ucho:
– Chodz´my do domu. Przyrza˛dze˛ twoje ulubio-
ne fajitas.
– Naste˛pnym razem, słoneczko. Nadłoz˙yłem ka-
wał drogi, z˙eby tu przyjechac´, ale mam w cie˛z˙aro´w-
ce łatwo psuja˛cy sie˛ towar. Najpo´z´niej jutro wieczo-
rem musze˛ dostarczyc´ go do Los Angeles. Be˛de˛
musiał jechac´ non stop bez noclegu, wie˛c sama
rozumiesz...
– W porza˛dku, wujku Rusty, naste˛pnym razem
– rzekła. – Ale uprzedzam: jes´li sie˛ wkro´tce nie
pojawisz, rozes´le˛ za toba˛ listy gon´cze.
– Spokojna głowa, przyjade˛ – obiecał. – Mimo
z˙e Charlie nie z˙yje, ty wcia˛z˙ jestes´ moim małym
słonkiem. – Odchrza˛kna˛ł, po czym otarł łzy i poca-
łował Honor w policzek. – Dzie˛kuje˛ za taniec, moja
droga.
Skierował sie˛ do drzwi, nies´wiadom siedza˛cego
przy barze gos´cia, kto´ry odprowadzał go wzrokiem.
Staraja˛c sie˛ nie rozpłakac´, Honor podeszła do
krza˛taja˛cego sie˛ za lada˛ barczystego me˛z˙czyzny
obwia˛zanego w pasie białym fartuchem.
– Hank, zadzwon´ do serwisu. Chce˛, z˙eby jeszcze
dzis´ usunie˛to z szafy ten walc. Nie wytrzymam
wie˛cej takich niespodzianek.
Zakre˛ciło jej sie˛ w głowie. Widza˛c, co sie˛ dzieje,
Trace odruchowo wycia˛gna˛ł re˛ce. Upadłaby, gdyby
jej nie złapał.
Nie zauwaz˙yła wyrazu bezbrzez˙nego zdumienia,
jaki pojawił sie˛ w jego piwnych oczach, ani ot-
wartych ust, z kto´rych nie był w stanie wydobyc´
słowa. Zaaferowana własnymi mys´lami, chciała
jak najpre˛dzej znalez´c´ sie˛ na dworze, ukryc´ przed
wspo´łczuja˛cym wzrokiem obecnych na sali gos´ci.
Nie zamierzała pozwolic´, aby wszyscy ci ludzie byli
s´wiadkami jej rozpaczy.
– Przepraszam – szepne˛ła i uwolniwszy sie˛
z us´cisku me˛skich ramion, wybiegła na powietrze.
Patrza˛c, jak kobieta znika za drzwiami, Trace
poczuł dziwna˛ pustke˛. Tu jest jej miejsce, w jego
ramionach. Nagle z pełna˛ jasnos´cia˛ uzmysłowił
sobie, co sie˛ stało. Poszukiwania Mary Margaret
Malone zwanej Megan zostały zakon´czone, zanim
je rozpocza˛ł. Nie musi dalej szukac´. Dziewczyna,
kto´ra˛przed chwila˛tulił do piersi, jest kopia˛kobiety
przedstawionej na portrecie, kto´ry wisi nad ko-
minkiem w rezydencji Malone’o´w. Albo odnalazł
zaginiona˛ wnuczke˛ J.J. Malone’a, albo włas´nie
widział ducha.
Ockna˛ł sie˛ z zadumy. Rany boskie, przeciez˙ nie
moz˙e jej pozwolic´ znikna˛c´! Czym pre˛dzej skiero-
wał sie˛ ku drzwiom. Zanim uszedł dwa kroki,
czubkiem buta kopna˛ł jakis´ mały, metalowy przed-
miot. Spojrzał w do´ł, po czym schyliwszy sie˛,
podnio´sł z podłogi pe˛k kluczy i wybiegł na dwo´r.
Stała na prawo od wejs´cia, przy jednym z wiel-
kich tiro´w, i zanosiła sie˛ szlochem. Jez˙eli tak
rozpacza po s´mierci matki, to jak zareaguje na
wiadomos´c´, kto´ra˛ on ma jej do przekazania? Nie
wiedział, jak sie˛ zachowac´, jak podejs´c´, co powie-
dziec´. Psiakrew! Nie mo´gł J.J. wysłac´ kogos´ innego
z ta˛ misja˛? On, Trace, nie chce, by dziewczyna go
znienawidziła. Szlag by to trafił! Po raz pierwszy
w z˙yciu zalez˙ało mu na sympatii obcej osoby; jakos´
intuicyjnie czuł, z˙e to bardzo waz˙ne.
– Halo! Prosze˛ pani!
Podniosła głowe˛, zaskoczona i zawstydzona tym,
z˙e ktos´ ja˛ widzi w chwili słabos´ci. Nie potrafiła
jednak pohamowac´ łez. Na widok wysokiego bru-
neta ogarna˛ł ja˛ lekki strach. Me˛z˙czyzna na pewno
jest nietutejszy. Teksascy kierowcy, kto´rzy zatrzy-
muja˛ sie˛ w ,,Charlie’s’’ na posiłek, wygla˛daja˛
zupełnie inaczej.
Mimo szybko zapadaja˛cego mroku dojrzała dłu-
gie nogi obcego, szczupłe biodra, szerokie ramiona,
a gdy podszedł bliz˙ej – silnie zarysowana˛ szcze˛ke˛,
prosty nos, pełne, zmysłowe wargi.
– Czy my sie˛ znamy? – spytała, wycieraja˛c łzy.
– Nie.
Spodobał sie˛ jej ten niski, ciepło brzmia˛cy głos.
– Czego pan chce?
Nagle zle˛kła sie˛. Jest na parkingu sama, po
ciemku, z obcym me˛z˙czyzna˛...
– Zgubiła pani klucze.
– Dzie˛kuje˛. – Wycia˛gne˛ła re˛ke˛.
Oddał jej pe˛k, po czym cofna˛ł sie˛ krok. Ode-
tchne˛ła z ulga˛.
– Czy jest pan dobrym człowiekiem? – spytała,
zaskakuja˛c sama˛siebie. Po prostu chciała, by został
chwile˛ dłuz˙ej.
– Mojarodzinatakuwaz˙a–oznajmiłzus´miechem.
Na twarzy Honor pojawił sie˛ wyraz z˙alu i zagu-
bienia.
Wszystkiemu winne było słowo ,,rodzina’’.
– Ciesze˛ sie˛. – Przełykaja˛cszloch,przytuliła sie˛ do
Trace’a, jakby szukała ratunku w jego ramionach.
– Niechce˛,z˙eby ci,kto´rychznam,widzieli,jak płacze˛.
Obja˛ł ja˛ z całej siły. Milczał; bał sie˛, z˙e głos go
zdradzi. W głe˛bi serca wiedział bowiem, z˙e spotkał
kobiete˛, kto´rej nigdy juz˙ nie pus´ci.
Nie chciała słuchac´ głosu rozsa˛dku, kto´ry po-
wtarzał to, z czego sama doskonale zdawała sobie
sprawe˛: z˙e zachowała sie˛ jak idiotka. Rzuciła sie˛
w ramiona me˛z˙czyzny, kto´rego po raz pierwszy
widzi na oczy, i w tych ramionach poczuła sie˛ tak
bezpieczna jak nigdy dota˛d. Zupełnie jakby tu było
jej miejsce. Czerpała siłe˛ z jego siły, pocieche˛ ze
sło´w, kto´re szeptał jej do ucha: z˙eby sie˛ nie
martwiła, bo wszystko be˛dzie dobrze.
