Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Slechta Vladymir - Projekt Berserker

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Slechta Vladymir - Projekt Berserker.pdf

Beatrycze99 EBooki S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 194 stron)

VladimirSlechta Projekt Berserker Przełożył Michał Górny 2010

Spis treści: PROLOG 4 ROZDZIAŁ 1 18 ROZDZIAŁ 2 31 ROZDZIAŁ 3 51 ROZDZIAŁ 4 63 ROZDZIAŁ 5 68 ROZDZIAŁ 6 76 ROZDZIAŁ 7 82 ROZDZIAŁ 8 93 ROZDZIAŁ 9 101 ROZDZIAŁ 10 114 ROZDZIAŁ 11 123 ROZDZIAŁ 12 129 ROZDZIAŁ 13 141 ROZDZIAŁ 14 151 ROZDZIAŁ 15 162 EPILOG 172

– Jasne. Fink wynegocjował rozejm do rana, może to i była jego zasługa. Rano baron znowu wysłał do Thilemanna negocjatora. Herold wjechał do rzeki, a Thilemann kazał go zabić. – Znaczy, co? Baron miał dwóch heroldów? – Nie. Miał tylko Finka. W tym brodzie zastrzelili kogo innego. Fink zaraz potem prowadził natarcie przez rzekę. – Natarcie? W takiej sytuacji? Nie bardzo to widzę... – Nic specjalnego. Fink i może z piętnastu Wilków od Lynxa, do tego ze trzydziestu piechurów barona. Wszyscy poza Finkiem zginęli w ciągu pierwszych trzech minut. – Dalej! Co było dalej? – Wszyscy wiecie, co było dalej! Opowiadają o tym niestworzone historie i wygląda na to że to wszystko prawda. Pancerni jeźdźcy Thilemanna wpadli w bród, a Fink pod brzuchami ich koni przedostał się na tyły i tam zabijał, zabijał, zabijał. Gdzie się pojawił, to jakby między ludźmi przeszedł anioł śmierci. Brał po zabitych konie i broń. Nie mogli się go pozbyć. I tak to trwało jakieś dwadzieścia minut. Potem jeźdźcy Thilemanna, co byli bliżej Gowerego, zaczęli spieprzać. Uciekali na wszystkie strony, wjeżdżali w bród, nie dbając o osłonę, woda spychała ich aż do wodospadów. Inni jechali do tylnych szeregów, które szły w stronę rzeki. Podobno to wyglądało jak lawina, natarcie zamieniło się w ucieczkę. Chaos i zagłada. A potem baron uderzył jeszcze raz. I zrobił z Thilemanna mokrą plamę.

Prolog Miano bojowe Chłopiec nazywał się Gouvernet Fink. Nie potępiam go za te wszystkie straszne rzeczy, które ma na sumieniu. Nikt nie może być pewien, jak by się na jego miejscu zachował wtedy nad Laramisą. Nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat, gdy pojawiał się u boku wodzów na czele wielkich armii. Kiedy indziej przebijał się przez pustkowia jako szeregowy członek zdziesiątkowanego w walce, wycofującego się oddziału. Marzł w okopach zasypanych śniegiem. Wyjeżdżał na spotkanie lufom karabinów gotowych do strzału, napiętym kuszom, łukom o cięciwach nerwowo drżących w spoconych rękach. Nie znał strachu. Wesoły, optymista, świetny kumpel. Miał wszystkie zalety, jakie można sobie wyobrazić. Zaczynał być znany. Nazywali go Gowery Zięba, to było jego miano bojowe. Lubił je. Nie, nigdy przedtem nie miał broni w ręku. Jego narzędziami pracy było słowo i biała flaga. Był heroldem, negocjatorem. Pojawiał się przed armią i negocjował warunki pokoju, wojny, kapitulacji. Nieraz patrzył śmierci w oczy, wiele razy był ranny. Ale nic go nie zmusiło do zabijania. Żal mi go, gdy sobie przypominam, jak leżał na brzegu Laramisy, podziurawiony strzałami, pocięty klingami jeźdźców Thilemanna. Czasem myślę, że lepiej by było, gdyby tam umarł. Kiedy indziej cieszę się, że przeżył. Że przeżyłem. Bo to ja jestem Gouvernet Fink, dla przyjaciół (o ile takowych mam) Gowery Zięba. Ale moje nom de guerre, miano bojowe, brzmi inaczej. Gowery z Laramisy. Niestety. Wspominam tego chłopaka, jakim był w przeddzień bitwy o bród, i nijak nie mogę przyjąć do wiadomości, że to byłem ja. Ja powstałem potem. Nazajutrz rano. A było to tak... * * *

