Pamięci
Ivy Dory i Freda Harolda Morrisa,
Coriny Ethel i Ambrose'a Charksa Settetfieldów
Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne.
Chcesz kogoś poznać? Jego serce, umysł i duszę?
To poproś go, eby ci opowiedział, jak to było, kiedy się urodził.
To, co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią.
A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść.
Vida Winter Opowieści o zmianie i rozpaczy
Był listopad. Choć jeszcze nie było późno, kiedy skręcałam w Laundress Passage,
niebo ju pociemniało. Ojciec skończył pracę, pogasił światła w księgarni i zamknął
okiennice, ale ebym nie wracała do domu po ciemku, nad schodami do mieszkania zostawił
światło. Przez szybę w drzwiach kładło się na mokry chodnik bladym jak arkusz papieru
prostokątem. I właśnie wtedy, kiedy stanęłam na tym prostokącie i miałam ju przekręcić
klucz w drzwiach, zobaczyłam ten list. Drugi biały prostokąt, le ał na piątym stopniu od dołu,
tak e nie mogłam go nie zauwa yć.
Zamknęłam drzwi i wsunęłam klucz na jego stałe miejsce, za Zasady geometrii dla
zaawansowanych Baileya. Biedny Bailey. Przez trzydzieści lat nikt nie chciał jego opasłej
szarej księgi. Czasem się zastanawiam, jak te się czuje w roli stra nika kluczy do
antykwariatu. Nie przypuszczam, by tak sobie wyobra ał przeznaczenie arcydzieła, nad
którym strawił dwadzieścia lat.
List. Do mnie. To było niecodzienne wydarzenie. Sztywna, grubo wypchana koperta
była zaadresowana charakterem pisma, który mógł sprawić listonoszowi sporo kłopotu.
Chocia styl pisma był staromodny, z ozdobnymi du ymi literami i zamaszystymi
wywijasami, w pierwszej chwili odniosłam wra enie, e napisało to dziecko. Litery
wydawały się niewprawne. Nierówne kreski albo rozpływały się w nicość, albo były mocno
wryte w papier. Nie było płynnych połączeń między literami. Ka da była wykaligrafowana
oddzielnie: M-A-R-G-A-R-E-T L-E-A - jako nowe i mudne przedsięwzięcie. Ale ja nie
znałam adnych dzieci. I wtedy pomyślałam sobie, e to pismo osoby niepełnosprawnej.
Poczułam się nieswojo. Wczoraj czy przedwczoraj, podczas gdy spokojnie
zajmowałam się swoimi sprawami, jakaś nieznana osoba - ktoś obcy – zadała sobie trud
wypisania mojego imienia i nazwiska na tej kopercie. Któ to był, kto widział mnie oczami
duszy, kiedy ja niczego nie podejrzewałam?
Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadłam na schodach, eby przeczytać list.
(Nigdy nie zaczynam lektury, nie upewniwszy się, e jestem w bezpiecznej pozycji, odkąd w
wieku siedmiu lat, siedząc na wysokim murku, czytałam Wodne dzieci i tak urzekły mnie
opisy podwodnego ycia, e nieświadomie rozluźniłam mięśnie. Zamiast unosić się na
wodzie, która tak wyraziście opływała mnie w wyobraźni, gruchnęłam na ziemię i straciłam
przytomność. Do dziś wyczuwam bliznę pod grzywką. Czytanie mo e być niebezpieczne).
Otworzyłam list i wyciągnęłam plik kartek, zapisanych tym samym mozolnym
pismem. Dzięki swojej pracy mam doświadczenie w odczytywaniu trudnych rękopisów. Nie
ma w tym adnej tajemnicy. Potrzeba tylko cierpliwości i praktyki. I jeszcze woli wyrobienia
sobie wewnętrznego oka. Kiedy czytasz rękopis uszkodzony przez wodę, ogień, światło albo
po prostu przez upływ lat, oko musi badać nie tylko kształt liter, ale tak e inne ślady ich
powstawania. Szybkość pióra. Nacisk ręki na kartkę. Przerwy i połączenia między literami.
Musisz się odprę yć. Nie myśleć o niczym. A zapadniesz w trans, w którym jest się
jednocześnie piórem przesuwającym się po papierze welinowym i samym papierem
muskanym przez atrament. Wtedy mo esz ten rękopis odczytać. Zamysł pisarza, jego myśli,
wahania, tęsknoty i to, co chce przekazać. Mo esz to odczytać tak wyraźnie, jakbyś był
światłem świecy oświetlającym stronicę, po której biegnie pióro.
Ten list nie stawiał zresztą a tak wysokich wymagań. Zaczynał się krótkim „Panno
Lea", a potem znaki pisma szybko przekształcały się w litery, potem w wyrazy, a potem w
zdania.
Oto, co przeczytałam:
Udzieliłam kiedyś wywiadu dla „Banbury Herald". Muszę go któregoś dnia odszukać,
przyda mi się do biografii. Przysłali mi dziwnego osobnika. Właściwie chłopaka. Wysoki jak
dorosły, ale pucułowaty jak dzieciak. Nieporadny w nowym garniturze. Garnitur był brązowy
i brzydki, i odpowiedni dla znacznie starszego mę czyzny. Kołnierz, krój, tkanina, wszystko
było niewłaściwe. Taki garnitur mogłaby kupić matka dla syna, który kończy szkołę i
otrzymuje pierwszą posadę, wyobra ając sobie, e jej dziecko jakoś do niego dorośnie. Ale
chłopcy nie porzucają swojej chłopięcości wraz ze szkolnym mundurkiem.
W jego zachowaniu było coś osobliwego. Jakaś arliwość. W chwili kiedy spojrzałam
na niego, od razu pomyślałam: czego on szuka?
Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy kochają prawdę. Poza tym e stanowią nudne
towarzystwo. Dopóki - co się czasem zdarza - nie zaczną rozprawiać o zmyślaniu i o
uczciwości. To oczywiście mnie dra ni. Ale nic mi do nich, pod warunkiem e trzymają się ode
mnie z daleka.
Moim utrapieniem nie są miłośnicy prawdy, lecz sama prawda. Jaką pomoc, jaką
pociechę daje prawda w porównaniu ze zmyśleniem? Na co zda się prawda o północy, w
ciemności, kiedy wiatr ryczy w kominie jak niedźwiedź? Kiedy błyskawice smagają cieniami
ścianę sypialni, a deszcz bębni w okno długimi paznokciami? Na nic. Kiedy kamieniejesz w
łó ku z przera enia i z zimna, nie spodziewaj się, e przybiegnie ci na pomoc koścista i
bezcielesna prawda. Wtedy potrzebujesz pulchnej pociechy zmyślenia. Kojącego, kołyszącego
bezpieczeństwa kłamstwa.
Niektórzy pisarze, oczywiście, nie cierpią wywiadów. Irytują się na nie. „Wcią te
same wyświechtane pytania", narzekają. No a czegó oczekują? Dziennikarze to pismaki. To
my jesteśmy prawdziwymi pisarzami. To, e tamci zadają ciągle takie same pytania, nie
znaczy przecie , e musimy im udzielać stale takich samych wyświechtanych odpowiedzi. W
końcu zarabiamy na ycie zmyślaniem. Tak więc udzielam kilkunastu wywiadów rocznie.
Przez całe ycie uzbierały się setki. Nigdy bowiem nie uwa ałam, e geniusz - by rozkwitać -
musi się kryć przed ludzkim wzrokiem. Mój geniusz nie jest znowu taki kruchy, eby się kulić
ze strachu przed dotykiem brudnych paluchów dziennikarzy.
W pierwszych latach próbowali mnie podejść. Prowadzili poszukiwania na własną
rękę, przychodzili z jakimś strzępkiem prawdy ukrytym w kieszeni, wyciągali go w dogodnym
momencie i mieli nadzieję tak mnie zaskoczyć, e wyjawię im więcej. Musiałam być ostro na.
Popychać ich lekko w kierunku, jaki chciałam, eby obrali, u yć przynęty, by łagodnie,
niepostrze enie skierować ich ku ładniejszej wymyślonej opowieści ni ta, której się uczepili.
To wymagało wyczucia. Oczy zaczynały im błyszczeć, rozluźniali uścisk na małym skrawku
prawdy, a wreszcie wypuszczali go z rąk, by padł zapomniany gdzieś na pobocze. To nigdy
nie zawodziło. Dobre zmyślenie zawsze bardziej olśniewa ni odłamek prawdy.
Później, kiedy ju stałam się sławna, wywiad z Vidą Winter stał się czymś w rodzaju
obrzędu pasowania na dziennikarza. Wiedzieli z grubsza, czego się spodziewać, i byliby
rozczarowani, gdyby mieli odejść bez nowego zmyślenia. Szybki ciąg zwykłych pytań (Skąd
pani czerpie inspirację? Czy pani postaci są wzorowane na rzeczywistych osobach? Ile w
głównej postaci jest z pani?), a im krótsza moja odpowiedź, tym bardziej im się podobała (Z
głowy. Nie. Nic). I wreszcie kąsek, na który czekali; to, po co naprawdę przyszli. Rozmarzony
wyczekujący wyraz twarzy. Byli jak małe dzieci, kiedy mają iść spać. „A teraz, panno Winter -
mówili - proszę opowiedzieć coś o sobie".
I opowiadałam. Zwykłe historyjki, nic szczególnego. Ot, kilka wątków splecionych w
ładny wzorek, tu jakiś zapadający w pamięć motyw, tam kilka cekinów. Skrawki z dna mojej
torby z gałgankami. Były ich tam setki. Ścinki powieści i opowiadań, wątki, które nigdy nie
rozwinęły się do końca, poronione postaci, malownicze krajobrazy, dla których nigdy nie
znalazłam zastosowania. Drobiazgi, które odpadły w redakcji. Potem była to tylko kwestia
wyrównania brzegów, zszycia końców i gotowe. Kolejna nowiutka biografia.
Odchodzili szczęśliwi, ściskając w łapach swoje notesy jak dzieciaki cukierki pod
koniec przyjęcia urodzinowego. Będzie co opowiadać wnukom: „Pewnego dnia poznałem
Vidę Winter, a ona opowiedziała mi swoją historię".
Wróćmy jednak do tego chłopaka z „Banbury Herald". Powiedział: „Panno Winter,
niech pani powie mi prawdę". A có to za ądanie? Miałam do czynienia z ludźmi, którzy
u ywali wszelkiego rodzaju podstępów, by skłonić mnie do mówienia, i umiem wyczuć ich na
milę. Ale eby tak? To śmieszne. A czegó on się spodziewał?
Dobre pytanie. Czego się spodziewał? Oczy błyszczały mu gorączkowo. Przyglądał mi
się z tak bliska. Przenikliwie. Badawczo. Szukał czegoś zupełnie szczególnego, byłam tego
pewna. Czoło miał wilgotne od potu. Mo e brała go jakaś choroba. „Niech pani powie mi
prawdę", powiedział.
Doznałam dziwnego uczucia, tak jakby o ywała we mnie przeszłość. Mdlące
poruszenie minionego ycia w brzuchu wytworzyło przypływ w yłach i wysłało chłodne
drobne fale pluskające mi w skroniach. Niesamowite odczucie. Niech pani powie mi prawdę.
Rozwa ałam jego prośbę. Obracałam ją w myśli, wa yłam jej mo liwe konsekwencje.
Ten chłopiec o bladej twarzy i płonących oczach zakłócił mój spokój.
- Dobrze - powiedziałam.
Po godzinie ju go nie było. Ciche, nijakie „do widzenia", bez oglądania się za siebie.
Nie powiedziałam mu prawdy. Jak ebym mogła? Opowiedziałam mu zmyśloną
historię. ałosne, anemiczne głupstwo. adnej iskry, adnych cekinów, ot, kilka grubo
zszytych bezbarwnych i spłowiałych łat o wystrzępionych brzegach. Opowieść, która wygląda
jak prawdziwe ycie. Albo raczej to, co ludzie wyobra ają sobie jako prawdziwe ycie, a co
jest zgoła czymś innym. Komuś z moim talentem nie jest łatwo sklecić taką historię.
Obserwowałam go przez okno. Wlókł się ulicą zgarbiony, ze spuszczoną głową, z
trudem stawiając ka dy krok. Cała jego energia, napięcie, zapał prysły. Zabiłam je. Ale nie
biorę całej winy na siebie. Powinien był wiedzieć, e nie mo na mi wierzyć.
Nigdy więcej go nie widziałam.
To uczucie rwącego nurtu w ołądku, w skroniach, w czubkach palców pozostało
jeszcze przez jakiś czas. Wzmagało się i zanikało wraz ze wspomnieniem słów chłopca:
„Niech pani powie mi prawdę". „Nie", mówiłam. Raz po raz. Nie. Ale to nie dawało mi
spokoju. Co więcej, stanowiło niebezpieczeństwo. W końcu zawarłam układ. „Jeszcze nie". To
coś we mnie westchnęło, powierciło się niecierpliwie, ale w końcu ucichło. Ucichło tak, e
niemal o nim zapomniałam.
Jak e dawno to było. Trzydzieści lat temu? Czterdzieści? Mo e więcej? Czas płynie
szybciej, ni się nam wydaje.
Ostatnio przypomniał mi się ten chłopiec. Niech pani powie mi prawdę.
I znów poczułam to samo dziwne wewnętrzne poruszenie. Coś we mnie rośnie, dzieląc
się i mno ąc. Czuję to w brzuchu, jest kuliste i twarde, wielkości grejpfruta. Wysysa mi
powietrze z płuc i wygryza szpik z kości. Długie uśpienie je odmieniło. Z łagodnego i uległego
przeobraziło się w tyrana. Odmawia wszelkich pertraktacji, ucina dyskusję, upiera się przy
swoich prawach. Nie uznaje „nie" za odpowiedź. Chcę prawdy, powtarza jak echo za
chłopcem, patrząc, jak odchodzi. A potem zwraca się ku mnie, zaciska na moich
wnętrznościach i skręca je. Zawarliśmy układ. Pamiętasz?
Ju czas.
Proszę przyjechać w poniedziałek. Wyślę po panią samochód o wpół do piątej na
stację Harrogate.
Vida Winter
Jak długo siedziałam na schodach po przeczytaniu tego listu? Nie wiem. Byłam jak
urzeczona. Jest coś takiego w słowach. We wprawnych rękach, zręcznie pokierowane, biorą
cię w niewolę. Owijają się jak pajęczyna wokół członków, a kiedy ju cię tak spętają, e nie
mo esz się ruszyć, przebijają ci skórę, wnikają w krew, parali ują myśli. W tobie odprawiają
swoje czary. Kiedy wreszcie się otrząsnęłam, mogłam się tylko domyślać, co zaszło w
mrokach mojej nieświadomości. Co ten list ze mną zrobił?