Trzymaja˛c ja˛ w obje˛ciach, Trace miał wraz˙enie,
z˙e ich ciała pasuja˛ do siebie idealnie. Oparłszy
brode˛ na jej głowie, wdychał delikatny zapach
szamponu do włoso´w. Zapach ro´wnie s´wiez˙y i ne˛-
ca˛cy jak ona sama. Na miłos´c´ boska˛, jak ma zrobic´
to, o co prosił go J.J. Malone? Dziewczyna poczuje
sie˛ zdradzona, gdy usłyszy prawde˛.
– Przepraszam. – Zawstydzona, cofne˛ła sie˛
krok. – Nawet nie wiem, jak sie˛ nazywasz.
– Trace. Trace Logan – odparł cicho, pozwalaja˛c
jej wzia˛c´ sie˛ w gars´c´.
– Ładnie. – Us´miechne˛ła sie˛ poprzez łzy.
Rozpaczliwie pro´bowała zapanowac´ nad emo-
cjami.
Mimo ciemnos´ci dojrzał pojedynczy dołeczek
w lewym policzku.
– To skro´t od Tracey, kto´rego jakos´ nigdy nie
lubiłem.
– Dlaczego? – zdziwiła sie˛.
– Moz˙e dlatego, z˙e na pierwsze imie˛ rodzice dali
mi Dick. W szkole wszystkie dzieciaki wołały na
mnie Dick Tracey. Czułem sie˛ jak ten detektyw
z kresko´wek. Po kilku walkach na pie˛s´ci, kiedy
krew lała mi sie˛ z nosa, a mo´j przeciwnik kulał,
wychowawczyni bardzo rozsa˛dnie zacze˛ła mo´wic´
do mnie Trace. Rodzice wzie˛li z niej przykład. I od
tamtej pory jestem Trace’em.
– Z zatem, Trace... – W panuja˛cych ciemno-
s´ciach ledwo widziała jego twarz. – Chciałam ci
podzie˛kowac´ za uz˙yczenie mi swoich ramion. Mu-
siałam przytulic´ sie˛ do kogos´, wypłakac´, i twoje
ramiona s´wietnie spełniły swoja˛ role˛. Dzie˛kuje˛
takz˙e za wyrozumiałos´c´.
Zamierzał cos´ powiedziec´, kiedy poczuł na poli-
czku jej usta. Odwro´cił szybko głowe˛, ale spo´z´nił
sie˛ dosłownie o ułamek sekundy. Westchna˛wszy
cicho, dziewczyna s´cisne˛ła go za łokiec´ i po chwili
znikne˛ła w mroku nocy.
Miał ochote˛ ja˛ zawołac´, ale nie pamie˛tał, co
zamierzał powiedziec´, wie˛c bez słowa patrzył na jej
oddalaja˛ca˛ sie˛ sylwetke˛. Przez kilka minut tkwił
nieruchomo, pro´buja˛c zanalizowac´ swoje emocje.
Wreszcie sie˛gna˛ł do kieszeni po kluczyki; wydo-
był je i ruszył do samochodu, zapominaja˛c o gło-
dzie, kto´ry niedawno tak bardzo mu doskwierał.
Chciał jak najszybciej pojechac´ do hotelu w poblis-
kim miasteczku Odessa i zadzwonic´ do szefa. Nie
miał poje˛cia, co mu powie, poza tym z˙e odnalazł
Honor O’Brien.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wszedł do pokoju. Zamkna˛wszy drzwi na zasu-
we˛, rzucił klucz na komode˛, po czym usiadł znuz˙o-
ny na ło´z˙ku. Ogarne˛ła go złos´c´. Przeczesał re˛ka˛
potargane przez wiatr włosy. Z˙ałował, z˙e otworzył
tamten cholerny list do Malone’a. Be˛da˛przez niego
same kłopoty!
Wreszcie po latach spotkał kobiete˛, kto´ra od
pierwszej chwili wzbudziła jego zainteresowanie.
A on wszystko zepsuje jednym głupim telefonem.
Spojrzał na zegarek. Wiedział, z˙e bez wzgle˛du na
pore˛ J.J. czeka na wiadomos´c´. Chca˛c nie chca˛c,
sie˛gna˛ł po słuchawke˛. J.J. odebrał po pierwszym
dzwonku.
– Znalazłem ja˛ – oznajmił kro´tko, pilnuja˛c sie˛,
aby niczego nie moz˙na było wyczytac´ z jego głosu.
Przez chwile˛ słuchał, jak starzec sie˛ cieszy, po czym
marszcza˛c czoło, zerkna˛ł na swe odbicie w lustrze.
– Tak, to na pewno ona – powiedział. – Nie mam
wa˛tpliwos´ci. Jest wysoka, jak wszyscy Malone’o-
wie, i wygla˛da jak siostra bliz´niaczka swojej babki.
Nigdy w z˙yciu nie widziałem, z˙eby dwie osoby były
tak do siebie podobne.
Na moment zamilkł. Starzec przeje˛tym tonem
wydawał polecenia.
– Dobrze, J.J. Ale pamie˛taj, co ci mo´wiłem
przed wyjazdem. Wiadomos´c´, kto´ra ucieszyła cie-
bie, niekoniecznie musi ucieszyc´ ja˛. Ta dziewczyna
wcia˛z˙ rozpacza po s´mierci matki, z kto´ra˛najwyraz´-
niej była bardzo blisko zwia˛zana. Podejrzewam, z˙e
nie spodoba jej sie˛ to, co ode mnie usłyszy. Kto wie,
moz˙e wcale mi nie uwierzy. Prawde˛ mo´wia˛c,
zupełnie nie mam pomysłu, jak sie˛ do tego zabrac´.
Daj mi kilka dni, dobrze? Zastanowie˛ sie˛... Co
takiego? Oczywis´cie – odparł bez entuzjazmu. –
Be˛de˛ codziennie zdawał ci relacje˛.
Odłoz˙ył słuchawke˛, rozebrał sie˛ i poszedł wzia˛c´
prysznic, ignoruja˛c głos´ne burczenie w brzuchu,
kto´ry domagał sie˛ jedzenia.
Hus´tawka na ganku skrzypiała rytmicznie. Ho-
nor nie zwracała na to uwagi; siedziała zamys´lona,
obserwuja˛c strumien´ gos´ci odwiedzaja˛cych restau-
racje˛.
Mieszkała po drugiej stronie szerokiego, po-
krytego z˙wirem parkingu – na tyle daleko od
,,Charlie’s’’, z˙e miała odrobine˛ prywatnos´ci, a na
tyle blisko, z˙e w razie potrzeby mogła zaraz przy-
biec. Personel traktowała jak członko´w rodziny.
Wszyscy pracowali u jej matki od wielu, wielu lat.
Niełatwo było o prace˛ na s´rodku pustkowia,
a mniej wie˛cej w takim miejscu znajdował sie˛ lokal.
Najbliz˙sze miasta to lez˙a˛ca na po´łnoc Odessa i Big
Springs na po´łnocnym wschodzie. W zachodnim
Teksasie odległos´ci mie˛dzy miastami były olb-
rzymie, podobnie jak mie˛dzy ranczami. Gło´wnie
hodowano tu bydło i wydobywano rope˛, przy okazji
bogacono sie˛ i tracono maja˛tki.
Ci, co mieli prace˛, szanowali ja˛.
Honor uwielbiała tutejszy płaski krajobraz, su-
cha˛, pustynna˛ ros´linnos´c´, ogromne przestrzenie.
Westchne˛ła głos´no, odpychaja˛c sie˛ bosymi nogami
od drewnianej podłogi. Nie chciała wracac´ do
s´rodka, do czekaja˛cej wewna˛trz pustki.