Musiałem chwilę poczekać, aż zrobią dla mnie przerwę w zasieku z zaostrzonych tyczek świerkowych. Zapach żywicy ze świeżo ściętych drzew wiercił w nozdrzach. Gdzieś z oddali dochodziły krzyki drapieżnych ptaków goniących się nad szczytami Alp Tyrgańskich. Żołnierze mieli na sobie plastikowe pancerze w panterkę, obwieszone taśmami do karabinów maszynowych. Zarośnięci, o pogrubiałych, znużonych rysach twarzy, z których długotrwałe deszcze wypłukały wszelkie kolory życia. Próbowałem ocenić ich uzbrojenie, morale, ducha bojowego. Oczywiście te taśmy, sprzężone lufy karabinu maszynowego Franzoni sterczące tuż obok spod niedbałego kamuflażu – to wszystko było przedstawienie na mój użytek. Zanim dojadę nad Laramisę, kaem znajdzie się na innej pozycji. Byli zmęczeni. Pościg za naszymi oddziałami trwał za długo – tydzień i jeszcze dwa dni, ciągle na zimnie i w deszczu. Z ich twarzy wyczytałem zacięty upór zawodowców wojny, chcących pokazać, wbrew wszystkiemu, co się dzieje dookoła, że znają się na swojej robocie. Nie wróżyło to nic dobrego baronowi von Ogilvy’emu i jego ludziom. W tym mnie. Młodziak z pagonami kapitana, który przyprowadził mnie tu ze sztabu Thilemanna, wskazał mi odblokowaną drogę. – Czekamy tu na ciebie o świcie, heroldzie. Na ciebie i barona. Na was dwóch i oświadczenie o kapitulacji. Jeśli pojawisz się sam, nie żyjesz. Pokręcił przy tym głową dla podkreślenia, jak bardzo mu się nie podoba perspektywa mojego przyjścia w pojedynkę. Wskoczyłem na siodło gniadej klaczy. Machnąłem im ręką na pożegnanie. Laramisa szumiała jakieś ćwierć mili ode mnie, w wodzie odbijały się ostatnie promienie zachodzącego słońca. Zaraz schowa się za skaliste szczyty, zacznie się długi, niespieszny zmierzch. – Wreszcie przestało padać – powiedziałem do siebie półgłosem, ostrożnie kierując konia w stronę brodu. – Wreszcie będzie lato. Ale ja tego już nie zobaczę i paru innych gości też nie. Powiedziałem to po lombardzku, starając się naśladować charakterystyczny akcent Thilemanna. Uśmiechnąłem się do siebie. Czułem się jak chłopiec, któremu właśnie skończył się rok szkolny i zaczynają wakacje. Faktycznie, coś się kończyło. Moje życie. I życie ludzi barona. Doskonale sobie z tego zdawałem sprawę. Mam parę zdjęć z tych czasów. Patrzy z nich szeroka, ufna twarz bez jednej zmarszczki. Dziewczyny mówiły, że ładna. Oczy zielone jak szkło butelek, które chłopi czasem znajdują podczas orki. Strzygłem się wtedy krótko, na długość zębów grzebienia. Nosiłem

samodziałowe poncho, ciemnoczerwone, z naszytymi białymi gołębiami i złotymi palemkami. Te znaki są znakiem heroldów, podobnie jak czerwony kolor, ale zwykle noszą oni czerwone płaszcze lub używają czerwonych chorągwi. Poncho nosiłem tylko ja, Gowery Fink, znany w pewnych kręgach jako Zięba. Kobyła weszła do wody i zatrzymała się. Nie miała ochoty moczyć brzucha w zimnej, rwącej rzece. Kiedy stuknąłem ją lekko obcasami w słabiznę, zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Ruszyła naprzód, ostrożnie wyszukując sobie drogę na kamienistym dnie. Lodowata woda moczyła brzegi poncho, chlapała na czarne skórzane spodnie, trochę też nalało mi się do wysokich sznurowanych butów. Wszystko mi jedno, czy mam buty całe, Czy bez podeszwy, czy numery trzy za małe... – zaśpiewałem cicho. Tym razem przeszedłem na niemiecki. Potem, dalej jadąc w poprzek Laramisy, śpiewałem tę piosenkę w różnych językach Cesarstwa i w różnych tonacjach. Wszystko mi jedno, czy mam buty całe... Kiedyś to miejsce nazywało się Krahenbrück – Wroni Most. Było tu miasto, a w mieście most. Nawet kilka mostów. Ale to było dawno. Jedyną pamiątkę po tych mostach stanowił szereg kamiennych filarów w poprzek koryta rzeki. Z miasta nie zostało nic. Ptaki dalej goniły się nad zielonymi szczytami gór. – Co się z tobą działo?! – zagrzmiał niski głos z bliskiego już brzegu. – Ciebie to po śmierć posłać! Wszyscy na ciebie czekają i już się robią mocno nerwowi! Dno Laramisy stało się grząskie. Przynagliłem kobyłę do szybszej jazdy. Trzech żołnierzy w kamuflażu odróżniłem od otaczającego podłoża dopiero, kiedy odskoczyli klaczy spod kopyt. – Jak jest? – spytał jeden z nich. – Dupa – odparłem krótko. – Dupa blada. I do tego zbita. Klacz człapała spokojnie drogą pod górę, a moim oczom ukazywali się kolejni żołnierze, uzbrojeni przeważnie w karabinki, maczety, szturmowe pistolety, w kamizelkach kuloodpornych i hełmach z przyłbicami.