Niewiele wiedziałam o Vidzie Winter. Oczywiście znałam liczne epitety, które
zazwyczaj łączono z jej nazwiskiem: ulubiona pisarka Anglii, Dickens naszego wieku,
najsławniejsza yjąca autorka na świecie i tak dalej. Wiedziałam naturalnie, e jest popularna,
ale liczby, które później wyszukałam, wprawiały jednak w zdumienie. Pięćdziesiąt sześć
ksią ek wydanych w ciągu pięćdziesięciu sześciu lat; przetłumaczono je na czterdzieści
dziewięć języków. Panna Winter była dwadzieścia siedem razy wymieniana jako autor
najczęściej wypo yczany z angielskich bibliotek; na podstawie jej powieści nakręcono
dziewiętnaście filmów fabularnych. W statystykach najbardziej sporną kwestią jest to, czy
liczba sprzedanych egzemplarzy jej ksią ek przewy sza liczbę sprzedanych Biblii, czy nie.
Trudność polega nie na ustaleniu, ile jej ksią ek sprzedano (wcią zmieniająca się liczba
milionów), lecz na uzyskaniu rzetelnych liczb dla Biblii; cokolwiek się myśli o Słowie
Bo ym, dane dotyczące jego sprzeda y są notorycznie niewiarygodne. Liczbą, która mogłaby
najbardziej mnie zainteresować, kiedy tak siedziałam u dołu schodów, było dwadzieścia dwa.
Tylu było biografów, którzy z braku informacji albo zachęty lub jakoś przekupieni czy
odstraszeni przez samą pannę Winter, postanowili zrezygnować z odkrycia prawdy o niej. Ale
wtedy o tym nie wiedziałam. Znałam tylko jedną daną statystyczną i ta wydawała się istotna:
ile ja, Margaret Lea, przeczytałam ksią ek Vidy Winter? adnej.
Zadr ałam z chłodu na schodach, ziewnęłam i się przeciągnęłam. Oprzytomniawszy,
stwierdziłam, e podczas mojej nieobecności w moich myślach nastąpiło pewne
przetasowanie. Z niewa nych odłamków, które składają się na moją pamięć, wydobyły się na
wierzch dwa wspomnienia.
Pierwsze to scenka, w której bierze udział mój ojciec i która rozgrywa się w naszym
antykwariacie. Rozpakowujemy pudło ksią ek pochodzących z likwidacji prywatnej
biblioteki i znajdujemy kilka tomów Vidy Winter. Nie prowadzimy sprzeda y współczesnej
beletrystyki. „Zaniosę je do sklepu z u ywanymi rzeczami w czasie przerwy obiadowej",
mówię i zostawiam je na brzegu biurka. Ale nie minęło jeszcze południe, a trzy z czterech
ksią ek znikają. Sprzedane. Jedna księdzu, jedna pewnemu kartografowi, jedna historykowi
wojskowości. Twarze naszych klientów - z ich zwykłą zewnętrzną bladością i bijącym od
wewnątrz arem właściwym miłośnikom ksią ek - jakby rozjaśniały się na widok ywych
kolorów miękkich okładek. Po obiedzie, kiedy skończyliśmy rozpakowywanie, katalogowanie
i ustawianie na półkach, i nie mamy ju klientów, zasiadamy jak zwykle do czytania. Jest
późna jesień, pada deszcz i okna się zamgliły. Na zapleczu syczy piecyk gazowy; słyszymy
go, nie słysząc, bo siedząc obok siebie, a zarazem oddaleni o setki mil, jesteśmy głęboko
pogrą eni w naszych ksią kach.
- Zrobić herbaty? - pytam, wynurzając się na powierzchnię.
adnej odpowiedzi.
Robię jednak herbatę i stawiam fili ankę na biurku obok ojca.
Godzinę później nietknięta herbata jest zimna. Przygotowuję świe ą i stawiam na
biurku kolejną parującą fili ankę. Ojciec nawet tego nie zauwa a.
Delikatnie przechylam ksią kę w jego ręku, tak eby zobaczyć okładkę. To ta czwarta
Vida Winter. Przywracam ksią kę do początkowej pozycji i przyglądam się twarzy ojca. Nie
słyszy mnie. Nie widzi. Jest w innym świecie, a ja jestem duchem.
Takie było moje pierwsze wspomnienie.
Drugie to podobizna. Ujęta w trzech czwartych, mocno zarysowana w światłocieniu
ogromna twarz nad skarlałymi w porównaniu z nią ludźmi, którzy czekają na pociąg. To tylko
fotografia reklamowa umieszczona na billboardzie na dworcu kolejowym, ale w moich
oczach ma w sobie niewzruszone dostojeństwo dawno zapomnianych królowych i bogiń
wyrzeźbionych w skałach przez staro ytne cywilizacje. Przyglądając się misternemu
wykrojowi oczu, szerokiemu, gładkiemu zarysowi kości policzkowych, nieskazitelnej linii i
proporcjom nosa, mo na się tylko zdumiewać, e przypadkowe zró nicowanie cech
człowieka mogło wytworzyć coś tak nadnaturalnie doskonałego. Takie kości, odnalezione
przez archeologów przyszłości, wydawałyby się dziełem sztuki - nie wytworem wyposa onej
w tępe narzędzia natury, lecz szczytem artystycznych osiągnięć. Skóra, która powleka te
niezwykłe kości, ma świetlistą przejrzystość alabastru; wydaje się jeszcze bledsza w
zestawieniu z kunsztownym splotem pukli miedzianych włosów, uło onych z taką precyzją
przy delikatnych skroniach i spływających po mocnej, wytwornej szyi.
Jakby nie dość było tego niezwykłego piękna, są jeszcze oczy. Oczy o
zintensyfikowanej przez jakąś sztuczkę fotografika nieludzkiej zieleni, zieleni kościelnych
witra y albo szmaragdów, albo landrynek, spoglądają ponad głowami pasa erów z
doskonałym brakiem wyrazu. Nie wiem, czy inni podró ujący tego dnia odczuli to samo co ja
na widok tego plakatu; oni czytali jej ksią ki, mo e więc widzieli go inaczej. Ale mnie, gdy
patrzyłam w te wielkie zielone oczy, przypomniało się banalne powiedzenie, e oczy są
oknami duszy. Pamiętam, e wpatrując się w jej zielone niewidzące oczy, pomyślałam: ta
kobieta nie ma duszy.
Taki był tego wieczoru, kiedy dostałam list, stan mojej wiedzy o Vidzie Winter. Nie
było tego wiele. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to było chyba właśnie tyle, ile w ogóle
mo na było o niej wiedzieć. Bo choć wszyscy znali Vidę Winter - znali jej nazwisko, jej
twarz, jej ksią ki - nikt jej nie znał. Słynna tak ze swoich sekretów, jak i ze swoich opowieści,
była całkowitą tajemnicą.
Teraz, je eli wierzyć listowi, Vida Winter chciała powiedzieć o sobie prawdę. Było to
ciekawe ju samo w sobie, ale jeszcze ciekawsza była moja następna myśl: dlaczego chce ją
powiedzieć właśnie mnie?
Podniosłam się ze schodów i weszłam w mrok antykwariatu. Nie potrzebowałam
zapalać światła, eby znaleźć drogę. Znam go tak, jak się zna miejsca swojego dzieciństwa.
Natychmiast poczułam kojące działanie zapachu skóry i starego papieru. Przebiegłam palcami
po grzbietach ksią ek niczym pianista po klawiaturze. Ka dy tom to osobna nuta;
chropowaty, oprawny w płótno grzbiet Dziejów sporządzania map Danielsa, spękana skóra
oprawy sprawozdań Łakunina z posiedzeń Akademii Kartograficznej w Sankt Petersburgu,
zniszczona teczka zawierająca ręcznie rysowane i ręcznie kolorowane przez niego mapy.
Gdyby zało ono mi przepaskę na oczy i postawiono gdziekolwiek na jednej z trzech
kondygnacji, po dotknięciu palcami ksią ek potrafiłabym określić, gdzie jestem.
W naszym antykwariacie widujemy niewielu klientów; średnio około sześciu
dziennie. Nagłe o ywienie działalności mamy we wrześniu, kiedy przychodzą studenci, eby
kupić zestaw skryptów na nowy rok akademicki, i drugie w maju, kiedy je odnoszą po zdaniu
egzaminów. Te ksią ki ojciec nazywa wędrownymi. W innych porach roku zdarza się, e
spędzamy całe dni, nie oglądając adnego klienta. Ka de lato przynosi przypadkowego
turystę, który zszedł z utartego szlaku i popychany ciekawością, wkracza tu ze słonecznego
blasku. Zatrzymuje się na chwilę, mrugając, zanim oczy przyzwyczają się do mroku. Zale nie
od tego, jak bardzo jest ju znu ony oglądaniem łodzi na rzece i jedzeniem lodów, spędza tu
chwilę, ciesząc się cieniem i spokojem, albo nie. Najczęstszymi gośćmi antykwariatu są
ludzie, którzy słyszeli coś o nas od znajomych swoich znajomych i znalazłszy się w pobli u
Cambridge, nadkładają kawałek drogi, aby do nas wstąpić. Kiedy wchodzą, na ich twarzach
widać radość, nierzadko te przepraszają nas za kłopot. Są to ludzie mili i tak spokojni i
przyjaźni jak same ksią ki. Ale przewa nie jesteśmy tu sami: ksią ki, ojciec i ja.
Widząc, jak niewielu mamy klientów, moglibyście się zastanawiać: jak te oni wią ą
koniec z końcem? Widzicie, jeśli chodzi o stronę finansową, antykwariat to tylko działalność
uboczna. Właściwe interesy załatwia się gdzie indziej. Zarabiamy na ycie mo e sześcioma
transakcjami rocznie. Działa to tak: ojciec zna wszystkich wielkich kolekcjonerów i wszystkie
wielkie księgozbiory świata. Gdybyście go zobaczyli na aukcjach albo targach ksią ek, na
których często bywa, zauwa ylibyście, jak podchodzą do niego jacyś ludzie. Mówią
spokojnie, ubrani są spokojnie i odprowadzają go na bok, by spokojnie zamienić słówko na
osobności. Z ich oczu te bije spokój. „Czy nie wie pan o?..." albo: „Czy czasem nie słyszał
pan..." - pytają. Wymieniają jakąś ksią kę. Ojciec zwykle odpowiada ogólnikowo, bo nie
nale y wzbudzać nadmiernych nadziei. Zwykle nic z tego nie wynika. Jeśli jednak
rzeczywiście o czymś słyszał. .. I jeśli nie ma ju tej ksią ki, zapisuje adres w zielonym
notesiku. Potem przez jakiś czas nic się nie dzieje. Ale później - po kilku albo nawet po wielu
miesiącach, nigdy nie wiadomo - na innej aukcji czy innych targach ksią ki, spotykając
pewną osobę, pyta bardzo ostro nie, czy... i znowu padają dane. Najczęściej sprawa na tym
się kończy. Ale czasami po rozmowach następuje wymiana listów. Ojciec spędza wiele czasu,
pisząc listy. Po francusku, po niemiecku, po włosku, a czasem nawet po łacinie. Dziewięć
razy na dziesięć odpowiedzią jest uprzejma, zawarta w dwóch linijkach, odmowa. Ale
czasami - jakieś sześć razy do roku - odpowiedź jest wstępem do podró y. Podró y, podczas
której ojciec odbiera ksią kę z jednego miejsca i dostarczają w inne. Rzadko wyje d a na
dłu ej ni na czterdzieści osiem godzin. Sześć razy do roku. I z tego się utrzymujemy.
Sam antykwariat niemal wcale nie przynosi dochodów. To miejsce, gdzie pisze się i
otrzymuje listy. Miejsce, gdzie oczekuje się na następne targi. W opinii dyrektora naszego
banku to zbytek, na który ojciec mo e sobie pozwolić dzięki swoim sukcesom. Ale w
rzeczywistości - rzeczywistości ojca i mojej; nie twierdzę, e rzeczywistość jest taka sama dla
wszystkich - antykwariat jest prawdziwym sercem wszystkiego. To azyl dla ksią ek,
bezpieczna przystań tych wszystkich tomów, które ongiś z taką miłością napisano, a których
teraz najwyraźniej nikt ju nie chce.
I miejsce do czytania.
A jak Austin, B jak Bronte, C jak Charles i D jak Dickens. Tu uczyłam się alfabetu.
Ojciec, trzymając mnie na rękach, przechadzał się wzdłu półek, pokazywał mi litery i uczył
je wymawiać. Tu tak e nauczyłam się pisać, przepisując nazwiska i tytuły na fiszki
biblioteczne, które dotąd, po trzydziestu latach, nadal tkwią w naszej kartotece. Antykwariat
był jednocześnie moim domem i miejscem pracy. Był dla mnie lepszą szkołą ni jakakolwiek
inna, a później moim własnym uniwersytetem. Był moim yciem.
Ojciec nigdy nie wtykał mi do rąk adnej ksią ki ani adnej nie zakazywał. Pozwalał
mi w nich szperać i dokonywać własnego mniej lub bardziej właściwego wyboru. Czytałam
więc krwawe opowieści o historycznych wyczynach, które dziewiętnastowieczni rodzice
uznawali za stosowne dla dzieci, i gotyckie opowiadania o duchach, które z pewnością
stosowne dla nich nie były; czytałam relacje z ucią liwych podró y przez pełne
niebezpieczeństw kraje, podejmowanych przez damy w krynolinach, i podręczniki dobrych
manier, przeznaczone dla panien z dobrych domów; czytałam ksią ki z obrazkami i bez
obrazków, ksią ki po angielsku, po francusku, ksią ki w językach, których nie rozumiałam,
lecz mogłam wtedy snuć własne opowieści na podstawie kilku wyrazów, których znaczenia
się domyśliłam. Ksią ki, ksią ki, ciągle ksią ki.
W szkole te moje lektury zachowywałam dla siebie. Nieco z archaicznej
francuszczyzny, którą poznałam ze starych podręczników, przenikało jednak do moich
wypracowań i nauczyciele uznawali to za błędy ortograficzne, choć nigdy nie udawało się im
ich wykorzenić. Czasami lekcja historii dotyczyła obszernego, ale przypadkowego zasobu
wiedzy, jaką zebrałam podczas moich chaotycznych lektur w antykwariacie. Karol Wielki? -
myślałam, mój Karol Wielki? Ten z antykwariatu? Siedziałam wtedy cicho, oniemiała ze
zdumienia zetknięciem dwóch światów, które przecie były od siebie tak odległe.