Załamania, kto´re dzis´ przez˙yła, mogła sie˛ spo-
dziewac´. Włas´ciwie powinno było nasta˛pic´ duz˙o
wczes´niej. Nie potrafiła jednak zapomniec´ o wyso-
kim brunecie i jego ramionach, kto´re tak bez-
ceremonialnie wykorzystała. Nie miała zwyczaju
szukac´ u obcych pocieszenia. Ale nie z˙ałowała, z˙e
tak sie˛ stało. Zastanawiała sie˛, czy jeszcze kiedykol-
wiek zobaczy Trace’a Logana, po czym skarciła sie˛
w duchu. Przeciez˙ nic o nim nie wie – ska˛d jest,
czym sie˛ zajmuje. Ro´wnie dobrze moz˙e miec´ z˙one˛,
dzieci.
Na dz´wie˛k telefonu poderwała głowe˛. O tak
po´z´nej porze dzwonili jedynie pracownicy restaura-
cji, gdy potrzebowali jej pomocy. Pos´pieszyła do
s´rodka. Mimo z˙e nie zapaliła s´wiatła, szła pewnym
krokiem, ba˛dz´ co ba˛dz´ znała ten dom jak własna˛
kieszen´.
– Halo? – spytała, usiłuja˛c wymacac´ kontakt
w s´cianie.
– Honor O’Brien?
Wyprostowała sie˛. Zapomniała o kontakcie. Po
prostu stała bez ruchu, słuchaja˛c w ciemnos´ciach
łomotu własnego serca.
– Tak – odparła z lekkim wahaniem.
– Mo´wi Trace Logan. Pamie˛tasz mnie? Poznali-
s´my sie˛ na parkingu.
Wcia˛gne˛ła gwałtownie powietrze. Jakz˙eby mog-
ła nie pamie˛tac´?
– Oczywis´cie, z˙e tak. Ska˛d wiesz, jak sie˛ nazy-
wam?
Nastała parosekundowa cisza.
– Spytałem w ,,Charlie’s’’. Przy okazji dowie-
działem sie˛, dlaczego płakałas´.
– Aha.
– Wiem, z˙e jest po´z´no, ale nie mogłem zasna˛c´.
Mys´lałem o tobie i... nagle poczułem, z˙e musze˛ do
ciebie zadzwonic´. Jak sie˛ miewasz? Uspokoiłas´ sie˛?
S´cisne˛ła mocniej słuchawke˛. Us´miech wypełzł
na jej usta.
– Tak, juz˙ w porza˛dku. To miło, z˙e dzwonisz.
Sharon Sala Poz˙egnalny list
ROZDZIAŁ PIERWSZY Szanowny Panie Malone, kiedy otrzyma Pan ten list, mnie juz˙ nie be˛dzie na tym s´wiecie. Trace Logan wyprostował sie˛ gwałtownie, z hu- kiem opuszczaja˛c nogi na podłoge˛. Zazwyczaj nie otwierał cudzej poczty, ale szef Malone Industries od kilkunastu dni przebywał w domu, kuruja˛c sie˛ po upadku z konia. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, z˙e J.J. Malone skon´czył niedawno siedemdziesia˛t szes´c´ lat. To ja byłam ta˛ kobieta˛, kto´ra... Trace poderwał sie˛ z fotela. Nie dowierzał własnym oczom. ...kto´ra zabrała pan´ska˛ wnuczke˛. Nerwowym krokiem podszedł do olbrzymiego okna, z kto´rego rozcia˛gał sie˛ widok na dzielnice˛ handlowa˛Colorado Springs. Czarne, kłe˛bia˛ce sie˛ na niebie chmury zwiastowały nadchodza˛ca˛ burze˛.
Zmarszczywszy czoło, Trace ponownie przysuna˛ł kartke˛ do oczu. Serce mu łomotało, dziesia˛tki mys´li cisne˛ły sie˛ do głowy. Przez moment zastanawiał sie˛ nad autentycznos´cia˛listu. O niczym nie wie... pisała dalej nadawczyni. Ma na imie˛ Honor – brzmiało ostatnie zdanie. Niz˙ej widniał podpis: Charlotte O’Brien. – Psiakos´c´ – mrukna˛ł Trace, spogla˛daja˛c w za- dumie na ulice w dole. Wydarzenie, o kto´rym była w lis´cie mowa, pa- mie˛tał jak przez mgłe˛. Miał wtedy jedenas´cie, naj- wyz˙ej dwanas´cie lat. Najstarszy syn J.J. Malone’a, John Malone, kto´ry zgina˛ł po´z´niej w Wietnamie, miał jedna˛ co´rke˛ – Mary Margaret Malone, nazwana˛ tak na czes´c´ jej babki; na dziewczynke˛ mo´wiono pieszczotliwie Megan. Os´miomiesie˛czne dziecko ukradziono z wo´zka w parku. Było to najgłos´niejsze porwanie od czasu porwania syna Lindbergho´w, ale tym razem nikt nie przysłał listu z z˙a˛daniem okupu ani nie zadzwonił do rodzico´w. Mała Megan po prostu rozpłyne˛ła sie˛ w powietrzu. Po pewnym czasie policja doszła do wniosku, z˙e dziewczynka albo nie z˙yje, albo została sprzedana na czarnym rynku jakiejs´ nies´wiadomej niczego parze, kto´ra sama nie mogła miec´ dzieci, a marzyła o co´reczce. Z roku na rok J.J. miał coraz mniejsza˛nadzieje˛ na odnalezienie wnuczki, az˙ w kon´cu zaprzestał poszu- kiwan´. Obecnie prawie wcale o niej nie wspominał.
Wro´ciwszy do biurka, Trace zacza˛ł przekładac´ papiery, szukaja˛c koperty z adresem nadawcy. Skromny, lecz elegancki nadruk w lewym rogu informował o tym, z˙e list wysłał prawnik miesz- kaja˛cy w Teksasie. Trace skierował sie˛ do drzwi. – Irene, odwołaj wszystkie moje dzisiejsze spot- kania – polecił sekretarce. – Be˛de˛ w posiadłos´ci Malone’o´w. Kobieta uniosła w zdziwieniu brwi, ale po- wstrzymała sie˛ od komentarza. Od wielu lat pełniła funkcje˛ osobistej sekretarki szefa; gdy dwanas´cie lat temu Trace Logan doła˛czył do firmy, została ro´wniez˙ jego sekretarka˛. Westchne˛ła głos´no, patrza˛c na zatrzaskuja˛ce sie˛ drzwi, po czym sie˛gne˛ła po terminarz i zacze˛ła obmys´lac´ wiarygodnie brzmia˛ce usprawiedliwienia. Wjechał na teren posiadłos´ci Malone’o´w i zapar- kował przy tylnym wejs´ciu do wspaniałej, zbudo- wanej w stylu elz˙bietan´skim rezydencji. Poklepał sie˛ po kieszeni, sprawdzaja˛c, czy nie zapomniał listu, naste˛pnie otworzył drzwi i rzucił sie˛ pe˛dem w strone˛ schodko´w prowadza˛cych do kuchni. Wy- przedził ulewe˛ dosłownie o trzy sekundy. – Trace Logan! – Trudy Sinclair, zaskoczona niespodziewanym wtargnie˛ciem gos´cia, przycisne˛- ła re˛ke˛ do piersi, upuszczaja˛c na posadzke˛ mokre łodygi selera.