Jeszcze parę migawek z moich wspomnień. Misiowaty facet o krótkich włosach starannie odważa czarny proch i wsypuje do kartonowych gilz. Obok niego, z głową na kolanach, śpi jego kolega, w ręce ma kompozytowy łuk, a obok niego tkwi w ziemi dziesięć strzał zrobionych z plastikowych rurek. Sześciu zmokniętych chłopaków pilnuje zwalisty sierżant w baranim kożuchu narzuconym na ramiona. Dryblas z tatuowaną twarzą niedbale ćwiczy szermierkę rycerskim mieczem. Smętne resztki trzytysięcznej armii barona, którą dziewięć dni wstecz Thilemann rozbił w puch jakieś sto kilometrów na południe stąd. Bitwa nad Reggenz stała się przysłowiowa, jako przykład zwycięstwa pancerza nad pociskiem. Przewagę liczebną mieliśmy my. O takich karabinach, jakie u nas mieli wszyscy piechurzy, tamci mogli tylko marzyć. A jednak Thilemann zaatakował. Najważniejszą siłę uderzeniową swojej armii – mniej więcej dwustu ludzi – wyposażył w pełne pancerze plastikowe, podobniejsze do skafandrów niż do zbroi. Nasi wpakowali w nich parę tysięcy nabojów po półtorej marki za sztukę, a im to nie przeszkodziło, mimo ostrzału, podejść na parę metrów do naszej pierwszej linii obrony. Tych dwustu „nurków” Thilemann uzbroił w powtarzalne śrutówki, a każda miała w magazynku sześć nabojów z grubym śrutem. Taka zabawka potrafi urwać rękę przy barku albo nogę w biodrze. A całą ochronę naszych chłopców stanowiły kamizelki kuloodporne i przyłbice. Uszedłem z życiem tylko dzięki temu, że znalazłem się na lewym skrzydle, które osłaniał Christopher Lynx. Każdy wie, że lamelkowa struktura pancerzy indywidualnych, doskonale chroniąca przed ostrzałem z broni palnej (z karabinem maszynowym włącznie), przed stalowym grotem strzały z łuku chroni w takim stopniu jak skarpetka przed igłą. Sześćdziesięciu harcowników Lynxa – ściśle biorąc, ich kompozytowe łuki – kilka razy pod rząd odparło ataki zabijaków Thilemanna, dając baronowi szansę uratowania tego, co zostało z lewego skrzydła, i wycofania na z góry upatrzone pozycje. Drogę do morza – i do promów kotwiczących o parę mil od brzegu – mieliśmy odciętą. Pozostało jedno wyjście – skierować się w stronę Alp. To nie był dobry pomysł. Dziewięć dni cofaliśmy się górskimi dolinami, gramoliliśmy po skalach. Szliśmy przez tereny niegdyś gęsto zaludnione, o które jednak toczyły się ciężkie walki w czasie wojny zwanej drugą energetyczną. Linie komunikacyjne przestały istnieć – zostały zasypane tunele, zrujnowane mosty, wspaniałe niegdyś autostrady pokryte lejami po bombach. Resztę załatwiła natura – woda, wiatr, korzenie drzew rozsadzające asfalt i mury domów. Dlaczego opowiadam o drugiej energetycznej? Że co, że to dawne dzieje? Oj, gdybyście

tam wtedy byli z nami, zaraz byście zmienili zdanie. Dwa razy wpakowaliśmy się na stare pola minowe. Te miny leżały w ziemi co najmniej od wyżej wymienionej ostatniej wielkiej wojny, czyli co najmniej dwieście pięćdziesiąt lat, ale działały bez zarzutu. Dobra, germańska robota. Albo może galijska... Mniejsza o to. W górze drzewa, w ziemi miny, a pośrodku wy. I nie wiecie, czy jesteście na brzegu pola minowego, czy właśnie w samym środku. Oba te pola przyniosły nam poważne straty w ludziach i z obu wydostaliśmy się metodą pchania przodem koni, co bardzo zredukowało pogłowie zwierząt. Przez cały ten czas padał deszcz. Co gorsza Thilemann, zamiast wyprawić wielką imprezę dla uczczenia wspaniałego zwycięstwa, ruszył w pościg. Może myślał, że nas dorwie w ciągu jednego czy dwóch dni i wyrżnie – chciał robotę wykonać do końca. Później, jakeśmy mu się wymknęli, dostał na tym punkcie obsesji. Mieliśmy lepszą manewrowość od jego tysiącosobowej armii. Po pierwsze, było nas trzy setki z groszami, a po wtóre, strach dodawał nam sił. Natomiast Thilemann był w tej wygodnej sytuacji, że myśmy brnęli po omacku przez nieznany teren, a on szedł trasą przetartą przez nas. Trwało to dziewięć dni, aż wreszcie dokonaliśmy rzeczy niemożliwej – przez pustkowia dopchaliśmy się aż do brodu na Laramisie. Od bezpiecznego terenu dzieliło nas pół dnia marszu, i to po znanych drogach. Nasz kraj. To znaczy nie dosłownie mój, ale człowieka, dla którego pracowałem – barona von Ogilvy’ego. Tylko przekroczyć Laramisę – zostałoby sześć, w porywach siedem godzin marszu do Gartzu, nieobronnego miasta bez stałego garnizonu. Przeprowadziliśmy Thilemanna przez Alpy Tyrgańskie, a jako nagrodę za wytrwałość podaliśmy mu Gartz na talerzu... Byłem jednym z ostatnich atutów barona, który ogólnie miał w karcie same blotki. Może gdzieś się zaplątał jakiś walet. I w efekcie właśnie teraz jechałem powoli pod górkę na swojej rudawej klaczy imieniem Bułeczka, żeby powiedzieć baronowi, co usłyszałem od Thilemanna. W górze, spośród naprędce zbudowanych fortyfikacji buchały obłoki pary – żołnierze przytrzymywali tłok w kotle. Gdyby mi o tym mówiono kiedy indziej i gdzie indziej, umarłbym ze śmiechu: Wasyl Schaeffer, nadworny technolog barona, gdzieś kupił za ciężkie pieniądze rysunki rzekomo skopiowane z oryginalnych projektów Leonarda da Vinci. Genialny wynalazca, który jako pierwszy przewidział teoretycznie i narysował skrzydło delta, akwalung i helikopter, wymyślił też ustrojstwo, po którym Yasil dużo sobie obiecuje: działo