W przerwach w czytaniu pomagałam ojcu w pracy. W wieku dziewięciu lat wolno mi
było pakować ksią ki w brunatny papier i adresować do naszych zamiejscowych klientów. W
wieku dziesięciu lat pozwolono mi nadawać je na poczcie. Jako jedenastolatka zastąpiłam
matkę w jej jedynym zajęciu w antykwariacie: w sprzątaniu. Uzbrojona w chustkę na głowie i
fartuch przeciw brudowi, zarazkom i ogólnej szkodliwości „starych ksią ek", przechodziła
wzdłu półek z delikatną miotełką z piór, mocno zaciskając usta i starając się nie oddychać.
Od czasu do czasu pióra podnosiły kłęby urojonego kurzu, a ona cofała się, kaszląc.
Nieuchronnie rozdzierała sobie pończochy o skrzynkę, która z przewidywalną złośliwością
ksią ek znalazła się akurat za nią. Zaproponowałam, e ja będę odkurzać; chętnie wyrzekła
się tego zajęcia; potem nic musiała ju wchodzić do księgarni.
Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec zlecił mi odszukiwanie zagubionych ksią ek. Jako
zagubione określaliśmy te, które według zapisu były na składzie, ale nie znajdowały się na
swoim miejscu na półce. Mogły zostać skradzione. zwykle jednak roztargnieni szperacze
wtykali je w niewłaściwe miejsca. Antykwariat zajmował siedem pokoi zapchanych od
podłogi po sufit ksią kami, tysiącami ksią ek.
- A przy okazji sprawdź kolejność alfabetyczną - powiedział ojciec.
Było to zajęcie na całą wieczność; zastanawiam się teraz, czy mówił całkiem serio,
kiedy mi je powierzał. Prawdę mówiąc, to nie miało znaczenia, bo ja podjęłam się tego
zadania na serio.
Zajęło mi wszystkie ranki przez całe lato, ale na początku września, kiedy zaczynała
się szkoła, ka da zgubiona ksią ka była ju odnaleziona, ka dy niewłaściwie umieszczony
tom powrócił na swoje miejsce. Co więcej - a teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się to
wa ne - moje palce nawiązały kontakt, choćby na krótko, z ka dą ksią ką w antykwariacie.
Jako nastolatka pomagałam ojcu tak sprawnie, e w spokojne popołudnia nie mieliśmy
właściwie nic do roboty. Skoro ju została wykonana poranna praca, nowa dostawa ustawiona
na półkach, listy napisane, skoro zjedliśmy ju nad rzeką kanapki i nakarmiliśmy kaczki,
mo na było wrócić do antykwariatu i czytać. Stopniowo moje lektury stały się mniej
przypadkowe. Coraz częściej błąkałam się po drugim piętrze. Tam znajdowała się literatura
dziewiętnastowieczna, biografie, autobiografie, wspomnienia, pamiętniki i listy.
Ojciec zauwa ył, w jakim kierunku idą moje lektury. Z targów czy wyprzeda y wracał
z ksią kami, które, jak sądził, mogą mnie zainteresować. Wystrzępione tomiki, przewa nie w
rękopisie, po ółkłe kartki przewiązane wstą eczką albo sznurkiem, niekiedy ręcznie zszyte.
Zwyczajne yciorysy zwyczajnych ludzi. Ja ich nie czytałam, ja je po prostu pochłaniałam.
Mój apetyt na jedzenie osłabł, głód ksią ek był ciągle nienasycony. To był początek mojego
powołania.
Nie jestem prawdziwym biografem. W gruncie rzeczy w ogóle trudno mnie nazwać
biografem. Dla własnej przyjemności napisałam kilka krótkich szkiców biograficznych o
mało znaczących postaciach z historii literatury. Pociągało mnie zawsze pisanie biografii
ludzi, którzy nie zaznali sławy, tylko yli w cieniu sławy innych, a po śmierci zapadali w
otchłań zapomnienia. Lubię odgrzebywać yciorysy, które na sto lub więcej lat zostały
pochowane w nieotwieranych pamiętnikach na półkach archiwów. Ponad wszystko inne
cieszy mnie, kiedy mogę tchnąć oddech we wspomnienia, których nie wznawia się drukiem
ju od dziesięcioleci.
Od czasu do czasu któryś z moich bohaterów okazuje się na tyle znaczący, by obudzić
zainteresowanie miejscowego wydawnictwa akademickiego. Mam więc kilka publikacji na
swoim koncie - nie są to ksią ki, nic tak powa nego.
To po prostu szkice, kilka cienkich stroniczek zszytych razem w papierowej okładce.
Jeden z nich, Braterska muza - o braciach Jules'u i Edmondzie Landierach i dzienniku, który
wspólnie pisali - spodobał się pewnemu redaktorowi dzieł historycznych i został włączony do
wydanego w twardej oprawie zbioru esejów o pisarstwie i rodzinie w XIX wieku. Zapewne
ten właśnie szkic przyciągnął uwagę Vidy Winter, ale jego obecność w tym tomie jest
całkiem myląca. Znalazł się tam wśród prac uczonych i zawodowych pisarzy, tak jakbym
rzeczywiście była biografem, choć w istocie jestem tylko dyletantką, uzdolnioną amatorką.
yciorysy - ludzi ju nie yjących - są tylko moim hobby. Prawdziwa praca to ta w
antykwariacie. Moim zadaniem nie jest sprzeda ksią ek - robi to ojciec - ale ich doglądanie.
Często zatem wyciągam jakiś tom i czytam stronicę lub dwie. W końcu czytanie jest poniekąd
doglądaniem ksią ek. Moje podopieczne, choć nie na tyle stare, by były cenne ze względu na
swój wiek, i nie dość wa ne, by ich poszukiwali zbieracze, są mi drogie, nawet jeśli są równie
nudne w środku, jak na zewnątrz. Niezale nie od tego, jak banalna jest ich zawartość, zawsze
jest w nich coś, co mnie porusza. Bo kiedyś ktoś, teraz ju zmarły, sądził, e te słowa są
dostatecznie wa kie, by je zapisać.
Ludzie znikają, kiedy umierają. Ich głosy, śmiech, ciepło ich oddechu. Ich ciało. A w
końcu tak e kości. Wygasa ywa pamięć o nich. To okropne i naturalne zarazem. Niektórzy
jednak unikają tego unicestwienia. Bo istnieją nadal w ksią kach, które piszą. Mo emy
odkryć ich na nowo. Ich usposobienie, ton ich głosu, ich nastroje. Pisanym słowem mogą nas
rozgniewać albo uszczęśliwić. Mogą pocieszyć. Mogą wprawić w zakłopotanie. Mogą
odmienić. Mogą to wszystko, chocia są martwi. Jak muszki zastygłe w bursztynie, jak
zwłoki zamarznięte w lodzie, to, co zgodnie z prawami natury powinno było przeminąć, przez
cud atramentu na papierze zostaje zachowane. Jest w tym coś z magii.
Jedni dbają o groby zmarłych, a ja dbam o ksią ki. Odkurzam je, dokonuję drobnych
napraw, utrzymuję w porządku. I ka dego dnia otwieram jedną lub dwie, czytam kilka linijek
albo stron, pozwalam głosom zapomnianych zmarłych rozbrzmiewać w mojej głowie. Czy ci
zmarli pisarze czują, kiedy się czyta ich ksią ki? Czy w ich ciemnościach zapala się iskierka
światła? Czy ich dusze porusza lekkie tchnienie czytającego w nich umysłu? Mam nadzieję,
e tak. Bo zmarły musi się czuć bardzo samotnie.
Chocia poruszam tu sprawy bardzo osobiste, czuję, e odkładam pisanie o
najwa niejszym. Nie mam skłonności do odsłaniania swojego ,ja"; wygląda raczej na to, e
próbując przemóc właściwą mi powściągliwość, rozpisałam się o wszystkim i o niczym, by
uniknąć pisania o tej jedynej sprawie, która się liczy.
A jednak o tym napiszę. „Milczenie nie jest naturalnym środowiskiem dla ludzkich
historii", powiedziała mi kiedyś panna Winter. „One potrzebują słów. Bez nich blakną,
chorują i umierają. A potem straszą po nocach".
Tak właśnie jest. Oto więc moja opowieść.
Miałam dziesięć lat, kiedy odkryłam tajemnicę, którą ukrywała moja matka. A ma to
znaczenie dlatego, e to nie był jej sekret. Tylko mój.
Tego wieczoru moich rodziców nie było w domu. Nieczęsto gdzieś się wybierali, a
wtedy wysyłali mnie do sąsiadki, pani Robb, bym sobie posiedziała w jej kuchni. Sąsiedni
dom był dokładnie taki sam jak nasz, tylko odwrócony w stosunku do niego jak w lustrzanym
odbiciu, i od odwrócenia tego porządku robiło mi się niedobrze, tote kiedy zbli ała się
kolejna wieczorna eskapada rodziców, zaczęłam ich znowu przekonywać, e jestem ju
dostatecznie du a i dostatecznie rozsądna, by zostać w domu bez opiekunki. Nie miałam zbyt
wielkich nadziei, e mi się to uda, ale tym razem ojciec ustąpił. Matka raczyła się zgodzić
dopiero po przyrzeczeniu pani Robb, e zajrzy do mnie o wpół do dziewiątej.
Wyszli o siódmej, a ja uczciłam to szklanką mleka, którą wypiłam rozparta na sofie,
pełna zachwytu nad własną dorosłością. Margaret Lea, ju na tyle du a, by zostać w domu
bez opieki! Po wypiciu mleka poczułam się niespodziewanie znudzona. Co mam począć z tą
swobodą? Wybrałam się na zwiedzanie terenu mojej nowej wolności: jadalnia, hol, ubikacja
na dole. Wszystko było takie jak zawsze. Bez adnego szczególnego powodu przypomniałam
sobie jedno z opowiadań budzących we mnie dziecięcy lęk: o wilku i trzech świnkach.
„Chuchnę i dmuchnę, i zmiotę twój domek!" Nie musiałby zadawać sobie wiele trudu, by
zmieść dom moich rodziców. Jasne, przestronne pokoje były zbyt niematerialne, by stawić
opór, i wraz z kruchymi, delikatnymi meblami rozsypałyby się od byle podmuchu jak stos
zapałek. Tak, wilk mógłby zmieść ten dom najl ejszym dmuchnięciem i jeszcze ze reć naszą
trójkę na śniadanie. Zaczęłam ałować, e nie jestem w antykwariacie, gdzie nigdy się nie
bałam. Wilk mógłby sobie chuchać i dmuchać: wśród ksią ek pogrubiających w dwójnasób
mury ojciec i ja bylibyśmy bezpieczni jak w fortecy.
Na górze zerkałam w lustro w łazience. Dla podniesienia na duchu, eby sprawdzić,
jak wyglądam jako du a dziewczynka. Przechylałam głowę na lewo, na prawo, badałam
swoje odbicie z ró nych kątów widzenia, pragnąc dostrzec kogoś innego. Ale to byłam tylko
ja patrząca na swoje odbicie.
Z moim pokojem nie wiązałam adnych nadziei. Znałam go w najdrobniejszych
szczegółach i on mnie znał, stanowiliśmy teraz dla siebie nudne towarzystwo.
Otworzyłam więc drzwi do pokoju gościnnego. Szafa z jasnego drewna i toaletka
łudziły mo liwością wyszczotkowania tu włosów i przebrania się, ale jakoś dawało się
wyczuć, e za drzwiami i w szufladach kryje się tylko pustka. Łó ko, ciasno otulone
prześcieradłami i kocami, równiutko wygładzone, nie było zachęcające. Cienkie poduszki
wyglądały, jakby się z nich ulotniło ycie. Nazywało się ten pokój gościnnym, ale nigdy nie
mieliśmy gości. Spała w nim matka.
Stropiona wyszłam z pokoju i stanęłam na podeście schodów.
Więc tak to jest. To rytuał przejścia. Zostać sama w domu. Dołączałam do szeregów
starszych dzieci, jutro będę mogła powiedzieć na placu zabaw: „Wczoraj wieczorem nie
poszłam do opiekunki. Zostałam sama w domu". Dziewczynki będą na mnie patrzeć z
podziwem. Od tak dawna tego pragnęłam, a kiedy do tego doszło, nie wiedziałam, co zrobić.
Spodziewałam się, e jakoś automatycznie wydorośleję, eby sprostać temu doświadczeniu,
uzyskam pierwszy wgląd w osobę, jaką miałam zostać. Oczekiwałam, e świat utraci swój
dziecięcy i znajomy wygląd i odsłoni przede mną swoją tajemną, dorosłą stronę. Zamiast
tego, spowita w nową niezawisłość, czułam się młodsza ni zwykle. Czy coś ze mną było nie
tak? Czy kiedykolwiek się dowiem, jak dorosnąć?
Chodziła mi po głowie myśl, eby pójść do pani Robb. Ale nie. Jest lepsze miejsce.
Wczołgałam się pod łó ko ojca.
Przestrzeń między podłogą a ramą łó ka skurczyła się od czasu, kiedy tu ostatnio
byłam. Jednym ramieniem opierałam się o wakacyjną walizkę, równie szarą w świetle
dziennym jak tu, w ciemnościach. Skrywała wszystkie nasze letnie akcesoria: okulary
przeciwsłoneczne, zapasowy film do aparatu, kostium kąpielowy, którego matka nigdy nie
nosiła, ale te nigdy nie wyrzuciła. Z drugiej strony stało tekturowe pudło. Namacałam
otwierające je klapki i wsunęłam rękę do środka. Splątany zwój kabli do światełek na
choinkę. Pióra pokrywające szatę anioła zdobiącego czubek drzewka. Kiedy byłam ostatnim
razem pod łó kiem, wierzyłam jeszcze w Świętego Mikołaja. Teraz ju nie. Czy to te
przejaw dorastania?
Wypełzając spod łó ka, potrąciłam stare blaszane pudełko po biszkoptach. Wystawało
do połowy spod frędzli kapy. Pamiętałam to pudełko - było tam od zawsze. Na pokrywce,
zbyt ciasno przylegającej, by ją otworzyć, miało obrazek szkockich skał porośniętych
jodłami. Bezwiednie spróbowałam uchylić wieczko. Pod starszymi, silniejszymi palcami
ustąpiło tak łatwo, e a odskoczyłam. W środku był paszport ojca i rozmaite kartki papieru
ró nego rozmiaru. Formularze, częściowo zadrukowane, częściowo wypełnione ręcznie. Tu i
tam podpis.
Dla mnie widzieć to czytać. Zawsze tak było. Poszperałam w dokumentach.
Świadectwo ślubu moich rodziców. Ich świadectwa urodzenia. Moje świadectwo urodzenia.