– Ojej, wybacz, Trudy, nie chciałem cie˛ prze- straszyc´. – Trace us´miechna˛ł sie˛ przepraszaja˛co. – Gdybym skorzystał z drzwi frontowych, nie zda˛z˙yłbym przed ulewa˛. A tak dotarłem suchu- sien´ki. – Zerkna˛ł na podłoge˛. – Pomoge˛ ci po- sprza˛tac´... Schyliwszy sie˛, zacza˛ł zbierac´ mokre łodygi, ale gospodyni wyrwała mu je z ra˛k i wskazała na widoczny w głe˛bi hol. – A sio! Nie z˙ycze˛ sobie, aby ktokolwiek kre˛cił sie˛ po kuchni – oznajmiła, przyciskaja˛c seler do fartucha. – I wcale sie˛ nie wystraszyłam, po prostu mnie zaskoczyłes´. No, idz´! Sama posprza˛tam. Pan Malone jest w bibliotece. Biegnij do niego, moz˙e poprawisz mu humor. Trace us´miechna˛ł sie˛ pod nosem, patrza˛c, jak niska, pulchna kobieta krza˛ta sie˛ po kuchni. – Nie musiałby siedziec´ w domu, gdyby za- chowywał sie˛ jak przystało na siedemdziesie˛ciolat- ka – mrukne˛ła, wypychaja˛c Trace’a na korytarz. – Co za pomysł, z˙eby w jego wieku jez´dzic´ konno! Trace posłusznie skierował sie˛ do biblioteki. Przypomniawszy sobie o celu swojej wizyty, na- tychmiast spowaz˙niał. John James Malone był człowiekiem impulsyw- nym, kto´ry rzadko przyznawał sie˛ do poraz˙ki czy błe˛du. I był za stary, by sie˛ zmienic´. Trace troche˛ sie˛ obawiał jego reakcji na list. Nie pukaja˛c, wszedł przez otwarte dwuskrzydłowe drzwi i przyłapał
J.J. na tym, jak ze srebrnego pojemnika wyjmuje cygaro. – J.J.? Wsparty na kulach wysoki me˛z˙czyzna o siwych włosach podskoczył, wypuszczaja˛c z re˛ki wieczko. Spadło z brze˛kiem na podłoge˛ i potoczyło sie˛ pod nogi Trace’a. – Do stu diabło´w, chłopcze! – Starzec obejrzał sie˛ przez ramie˛. – Cos´ ty najlepszego zrobił? Trudy Sokole Oko pewnie usłyszała brze˛k i zno´w przyleci chowac´ mi cygara. A w ogo´le to dlaczego nie jestes´ w biurze? Cos´ sie˛ stało? Trace wsuna˛ł re˛ke˛ do kieszeni i wydobył list. – Nie, nic sie˛ nie stało. Po prostu... Zawahał sie˛. Nie był pewien, czy słusznie po- sta˛pił, przyjez˙dz˙aja˛c tutaj. A jez˙eli staruszek do- stanie zawału? Przeciez˙ list od Charlotte O’Brien be˛dzie dla niego szokiem. Moz˙e powinien był poprosic´ Irene, aby wezwała lekarza rodzinnego? – Po prostu co? J.J. odłoz˙ył cygaro na miejsce, po czym wzia˛ł od Trace’a srebrne wieczko i szybko nałoz˙ył je na pojemnik. Zda˛z˙ył, zanim w drzwiach biblioteki pojawiła sie˛ gospodyni. Zmierzyła Malone’a podejrzliwym wzrokiem, zerkne˛ła na skrzyneczke˛ z cygarami, po czym zno´w wbiła wzrok w Malone’a. Naste˛pnie wcia˛gne˛ła nozdrzami powietrze, usiłuja˛c wyczuc´ zapach dy- mu.
– Przyszłam spytac´ – rzekła – czy czego pan nie potrzebuje? – Owszem. Odrobiny prywatnos´ci – mrukna˛ł J.J. Gospodyni odwro´ciła sie˛ na pie˛cie i pomaszero- wała do kuchni. Staruszek wyszczerzył w us´miechu ze˛by. – Widzisz? Nie mo´wiłem? Us´miech znikna˛ł mu z twarzy, gdy zobaczył wyraz zatroskania maluja˛cy sie˛ w oczach młod- szego me˛z˙czyzny. Trace Logan był synem jego najlepszego przyja- ciela, Conrada. Kiedy chłopak skon´czył studia, J.J. przyja˛ł go do pracy na pros´be˛ ojca. Trace okazał sie˛ przedsie˛biorczym człowiekiem. Szybko awanso- wał. Teraz, gdy J.J. dochodził do siebie po wypad- ku, prowadzenie firmy powierzył swemu młodemu zaste˛pcy. Trace radził sobie znakomicie. – O co chodzi, chłopcze? – J.J. wro´cił do przerwanej rozmowy. – Stracilis´my ten kontrakt rza˛dowy, tak? Powinienem był zadzwonic´ do znajo- mego w Waszyngtonie, moz˙e wtedy... – Nie, J.J. – przerwał mu Trace. – Sprawa nie dotyczy firmy, ale ciebie. Otworzyłem list, kto´ry przyszedł na twoje nazwisko. – No i dobrze. Przeciez˙ upowaz˙niłem cie˛... Biora˛c głe˛boki oddech, Trace wycia˛gna˛ł list w strone˛ swego przyjaciela, a zarazem szefa. – Moz˙e lepiej usia˛dz´ – zaproponował. J.J. unio´sł siwe, krzaczaste brwi.
– Co? Az˙ tak złe wies´ci? – Kus´tykaja˛c na kulach, doszedł do ulubionego fotela przy kominku. – No dobra, dawaj list. – Nie, to nie sa˛ złe wies´ci, raczej dobre – spros- tował Trace i zaja˛ł miejsce w fotelu naprzeciwko. – Moz˙e nawet najlepsze, jakie kiedykolwiek w z˙y- ciu dostałes´. O ile ktos´ nie robi nam głupiego kawału. J.J. obmacał kieszenie na piersi i po chwili wyja˛ł okulary. Nasadziwszy je na długi, haczykowaty nos, spojrzał w lewy ro´g, tam gdzie widniał adres nadawcy. Zerkna˛ł na Trace’a, kto´ry czekał bez słowa, a naste˛pnie wysuna˛ł list z koperty. Odchrza˛k- na˛ł, poprawił okulary, rozprostował złoz˙ona˛ kartke˛ i przysta˛pił do czytania. Na twarzy starego me˛z˙czyzny pojawił sie˛ cały wachlarz emocji: szok, niedowierzanie, zrozumie- nie i wreszcie głe˛boka, bezgraniczna rados´c´. Połoz˙ywszy list na kolanach, oparł głowe˛ o sko´- rzany zagło´wek i zamkna˛ł oczy. Usta mu drz˙ały. Widac´ było, z˙e z całej siły stara sie˛ powstrzymac´ szloch. Trace nie był w stanie dłuz˙ej nad soba˛ zapano- wac´. Pochylił sie˛ i połoz˙ył dłon´ na kos´cistym kolanie swego chlebodawcy. – J.J., dobrze sie˛ czujesz? Starzec unio´sł powieki, nawet nie pro´buja˛c otrzec´ łez. Zacisna˛ł re˛ke˛ na dłoni przyjaciela. – Tak, chłopcze. Czuje˛ sie˛ s´wietnie. Wiedziałem,
z˙e musi byc´ jakis´ powo´d, dlaczego nie umarłem, kiedy odeszła moja Meggie. Przez długi czas byłem ws´ciekły na Boga, z˙e mi ja˛ odebrał. Ws´ciekły jak diabli – dodał, widza˛c zdziwienie na twarzy Trace’a. – Najpierw skradziono nam malutka˛Megan. Niecały rok po´z´niej przyszedł ten cholerny telegram z Depar- tamentu Wojny zawiadamiaja˛cy nas o s´mierci John- ny’ego. Serce mojej Meggie nie wytrzymało. Umarła z rozpaczy. J.J. sie˛gna˛ł do kieszeni, szukaja˛c chusteczki do nosa. Po chwili z wdzie˛cznos´cia˛ przyja˛ł chustke˛ od Trace’a. – Dzie˛ki. – Wytarł nos. – Czyli najpierw Bo´g zabrał mi wnuczke˛, potem syna, a w kon´cu ukocha- na˛Meggie. Dziwisz sie˛, z˙e byłem na niego ws´ciek- ły? Niestety, kon´czy sie˛ ro´d Malone’o´w. Mo´j drugi syn jest ksie˛dzem, a Erin jest tak zaje˛ta robieniem kariery, z˙e nie ma czasu odwiedzac´ ojca. Nie mo´wia˛c juz˙ o załoz˙eniu rodziny. – Cosie˛stałozmatka˛małejMegan,twoja˛synowa˛? J.J. ponownie wytarł nos. – Niecały rok po s´mierci Johnny’ego wyszła ponownie za ma˛z˙ i wyjechała do Europy. Kilka lat po´z´niej zgine˛ła w katastrofie lotniczej. Wszyscy odeszli... – Łzy zno´w nabiegły mu do oczu. Po raz pierwszy w z˙yciu J.J. wygla˛dał na swoje siedem- dziesia˛t szes´c´ lat. – Na szcze˛s´cie zostałes´ mi ty, chłopcze. Ty i moja mała słodka Megan. Jedz´ do Teksasu, Trace. Odszukaj ja˛ i przywiez´ do domu.