parowe. Działo parowe! Śmiech na sali? Możliwe. Ale dowódcy barona za wszelką cenę chcieli mieć ciężką broń. Jakąkolwiek. Bardzo jestem ciekaw, jak to urządzenie będzie działało, i z głębokim żalem zawiadamiam, że o tym nikomu nie opowiem. Bunkier dowodzenia stał na polanie mniej więcej milę orgońską od Laramisy. Został zbudowany sposobem uproszczonym – żołnierze nakładli na skały pni świerków i przykryli je gliną. Trzy ściany bunkra stanowił dolomitowy masyw, a czwartą – tam, gdzie przedtem biegła ścieżka – wał z gliny. Rynnę, w której zbudowano bunkier, wyżłobiły deszcze – można było w ciemno założyć, że jak trochę popada, to woda zabierze stąd barona z całą obstawą. Przed bunkrem stało ze trzydziestu ludzi. Warta pilnująca, żeby nikt się tu nie zbliżał, i Wilki od Christophera Lynxa, którym nikt nie miał odwagi powiedzieć, żeby sobie poszli. Wkoło ostry zapach ciepłych strumieni tryskających na skalne ściany. Zeskoczyłem z konia, rzuciłem wodze jednemu z wartowników i wszedłem do bunkra. Dym papierosowy gryzł w oczy. – Fink! – usłyszałem grzmiący głos barona Ogilvy’ego. – Co się z tobą działo? Już myślałem, że Thilemann odeśle nam twoją głowę przy pomocy katapulty! Baron był niewysoki, o szerokich barkach. Ze względu na niezbyt proporcjonalną budowę nazywano go za plecami Krasnalem. Wyglądał na czterdzieści parę lat i rzeczywiście tyle miał. Szeroka, ogorzała, żabia twarz. Nosił sfatygowany plastikowy pancerz, specjalnie dobrany do jego nietypowych wymiarów, a przez spoiny na łokciach i barkach prześwitywał poszarpany wełniany sweter. Ochraniacze nóg przynitowano do panterkowych spodni. Widać było, że cały drży – trudno powiedzieć, z zimna i zmęczenia czy z nerwów. – No, to czego chce ta ślepa uliczka ewolucji? – A czego może chcieć? – uśmiechnąłem się. – Kapitulacji. Bezwarunkowej. Jutro o świcie. – Cooo?! – zaryczał baron. – I o tym żeś z nim tyle gadał? Powiedziałeś mu, żeby wyznaczył cenę za to, że się wycofa? Że jutro wieczorem może tu mieć muły objuczone złotem? Rozmawiałeś z nim o liczbie koni, bydła, niewolników? – głos mu się trochę zmienił. Dwaj podporucznicy w milczeniu palili mocne, ręcznie nabijane papierosy. Dym kłębił się leniwie pod stropem ciasnego pomieszczenia i powoli odpływał do otworów między belkami stropu, przez które do wnętrza dostawało się nieco światła gasnącego dnia. W żaden sposób nie zareagowali na krzyk barona. W bunkrze był jednak jeszcze jeden człowiek. – Mówiłem, fe na to nie pójdzie, panie baronie – roześmiał się. – Musiałby upafć na

głowę. Jak się nie poddamy, wdepfe nas w ziemię. Nie był to nikt z ludzi barona. Wysoki, w czarnej plastikowej zbroi wzorowanej na zbrojach starożytnych herosów. Na ramionach miał ciemnoniebieski rycerski płaszcz, włosy byle jak przystrzyżone poniżej uszu. Miał niecałe trzydzieści lat, ale o tym wiedzieli tylko ci, co go dobrze znali. Z twarzy nie dawało się odgadnąć wieku. Jeżeli to, co miał, można było nazwać twarzą. Od czoła po brodę skórę pokrywał mu czerwono-żółto-czarny tatuaż. Ruda szczecina w czarne cętki. Surowy, chytry pysk rysia. W warunkach bojowych taki tatuaż to dobra rzecz. Przeciwnik boi się na zapas. Może rozsądnie przypuszczać, że ktoś, kto tak okrutnie obchodzi się z własną twarzą, nie będzie miał względów dla nikogo i dla niczego. Człowiek o twarzy rysia nazywał się (jeśli to było jego prawdziwe nazwisko) Christopher Lynx. Mówił dość dziwnie, zamiast spółgłosek świszczących pojawiał się osobliwy dźwięk, coś pośredniego między F i W. Powodem była zajęcza warga. Mógł pochodzić z Westfalii, tam jest to często wadą dziedziczną. – Zamknij się, Lynx! – ryknął baron. – Fink! To ma być skutek waszej mediacji? Poddać się i dać się wyrżnąć to mogliśmy już pod Reggenz! – Thilemann zobowiązał się – rzekłem zmęczonym głosem – że jeśli się poddamy, nie pozwoli żołnierzom plądrować miasta. – Zobowiązał się! Może jeszcze uważasz, że mówił poważnie? Albo że jest w stanie powstrzymać tych swoich rezunów? Znam go, ciula, taki sam dobry jak oni, założę się o każde pieniądze, że już pod Reggenz im obiecał baby i piwo w Gartzu... – Baron zamilkł na chwilę. Koniec końców chodziło o jego piwo, a owe baby były jego poddanymi. – Czas! – powiedział z błyskiem w oczach. – Ten złamas zostawił nam całą noc. Dlaczego? Dlaczego nie atakuje teraz? Przecież mógł sobie wyliczyć, że posłaliśmy po pomoc do Gartzu i jutro koło południa przyjdzie odsiecz! – Jutro koło południa – zaszeleścił Christopher Lynx – nasze trupy będą płynąć Laramisą w stronę wodospadów. – Jak pan myśli, panie Fink? – zwrócił się do mnie, swoim zwyczajem raz mówiąc mi per ty, a raz per pan. – Dlaczego dał nam spokój, czas na okopanie się? Tak na twój gust, dlaczego jeszcze nie zaatakował? Może to całe ultimatum to pic na wodę, poczeka, aż się ściemni, a potem... – Strzelił palcami. – Na mój gust – wzruszyłem ramionami – armia Thilemanna rozciągnęła się w marszu i to, co tu jest, to są czołowe oddziały. Myślę, że Thilemann trochę się bał, że przejdziecie z