Czerwony druk na kremowym papierze. Podpis mojego ojca. Zło yłam je starannie,
odło yłam do innych formularzy, które ju przeczytałam, i przeszłam do następnego. Był
identyczny. Zdumiało mnie to. Po co mi dwa świadectwa urodzenia?
A potem to dostrzegłam. Ten sam ojciec, ta sama matka, te same data i miejsce
urodzenia, ale inne imię.
Co się ze mną stało w tej chwili? W mojej głowie wszystko nagle rozsypało się na
kawałki, a potem znów zło yło razem, ale inaczej, w kalejdoskopowym przemieszczeniu, do
którego zdolny jest umysł.
Miałam siostrę bliźniaczkę.
Nie przejmując się zamętem w głowie, ciekawskie palce rozło yły drugi kawałek
papieru.
Świadectwo zgonu.
Moja bliźniaczka umarła.
Teraz ju wiedziałam, co mnie naznaczyło.
Byłam oszołomiona swoim odkryciem, ale nie zdziwiona. Bo zawsze było we mnie to
przeczucie. Przeświadczenie - zbyt oczywiste, by wymagało słów - e jest przy mnie „coś".
Odmienna jakość powietrza po mojej prawej stronie. Jakieś stę enie światła. Coś osobliwego,
co wprawia w drgania pustą przestrzeń. Mój blady cień.
Przyciskając ręce do prawego boku, pochyliłam głowę tak, e nosem niemal
dotykałam ramienia. Zawsze bezwiednie powtarzałam ten gest, w bólu, w zmieszaniu, przy
jakichkolwiek kłopotach. Był tak bardzo mój, e nigdy dotąd się nad nim nie zastanawiałam;
odkrycie, jakiego właśnie dokonałam, ujawniło jego znaczenie. Szukałam swojej bliźniaczki.
Tam, gdzie powinna być. U mojego boku.
Gdy zobaczyłam te dwie kartki i gdy świat przyszedł ju do siebie na tyle, by znów
zacząć się powoli obracać wokół własnej osi, pomyślałam: więc to tak. Poczucie straty.
Smutek. Samotność. Przez całe ycie czułam coś, co oddzielało mnie od innych - i
towarzyszyło mi - a teraz, kiedy odkryłam te dwa świadectwa, wiedziałam ju , co to było.
Moja siostra.
Po dłu szym czasie dotarł do mnie odgłos otwierania drzwi kuchennych na dole. Z
mrowieniem w łydkach wyszłam na podest, a u podnó a schodów pojawiła się pani Robb.
- Wszystko w porządku, Margaret?
- Tak.
- Masz wszystko, czego ci potrzeba?
- Tak.
- Przyjdź, jak będziesz czegoś potrzebowała.
- Dobrze.
- Twój tatuś i mamusia niedługo wrócą.
Wyszła.
Wło yłam dokumenty z powrotem do pudełka i wsunęłam je pod łó ko. Wyszłam z
sypialni, zamykając drzwi za sobą. Przed lustrem w łazience poczułam wstrząs, kiedy moje
oczy spotkały się z oczami tej drugiej. Pod jej spojrzeniem twarz mi zadrgała. Mogłam
wyczuć kości pod skórą.
Potem kroki rodziców na schodach.
Otworzyłam drzwi, ojciec wszedł na podest i przytulił mnie.
- Zuch dziewczyna - powiedział. - Dobrze się sprawiłaś.
Matka była blada i wyglądała na zmęczoną. Wyjście z domu znów przyprawiło ją o
ból głowy.
- Tak - powiedziała. - Grzeczna dziewczynka.
- No i jak tam było, kochanie? Jak to jest być sama w domu?
- Świetnie.
- Wiedziałem, e tak będzie - powiedział. A potem, nie mogąc się powstrzymać, znów
mnie uściskał, radośnie wziął mnie w ramiona i ucałował w czubek głowy.
- No, czas do łó ka. Nie czytaj zbyt długo.
- Dobrze.
Potem słyszałam, jak rodzice się krzątają, przygotowując się do snu. Słyszałam, jak
ojciec otwiera szafkę z lekarstwami, by wyjąć tabletki dla mamy, napełnia szklankę wodą. I
jego głos, kiedy mówi jak zwykle: „Dobrze ci zrobi, jak się porządnie wyśpisz". Później
zamknęły się drzwi do pokoju gościnnego. Po chwili zaskrzypiało łó ko w drugim pokoju i
usłyszałam pstryknięcie, gdy ojciec gasił światło.
Wiedziałam co nieco o bliźniętach. Z komórki, z której zwykle powstaje jedna osoba,
w niewytłumaczalny sposób rozwijają się dwie.
Byłam jedną z bliźniaczek.
Moja bliźniaczka umarła.
Czym więc teraz byłam?
Pod kołdrą przycisnęłam ręką srebrno-ró owy półksię yc na mojej piersi. Cień, jaki
pozostawiła moja siostra. Jak archeolog szukający śladów dawnej historii badałam swoje
ciało. Byłam zimna jak trup.
Z listem w ręku opuściłam antykwariat i poszłam na górę do swojego mieszkania.
Schody się zwę ały na ka dej z trzech kondygnacji zapełnionych ksią kami. Gasząc po
drodze światła, zaczęłam układać zdania uprzejmego listu z odmową. Nie jestem, mogłam
napisać pannie Winter, właściwą osobą do zajęcia się jej biografią. Nie interesuję się literaturą
współczesną. Nie przeczytałam adnej ksią ki panny Winter. Czuję się jak w domu w
bibliotekach i archiwach i nigdy w yciu nie przeprowadziłam wywiadu z yjącym autorem.
Łatwiej mi obcować ze zmarłymi i - jeśli mam ju powiedzieć prawdę - przy ywych czuję
się nieswojo.
Umieszczanie tego ostatniego stwierdzenia w liście chyba jednak nie jest konieczne.
Nie chciałam zawracać sobie głowy przygotowaniem jedzenia. Wystarczy mi fili anka
kakao.
Czekając, a mleko się zagrzeje, spojrzałam w okno. W szybie pojawiła się twarz tak
blada, e mo na było przez nią dojrzeć czerń nocnego nieba. Przycisnęłyśmy policzek do
zimnego szklanego policzka. Widząc nas wtedy, wiedzielibyście, e gdyby nie ta szyba, nie
mo na by nas od siebie odró nić.
Niech pani powie mi prawdę. Te słowa z listu utkwiły mi w głowie, jakby uwięzione,
niczym ptak, który wpadł przez komin pod pochyłym sufitem pokoju na poddaszu. To
naturalne, e prośba chłopca tak mnie poruszyła; mnie, której nigdy nie powiedziano prawdy i
która musiała dociec jej sama i to w tajemnicy. Niech pani powie mi prawdę. No właśnie.
Ale postanowiłam uwolnić swoje myśli od tych słów i tego listu.
Ju czas. Krzątałam się pospiesznie. W łazience umyłam mydłem twarz i wyczyściłam
zęby. Za trzy minuty ósma byłam ju w nocnej koszuli i w kapciach, czekając, a zagotuje się
woda w czajniku. Szybciej, szybciej. Za minutę ósma. Butelka z gorącą wodą gotowa.
Nalałam sobie te szklankę wody z kranu. Byle nie tracić czasu. Bo o ósmej kończył się
świat. Nadchodziła pora czytania.
Godziny między ósmą wieczorem a pierwszą lub drugą w nocy były dla mnie zawsze
czasem magicznym. Białe strony otwartej ksią ki na błękitnej kołdrze, oświetlone lampką,
były wrotami do innego świata. Ale tego wieczoru magia zawiodła. Wątki fabuły,
pozostawione w zawieszeniu poprzedniej nocy, jakoś w ciągu tego dnia zwiotczały i
stwierdziłam, e nie obchodzi mnie, jak w końcu splotą się razem. Usiłowałam je pochwycić,
ale ilekroć ju mi się to udawało, wtrącał się jakiś głos - Niech pani powie mi prawdę - i
przecinał węzeł akcji, której wątki znów zwisały osobno.
Sięgałam wobec tego po starych przyjaciół: Kobieta w bieli, Wichrowe Wzgórza,
Dziwne losy Jane Eyre...
Nic z tego. Niech pani powie mi prawdę. Do tej pory czytanie nigdy mnie nie
zawiodło, było jedyną pewną rzeczą. Zgasiłam światło, wtuliłam głowę w poduszkę i
próbowałam zasnąć.
Echa głosu. Urywki jakiejś opowieści. W ciemności słyszałam je głośniej. Niech pani
powie mi prawdę.
O drugiej w nocy wstałam z łó ka, wło yłam skarpetki, otworzyłam drzwi i w
szlafroku zeszłam po cichu wąskimi schodkami do antykwariatu.
Jest tam na zapleczu mały pokoik, niewiele większy od szafy. U ywamy go, kiedy
mamy zapakować ksią ki do wysyłki. Stoi tam stół, na półce le ą arkusze brunatnego papieru,
no yczki i kłębek sznurka. Stoi tam tak e zwykła drewniana szafka, w której mieści się
kilkanaście ksią ek.
Zawartość tej szafki rzadko się zmienia. Gdybyście dzisiaj do niej zajrzeli,
zobaczylibyście to samo, co ja widziałam tamtej nocy: krzywo oparta o ściankę ksią ka bez
okładki, obok niej tom oprawny w brzydko wytłaczaną skórę. Parę prosto stojących ksią ek
po łacinie. Stara Biblia. Trzy dzieła o botanice, dwa o historii i wystrzępiony podręcznik
astronomii. Jakaś ksią ka po japońsku, inna po polsku i kilka poematów w języku
staroangielskim. Dlaczego trzymamy te ksią ki osobno? Dlaczego nie stoją w swym
naturalnym towarzystwie na naszych starannie opisanych półkach? Po prostu w tej szafce
przechowujemy to, co niezwykłe, cenne, co stanowi rzadkość. Te tomy są warte tyle, co
wszystko inne w naszym antykwariacie razem wzięte, a mo e nawet więcej.
Ksią ka, po którą przyszłam - mała, w twardej oprawie, mniej więcej cztery na sześć
cali, najwy ej pięćdziesięcioletnia, nie pasowała do tych antykwarycznych zabytków.
Pojawiła się tu kilka miesięcy temu, jak sądziłam, przez nieuwagę ojca; właśnie w tych
dniach zamierzałam go o nią zapytać i umieścić gdzieś na półce. Na wszelki wypadek
wło yłam jednak białe rękawiczki. Trzymamy je w tej szafce i wkładamy, gdy mamy wziąć
do ręki takie białe kruki, poniewa - paradoksalnie - choć ksią ki o ywają, kiedy się je czyta,
tłuszcz palców niszczy je, gdy przewraca się kartki. W ka dym razie ta ksią ka, z
nienaruszoną tekturową okładką i niewystrzępionymi rogami, była w dobrym stanie. Została
opublikowana w popularnej serii na całkiem wysokim poziomie przez wydawnictwo, które
ju nie istniało. Uroczy tomik i pierwsze wydanie, ale trudno ją zaliczyć do skarbów. Na
wyprzeda ach i wiejskich odpustach inne tomy tej serii mo na nabyć za kilka pensów.
Okładka była kremowo-zielona: tło stanowił regularny motyw rybich łusek, na nim
dwa prostokąty - na jednym widniał rysunek syreny, na drugim tytuł i nazwisko autora.
Trzynaście opowieści o zmianie i rozpaczy Vidy Winter.
Zamknęłam szafkę, odło yłam kluczyk i latarkę na swoje miejsce i wspięłam się po
schodach z powrotem do sypialni, z ksią ką w okrytej rękawiczką dłoni.
Nie zamierzałam jej czytać. Chciałam tylko kilku zdań. Czegoś śmiałego, mocnego,
czegoś, co zagłuszyłoby słowa z listu, które nieustannie krą yły mi po głowie. Mówi się:
„Klin klinem". Kilka zdań, mo e stronica, a potem będę mogła zasnąć.
Zdjęłam obwolutę i dla bezpieczeństwa wło yłam ją do specjalnej szuflady, która mi
słu y do tego celu. Nawet w rękawiczkach nigdy dość ostro ności. Otworzyłam ksią kę,
wdychając jej zapach. Stare ksią ki mają zapach tak ostry i cierpki, e niemal czuje się go na
podniebieniu.
Wstęp. Zaledwie kilka linijek.
Ale ju pierwsza linijka przyciągnęła moją uwagę.
Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne. Chcesz kogoś poznać?
Jego serce, umysł i duszę? To poproś go, eby ci powiedział, jak to było, kiedy się urodził. To,
co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią. A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść.
Jakbym wpadła w wodę.
Wieśniacy i ksią ęta, królewscy urzędnicy i piekarczyki, kupcy i syreny, wszystkie
postaci były tak znajome. Czytałam te opowieści sto, tysiąc razy przedtem. Były to opowieści,
które zna ka dy. Ale stopniowo, w miarę jak czytałam, ta za yłość zanikała. Stawały się obce.
Stawały się nowe. Bohaterowie nie byli malowanymi kukiełkami, które pamiętałam z ksią ek
z obrazkami z dzieciństwa, mechanicznie odgrywającymi jeszcze raz tę samą historię. Byli
ludźmi. Krew, która kapała z palca księ niczki, kiedy ukłuła się wrzecionem, była mokra i
zostawiła metaliczny smak na jej języku, gdy polizała palec, zanim zapadła w sen. Łzy króla,
gdy przyniesiono mu uśpioną córkę, zostawiały słony ślad na twarzy. Te opowieści przenikał
inny ni zwykle nastrój. Wszystkim spełniały się najgorętsze pragnienia - król odzyskiwał
córkę, przywróconą do ycia pocałunkiem nieznajomego, bestia pozbawiona sierści objawiała
się nago jako mę czyzna, syrenka mogła chodzić - ale dopiero kiedy było ju za późno,
wszyscy oni zdawali sobie sprawę, jaką cenę muszą zapłacić, eby umknąć przeznaczeniu.
Ka de „i yli długo i szczęśliwie" było ska one. Los, zrazu tak łaskawy, tak rozsądny, tak
skłonny do ustępstw, w końcu brał okrutny odwet za szczęście.
Opowieści były brutalne, ostre, rozdzierające serce. Zachwyciły mnie.
Kiedy czytałam dwunastą opowieść - Opowieść o syrence - zaczął mnie dręczyć jakiś
niepokój, niezwiązany z samą treścią. Coś mnie rozpraszało: kciuk i prawy palec wskazujący
przesyłały informację: „Pozostało ju niewiele stron". To odczucie doskwierało mi coraz
mocniej, w końcu przechyliłam ksią kę, eby sprawdzić. Istotnie. Trzynasta opowieść musi
być bardzo krótka.
Skończyłam dwunastą i przewróciłam stronicę.
Była pusta.
Wróciłam do poprzedniej i ponownie ją przewróciłam. Nic.