– Czytałes´ list, J.J. Twoja mała słodka Megan juz˙ nie nazywa sie˛ Megan – przypomniał starusz- kowi Trace. – Nazywa sie˛ Honor O’Brien i moz˙e wcale nie zechciec´ tu przyjechac´. – Po prostu znajdz´ ja˛ – mrukna˛ł J.J. Wstawszy z fotela, usiłował zachowac´ ro´wno- wage˛ bez pomocy kul. Trace podnio´sł je z pod- łogi. – Dobrze – obiecał. – Znajde˛ te˛ kobiete˛. A nawet ja˛ z soba˛ przywioze˛. Ale nie re˛cze˛, z˙e ona tu zostanie. Kiedy Trace opus´cił biblioteke˛, J.J. dokus´tykał do kominka, nad kto´rym – na honorowym miejscu – wisiał duz˙y obraz olejny. – Meggie najdroz˙sza – szepna˛ł starzec, zwraca- ja˛c sie˛ do kobiety na portrecie. – Wreszcie ja˛ odzyskamy. Tak bardzo bym chciał, z˙ebys´ tu była i dzieliła moja˛ rados´c´. Promienna twarz na obrazie wpatrywała sie˛ w niego bez słowa. Malarz idealnie oddał pie˛kno modelki, pie˛kno fizyczne i duchowe. Kre˛cone kru- czoczarne włosy, kto´re opadały swobodnie na ra- miona, szare oczy, lekko zadarty nosek, rozcia˛g- nie˛te w us´miechu nabrzmiałe usta, dołeczek w le- wym policzku. Zaro´wno na obrazie, jak i w sercu swojego me˛z˙a Mary Margaret Malone, zwana Meg- gie, na zawsze pozostanie us´miechnie˛ta, s´liczna i młoda.
Cyfry stawały sie˛ coraz bledsze i coraz bardziej zamazane. Honor potarła grzbiet nosa. Powtarzała sobie, z˙e dzis´ sie˛ nie rozpłacze. Łzy wzbierały jej pod powiekami niemal od miesia˛ca. Od s´mierci matki codziennie starała sie˛ pokonac´ uczucie strasz- liwej pustki. Nie wiedziała, jak zdoła przez˙yc´ reszte˛ z˙ycia bez Charlie. Była to jedyna naprawde˛ bliska jej osoba. Teraz, w wieku dwudziestu szes´ciu lat, Honor O’Brien musi zacza˛c´ radzic´ sobie sama. Mimo zamknie˛tych drzwi do biura, w kto´rym usiłowała skupic´ sie˛ na rachunkach, docierały od- głosy tocza˛cego sie˛ na zewna˛trz z˙ycia. Przed re- stauracje˛ czynna˛ cała˛ dobe˛ stale zajez˙dz˙ały samo- chody i cie˛z˙aro´wki. Nic dziwnego, skoro podawano tu najlepsze mie˛so z rusztu w całym Teksasie. Przynajmniej tak twierdzili kierowcy, kto´rzy włas´- nie w ,,Charlie’s’’ zatrzymywali sie˛ na posto´j. Uwielbiali tutejsze jedzenie, a to, z˙e lokal prowadzi- ły dwie najpie˛kniejsze kobiety w tym stanie, na pewno nie przeszkadzało. Wszyscy byli przeraz˙eni wiadomos´cia˛o chorobie, a naste˛pnie s´mierci Charlotte ,,Charlie’’ O’Brien. Setki oso´b oferowały jej co´rce wsparcie. Oczywis´cie miła była s´wiadomos´c´, z˙e matka cieszyła sie˛ powsze- chna˛ sympatia˛, ale z˙adne kondolencje nie mogły zmniejszyc´ bo´lu i cierpienia Honor. Wiedziała, z˙e musi sie˛ wzia˛c´ w gars´c´ i dzielnie wszystkiemu stawic´ czoło. Starała sie˛, bardzo sie˛ starała, tylko nie przypuszczała, z˙e to be˛dzie takie trudne.
Dodała rze˛dy cyfr, zapisała sume˛, po czym z uczuciem dobrze spełnionego obowia˛zku za- mkne˛ła ksie˛ge˛ rachunkowa˛. Jak zwykle, wszystko jest na plusie. Lokal przynosi zysk. Jes´li tylko nadal be˛dzie przykładac´ sie˛ do pracy, bez trudu powinna zarobic´ na swoje utrzymanie. Dzie˛ki zapobiegliwo- s´ci matki, nie musi martwic´ sie˛ o pienia˛dze. Nagle uzmysłowiła sobie, z˙e gwar rozmo´w do- cieraja˛cy z sa˛siedniej sali ucichł. Zrobiło sie˛ pode- jrzanie cicho. Postanowiła sprawdzic´, co sie˛ dzieje. Zanim jednak wstała od biurka, zza drzwi dobiegły znajome dz´wie˛ki ,,The Tennessee Waltz’’. – Och, nie! – je˛kne˛ła cicho i przeszła ciemnym holem w strone˛ jasno os´wietlonej sali restauracyj- nej. Niemal wszystkie stoliki były zaje˛te, mimo to panowała cisza jak makiem zasiał; wszyscy w mil- czeniu słuchali melodii wydobywaja˛cej sie˛ ze stoja˛- cej w rogu starej szafy graja˛cej. Regularni bywalcy wiedzieli, o co chodzi, zas´ przypadkowi gos´cie, wyczuwaja˛c podniosła˛ atmosfere˛, przerwali roz- mowy. Na widok pie˛c´dziesie˛ciokilkuletniego me˛z˙- czyzny, kto´ry zapłakany wpatrywał sie˛ w czarny obracaja˛cy sie˛ kra˛z˙ek, Honor ledwo zdusiła szloch. Biora˛c głe˛boki oddech, na moment przycisne˛ła re˛ke˛ do oczu, jakby chciała im nakazac´, by po- zostały suche, po czym ruszyła przed siebie. Bała sie˛ tego spotkania, chociaz˙ wiedziała, z˙e pre˛dzej czy po´z´niej musi do niego dojs´c´. Przeciskaja˛c
sie˛ mie˛dzy stolikami i ignoruja˛c zatroskane spo- jrzenia, powoli zbliz˙ała sie˛ do wuja Rusty’ego. Tak naprawde˛ to nie byli spokrewnieni, ale odka˛d sie˛gała pamie˛cia˛, Russell Dawson zabiegał o wzgle˛dy jej matki. Os´wiadczał sie˛ Charlie s´rednio szes´c´ razy w roku. W kon´cu zdał sobie sprawe˛, z˙e Charlie nie chce sie˛ z nikim wia˛zac´, i na tyle ja˛ kochał, z˙e uszanował jej decyzje˛. Ale z niej samej nie zrezygnował, w z˙yciu Honor zas´ pełnił funkcje˛ ojca, kto´rego nigdy nie miała. Ilekroc´ zajez˙dz˙ał cie˛z˙aro´wka˛ pod restauracje˛, tra˛bił trzy razy. Char- lie, szcze˛s´liwa i rozes´miana, wybiegała na dwo´r i padała mu w ramiona. Po chwili wnosił ja˛ do s´rodka i zaczynali wirowac´ mie˛dzy stolikami. Ich ostatnim tan´cem zawsze był ,,The Tennessee Waltz’’. – Rusty – rzekła cicho Honor, zatrzymuja˛c sie˛ przy kre˛pym, łysieja˛cym me˛z˙czyz´nie. Miał na sobie ten sam stro´j co zwykle: dz˙insy dwa numery za małe, nad kto´rymi sterczał sporych rozmiaro´w brzuch, niebieska˛ koszule˛ w kratke˛ oraz ls´nia˛ce czarne kowbojki, tak stare i wysłuz˙one, z˙e wa˛skie czubki podwijały sie˛ do go´ry. Honor była wyz˙sza od niego prawie o po´ł głowy i kochała go całym sercem. – Wujku Rusty – powto´rzyła i na widok roz- paczy maluja˛cej sie˛ w jego oczach poczuła, jak cos´ ja˛ dławi w gardle. – Powiedz, słonko, jak ja mam bez niej z˙yc´?