powrotem przez Laramisę i uderzycie na niego, zanim tu dojdą jego główne siły. Pewnie dlatego tak długo ze mną rozmawiał – wiedział, że dopóki rozmowy trwają, pan będzie czekał z nadzieją na drugim brzegu. Wypuścił mnie dopiero, jak się poczuł silniejszy. – Znaczy... Pan myśli... A! Mogliśmy cofnąć się za Laramisę i zabić Thilemanna. Faktycznie, gdyby Thilemann zginął, to... Szlag! Przepuściliśmy niezłą okazję! Pod baronem ugięły się nogi. Opadł na drewniany fotel obrotowy. Fotel był dla niego czymś w rodzaju talizmanu. Siedząc w nim, wydawał rozkazy, wbijał w mapę chorągiewki przed przegraną bitwą pod Reggenz. Potem juczne zwierzęta i piechurzy taszczyli ten mebel przez góry, choć musieliśmy pozbyć się cenniejszego sprzętu. Baron chyba sobie uroił, że jego wyczerpani, głodni żołnierze w końcu uznają fotel za karabin maszynowy, bo wygląda podobnie (no, aż tak łudząco podobny to on nie był), co wzmocni ich ducha bojowego. – I co jeszcze? Co ci jeszcze pokazali? – Najemnicy Thilemanna byli obwieszeni taśmami z amunicją jak choinki, ale ta amunicja nie pasowała ani do ich karabinów, ani do cekaemu Franzoniego, który mi nieznacznie pokazali. Wnoszę z tego, że tabory Thilemanna zostały porządnie w tyle. – Mamy szansę! – wykrzyknął Lynx. – Atakujemy! Standardowo, między drugą a trzecią rano! – Sukin że ty syn, aż sam się dziwię, jak cię dobrze znam! – ryknął wściekle baron von Ogilvy, obrzucając Christophera Lynxa spojrzeniem mordercy. – Dobrześ to sobie wykombinował! Przelecisz ze swoimi jeźdźcami przez Laramisę i za chwilę będziecie w taborach Thilemanna, zabijając wszystko, co się rusza. I wszystko pięknie, tylko moich piechurów karabiny Thilemanna zmiotą, zanim się znajdą w połowie rzeki. Wy pohulacie w taborach, stwierdzicie, że moi ludzie już odpłynęli Laramisą, i pozostanie wam tylko przebić się w jakieś bezpieczne okolice! Rozwalił się na fotelu i zamilkł na parę minut, najwidoczniej próbując ochłonąć. – Zostaniemy i będziemy bronić brodu – powiedział dobitnie. – Nie jesteśmy w stanie go obronić! – parsknął Lynx. – Wiem o tym. – Baron skinął głową. – No to w takim razie, po co?! – wykrzyknął Lynx. – Mamy się dać pozabijać? – Już przepadło – wycedził baron, patrząc mu w oczy. – Przystałeś do nas – dodał z naciskiem – i zostaniesz z nami do końca. Drżał jeszcze, ale chyba już emocje z niego trochę opadły. Christopher Lynx wahał się przez chwilę, ale potem kiwnął głową.

– Zostanę do końca. Na żabim obliczu barona wykwitł brzydki uśmiech. – Bardzo mnie cieszy, żeśmy to sobie wyjaśnili. Lubię jasne sytuacje – oświadczył. – Jeśli w ogóle dojdzie do walki, to koniec z nami. Możemy tylko liczyć na cud. Chociażby – że dzicy zejdą z gór i przyłączą się do nas. Może w nocy przyjdzie burza i rzeka przybierze. Bo jeśli Thilemann przejdzie przez Laramisę, nic mu nie przeszkodzi wkroczyć do Gartzu. A wtedy z miasta zostanie trochę dymiących ruin i kupa trupów. Oparł łokcie o poręcze fotela i podparł brodę pięściami. – Co Thilemann marudzi o kapitulacji? – Żebyśmy się stawili o świcie – odparłem. – Pan baron i ja. Jak bracia. – W porządku. – Baron kiwnął głową. – Pojedziesz tam. Wszyscy mówią, że jesteś mistrzem w swoim fachu, nie ma lepszego negocjatora od ciebie – masz okazję, żeby się wykazać. Będziesz negocjować. Na zwłokę. Zrobiło mi się jednocześnie zimno i gorąco. – Ależ panie baronie! Jeśli pojadę sam, to nawet nie przejadę przez Laramisę, zastrzelą mnie po drodze! – Nonsens! – obruszył się baron. – Thilemann to barbarzyńca, owszem, ale nawet on nie pozwoli zabić herolda. Nie widzisz, że daję ci szansę ujścia z życiem? Będziesz się z obozu Thilemanna przyglądał, jak nas tu jego rezuny mordują! – Na jedno wychodzi. – Wzruszyłem ramionami. – Tak czy owak, nie żyję. Pojadę sam, to pomyśli, że jestem obwieszony dynamitem i wysadzę się w powietrze razem z nimi. Nie dopuści mnie do siebie, panie baronie! – upierałem się. – Proszę mi dać karabin, będę walczył razem z pana piechurami. Zawsze jednego żołnierza więcej! Twarz barona pociemniała na tyle, na ile to przy jego cerze było możliwe. – Ja tu dowodzę! – warknął, dla podkreślenia wagi swoich słów waląc pięścią w poręcz fotela. – Jutro o świcie wyruszasz. Wymyśl jakieś bajki, które opowiesz Thilemannowi. Odmaszerować! Rozejrzałem się po izbie. Podporucznicy palili papierosy i patrzyli przed siebie, jakbym był przezroczysty. Dla nich nie istniałem. Christopher Lynx wykrzywił twarz w czymś, co miało być przyjaznym uśmiechem. Przełknąłem wielką gulę w gardle, ukłoniłem się nieznacznie baronowi i wyszedłem z bunkra. Przed bunkrem, nie przejmując się wartą, zebrało się z pięćdziesięciu żołnierzy. Piechurzy barona w ubłoconych sukiennych mundurach, w kamizelkach przetartych aż do