Trzynastej opowieści nie było.
Poczułam nagły zamęt w głowie i oszołomienie, jak nurek, który zbyt szybko
wypłynął na powierzchnię.
Jeden po drugim zaczęły się pojawiać szczegóły pokoju. Kołdra, ksią ka w ręce,
lampa świecąca blado w porannym świetle, które zaczęło się wkradać przez cienką firankę.
DIANE SETTERFIELD Przekład Barbara Przybyłowska
Redaktor prowadzący Małgorzata Fnniok Redakcja literacka Maria Bo enna Fedewicz Ilustracja i projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Korekta Jolanta Kucharska Barbara Opiłowska El bieta Steglińska Skład Wydawnictwo Amber Opracowanie graficzne oklejki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 Tytuł oryginału The Thirteenth Tale Copyright © 2006 Diane Setterfield. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2646-5 978-83-241-2646-0 Warszawa 2006. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 4013, 620 8162 www.wydawnictwoamber.pl
Pamięci Ivy Dory i Freda Harolda Morrisa, Coriny Ethel i Ambrose'a Charksa Settetfieldów
Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne. Chcesz kogoś poznać? Jego serce, umysł i duszę? To poproś go, eby ci opowiedział, jak to było, kiedy się urodził. To, co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią. A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść. Vida Winter Opowieści o zmianie i rozpaczy
Był listopad. Choć jeszcze nie było późno, kiedy skręcałam w Laundress Passage, niebo ju pociemniało. Ojciec skończył pracę, pogasił światła w księgarni i zamknął okiennice, ale ebym nie wracała do domu po ciemku, nad schodami do mieszkania zostawił światło. Przez szybę w drzwiach kładło się na mokry chodnik bladym jak arkusz papieru prostokątem. I właśnie wtedy, kiedy stanęłam na tym prostokącie i miałam ju przekręcić klucz w drzwiach, zobaczyłam ten list. Drugi biały prostokąt, le ał na piątym stopniu od dołu, tak e nie mogłam go nie zauwa yć. Zamknęłam drzwi i wsunęłam klucz na jego stałe miejsce, za Zasady geometrii dla zaawansowanych Baileya. Biedny Bailey. Przez trzydzieści lat nikt nie chciał jego opasłej szarej księgi. Czasem się zastanawiam, jak te się czuje w roli stra nika kluczy do antykwariatu. Nie przypuszczam, by tak sobie wyobra ał przeznaczenie arcydzieła, nad którym strawił dwadzieścia lat. List. Do mnie. To było niecodzienne wydarzenie. Sztywna, grubo wypchana koperta była zaadresowana charakterem pisma, który mógł sprawić listonoszowi sporo kłopotu. Chocia styl pisma był staromodny, z ozdobnymi du ymi literami i zamaszystymi wywijasami, w pierwszej chwili odniosłam wra enie, e napisało to dziecko. Litery wydawały się niewprawne. Nierówne kreski albo rozpływały się w nicość, albo były mocno wryte w papier. Nie było płynnych połączeń między literami. Ka da była wykaligrafowana oddzielnie: M-A-R-G-A-R-E-T L-E-A - jako nowe i mudne przedsięwzięcie. Ale ja nie znałam adnych dzieci. I wtedy pomyślałam sobie, e to pismo osoby niepełnosprawnej. Poczułam się nieswojo. Wczoraj czy przedwczoraj, podczas gdy spokojnie zajmowałam się swoimi sprawami, jakaś nieznana osoba - ktoś obcy – zadała sobie trud wypisania mojego imienia i nazwiska na tej kopercie. Któ to był, kto widział mnie oczami duszy, kiedy ja niczego nie podejrzewałam? Nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadłam na schodach, eby przeczytać list. (Nigdy nie zaczynam lektury, nie upewniwszy się, e jestem w bezpiecznej pozycji, odkąd w wieku siedmiu lat, siedząc na wysokim murku, czytałam Wodne dzieci i tak urzekły mnie opisy podwodnego ycia, e nieświadomie rozluźniłam mięśnie. Zamiast unosić się na wodzie, która tak wyraziście opływała mnie w wyobraźni, gruchnęłam na ziemię i straciłam przytomność. Do dziś wyczuwam bliznę pod grzywką. Czytanie mo e być niebezpieczne). Otworzyłam list i wyciągnęłam plik kartek, zapisanych tym samym mozolnym
pismem. Dzięki swojej pracy mam doświadczenie w odczytywaniu trudnych rękopisów. Nie ma w tym adnej tajemnicy. Potrzeba tylko cierpliwości i praktyki. I jeszcze woli wyrobienia sobie wewnętrznego oka. Kiedy czytasz rękopis uszkodzony przez wodę, ogień, światło albo po prostu przez upływ lat, oko musi badać nie tylko kształt liter, ale tak e inne ślady ich powstawania. Szybkość pióra. Nacisk ręki na kartkę. Przerwy i połączenia między literami. Musisz się odprę yć. Nie myśleć o niczym. A zapadniesz w trans, w którym jest się jednocześnie piórem przesuwającym się po papierze welinowym i samym papierem muskanym przez atrament. Wtedy mo esz ten rękopis odczytać. Zamysł pisarza, jego myśli, wahania, tęsknoty i to, co chce przekazać. Mo esz to odczytać tak wyraźnie, jakbyś był światłem świecy oświetlającym stronicę, po której biegnie pióro. Ten list nie stawiał zresztą a tak wysokich wymagań. Zaczynał się krótkim „Panno Lea", a potem znaki pisma szybko przekształcały się w litery, potem w wyrazy, a potem w zdania. Oto, co przeczytałam: Udzieliłam kiedyś wywiadu dla „Banbury Herald". Muszę go któregoś dnia odszukać, przyda mi się do biografii. Przysłali mi dziwnego osobnika. Właściwie chłopaka. Wysoki jak dorosły, ale pucułowaty jak dzieciak. Nieporadny w nowym garniturze. Garnitur był brązowy i brzydki, i odpowiedni dla znacznie starszego mę czyzny. Kołnierz, krój, tkanina, wszystko było niewłaściwe. Taki garnitur mogłaby kupić matka dla syna, który kończy szkołę i otrzymuje pierwszą posadę, wyobra ając sobie, e jej dziecko jakoś do niego dorośnie. Ale chłopcy nie porzucają swojej chłopięcości wraz ze szkolnym mundurkiem. W jego zachowaniu było coś osobliwego. Jakaś arliwość. W chwili kiedy spojrzałam na niego, od razu pomyślałam: czego on szuka? Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy kochają prawdę. Poza tym e stanowią nudne towarzystwo. Dopóki - co się czasem zdarza - nie zaczną rozprawiać o zmyślaniu i o uczciwości. To oczywiście mnie dra ni. Ale nic mi do nich, pod warunkiem e trzymają się ode mnie z daleka. Moim utrapieniem nie są miłośnicy prawdy, lecz sama prawda. Jaką pomoc, jaką pociechę daje prawda w porównaniu ze zmyśleniem? Na co zda się prawda o północy, w ciemności, kiedy wiatr ryczy w kominie jak niedźwiedź? Kiedy błyskawice smagają cieniami ścianę sypialni, a deszcz bębni w okno długimi paznokciami? Na nic. Kiedy kamieniejesz w łó ku z przera enia i z zimna, nie spodziewaj się, e przybiegnie ci na pomoc koścista i bezcielesna prawda. Wtedy potrzebujesz pulchnej pociechy zmyślenia. Kojącego, kołyszącego
bezpieczeństwa kłamstwa. Niektórzy pisarze, oczywiście, nie cierpią wywiadów. Irytują się na nie. „Wcią te same wyświechtane pytania", narzekają. No a czegó oczekują? Dziennikarze to pismaki. To my jesteśmy prawdziwymi pisarzami. To, e tamci zadają ciągle takie same pytania, nie znaczy przecie , e musimy im udzielać stale takich samych wyświechtanych odpowiedzi. W końcu zarabiamy na ycie zmyślaniem. Tak więc udzielam kilkunastu wywiadów rocznie. Przez całe ycie uzbierały się setki. Nigdy bowiem nie uwa ałam, e geniusz - by rozkwitać - musi się kryć przed ludzkim wzrokiem. Mój geniusz nie jest znowu taki kruchy, eby się kulić ze strachu przed dotykiem brudnych paluchów dziennikarzy. W pierwszych latach próbowali mnie podejść. Prowadzili poszukiwania na własną rękę, przychodzili z jakimś strzępkiem prawdy ukrytym w kieszeni, wyciągali go w dogodnym momencie i mieli nadzieję tak mnie zaskoczyć, e wyjawię im więcej. Musiałam być ostro na. Popychać ich lekko w kierunku, jaki chciałam, eby obrali, u yć przynęty, by łagodnie, niepostrze enie skierować ich ku ładniejszej wymyślonej opowieści ni ta, której się uczepili. To wymagało wyczucia. Oczy zaczynały im błyszczeć, rozluźniali uścisk na małym skrawku prawdy, a wreszcie wypuszczali go z rąk, by padł zapomniany gdzieś na pobocze. To nigdy nie zawodziło. Dobre zmyślenie zawsze bardziej olśniewa ni odłamek prawdy. Później, kiedy ju stałam się sławna, wywiad z Vidą Winter stał się czymś w rodzaju obrzędu pasowania na dziennikarza. Wiedzieli z grubsza, czego się spodziewać, i byliby rozczarowani, gdyby mieli odejść bez nowego zmyślenia. Szybki ciąg zwykłych pytań (Skąd pani czerpie inspirację? Czy pani postaci są wzorowane na rzeczywistych osobach? Ile w głównej postaci jest z pani?), a im krótsza moja odpowiedź, tym bardziej im się podobała (Z głowy. Nie. Nic). I wreszcie kąsek, na który czekali; to, po co naprawdę przyszli. Rozmarzony wyczekujący wyraz twarzy. Byli jak małe dzieci, kiedy mają iść spać. „A teraz, panno Winter - mówili - proszę opowiedzieć coś o sobie". I opowiadałam. Zwykłe historyjki, nic szczególnego. Ot, kilka wątków splecionych w ładny wzorek, tu jakiś zapadający w pamięć motyw, tam kilka cekinów. Skrawki z dna mojej torby z gałgankami. Były ich tam setki. Ścinki powieści i opowiadań, wątki, które nigdy nie rozwinęły się do końca, poronione postaci, malownicze krajobrazy, dla których nigdy nie znalazłam zastosowania. Drobiazgi, które odpadły w redakcji. Potem była to tylko kwestia wyrównania brzegów, zszycia końców i gotowe. Kolejna nowiutka biografia. Odchodzili szczęśliwi, ściskając w łapach swoje notesy jak dzieciaki cukierki pod koniec przyjęcia urodzinowego. Będzie co opowiadać wnukom: „Pewnego dnia poznałem Vidę Winter, a ona opowiedziała mi swoją historię".