– szepna˛ł ochryple, po czym niezdarnie poklepał dziewczyne˛ po ramieniu. – Nie wiem, wujku – odparła drz˙a˛cym głosem. – Ale jedno wiem ponad wszelka˛ wa˛tpliwos´c´. Mama ws´ciekłaby sie˛, gdyby zobaczyła nas w takim stanie, sme˛tnych i zapłakanych. Zamrugał, a po chwili wycia˛gna˛ł chustke˛ z kie- szeni i głos´no wytarł nos. Zaskoczony hałasem, jakiego narobił, us´miechna˛ł sie˛ nieporadnie. – Masz racje˛ – przyznał, chowaja˛c chustke˛ do kieszeni. – Charlie dostałaby furii. Słoneczko moje, wys´wiadczyłabys´ swemu wujowi drobna˛ przy- sługe˛? – Przeciez˙ wiesz, z˙e tak. Nawet nie musisz pytac´. – Honor pocałowała go w nieogolony poli- czek. – Ciesze˛ sie˛. – S´wiadom, z˙e wszyscy w sali im sie˛ przygla˛daja˛, starał sie˛ nie rozpłakac´. – Czy zechciałabys´ zatan´czyc´ ze mna˛ ten ostatni walc? Szkoda, z˙eby sie˛ zmarnował... Z us´miechem przyklejonym do warg połoz˙yła re˛ke˛ na ramieniu Rusty’ego i pozwoliła sie˛ prowa- dzic´. Wsłuchani w smutne dz´wie˛ki muzyki, kra˛z˙yli w przejs´ciach mie˛dzy stolikami. Niekto´rzy gos´cie, domys´laja˛c sie˛, jak waz˙ny jest to taniec, ukryli twarze w dłoniach; inni ukradkiem wycierali łzy. Trace Logan od pocza˛tku do kon´ca był s´wiad- kiem tej zdumiewaja˛cej sceny. Dziesie˛c´ minut wczes´niej wjechał na parking przed restauracja˛,
zme˛czony podro´z˙a˛ wysiadł z wynaje˛tego samo- chodu i wszedł do klimatyzowanej sali w momen- cie, gdy Honor wyłoniła sie˛ z zaplecza. Na widok wysokiej, długonogiej dziewczyny, kto´ra wymijaja˛c stoły i krzesła, wolnym, lecz zdecydowanym krokiem szła w strone˛ starszego, niskiego me˛z˙czyzny stoja˛cego przy szafie graja˛cej, poczuł bolesny skurcz. Była ucieles´nieniem kobie- cos´ci: pie˛kna, idealnie zbudowana, ubrana w opie˛te dz˙insy oraz mie˛kka˛, przylegaja˛ca˛ do ciała ro´z˙owa˛ bluzeczke˛, kto´ra ledwo zasłaniała pe˛pek. Nie zdaja˛c sobie sprawy z tego, z˙e wstrzymuje oddech, z zafascynowaniem patrzył na tan´cza˛ca˛ walca pare˛. Dopiero po dłuz˙szej chwili wypus´cił z płuc powietrze. Cofna˛ł sie˛ dwa kroki i wpadł na stołek barowy. Usiadł, nie moga˛c oderwac´ oczu od niedobranych fizycznie tancerzy: s´licznej, wysokiej dziewczyny i niskiego, otyłego faceta. Zacisna˛ł w złos´ci usta. Miał za złe me˛z˙czyz´nie, z˙e ja˛ obejmuje. Jakim prawem? Gdyby mo´gł, najche˛tniej zamieniłby sie˛ z nim miejscami. Za- skoczony uczuciem zazdros´ci, przyjrzał sie˛ dziew- czynie dokładniej. Jak to moz˙liwe, z˙e tak szybko uległ jej czarowi? Płyta dobiegła kon´ca. Honor przytuliła sie˛ do Rusty’ego, po czym szepne˛ła mu na ucho: – Chodz´my do domu. Przyrza˛dze˛ twoje ulubio- ne fajitas. – Naste˛pnym razem, słoneczko. Nadłoz˙yłem ka-
wał drogi, z˙eby tu przyjechac´, ale mam w cie˛z˙aro´w- ce łatwo psuja˛cy sie˛ towar. Najpo´z´niej jutro wieczo- rem musze˛ dostarczyc´ go do Los Angeles. Be˛de˛ musiał jechac´ non stop bez noclegu, wie˛c sama rozumiesz... – W porza˛dku, wujku Rusty, naste˛pnym razem – rzekła. – Ale uprzedzam: jes´li sie˛ wkro´tce nie pojawisz, rozes´le˛ za toba˛ listy gon´cze. – Spokojna głowa, przyjade˛ – obiecał. – Mimo z˙e Charlie nie z˙yje, ty wcia˛z˙ jestes´ moim małym słonkiem. – Odchrza˛kna˛ł, po czym otarł łzy i poca- łował Honor w policzek. – Dzie˛kuje˛ za taniec, moja droga. Skierował sie˛ do drzwi, nies´wiadom siedza˛cego przy barze gos´cia, kto´ry odprowadzał go wzrokiem. Staraja˛c sie˛ nie rozpłakac´, Honor podeszła do krza˛taja˛cego sie˛ za lada˛ barczystego me˛z˙czyzny obwia˛zanego w pasie białym fartuchem. – Hank, zadzwon´ do serwisu. Chce˛, z˙eby jeszcze dzis´ usunie˛to z szafy ten walc. Nie wytrzymam wie˛cej takich niespodzianek. Zakre˛ciło jej sie˛ w głowie. Widza˛c, co sie˛ dzieje, Trace odruchowo wycia˛gna˛ł re˛ce. Upadłaby, gdyby jej nie złapał. Nie zauwaz˙yła wyrazu bezbrzez˙nego zdumienia, jaki pojawił sie˛ w jego piwnych oczach, ani ot- wartych ust, z kto´rych nie był w stanie wydobyc´ słowa. Zaaferowana własnymi mys´lami, chciała jak najpre˛dzej znalez´c´ sie˛ na dworze, ukryc´ przed
wspo´łczuja˛cym wzrokiem obecnych na sali gos´ci. Nie zamierzała pozwolic´, aby wszyscy ci ludzie byli s´wiadkami jej rozpaczy. – Przepraszam – szepne˛ła i uwolniwszy sie˛ z us´cisku me˛skich ramion, wybiegła na powietrze. Patrza˛c, jak kobieta znika za drzwiami, Trace poczuł dziwna˛ pustke˛. Tu jest jej miejsce, w jego ramionach. Nagle z pełna˛ jasnos´cia˛ uzmysłowił sobie, co sie˛ stało. Poszukiwania Mary Margaret Malone zwanej Megan zostały zakon´czone, zanim je rozpocza˛ł. Nie musi dalej szukac´. Dziewczyna, kto´ra˛przed chwila˛tulił do piersi, jest kopia˛kobiety przedstawionej na portrecie, kto´ry wisi nad ko- minkiem w rezydencji Malone’o´w. Albo odnalazł zaginiona˛ wnuczke˛ J.J. Malone’a, albo włas´nie widział ducha. Ockna˛ł sie˛ z zadumy. Rany boskie, przeciez˙ nie moz˙e jej pozwolic´ znikna˛c´! Czym pre˛dzej skiero- wał sie˛ ku drzwiom. Zanim uszedł dwa kroki, czubkiem buta kopna˛ł jakis´ mały, metalowy przed- miot. Spojrzał w do´ł, po czym schyliwszy sie˛, podnio´sł z podłogi pe˛k kluczy i wybiegł na dwo´r. Stała na prawo od wejs´cia, przy jednym z wiel- kich tiro´w, i zanosiła sie˛ szlochem. Jez˙eli tak rozpacza po s´mierci matki, to jak zareaguje na wiadomos´c´, kto´ra˛ on ma jej do przekazania? Nie wiedział, jak sie˛ zachowac´, jak podejs´c´, co powie- dziec´. Psiakrew! Nie mo´gł J.J. wysłac´ kogos´ innego z ta˛ misja˛? On, Trace, nie chce, by dziewczyna go