kompozytowych wkładek. Wilki Lynxa, wysocy, w niejednolitych zbrojach dobranych wedle indywidualnego gustu z uzbrojenia różnych armii, wszyscy z tatuażami na twarzach. – I co? – spytał dziobaty kapral. – I pstro – roześmiałem się. – Zostajemy tutaj. Na stałe. – Zabiją... Wszystkich zabiją... – szepnął chudy małolat w za dużym mundurze, raczej do siebie niż do nas. Wysoki osiłek z kamuflażem wytatuowanym bezpośrednio na twarzy klepnął go w ramię. – Zamknij się, dzieciątko! Może i ty będziesz jutro gryzł ziemię, ale my, Wilki Chrisa Lynxa, się nie damy! Przebijemy się, jak zawsze! Wziąłem kobyłę za uzdę i ruszyłem dalej ścieżką. Za mną panowała cisza. Milczenie żołnierzy, którzy wiedzą, że jutro zginą. Człapałem po szerokiej, prostej drodze, miejscami zarośniętej trawą, z wysepkami starego asfaltu. W przemoczonych butach za każdym krokiem chlupała mi woda. Niebo w górze ściemniało już niemal do granatu, ale gwiazdy jeszcze się nie pojawiły. Drapieżne ptaki darły się w dalszym ciągu. Z lewej strony ciągnęły się nad ziemią smugi dymu. Skierowałem się w ich stronę. Po chwili doszedłem do miejsca, w którym wśród skał stało kilka spiczastych namiotów. Szare płótno zlewało się z otoczeniem. Przed jednym z namiotów siedziała na kamieniu ładna dziewczyna w oficerskiej bluzie i długiej niebieskiej spódnicy. Właśnie zaglądała do garnka nad niewielkim ogniskiem. Aga. Miała siedemnaście lat i ochotę na mnie. – Zięba – odezwała się. – Jesteś wreszcie... Nie było cię od południa. Załatwiłeś coś? – Rozejm do rana – odrzekłem. Rozsiodłałem kobyłkę i przykryłem derką. – Nie wiem, czy to moja zasługa – dodałem. Usiadłem na kamieniu i z trudem ściągnąłem przemoczone buty. Wystawiłem mokre nogi przed siebie, susząc je w cieple ogniska. Dziewczyna patrzyła na mnie w milczeniu. Wreszcie woda w czajniku zaczęła się gotować. Agnes zalała nią herbatę w garnku, posłodziła, zamieszała łyżką. – Trzymaj – podała mi garnek. – Pij. Toż ty się cały trzęsiesz. Buty całkiem przemoczone? – Wszystko mi jedno – zanuciłem – czy mam buty całe... Spojrzała mi w oczy.

– Bardzo napaleni? – spytała. – Ci od Thilemanna? – Daj spokój – jęknąłem. – W życiu nie widziałem takich napalonych wojaków... No nic, Aga, trzeba się pożegnać. Na ciebie już czas. To, co tu się będzie działo jutro od rana, nie będzie odpowiednie dla małych dziewczynek. Obrzuciła mnie posępnym spojrzeniem. Ładna, dzielna dziewczyna. Miała siedemnaście lat i wiedziała o życiu wszystko, a przynajmniej tak uważała. Córka podoficera, spędziła życie w wojskowych obozach. Wybrała sobie mnie, herolda – i miała nadzieję, że ją stąd zabiorę gdzieś do innego świata. A teraz nie chciała mnie zostawić. – O nie, nie, kolego, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. Zostaję z tobą. Do końca. – Koniec każdy ma swój. Ja też będę miał swój, taki malutki, w sam raz na jedną osobę. Dla nikogo innego tam miejsca nie ma. Nie ma rady, musisz spadać. Weź Bułeczkę. Znam ją dłużej niż ciebie i nie chcę, żeby ją ktoś skrzywdził. – A ty? – A ja robię za desant na tamtym świecie. Będę tam przed innymi, przygotuję im miejsce. – Znaczy, co? – Znaczy, to – roześmiałem się. – Krasnal sobie wymyślił, żebym jutro od rana dalej negocjował z Thilemannem. Grał na zwłokę. Sęk w tym, że tamci żadnych negocjacji jutro nie przewidują. Zastrzelą mnie, zanim do nich dotrę, prawdopodobnie gdzieś w połowie Laramisy. A potem się zacznie impreza. Usiadła znowu na kamieniu, nadal trzymając w ręce garnek z herbatą, który jakoś zapomniałem od niej wziąć. – Aha. Dasz się zabić. Baron się da zabić. Tym razem może nawet przyjdzie kreska na tego całego kotołaka. Bo wolicie zginąć, stojąc... Wlazłem na czworakach do naszego maleńkiego namiotu. – Coś koło tego. Aga, nie widziałaś tu gdzieś flaszki? Miałem jeszcze ćwiartkę wódki... Postawiła garnek na kamieniu. Trochę krzywo. Spadł, uderzył o skałę, herbata się wylała. Wystawiłem głowę z namiotu, żeby zobaczyć, co się stało. Aga przyklękła i przytuliła się do mnie. – Zięba... Gowery... kocham cię. Chcę chociaż tę ostatnią noc spędzić z tobą. Chciałabym mieć po tobie pamiątkę. Twoje dziecko. Chłopca jak ty. Będziemy się kochać, a potem pojadę. Wyciągnąłem z namiotu tobołek z rzeczami dziewczyny.