Wróćmy jednak do tego chłopaka z „Banbury Herald". Powiedział: „Panno Winter, niech pani powie mi prawdę". A có to za ądanie? Miałam do czynienia z ludźmi, którzy u ywali wszelkiego rodzaju podstępów, by skłonić mnie do mówienia, i umiem wyczuć ich na milę. Ale eby tak? To śmieszne. A czegó on się spodziewał? Dobre pytanie. Czego się spodziewał? Oczy błyszczały mu gorączkowo. Przyglądał mi się z tak bliska. Przenikliwie. Badawczo. Szukał czegoś zupełnie szczególnego, byłam tego pewna. Czoło miał wilgotne od potu. Mo e brała go jakaś choroba. „Niech pani powie mi prawdę", powiedział. Doznałam dziwnego uczucia, tak jakby o ywała we mnie przeszłość. Mdlące poruszenie minionego ycia w brzuchu wytworzyło przypływ w yłach i wysłało chłodne drobne fale pluskające mi w skroniach. Niesamowite odczucie. Niech pani powie mi prawdę. Rozwa ałam jego prośbę. Obracałam ją w myśli, wa yłam jej mo liwe konsekwencje. Ten chłopiec o bladej twarzy i płonących oczach zakłócił mój spokój. - Dobrze - powiedziałam. Po godzinie ju go nie było. Ciche, nijakie „do widzenia", bez oglądania się za siebie. Nie powiedziałam mu prawdy. Jak ebym mogła? Opowiedziałam mu zmyśloną historię. ałosne, anemiczne głupstwo. adnej iskry, adnych cekinów, ot, kilka grubo zszytych bezbarwnych i spłowiałych łat o wystrzępionych brzegach. Opowieść, która wygląda jak prawdziwe ycie. Albo raczej to, co ludzie wyobra ają sobie jako prawdziwe ycie, a co jest zgoła czymś innym. Komuś z moim talentem nie jest łatwo sklecić taką historię. Obserwowałam go przez okno. Wlókł się ulicą zgarbiony, ze spuszczoną głową, z trudem stawiając ka dy krok. Cała jego energia, napięcie, zapał prysły. Zabiłam je. Ale nie biorę całej winy na siebie. Powinien był wiedzieć, e nie mo na mi wierzyć. Nigdy więcej go nie widziałam. To uczucie rwącego nurtu w ołądku, w skroniach, w czubkach palców pozostało jeszcze przez jakiś czas. Wzmagało się i zanikało wraz ze wspomnieniem słów chłopca: „Niech pani powie mi prawdę". „Nie", mówiłam. Raz po raz. Nie. Ale to nie dawało mi spokoju. Co więcej, stanowiło niebezpieczeństwo. W końcu zawarłam układ. „Jeszcze nie". To coś we mnie westchnęło, powierciło się niecierpliwie, ale w końcu ucichło. Ucichło tak, e niemal o nim zapomniałam. Jak e dawno to było. Trzydzieści lat temu? Czterdzieści? Mo e więcej? Czas płynie szybciej, ni się nam wydaje. Ostatnio przypomniał mi się ten chłopiec. Niech pani powie mi prawdę. I znów poczułam to samo dziwne wewnętrzne poruszenie. Coś we mnie rośnie, dzieląc
się i mno ąc. Czuję to w brzuchu, jest kuliste i twarde, wielkości grejpfruta. Wysysa mi powietrze z płuc i wygryza szpik z kości. Długie uśpienie je odmieniło. Z łagodnego i uległego przeobraziło się w tyrana. Odmawia wszelkich pertraktacji, ucina dyskusję, upiera się przy swoich prawach. Nie uznaje „nie" za odpowiedź. Chcę prawdy, powtarza jak echo za chłopcem, patrząc, jak odchodzi. A potem zwraca się ku mnie, zaciska na moich wnętrznościach i skręca je. Zawarliśmy układ. Pamiętasz? Ju czas. Proszę przyjechać w poniedziałek. Wyślę po panią samochód o wpół do piątej na stację Harrogate. Vida Winter Jak długo siedziałam na schodach po przeczytaniu tego listu? Nie wiem. Byłam jak urzeczona. Jest coś takiego w słowach. We wprawnych rękach, zręcznie pokierowane, biorą cię w niewolę. Owijają się jak pajęczyna wokół członków, a kiedy ju cię tak spętają, e nie mo esz się ruszyć, przebijają ci skórę, wnikają w krew, parali ują myśli. W tobie odprawiają swoje czary. Kiedy wreszcie się otrząsnęłam, mogłam się tylko domyślać, co zaszło w mrokach mojej nieświadomości. Co ten list ze mną zrobił? Niewiele wiedziałam o Vidzie Winter. Oczywiście znałam liczne epitety, które zazwyczaj łączono z jej nazwiskiem: ulubiona pisarka Anglii, Dickens naszego wieku, najsławniejsza yjąca autorka na świecie i tak dalej. Wiedziałam naturalnie, e jest popularna, ale liczby, które później wyszukałam, wprawiały jednak w zdumienie. Pięćdziesiąt sześć ksią ek wydanych w ciągu pięćdziesięciu sześciu lat; przetłumaczono je na czterdzieści dziewięć języków. Panna Winter była dwadzieścia siedem razy wymieniana jako autor najczęściej wypo yczany z angielskich bibliotek; na podstawie jej powieści nakręcono dziewiętnaście filmów fabularnych. W statystykach najbardziej sporną kwestią jest to, czy liczba sprzedanych egzemplarzy jej ksią ek przewy sza liczbę sprzedanych Biblii, czy nie. Trudność polega nie na ustaleniu, ile jej ksią ek sprzedano (wcią zmieniająca się liczba milionów), lecz na uzyskaniu rzetelnych liczb dla Biblii; cokolwiek się myśli o Słowie Bo ym, dane dotyczące jego sprzeda y są notorycznie niewiarygodne. Liczbą, która mogłaby najbardziej mnie zainteresować, kiedy tak siedziałam u dołu schodów, było dwadzieścia dwa. Tylu było biografów, którzy z braku informacji albo zachęty lub jakoś przekupieni czy odstraszeni przez samą pannę Winter, postanowili zrezygnować z odkrycia prawdy o niej. Ale wtedy o tym nie wiedziałam. Znałam tylko jedną daną statystyczną i ta wydawała się istotna:
ile ja, Margaret Lea, przeczytałam ksią ek Vidy Winter? adnej. Zadr ałam z chłodu na schodach, ziewnęłam i się przeciągnęłam. Oprzytomniawszy, stwierdziłam, e podczas mojej nieobecności w moich myślach nastąpiło pewne przetasowanie. Z niewa nych odłamków, które składają się na moją pamięć, wydobyły się na wierzch dwa wspomnienia. Pierwsze to scenka, w której bierze udział mój ojciec i która rozgrywa się w naszym antykwariacie. Rozpakowujemy pudło ksią ek pochodzących z likwidacji prywatnej biblioteki i znajdujemy kilka tomów Vidy Winter. Nie prowadzimy sprzeda y współczesnej beletrystyki. „Zaniosę je do sklepu z u ywanymi rzeczami w czasie przerwy obiadowej", mówię i zostawiam je na brzegu biurka. Ale nie minęło jeszcze południe, a trzy z czterech ksią ek znikają. Sprzedane. Jedna księdzu, jedna pewnemu kartografowi, jedna historykowi wojskowości. Twarze naszych klientów - z ich zwykłą zewnętrzną bladością i bijącym od wewnątrz arem właściwym miłośnikom ksią ek - jakby rozjaśniały się na widok ywych kolorów miękkich okładek. Po obiedzie, kiedy skończyliśmy rozpakowywanie, katalogowanie i ustawianie na półkach, i nie mamy ju klientów, zasiadamy jak zwykle do czytania. Jest późna jesień, pada deszcz i okna się zamgliły. Na zapleczu syczy piecyk gazowy; słyszymy go, nie słysząc, bo siedząc obok siebie, a zarazem oddaleni o setki mil, jesteśmy głęboko pogrą eni w naszych ksią kach. - Zrobić herbaty? - pytam, wynurzając się na powierzchnię. adnej odpowiedzi. Robię jednak herbatę i stawiam fili ankę na biurku obok ojca. Godzinę później nietknięta herbata jest zimna. Przygotowuję świe ą i stawiam na biurku kolejną parującą fili ankę. Ojciec nawet tego nie zauwa a. Delikatnie przechylam ksią kę w jego ręku, tak eby zobaczyć okładkę. To ta czwarta Vida Winter. Przywracam ksią kę do początkowej pozycji i przyglądam się twarzy ojca. Nie słyszy mnie. Nie widzi. Jest w innym świecie, a ja jestem duchem. Takie było moje pierwsze wspomnienie. Drugie to podobizna. Ujęta w trzech czwartych, mocno zarysowana w światłocieniu ogromna twarz nad skarlałymi w porównaniu z nią ludźmi, którzy czekają na pociąg. To tylko fotografia reklamowa umieszczona na billboardzie na dworcu kolejowym, ale w moich oczach ma w sobie niewzruszone dostojeństwo dawno zapomnianych królowych i bogiń wyrzeźbionych w skałach przez staro ytne cywilizacje. Przyglądając się misternemu wykrojowi oczu, szerokiemu, gładkiemu zarysowi kości policzkowych, nieskazitelnej linii i proporcjom nosa, mo na się tylko zdumiewać, e przypadkowe zró nicowanie cech
człowieka mogło wytworzyć coś tak nadnaturalnie doskonałego. Takie kości, odnalezione przez archeologów przyszłości, wydawałyby się dziełem sztuki - nie wytworem wyposa onej w tępe narzędzia natury, lecz szczytem artystycznych osiągnięć. Skóra, która powleka te niezwykłe kości, ma świetlistą przejrzystość alabastru; wydaje się jeszcze bledsza w zestawieniu z kunsztownym splotem pukli miedzianych włosów, uło onych z taką precyzją przy delikatnych skroniach i spływających po mocnej, wytwornej szyi. Jakby nie dość było tego niezwykłego piękna, są jeszcze oczy. Oczy o zintensyfikowanej przez jakąś sztuczkę fotografika nieludzkiej zieleni, zieleni kościelnych witra y albo szmaragdów, albo landrynek, spoglądają ponad głowami pasa erów z doskonałym brakiem wyrazu. Nie wiem, czy inni podró ujący tego dnia odczuli to samo co ja na widok tego plakatu; oni czytali jej ksią ki, mo e więc widzieli go inaczej. Ale mnie, gdy patrzyłam w te wielkie zielone oczy, przypomniało się banalne powiedzenie, e oczy są oknami duszy. Pamiętam, e wpatrując się w jej zielone niewidzące oczy, pomyślałam: ta kobieta nie ma duszy. Taki był tego wieczoru, kiedy dostałam list, stan mojej wiedzy o Vidzie Winter. Nie było tego wiele. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to było chyba właśnie tyle, ile w ogóle mo na było o niej wiedzieć. Bo choć wszyscy znali Vidę Winter - znali jej nazwisko, jej twarz, jej ksią ki - nikt jej nie znał. Słynna tak ze swoich sekretów, jak i ze swoich opowieści, była całkowitą tajemnicą. Teraz, je eli wierzyć listowi, Vida Winter chciała powiedzieć o sobie prawdę. Było to ciekawe ju samo w sobie, ale jeszcze ciekawsza była moja następna myśl: dlaczego chce ją powiedzieć właśnie mnie?
Podniosłam się ze schodów i weszłam w mrok antykwariatu. Nie potrzebowałam zapalać światła, eby znaleźć drogę. Znam go tak, jak się zna miejsca swojego dzieciństwa. Natychmiast poczułam kojące działanie zapachu skóry i starego papieru. Przebiegłam palcami po grzbietach ksią ek niczym pianista po klawiaturze. Ka dy tom to osobna nuta; chropowaty, oprawny w płótno grzbiet Dziejów sporządzania map Danielsa, spękana skóra oprawy sprawozdań Łakunina z posiedzeń Akademii Kartograficznej w Sankt Petersburgu, zniszczona teczka zawierająca ręcznie rysowane i ręcznie kolorowane przez niego mapy. Gdyby zało ono mi przepaskę na oczy i postawiono gdziekolwiek na jednej z trzech kondygnacji, po dotknięciu palcami ksią ek potrafiłabym określić, gdzie jestem. W naszym antykwariacie widujemy niewielu klientów; średnio około sześciu dziennie. Nagłe o ywienie działalności mamy we wrześniu, kiedy przychodzą studenci, eby kupić zestaw skryptów na nowy rok akademicki, i drugie w maju, kiedy je odnoszą po zdaniu egzaminów. Te ksią ki ojciec nazywa wędrownymi. W innych porach roku zdarza się, e spędzamy całe dni, nie oglądając adnego klienta. Ka de lato przynosi przypadkowego turystę, który zszedł z utartego szlaku i popychany ciekawością, wkracza tu ze słonecznego blasku. Zatrzymuje się na chwilę, mrugając, zanim oczy przyzwyczają się do mroku. Zale nie od tego, jak bardzo jest ju znu ony oglądaniem łodzi na rzece i jedzeniem lodów, spędza tu chwilę, ciesząc się cieniem i spokojem, albo nie. Najczęstszymi gośćmi antykwariatu są ludzie, którzy słyszeli coś o nas od znajomych swoich znajomych i znalazłszy się w pobli u Cambridge, nadkładają kawałek drogi, aby do nas wstąpić. Kiedy wchodzą, na ich twarzach widać radość, nierzadko te przepraszają nas za kłopot. Są to ludzie mili i tak spokojni i przyjaźni jak same ksią ki. Ale przewa nie jesteśmy tu sami: ksią ki, ojciec i ja. Widząc, jak niewielu mamy klientów, moglibyście się zastanawiać: jak te oni wią ą koniec z końcem? Widzicie, jeśli chodzi o stronę finansową, antykwariat to tylko działalność uboczna. Właściwe interesy załatwia się gdzie indziej. Zarabiamy na ycie mo e sześcioma transakcjami rocznie. Działa to tak: ojciec zna wszystkich wielkich kolekcjonerów i wszystkie wielkie księgozbiory świata. Gdybyście go zobaczyli na aukcjach albo targach ksią ek, na których często bywa, zauwa ylibyście, jak podchodzą do niego jacyś ludzie. Mówią spokojnie, ubrani są spokojnie i odprowadzają go na bok, by spokojnie zamienić słówko na osobności. Z ich oczu te bije spokój. „Czy nie wie pan o?..." albo: „Czy czasem nie słyszał
pan..." - pytają. Wymieniają jakąś ksią kę. Ojciec zwykle odpowiada ogólnikowo, bo nie nale y wzbudzać nadmiernych nadziei. Zwykle nic z tego nie wynika. Jeśli jednak rzeczywiście o czymś słyszał. .. I jeśli nie ma ju tej ksią ki, zapisuje adres w zielonym notesiku. Potem przez jakiś czas nic się nie dzieje. Ale później - po kilku albo nawet po wielu miesiącach, nigdy nie wiadomo - na innej aukcji czy innych targach ksią ki, spotykając pewną osobę, pyta bardzo ostro nie, czy... i znowu padają dane. Najczęściej sprawa na tym się kończy. Ale czasami po rozmowach następuje wymiana listów. Ojciec spędza wiele czasu, pisząc listy. Po francusku, po niemiecku, po włosku, a czasem nawet po łacinie. Dziewięć razy na dziesięć odpowiedzią jest uprzejma, zawarta w dwóch linijkach, odmowa. Ale czasami - jakieś sześć razy do roku - odpowiedź jest wstępem do podró y. Podró y, podczas której ojciec odbiera ksią kę z jednego miejsca i dostarczają w inne. Rzadko wyje d a na dłu ej ni na czterdzieści osiem godzin. Sześć razy do roku. I z tego się utrzymujemy. Sam antykwariat niemal wcale nie przynosi dochodów. To miejsce, gdzie pisze się i otrzymuje listy. Miejsce, gdzie oczekuje się na następne targi. W opinii dyrektora naszego banku to zbytek, na który ojciec mo e sobie pozwolić dzięki swoim sukcesom. Ale w rzeczywistości - rzeczywistości ojca i mojej; nie twierdzę, e rzeczywistość jest taka sama dla wszystkich - antykwariat jest prawdziwym sercem wszystkiego. To azyl dla ksią ek, bezpieczna przystań tych wszystkich tomów, które ongiś z taką miłością napisano, a których teraz najwyraźniej nikt ju nie chce. I miejsce do czytania. A jak Austin, B jak Bronte, C jak Charles i D jak Dickens. Tu uczyłam się alfabetu. Ojciec, trzymając mnie na rękach, przechadzał się wzdłu półek, pokazywał mi litery i uczył je wymawiać. Tu tak e nauczyłam się pisać, przepisując nazwiska i tytuły na fiszki biblioteczne, które dotąd, po trzydziestu latach, nadal tkwią w naszej kartotece. Antykwariat był jednocześnie moim domem i miejscem pracy. Był dla mnie lepszą szkołą ni jakakolwiek inna, a później moim własnym uniwersytetem. Był moim yciem. Ojciec nigdy nie wtykał mi do rąk adnej ksią ki ani adnej nie zakazywał. Pozwalał mi w nich szperać i dokonywać własnego mniej lub bardziej właściwego wyboru. Czytałam więc krwawe opowieści o historycznych wyczynach, które dziewiętnastowieczni rodzice uznawali za stosowne dla dzieci, i gotyckie opowiadania o duchach, które z pewnością stosowne dla nich nie były; czytałam relacje z ucią liwych podró y przez pełne niebezpieczeństw kraje, podejmowanych przez damy w krynolinach, i podręczniki dobrych manier, przeznaczone dla panien z dobrych domów; czytałam ksią ki z obrazkami i bez obrazków, ksią ki po angielsku, po francusku, ksią ki w językach, których nie rozumiałam,