znienawidziła. Szlag by to trafił! Po raz pierwszy w z˙yciu zalez˙ało mu na sympatii obcej osoby; jakos´ intuicyjnie czuł, z˙e to bardzo waz˙ne. – Halo! Prosze˛ pani! Podniosła głowe˛, zaskoczona i zawstydzona tym, z˙e ktos´ ja˛ widzi w chwili słabos´ci. Nie potrafiła jednak pohamowac´ łez. Na widok wysokiego bru- neta ogarna˛ł ja˛ lekki strach. Me˛z˙czyzna na pewno jest nietutejszy. Teksascy kierowcy, kto´rzy zatrzy- muja˛ sie˛ w ,,Charlie’s’’ na posiłek, wygla˛daja˛ zupełnie inaczej. Mimo szybko zapadaja˛cego mroku dojrzała dłu- gie nogi obcego, szczupłe biodra, szerokie ramiona, a gdy podszedł bliz˙ej – silnie zarysowana˛ szcze˛ke˛, prosty nos, pełne, zmysłowe wargi. – Czy my sie˛ znamy? – spytała, wycieraja˛c łzy. – Nie. Spodobał sie˛ jej ten niski, ciepło brzmia˛cy głos. – Czego pan chce? Nagle zle˛kła sie˛. Jest na parkingu sama, po ciemku, z obcym me˛z˙czyzna˛... – Zgubiła pani klucze. – Dzie˛kuje˛. – Wycia˛gne˛ła re˛ke˛. Oddał jej pe˛k, po czym cofna˛ł sie˛ krok. Ode- tchne˛ła z ulga˛. – Czy jest pan dobrym człowiekiem? – spytała, zaskakuja˛c sama˛siebie. Po prostu chciała, by został chwile˛ dłuz˙ej. – Mojarodzinatakuwaz˙a–oznajmiłzus´miechem.
Na twarzy Honor pojawił sie˛ wyraz z˙alu i zagu- bienia. Wszystkiemu winne było słowo ,,rodzina’’. – Ciesze˛ sie˛. – Przełykaja˛cszloch,przytuliła sie˛ do Trace’a, jakby szukała ratunku w jego ramionach. – Niechce˛,z˙eby ci,kto´rychznam,widzieli,jak płacze˛. Obja˛ł ja˛ z całej siły. Milczał; bał sie˛, z˙e głos go zdradzi. W głe˛bi serca wiedział bowiem, z˙e spotkał kobiete˛, kto´rej nigdy juz˙ nie pus´ci. Nie chciała słuchac´ głosu rozsa˛dku, kto´ry po- wtarzał to, z czego sama doskonale zdawała sobie sprawe˛: z˙e zachowała sie˛ jak idiotka. Rzuciła sie˛ w ramiona me˛z˙czyzny, kto´rego po raz pierwszy widzi na oczy, i w tych ramionach poczuła sie˛ tak bezpieczna jak nigdy dota˛d. Zupełnie jakby tu było jej miejsce. Czerpała siłe˛ z jego siły, pocieche˛ ze sło´w, kto´re szeptał jej do ucha: z˙eby sie˛ nie martwiła, bo wszystko be˛dzie dobrze. Trzymaja˛c ja˛ w obje˛ciach, Trace miał wraz˙enie, z˙e ich ciała pasuja˛ do siebie idealnie. Oparłszy brode˛ na jej głowie, wdychał delikatny zapach szamponu do włoso´w. Zapach ro´wnie s´wiez˙y i ne˛- ca˛cy jak ona sama. Na miłos´c´ boska˛, jak ma zrobic´ to, o co prosił go J.J. Malone? Dziewczyna poczuje sie˛ zdradzona, gdy usłyszy prawde˛. – Przepraszam. – Zawstydzona, cofne˛ła sie˛ krok. – Nawet nie wiem, jak sie˛ nazywasz. – Trace. Trace Logan – odparł cicho, pozwalaja˛c jej wzia˛c´ sie˛ w gars´c´.
– Ładnie. – Us´miechne˛ła sie˛ poprzez łzy. Rozpaczliwie pro´bowała zapanowac´ nad emo- cjami. Mimo ciemnos´ci dojrzał pojedynczy dołeczek w lewym policzku. – To skro´t od Tracey, kto´rego jakos´ nigdy nie lubiłem. – Dlaczego? – zdziwiła sie˛. – Moz˙e dlatego, z˙e na pierwsze imie˛ rodzice dali mi Dick. W szkole wszystkie dzieciaki wołały na mnie Dick Tracey. Czułem sie˛ jak ten detektyw z kresko´wek. Po kilku walkach na pie˛s´ci, kiedy krew lała mi sie˛ z nosa, a mo´j przeciwnik kulał, wychowawczyni bardzo rozsa˛dnie zacze˛ła mo´wic´ do mnie Trace. Rodzice wzie˛li z niej przykład. I od tamtej pory jestem Trace’em. – Z zatem, Trace... – W panuja˛cych ciemno- s´ciach ledwo widziała jego twarz. – Chciałam ci podzie˛kowac´ za uz˙yczenie mi swoich ramion. Mu- siałam przytulic´ sie˛ do kogos´, wypłakac´, i twoje ramiona s´wietnie spełniły swoja˛ role˛. Dzie˛kuje˛ takz˙e za wyrozumiałos´c´. Zamierzał cos´ powiedziec´, kiedy poczuł na poli- czku jej usta. Odwro´cił szybko głowe˛, ale spo´z´nił sie˛ dosłownie o ułamek sekundy. Westchna˛wszy cicho, dziewczyna s´cisne˛ła go za łokiec´ i po chwili znikne˛ła w mroku nocy. Miał ochote˛ ja˛ zawołac´, ale nie pamie˛tał, co zamierzał powiedziec´, wie˛c bez słowa patrzył na jej
oddalaja˛ca˛ sie˛ sylwetke˛. Przez kilka minut tkwił nieruchomo, pro´buja˛c zanalizowac´ swoje emocje. Wreszcie sie˛gna˛ł do kieszeni po kluczyki; wydo- był je i ruszył do samochodu, zapominaja˛c o gło- dzie, kto´ry niedawno tak bardzo mu doskwierał. Chciał jak najszybciej pojechac´ do hotelu w poblis- kim miasteczku Odessa i zadzwonic´ do szefa. Nie miał poje˛cia, co mu powie, poza tym z˙e odnalazł Honor O’Brien.