– Kobieto, czyś ty na głowę upadła? Nic z tego nie będzie. Niech do ciebie dotrze, że ja umieram ze strachu. Mnie się z tego strachu chce rzygać, a nie kochać. Dam teraz w banię i jakoś przeżyję tę cholerną noc. Rano już będę dobry. Wstałem i znowu osiodłałem Bułeczkę. Aga stała nad swoim tobołkiem. Podniosłem go z ziemi i powiesiłem na łęku siodła. – Jedź. Jedź już. Znowu mnie objęła, pocałowała na pożegnanie. – Gowery, nie masz pojęcia, jak cię kocham... Zręcznie wskoczyła na siodło. Długa spódnica nie przeszkodziła jej w tym zupełnie. To była spódnica uszyta właśnie do jazdy. Spłynęła na strzemiona jak wodospad. Dziewczyna zawinęła koniem, kierując go w stronę wydeptanej drogi prowadzącej do wielkiego miasta Gartz i jeszcze dalej. Patrzyłem za Agą i Bułeczką, aż rozpłynęły się w zapadającej ciemności. – Było jej powiedzieć, żeby się pospieszyła – usłyszałem. – Konnica Thilemanna jutro pójdzie jak burza. Obejrzałem się. Stał za mną ktoś od Lynxa. Wysoki, jak oni wszyscy, w stalowo- plastikowym pancerzu na miarę, kunsztownie zdobionym. Ochraniacze ścięgien i łokci, jakby dla kontrastu, były seryjnej produkcji i to raczej z tych tańszych. Natomiast tatuażu nie dałoby się pomylić z żadnym innym: kolorowe ptasie skrzydła rozpostarte na kościach policzkowych. Bez słowa wyciągnąłem do niego rękę, w której trzymałem butelkę. Wziął, pociągnął z umiarem. – Dzięki... Wiesz, tak se myślę, że nam tu kiedyś pomnik postawią. Będzie na nim napisane coś mniej więcej takiego: Przechodniu, powiedz w Gartzu, żeśmy tu wszyscy polegli, bo... bo nic sensowniejszego nam nie przyszło do głowy. – Coś kolo tego – skinąłem głową. – Wierni swym prawom i takie tam. Znad horyzontu wypłynęło na niebo pierwsze miasto orbitalne. * * * Nad ranem miałem dziwny sen. Zaczyna się rozwidniać. Gwiazdy jeszcze świecą, ale tych najsłabszych już nie widać. Tu i tam, jak martwe oczy ryby, lśnią ostrym światłem mniejsze miasta orbitalne. Coda i,

kosmiczny olbrzym, stoi prawie w zenicie. Z odległości tysięcy kilometrów wyraźnie widać logo Imperium Techniki S.A. Miasto wygląda, jakby mniej więcej jedną trzecią bryły ucięto toporem bojowym. Za chwilę, no, może za godzinę słońce oświetli umarłe lasy na szczytach Alp Tyrgańskich. Tu i tam wśród namiotów błyskają ogniska wartowników. Przy jednym z nich siedzi Aga, obejmując się ramionami, bo zimno. Naprawdę zimno, a ona ma na sobie tylko tę długą spódnicę i bluzę wojskową. Obok grzebie nogą Bułeczka. Wartownik, omijając wielkie kamienie, podchodzi do namiotu, przed którym stoi spłowiały proporzec herolda. Aga podnosi głowę. Wartownik wie, że to moja dziewczyna. Początkowo w armii barona von Ogilvy’ego było dwadzieścia pięć kobiet (głównie dziwek), ale nad Laramisę dotarły tylko trzy. W półśnie słyszałem głosy. – Idę obudzić herolda – to mówi żołnierz. – Baron kazał. – On już nie śpi – to Aga. – Poszedł się odlać. Żołnierz niezdecydowanie przestępuje z nogi na nogę. Ma może ze dwadzieścia lat. – Ty... – odzywa się Aga – jak ci na imię? – Jakub. Jakub Eiche. – Kuba... przeleć mnie. Żołnierz robi trzy niezgrabne kroki i obejmuje ją. – Aga... ty lepiej stąd jedź, póki czas. – Spoko, pojadę. Pożegnam się z Gowerym, on pojedzie w swoją stronę, ja w swoją, co rychlej. Idźże już, ja naprawdę dopilnuję, żeby Gowery pojechał, gdzie trzeba. Żołnierz odchodzi. Idzie od namiotu do namiotu, trzepiąc kolbą karabinu w płótno. – Wojsko, wstawać! Przez zamknięte powieki czuję świt. Znowu zapadam w głęboki sen... W namiocie jest jasno. Co jest, do cholery? Dlaczego nikt mnie nie obudził?! W pomiętym podkoszulku i rozpiętych spodniach wyskoczyłem z namiotu. Walcząc z kacem, patrzyłem na ludzi kręcących się dookoła. – Hej, wy! Która godzina? Dlaczego nikt mnie nie obudził? – O, jeszcze jesteś? – zdziwił się jakiś podoficer piechoty, który tuż obok usuwał z organizmu nadmiar wody. – Czy się wróciłeś?

– Co? – No przecież widziałem, jak odjeżdżasz. – Co ty pieprzysz? – warknąłem, jedną ręką zapinając spodnie, drugą szukając w namiocie mokrych butów. – Niby kiedy? – A z dziesięć minut temu... Z trudem wciągnąłem zesztywniałe od wilgoci buty i zacząłem szukać najważniejszej części garderoby. – W mordę i nożem, gdzie jest moje poncho? Szlag by to trafił! Gdzie ja wsadziłem to pieprzone poncho? – Co ty tworzysz? – odezwał się ten sam żołnierz. – Piętnaście minut temu widziałem na własne ślepia, jak jechałeś w dół. W poncho. W kapturze na łbie. Na tej twojej przysmażonej kobyle... No, chyba że to nie byłeś ty? – O, szlag jasny nagły porywisty! O Jezusicku najsłodszy! Pewnie jeszcze jechałem, znaczy ten ktoś jechał na Bułeczce? – A na czym miał jechać, na mamucie? W piekle bym tego zwierzaka poznał! Niebo z szarego zrobiło się jasnosine. W podkoszulku, spodniach i niezasznurowanych butach rzuciłem się do osiodłanych koni stojących przy drodze. Niewiele myśląc, wyrwałem pierwszemu z brzegu żołnierzowi wodze z ręki i wskoczyłem na konia. – Zostawże, debilu! – ryknął. – To moje! Nie zwróciłem na niego uwagi. Przyspieszyłem na tyle, na ile mogłem sobie na to pozwolić na stromej górskiej drodze. Mijałem żołnierzy, jednych już na stanowiskach ogniowych, innych idących na swoje miejsca. – Halt! – Plutonowy z nabitą śrutówką zastąpił mi drogę. – Ty dokąd? Z którego plutonu? – Z jakiego plutonu? Negocjator! – odkrzyknąłem. – W drodze do Thilemanna! – Jaki negocjator? Jeden tu już jechał, dziesięć minut temu... Cholera, to kogo ja przepuściłem?! Nie miałem czasu na dyskusje. Pochyliłem się głęboko w siodle i wyrżnąłem go pięścią w twarz. Zachwiał się. Wyrwałem mu z ręki śrutówkę i celnym kopem usunąłem go z drogi. Wbiłem koniowi w boki obcasy i puściłem się galopem w dół ku rzece. Wstawał dzień. W wodach Laramisy odbijały się pierwsze promienie słońca. Dookoła słyszałem nawoływania żołnierzy. – Chłopaki, zaczęło się! – Za mną! Skopiemy im...