lecz mogłam wtedy snuć własne opowieści na podstawie kilku wyrazów, których znaczenia się domyśliłam. Ksią ki, ksią ki, ciągle ksią ki. W szkole te moje lektury zachowywałam dla siebie. Nieco z archaicznej francuszczyzny, którą poznałam ze starych podręczników, przenikało jednak do moich wypracowań i nauczyciele uznawali to za błędy ortograficzne, choć nigdy nie udawało się im ich wykorzenić. Czasami lekcja historii dotyczyła obszernego, ale przypadkowego zasobu wiedzy, jaką zebrałam podczas moich chaotycznych lektur w antykwariacie. Karol Wielki? - myślałam, mój Karol Wielki? Ten z antykwariatu? Siedziałam wtedy cicho, oniemiała ze zdumienia zetknięciem dwóch światów, które przecie były od siebie tak odległe. W przerwach w czytaniu pomagałam ojcu w pracy. W wieku dziewięciu lat wolno mi było pakować ksią ki w brunatny papier i adresować do naszych zamiejscowych klientów. W wieku dziesięciu lat pozwolono mi nadawać je na poczcie. Jako jedenastolatka zastąpiłam matkę w jej jedynym zajęciu w antykwariacie: w sprzątaniu. Uzbrojona w chustkę na głowie i fartuch przeciw brudowi, zarazkom i ogólnej szkodliwości „starych ksią ek", przechodziła wzdłu półek z delikatną miotełką z piór, mocno zaciskając usta i starając się nie oddychać. Od czasu do czasu pióra podnosiły kłęby urojonego kurzu, a ona cofała się, kaszląc. Nieuchronnie rozdzierała sobie pończochy o skrzynkę, która z przewidywalną złośliwością ksią ek znalazła się akurat za nią. Zaproponowałam, e ja będę odkurzać; chętnie wyrzekła się tego zajęcia; potem nic musiała ju wchodzić do księgarni. Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec zlecił mi odszukiwanie zagubionych ksią ek. Jako zagubione określaliśmy te, które według zapisu były na składzie, ale nie znajdowały się na swoim miejscu na półce. Mogły zostać skradzione. zwykle jednak roztargnieni szperacze wtykali je w niewłaściwe miejsca. Antykwariat zajmował siedem pokoi zapchanych od podłogi po sufit ksią kami, tysiącami ksią ek. - A przy okazji sprawdź kolejność alfabetyczną - powiedział ojciec. Było to zajęcie na całą wieczność; zastanawiam się teraz, czy mówił całkiem serio, kiedy mi je powierzał. Prawdę mówiąc, to nie miało znaczenia, bo ja podjęłam się tego zadania na serio. Zajęło mi wszystkie ranki przez całe lato, ale na początku września, kiedy zaczynała się szkoła, ka da zgubiona ksią ka była ju odnaleziona, ka dy niewłaściwie umieszczony tom powrócił na swoje miejsce. Co więcej - a teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się to wa ne - moje palce nawiązały kontakt, choćby na krótko, z ka dą ksią ką w antykwariacie. Jako nastolatka pomagałam ojcu tak sprawnie, e w spokojne popołudnia nie mieliśmy właściwie nic do roboty. Skoro ju została wykonana poranna praca, nowa dostawa ustawiona
na półkach, listy napisane, skoro zjedliśmy ju nad rzeką kanapki i nakarmiliśmy kaczki, mo na było wrócić do antykwariatu i czytać. Stopniowo moje lektury stały się mniej przypadkowe. Coraz częściej błąkałam się po drugim piętrze. Tam znajdowała się literatura dziewiętnastowieczna, biografie, autobiografie, wspomnienia, pamiętniki i listy. Ojciec zauwa ył, w jakim kierunku idą moje lektury. Z targów czy wyprzeda y wracał z ksią kami, które, jak sądził, mogą mnie zainteresować. Wystrzępione tomiki, przewa nie w rękopisie, po ółkłe kartki przewiązane wstą eczką albo sznurkiem, niekiedy ręcznie zszyte. Zwyczajne yciorysy zwyczajnych ludzi. Ja ich nie czytałam, ja je po prostu pochłaniałam. Mój apetyt na jedzenie osłabł, głód ksią ek był ciągle nienasycony. To był początek mojego powołania. Nie jestem prawdziwym biografem. W gruncie rzeczy w ogóle trudno mnie nazwać biografem. Dla własnej przyjemności napisałam kilka krótkich szkiców biograficznych o mało znaczących postaciach z historii literatury. Pociągało mnie zawsze pisanie biografii ludzi, którzy nie zaznali sławy, tylko yli w cieniu sławy innych, a po śmierci zapadali w otchłań zapomnienia. Lubię odgrzebywać yciorysy, które na sto lub więcej lat zostały pochowane w nieotwieranych pamiętnikach na półkach archiwów. Ponad wszystko inne cieszy mnie, kiedy mogę tchnąć oddech we wspomnienia, których nie wznawia się drukiem ju od dziesięcioleci. Od czasu do czasu któryś z moich bohaterów okazuje się na tyle znaczący, by obudzić zainteresowanie miejscowego wydawnictwa akademickiego. Mam więc kilka publikacji na swoim koncie - nie są to ksią ki, nic tak powa nego. To po prostu szkice, kilka cienkich stroniczek zszytych razem w papierowej okładce. Jeden z nich, Braterska muza - o braciach Jules'u i Edmondzie Landierach i dzienniku, który wspólnie pisali - spodobał się pewnemu redaktorowi dzieł historycznych i został włączony do wydanego w twardej oprawie zbioru esejów o pisarstwie i rodzinie w XIX wieku. Zapewne ten właśnie szkic przyciągnął uwagę Vidy Winter, ale jego obecność w tym tomie jest całkiem myląca. Znalazł się tam wśród prac uczonych i zawodowych pisarzy, tak jakbym rzeczywiście była biografem, choć w istocie jestem tylko dyletantką, uzdolnioną amatorką. yciorysy - ludzi ju nie yjących - są tylko moim hobby. Prawdziwa praca to ta w antykwariacie. Moim zadaniem nie jest sprzeda ksią ek - robi to ojciec - ale ich doglądanie. Często zatem wyciągam jakiś tom i czytam stronicę lub dwie. W końcu czytanie jest poniekąd doglądaniem ksią ek. Moje podopieczne, choć nie na tyle stare, by były cenne ze względu na swój wiek, i nie dość wa ne, by ich poszukiwali zbieracze, są mi drogie, nawet jeśli są równie nudne w środku, jak na zewnątrz. Niezale nie od tego, jak banalna jest ich zawartość, zawsze
jest w nich coś, co mnie porusza. Bo kiedyś ktoś, teraz ju zmarły, sądził, e te słowa są dostatecznie wa kie, by je zapisać. Ludzie znikają, kiedy umierają. Ich głosy, śmiech, ciepło ich oddechu. Ich ciało. A w końcu tak e kości. Wygasa ywa pamięć o nich. To okropne i naturalne zarazem. Niektórzy jednak unikają tego unicestwienia. Bo istnieją nadal w ksią kach, które piszą. Mo emy odkryć ich na nowo. Ich usposobienie, ton ich głosu, ich nastroje. Pisanym słowem mogą nas rozgniewać albo uszczęśliwić. Mogą pocieszyć. Mogą wprawić w zakłopotanie. Mogą odmienić. Mogą to wszystko, chocia są martwi. Jak muszki zastygłe w bursztynie, jak zwłoki zamarznięte w lodzie, to, co zgodnie z prawami natury powinno było przeminąć, przez cud atramentu na papierze zostaje zachowane. Jest w tym coś z magii. Jedni dbają o groby zmarłych, a ja dbam o ksią ki. Odkurzam je, dokonuję drobnych napraw, utrzymuję w porządku. I ka dego dnia otwieram jedną lub dwie, czytam kilka linijek albo stron, pozwalam głosom zapomnianych zmarłych rozbrzmiewać w mojej głowie. Czy ci zmarli pisarze czują, kiedy się czyta ich ksią ki? Czy w ich ciemnościach zapala się iskierka światła? Czy ich dusze porusza lekkie tchnienie czytającego w nich umysłu? Mam nadzieję, e tak. Bo zmarły musi się czuć bardzo samotnie. Chocia poruszam tu sprawy bardzo osobiste, czuję, e odkładam pisanie o najwa niejszym. Nie mam skłonności do odsłaniania swojego ,ja"; wygląda raczej na to, e próbując przemóc właściwą mi powściągliwość, rozpisałam się o wszystkim i o niczym, by uniknąć pisania o tej jedynej sprawie, która się liczy. A jednak o tym napiszę. „Milczenie nie jest naturalnym środowiskiem dla ludzkich historii", powiedziała mi kiedyś panna Winter. „One potrzebują słów. Bez nich blakną, chorują i umierają. A potem straszą po nocach". Tak właśnie jest. Oto więc moja opowieść. Miałam dziesięć lat, kiedy odkryłam tajemnicę, którą ukrywała moja matka. A ma to znaczenie dlatego, e to nie był jej sekret. Tylko mój. Tego wieczoru moich rodziców nie było w domu. Nieczęsto gdzieś się wybierali, a wtedy wysyłali mnie do sąsiadki, pani Robb, bym sobie posiedziała w jej kuchni. Sąsiedni dom był dokładnie taki sam jak nasz, tylko odwrócony w stosunku do niego jak w lustrzanym odbiciu, i od odwrócenia tego porządku robiło mi się niedobrze, tote kiedy zbli ała się kolejna wieczorna eskapada rodziców, zaczęłam ich znowu przekonywać, e jestem ju dostatecznie du a i dostatecznie rozsądna, by zostać w domu bez opiekunki. Nie miałam zbyt wielkich nadziei, e mi się to uda, ale tym razem ojciec ustąpił. Matka raczyła się zgodzić
dopiero po przyrzeczeniu pani Robb, e zajrzy do mnie o wpół do dziewiątej. Wyszli o siódmej, a ja uczciłam to szklanką mleka, którą wypiłam rozparta na sofie, pełna zachwytu nad własną dorosłością. Margaret Lea, ju na tyle du a, by zostać w domu bez opieki! Po wypiciu mleka poczułam się niespodziewanie znudzona. Co mam począć z tą swobodą? Wybrałam się na zwiedzanie terenu mojej nowej wolności: jadalnia, hol, ubikacja na dole. Wszystko było takie jak zawsze. Bez adnego szczególnego powodu przypomniałam sobie jedno z opowiadań budzących we mnie dziecięcy lęk: o wilku i trzech świnkach. „Chuchnę i dmuchnę, i zmiotę twój domek!" Nie musiałby zadawać sobie wiele trudu, by zmieść dom moich rodziców. Jasne, przestronne pokoje były zbyt niematerialne, by stawić opór, i wraz z kruchymi, delikatnymi meblami rozsypałyby się od byle podmuchu jak stos zapałek. Tak, wilk mógłby zmieść ten dom najl ejszym dmuchnięciem i jeszcze ze reć naszą trójkę na śniadanie. Zaczęłam ałować, e nie jestem w antykwariacie, gdzie nigdy się nie bałam. Wilk mógłby sobie chuchać i dmuchać: wśród ksią ek pogrubiających w dwójnasób mury ojciec i ja bylibyśmy bezpieczni jak w fortecy. Na górze zerkałam w lustro w łazience. Dla podniesienia na duchu, eby sprawdzić, jak wyglądam jako du a dziewczynka. Przechylałam głowę na lewo, na prawo, badałam swoje odbicie z ró nych kątów widzenia, pragnąc dostrzec kogoś innego. Ale to byłam tylko ja patrząca na swoje odbicie. Z moim pokojem nie wiązałam adnych nadziei. Znałam go w najdrobniejszych szczegółach i on mnie znał, stanowiliśmy teraz dla siebie nudne towarzystwo. Otworzyłam więc drzwi do pokoju gościnnego. Szafa z jasnego drewna i toaletka łudziły mo liwością wyszczotkowania tu włosów i przebrania się, ale jakoś dawało się wyczuć, e za drzwiami i w szufladach kryje się tylko pustka. Łó ko, ciasno otulone prześcieradłami i kocami, równiutko wygładzone, nie było zachęcające. Cienkie poduszki wyglądały, jakby się z nich ulotniło ycie. Nazywało się ten pokój gościnnym, ale nigdy nie mieliśmy gości. Spała w nim matka. Stropiona wyszłam z pokoju i stanęłam na podeście schodów. Więc tak to jest. To rytuał przejścia. Zostać sama w domu. Dołączałam do szeregów starszych dzieci, jutro będę mogła powiedzieć na placu zabaw: „Wczoraj wieczorem nie poszłam do opiekunki. Zostałam sama w domu". Dziewczynki będą na mnie patrzeć z podziwem. Od tak dawna tego pragnęłam, a kiedy do tego doszło, nie wiedziałam, co zrobić. Spodziewałam się, e jakoś automatycznie wydorośleję, eby sprostać temu doświadczeniu, uzyskam pierwszy wgląd w osobę, jaką miałam zostać. Oczekiwałam, e świat utraci swój dziecięcy i znajomy wygląd i odsłoni przede mną swoją tajemną, dorosłą stronę. Zamiast
tego, spowita w nową niezawisłość, czułam się młodsza ni zwykle. Czy coś ze mną było nie tak? Czy kiedykolwiek się dowiem, jak dorosnąć? Chodziła mi po głowie myśl, eby pójść do pani Robb. Ale nie. Jest lepsze miejsce. Wczołgałam się pod łó ko ojca. Przestrzeń między podłogą a ramą łó ka skurczyła się od czasu, kiedy tu ostatnio byłam. Jednym ramieniem opierałam się o wakacyjną walizkę, równie szarą w świetle dziennym jak tu, w ciemnościach. Skrywała wszystkie nasze letnie akcesoria: okulary przeciwsłoneczne, zapasowy film do aparatu, kostium kąpielowy, którego matka nigdy nie nosiła, ale te nigdy nie wyrzuciła. Z drugiej strony stało tekturowe pudło. Namacałam otwierające je klapki i wsunęłam rękę do środka. Splątany zwój kabli do światełek na choinkę. Pióra pokrywające szatę anioła zdobiącego czubek drzewka. Kiedy byłam ostatnim razem pod łó kiem, wierzyłam jeszcze w Świętego Mikołaja. Teraz ju nie. Czy to te przejaw dorastania? Wypełzając spod łó ka, potrąciłam stare blaszane pudełko po biszkoptach. Wystawało do połowy spod frędzli kapy. Pamiętałam to pudełko - było tam od zawsze. Na pokrywce, zbyt ciasno przylegającej, by ją otworzyć, miało obrazek szkockich skał porośniętych jodłami. Bezwiednie spróbowałam uchylić wieczko. Pod starszymi, silniejszymi palcami ustąpiło tak łatwo, e a odskoczyłam. W środku był paszport ojca i rozmaite kartki papieru ró nego rozmiaru. Formularze, częściowo zadrukowane, częściowo wypełnione ręcznie. Tu i tam podpis. Dla mnie widzieć to czytać. Zawsze tak było. Poszperałam w dokumentach. Świadectwo ślubu moich rodziców. Ich świadectwa urodzenia. Moje świadectwo urodzenia. Czerwony druk na kremowym papierze. Podpis mojego ojca. Zło yłam je starannie, odło yłam do innych formularzy, które ju przeczytałam, i przeszłam do następnego. Był identyczny. Zdumiało mnie to. Po co mi dwa świadectwa urodzenia? A potem to dostrzegłam. Ten sam ojciec, ta sama matka, te same data i miejsce urodzenia, ale inne imię. Co się ze mną stało w tej chwili? W mojej głowie wszystko nagle rozsypało się na kawałki, a potem znów zło yło razem, ale inaczej, w kalejdoskopowym przemieszczeniu, do którego zdolny jest umysł. Miałam siostrę bliźniaczkę. Nie przejmując się zamętem w głowie, ciekawskie palce rozło yły drugi kawałek papieru. Świadectwo zgonu.