ROZDZIAŁ DRUGI Wszedł do pokoju. Zamkna˛wszy drzwi na zasu- we˛, rzucił klucz na komode˛, po czym usiadł znuz˙o- ny na ło´z˙ku. Ogarne˛ła go złos´c´. Przeczesał re˛ka˛ potargane przez wiatr włosy. Z˙ałował, z˙e otworzył tamten cholerny list do Malone’a. Be˛da˛przez niego same kłopoty! Wreszcie po latach spotkał kobiete˛, kto´ra od pierwszej chwili wzbudziła jego zainteresowanie. A on wszystko zepsuje jednym głupim telefonem. Spojrzał na zegarek. Wiedział, z˙e bez wzgle˛du na pore˛ J.J. czeka na wiadomos´c´. Chca˛c nie chca˛c, sie˛gna˛ł po słuchawke˛. J.J. odebrał po pierwszym dzwonku. – Znalazłem ja˛ – oznajmił kro´tko, pilnuja˛c sie˛, aby niczego nie moz˙na było wyczytac´ z jego głosu. Przez chwile˛ słuchał, jak starzec sie˛ cieszy, po czym
marszcza˛c czoło, zerkna˛ł na swe odbicie w lustrze. – Tak, to na pewno ona – powiedział. – Nie mam wa˛tpliwos´ci. Jest wysoka, jak wszyscy Malone’o- wie, i wygla˛da jak siostra bliz´niaczka swojej babki. Nigdy w z˙yciu nie widziałem, z˙eby dwie osoby były tak do siebie podobne. Na moment zamilkł. Starzec przeje˛tym tonem wydawał polecenia. – Dobrze, J.J. Ale pamie˛taj, co ci mo´wiłem przed wyjazdem. Wiadomos´c´, kto´ra ucieszyła cie- bie, niekoniecznie musi ucieszyc´ ja˛. Ta dziewczyna wcia˛z˙ rozpacza po s´mierci matki, z kto´ra˛najwyraz´- niej była bardzo blisko zwia˛zana. Podejrzewam, z˙e nie spodoba jej sie˛ to, co ode mnie usłyszy. Kto wie, moz˙e wcale mi nie uwierzy. Prawde˛ mo´wia˛c, zupełnie nie mam pomysłu, jak sie˛ do tego zabrac´. Daj mi kilka dni, dobrze? Zastanowie˛ sie˛... Co takiego? Oczywis´cie – odparł bez entuzjazmu. – Be˛de˛ codziennie zdawał ci relacje˛. Odłoz˙ył słuchawke˛, rozebrał sie˛ i poszedł wzia˛c´ prysznic, ignoruja˛c głos´ne burczenie w brzuchu, kto´ry domagał sie˛ jedzenia. Hus´tawka na ganku skrzypiała rytmicznie. Ho- nor nie zwracała na to uwagi; siedziała zamys´lona, obserwuja˛c strumien´ gos´ci odwiedzaja˛cych restau- racje˛. Mieszkała po drugiej stronie szerokiego, po- krytego z˙wirem parkingu – na tyle daleko od
,,Charlie’s’’, z˙e miała odrobine˛ prywatnos´ci, a na tyle blisko, z˙e w razie potrzeby mogła zaraz przy- biec. Personel traktowała jak członko´w rodziny. Wszyscy pracowali u jej matki od wielu, wielu lat. Niełatwo było o prace˛ na s´rodku pustkowia, a mniej wie˛cej w takim miejscu znajdował sie˛ lokal. Najbliz˙sze miasta to lez˙a˛ca na po´łnoc Odessa i Big Springs na po´łnocnym wschodzie. W zachodnim Teksasie odległos´ci mie˛dzy miastami były olb- rzymie, podobnie jak mie˛dzy ranczami. Gło´wnie hodowano tu bydło i wydobywano rope˛, przy okazji bogacono sie˛ i tracono maja˛tki. Ci, co mieli prace˛, szanowali ja˛. Honor uwielbiała tutejszy płaski krajobraz, su- cha˛, pustynna˛ ros´linnos´c´, ogromne przestrzenie. Westchne˛ła głos´no, odpychaja˛c sie˛ bosymi nogami od drewnianej podłogi. Nie chciała wracac´ do s´rodka, do czekaja˛cej wewna˛trz pustki. Załamania, kto´re dzis´ przez˙yła, mogła sie˛ spo- dziewac´. Włas´ciwie powinno było nasta˛pic´ duz˙o wczes´niej. Nie potrafiła jednak zapomniec´ o wyso- kim brunecie i jego ramionach, kto´re tak bez- ceremonialnie wykorzystała. Nie miała zwyczaju szukac´ u obcych pocieszenia. Ale nie z˙ałowała, z˙e tak sie˛ stało. Zastanawiała sie˛, czy jeszcze kiedykol- wiek zobaczy Trace’a Logana, po czym skarciła sie˛ w duchu. Przeciez˙ nic o nim nie wie – ska˛d jest, czym sie˛ zajmuje. Ro´wnie dobrze moz˙e miec´ z˙one˛, dzieci.
Na dz´wie˛k telefonu poderwała głowe˛. O tak po´z´nej porze dzwonili jedynie pracownicy restaura- cji, gdy potrzebowali jej pomocy. Pos´pieszyła do s´rodka. Mimo z˙e nie zapaliła s´wiatła, szła pewnym krokiem, ba˛dz´ co ba˛dz´ znała ten dom jak własna˛ kieszen´. – Halo? – spytała, usiłuja˛c wymacac´ kontakt w s´cianie. – Honor O’Brien? Wyprostowała sie˛. Zapomniała o kontakcie. Po prostu stała bez ruchu, słuchaja˛c w ciemnos´ciach łomotu własnego serca. – Tak – odparła z lekkim wahaniem. – Mo´wi Trace Logan. Pamie˛tasz mnie? Poznali- s´my sie˛ na parkingu. Wcia˛gne˛ła gwałtownie powietrze. Jakz˙eby mog- ła nie pamie˛tac´? – Oczywis´cie, z˙e tak. Ska˛d wiesz, jak sie˛ nazy- wam? Nastała parosekundowa cisza. – Spytałem w ,,Charlie’s’’. Przy okazji dowie- działem sie˛, dlaczego płakałas´. – Aha. – Wiem, z˙e jest po´z´no, ale nie mogłem zasna˛c´. Mys´lałem o tobie i... nagle poczułem, z˙e musze˛ do ciebie zadzwonic´. Jak sie˛ miewasz? Uspokoiłas´ sie˛? S´cisne˛ła mocniej słuchawke˛. Us´miech wypełzł na jej usta. – Tak, juz˙ w porza˛dku. To miło, z˙e dzwonisz.