Moja bliźniaczka umarła. Teraz ju wiedziałam, co mnie naznaczyło. Byłam oszołomiona swoim odkryciem, ale nie zdziwiona. Bo zawsze było we mnie to przeczucie. Przeświadczenie - zbyt oczywiste, by wymagało słów - e jest przy mnie „coś". Odmienna jakość powietrza po mojej prawej stronie. Jakieś stę enie światła. Coś osobliwego, co wprawia w drgania pustą przestrzeń. Mój blady cień. Przyciskając ręce do prawego boku, pochyliłam głowę tak, e nosem niemal dotykałam ramienia. Zawsze bezwiednie powtarzałam ten gest, w bólu, w zmieszaniu, przy jakichkolwiek kłopotach. Był tak bardzo mój, e nigdy dotąd się nad nim nie zastanawiałam; odkrycie, jakiego właśnie dokonałam, ujawniło jego znaczenie. Szukałam swojej bliźniaczki. Tam, gdzie powinna być. U mojego boku. Gdy zobaczyłam te dwie kartki i gdy świat przyszedł ju do siebie na tyle, by znów zacząć się powoli obracać wokół własnej osi, pomyślałam: więc to tak. Poczucie straty. Smutek. Samotność. Przez całe ycie czułam coś, co oddzielało mnie od innych - i towarzyszyło mi - a teraz, kiedy odkryłam te dwa świadectwa, wiedziałam ju , co to było. Moja siostra. Po dłu szym czasie dotarł do mnie odgłos otwierania drzwi kuchennych na dole. Z mrowieniem w łydkach wyszłam na podest, a u podnó a schodów pojawiła się pani Robb. - Wszystko w porządku, Margaret? - Tak. - Masz wszystko, czego ci potrzeba? - Tak. - Przyjdź, jak będziesz czegoś potrzebowała. - Dobrze. - Twój tatuś i mamusia niedługo wrócą. Wyszła. Wło yłam dokumenty z powrotem do pudełka i wsunęłam je pod łó ko. Wyszłam z sypialni, zamykając drzwi za sobą. Przed lustrem w łazience poczułam wstrząs, kiedy moje oczy spotkały się z oczami tej drugiej. Pod jej spojrzeniem twarz mi zadrgała. Mogłam wyczuć kości pod skórą. Potem kroki rodziców na schodach. Otworzyłam drzwi, ojciec wszedł na podest i przytulił mnie. - Zuch dziewczyna - powiedział. - Dobrze się sprawiłaś. Matka była blada i wyglądała na zmęczoną. Wyjście z domu znów przyprawiło ją o
ból głowy. - Tak - powiedziała. - Grzeczna dziewczynka. - No i jak tam było, kochanie? Jak to jest być sama w domu? - Świetnie. - Wiedziałem, e tak będzie - powiedział. A potem, nie mogąc się powstrzymać, znów mnie uściskał, radośnie wziął mnie w ramiona i ucałował w czubek głowy. - No, czas do łó ka. Nie czytaj zbyt długo. - Dobrze. Potem słyszałam, jak rodzice się krzątają, przygotowując się do snu. Słyszałam, jak ojciec otwiera szafkę z lekarstwami, by wyjąć tabletki dla mamy, napełnia szklankę wodą. I jego głos, kiedy mówi jak zwykle: „Dobrze ci zrobi, jak się porządnie wyśpisz". Później zamknęły się drzwi do pokoju gościnnego. Po chwili zaskrzypiało łó ko w drugim pokoju i usłyszałam pstryknięcie, gdy ojciec gasił światło. Wiedziałam co nieco o bliźniętach. Z komórki, z której zwykle powstaje jedna osoba, w niewytłumaczalny sposób rozwijają się dwie. Byłam jedną z bliźniaczek. Moja bliźniaczka umarła. Czym więc teraz byłam? Pod kołdrą przycisnęłam ręką srebrno-ró owy półksię yc na mojej piersi. Cień, jaki pozostawiła moja siostra. Jak archeolog szukający śladów dawnej historii badałam swoje ciało. Byłam zimna jak trup. Z listem w ręku opuściłam antykwariat i poszłam na górę do swojego mieszkania. Schody się zwę ały na ka dej z trzech kondygnacji zapełnionych ksią kami. Gasząc po drodze światła, zaczęłam układać zdania uprzejmego listu z odmową. Nie jestem, mogłam napisać pannie Winter, właściwą osobą do zajęcia się jej biografią. Nie interesuję się literaturą współczesną. Nie przeczytałam adnej ksią ki panny Winter. Czuję się jak w domu w bibliotekach i archiwach i nigdy w yciu nie przeprowadziłam wywiadu z yjącym autorem. Łatwiej mi obcować ze zmarłymi i - jeśli mam ju powiedzieć prawdę - przy ywych czuję się nieswojo. Umieszczanie tego ostatniego stwierdzenia w liście chyba jednak nie jest konieczne. Nie chciałam zawracać sobie głowy przygotowaniem jedzenia. Wystarczy mi fili anka kakao. Czekając, a mleko się zagrzeje, spojrzałam w okno. W szybie pojawiła się twarz tak
blada, e mo na było przez nią dojrzeć czerń nocnego nieba. Przycisnęłyśmy policzek do zimnego szklanego policzka. Widząc nas wtedy, wiedzielibyście, e gdyby nie ta szyba, nie mo na by nas od siebie odró nić.
Niech pani powie mi prawdę. Te słowa z listu utkwiły mi w głowie, jakby uwięzione, niczym ptak, który wpadł przez komin pod pochyłym sufitem pokoju na poddaszu. To naturalne, e prośba chłopca tak mnie poruszyła; mnie, której nigdy nie powiedziano prawdy i która musiała dociec jej sama i to w tajemnicy. Niech pani powie mi prawdę. No właśnie. Ale postanowiłam uwolnić swoje myśli od tych słów i tego listu. Ju czas. Krzątałam się pospiesznie. W łazience umyłam mydłem twarz i wyczyściłam zęby. Za trzy minuty ósma byłam ju w nocnej koszuli i w kapciach, czekając, a zagotuje się woda w czajniku. Szybciej, szybciej. Za minutę ósma. Butelka z gorącą wodą gotowa. Nalałam sobie te szklankę wody z kranu. Byle nie tracić czasu. Bo o ósmej kończył się świat. Nadchodziła pora czytania. Godziny między ósmą wieczorem a pierwszą lub drugą w nocy były dla mnie zawsze czasem magicznym. Białe strony otwartej ksią ki na błękitnej kołdrze, oświetlone lampką, były wrotami do innego świata. Ale tego wieczoru magia zawiodła. Wątki fabuły, pozostawione w zawieszeniu poprzedniej nocy, jakoś w ciągu tego dnia zwiotczały i stwierdziłam, e nie obchodzi mnie, jak w końcu splotą się razem. Usiłowałam je pochwycić, ale ilekroć ju mi się to udawało, wtrącał się jakiś głos - Niech pani powie mi prawdę - i przecinał węzeł akcji, której wątki znów zwisały osobno. Sięgałam wobec tego po starych przyjaciół: Kobieta w bieli, Wichrowe Wzgórza, Dziwne losy Jane Eyre... Nic z tego. Niech pani powie mi prawdę. Do tej pory czytanie nigdy mnie nie zawiodło, było jedyną pewną rzeczą. Zgasiłam światło, wtuliłam głowę w poduszkę i próbowałam zasnąć. Echa głosu. Urywki jakiejś opowieści. W ciemności słyszałam je głośniej. Niech pani powie mi prawdę. O drugiej w nocy wstałam z łó ka, wło yłam skarpetki, otworzyłam drzwi i w szlafroku zeszłam po cichu wąskimi schodkami do antykwariatu. Jest tam na zapleczu mały pokoik, niewiele większy od szafy. U ywamy go, kiedy mamy zapakować ksią ki do wysyłki. Stoi tam stół, na półce le ą arkusze brunatnego papieru, no yczki i kłębek sznurka. Stoi tam tak e zwykła drewniana szafka, w której mieści się kilkanaście ksią ek.
Zawartość tej szafki rzadko się zmienia. Gdybyście dzisiaj do niej zajrzeli, zobaczylibyście to samo, co ja widziałam tamtej nocy: krzywo oparta o ściankę ksią ka bez okładki, obok niej tom oprawny w brzydko wytłaczaną skórę. Parę prosto stojących ksią ek po łacinie. Stara Biblia. Trzy dzieła o botanice, dwa o historii i wystrzępiony podręcznik astronomii. Jakaś ksią ka po japońsku, inna po polsku i kilka poematów w języku staroangielskim. Dlaczego trzymamy te ksią ki osobno? Dlaczego nie stoją w swym naturalnym towarzystwie na naszych starannie opisanych półkach? Po prostu w tej szafce przechowujemy to, co niezwykłe, cenne, co stanowi rzadkość. Te tomy są warte tyle, co wszystko inne w naszym antykwariacie razem wzięte, a mo e nawet więcej. Ksią ka, po którą przyszłam - mała, w twardej oprawie, mniej więcej cztery na sześć cali, najwy ej pięćdziesięcioletnia, nie pasowała do tych antykwarycznych zabytków. Pojawiła się tu kilka miesięcy temu, jak sądziłam, przez nieuwagę ojca; właśnie w tych dniach zamierzałam go o nią zapytać i umieścić gdzieś na półce. Na wszelki wypadek wło yłam jednak białe rękawiczki. Trzymamy je w tej szafce i wkładamy, gdy mamy wziąć do ręki takie białe kruki, poniewa - paradoksalnie - choć ksią ki o ywają, kiedy się je czyta, tłuszcz palców niszczy je, gdy przewraca się kartki. W ka dym razie ta ksią ka, z nienaruszoną tekturową okładką i niewystrzępionymi rogami, była w dobrym stanie. Została opublikowana w popularnej serii na całkiem wysokim poziomie przez wydawnictwo, które ju nie istniało. Uroczy tomik i pierwsze wydanie, ale trudno ją zaliczyć do skarbów. Na wyprzeda ach i wiejskich odpustach inne tomy tej serii mo na nabyć za kilka pensów. Okładka była kremowo-zielona: tło stanowił regularny motyw rybich łusek, na nim dwa prostokąty - na jednym widniał rysunek syreny, na drugim tytuł i nazwisko autora. Trzynaście opowieści o zmianie i rozpaczy Vidy Winter. Zamknęłam szafkę, odło yłam kluczyk i latarkę na swoje miejsce i wspięłam się po schodach z powrotem do sypialni, z ksią ką w okrytej rękawiczką dłoni. Nie zamierzałam jej czytać. Chciałam tylko kilku zdań. Czegoś śmiałego, mocnego, czegoś, co zagłuszyłoby słowa z listu, które nieustannie krą yły mi po głowie. Mówi się: „Klin klinem". Kilka zdań, mo e stronica, a potem będę mogła zasnąć. Zdjęłam obwolutę i dla bezpieczeństwa wło yłam ją do specjalnej szuflady, która mi słu y do tego celu. Nawet w rękawiczkach nigdy dość ostro ności. Otworzyłam ksią kę, wdychając jej zapach. Stare ksią ki mają zapach tak ostry i cierpki, e niemal czuje się go na podniebieniu. Wstęp. Zaledwie kilka linijek. Ale ju pierwsza linijka przyciągnęła moją uwagę.
Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny. To powszechne. Chcesz kogoś poznać? Jego serce, umysł i duszę? To poproś go, eby ci powiedział, jak to było, kiedy się urodził. To, co usłyszysz, nie będzie prawdą, będzie opowieścią. A nic nie jest tak wymowne, jak opowieść. Jakbym wpadła w wodę. Wieśniacy i ksią ęta, królewscy urzędnicy i piekarczyki, kupcy i syreny, wszystkie postaci były tak znajome. Czytałam te opowieści sto, tysiąc razy przedtem. Były to opowieści, które zna ka dy. Ale stopniowo, w miarę jak czytałam, ta za yłość zanikała. Stawały się obce. Stawały się nowe. Bohaterowie nie byli malowanymi kukiełkami, które pamiętałam z ksią ek z obrazkami z dzieciństwa, mechanicznie odgrywającymi jeszcze raz tę samą historię. Byli ludźmi. Krew, która kapała z palca księ niczki, kiedy ukłuła się wrzecionem, była mokra i zostawiła metaliczny smak na jej języku, gdy polizała palec, zanim zapadła w sen. Łzy króla, gdy przyniesiono mu uśpioną córkę, zostawiały słony ślad na twarzy. Te opowieści przenikał inny ni zwykle nastrój. Wszystkim spełniały się najgorętsze pragnienia - król odzyskiwał córkę, przywróconą do ycia pocałunkiem nieznajomego, bestia pozbawiona sierści objawiała się nago jako mę czyzna, syrenka mogła chodzić - ale dopiero kiedy było ju za późno, wszyscy oni zdawali sobie sprawę, jaką cenę muszą zapłacić, eby umknąć przeznaczeniu. Ka de „i yli długo i szczęśliwie" było ska one. Los, zrazu tak łaskawy, tak rozsądny, tak skłonny do ustępstw, w końcu brał okrutny odwet za szczęście. Opowieści były brutalne, ostre, rozdzierające serce. Zachwyciły mnie. Kiedy czytałam dwunastą opowieść - Opowieść o syrence - zaczął mnie dręczyć jakiś niepokój, niezwiązany z samą treścią. Coś mnie rozpraszało: kciuk i prawy palec wskazujący przesyłały informację: „Pozostało ju niewiele stron". To odczucie doskwierało mi coraz mocniej, w końcu przechyliłam ksią kę, eby sprawdzić. Istotnie. Trzynasta opowieść musi być bardzo krótka. Skończyłam dwunastą i przewróciłam stronicę. Była pusta. Wróciłam do poprzedniej i ponownie ją przewróciłam. Nic. Trzynastej opowieści nie było. Poczułam nagły zamęt w głowie i oszołomienie, jak nurek, który zbyt szybko wypłynął na powierzchnię. Jeden po drugim zaczęły się pojawiać szczegóły pokoju. Kołdra, ksią ka w ręce, lampa świecąca blado w porannym świetle, które zaczęło się wkradać przez cienką firankę.