– Wróć! Na stanowiska! Już byłem w rzece. Woda pryskała na boki. – Aga! – krzyczę. – Nie strzelać! Nie strzelać! Ten na przodzie to nie ja! Na środku rwącej rzeki kręciła się Bułeczka, najwidoczniej nie wiedząc, do którego brzegu się skierować. Na jej grzbiecie leżał jakiś nieruchomy tobołek okryty moim poncho, z którego sterczały trzy pierzaste strzały. Zarepetowałem broń. – Idioci! To nie byłem ja! Na drugim brzegu strzelcy Thilemanna napinali cięciwy łuków, celowniczy ustawiał karabin. – Skurwysyny! Mój koń, uderzony wściekle, stanął dęba. Z boku sterczał mu koniec bełtu z kuszy. Druga strzała trafiła mnie w żebro, ześliznęła się, przebiła szczyt płuca, zatrzymała się na łopatce. Koń wspiął się znowu na zadnie nogi. Dostał serię z kaemu Franzoniego. Obok mnie forsowało bród dziesięciu jeźdźców Lynxa, którzy mój wypad wzięli za sygnał do ataku. W wodzie po piersi pchałem się na drugi brzeg. Nic mnie nie bolało. Strzelałem przez wodny pył, dopóki miałem czym. – Skurwysyny! To nie byłem ja! Tłum pancernych jeźdźców Thilemanna runął z naprzeciwka. Strzały po obu stronach rzeki zlały się w jeden ogłuszający hałas. Gdzieś za mną działo parowe wystrzeliło i rozleciało się z trzaskiem. Świat zasnuła czerwona mgła. A potem... To, co potem, to już nie byłem ja. * * * Nie chce mi się o tym dłużej gadać. Boli. W ciągu godziny straciłem wszystko, co budowałem przez lata. Sławę, szacunek dla siebie. Stałem się mścicielem z Laramisy. No nie, bez przesady, nie ma obawy, jeszcze o Larami – sie usłyszycie, nosem wam będzie wychodziło. Kto sieje wiatr, zbiera burzę. A ja nad tą rzeką zasiałem całkiem porządny huragan. Takie zjawisko atmosferyczne ma długotrwałe skutki dla rolnictwa. Kłębiło się przez parę lat, rozkwitało, dojrzewało. A potem wciągnęło mnie z powrotem.

Rozdział 1 Kłopoty Patrycji van Hasse Już trzeci wieczór siedziałem w gospodzie „Pod Jodłą”. Lokal nie zmienił się od moich studenckich czasów. Poprawka. Kiedyś o tej porze był pełny, że szpilki nie wsadzisz. Studencka tawerna tętniąca życiem. Kiedyś. Teraz była pustawa do zamknięcia, a przychodzili tu nie tyle studenci, co rzemieślnicy, robotnicy albo strażnicy miejscy. Wydała mi się też dużo mniejsza, choć rybackie sieci i trójzęby na ścianach były te same co kiedyś, podobnie jak drewniane stoły i długie lawy. Za wąskimi oknami kończył się piękny, pogodny wrześniowy dzień. W dole lśniła Bełtawa. Gdybym wychylił się z okna (albo przez szerokie dwuskrzydłowe drzwi wyszedł na nabrzeże), zobaczyłbym na drugim brzegu katedrę św. Wita. Co prawda katedra rozpadała się, od kiedy pamiętam – nigdy nie było dość pieniędzy, żeby ją wyremontować i utrzymać w jakim takim stanie – ale miałem nieprzyjemne wrażenie, że ostatnio niszczeje dużo prędzej. Katedra Świętego Wita. Jeden z symboli tego kraju – kiedyś królestwa, potem republiki i tak dalej, teraz z kolei Regencji, cokolwiek to słowo właściwie znaczy. Zmieniał się ustrój, zmieniały się granice, zmieniała się i nazwa państwa. Teraz nazywało się Bojemia – Ziemia Bojków. Żyli tu dwa i pół tysiąca lat temu. Potem odeszli i nigdy nie wrócili. Ale nazwa została. Miasto za oknem nazywało się Parga. Prag. Praga. Praha. Wybierzcie sobie, co wam się najbardziej podoba. Jakkolwiek by je nazywać, ja się tu urodziłem, dorosłem, a potem poszedłem w świat i nie było mnie tu przez osiem lat. Jedną trzecią życia spędziłem gdzieś daleko stąd. Ani razu nie przyjechałem zobaczyć swoje rodzinne strony, chociaż często

bywałem jakieś pół dnia drogi stąd. Nie przyjechałem, bo się bałem tego, co mogłem zobaczyć. Wreszcie zebrałem się na odwagę i zrobiłem sobie parę dni wolnego. Było inaczej niżem się był spodziewał. Program na ten wieczór miałem tyleż kompletny co nieskomplikowany: będę wolno a konsekwentnie sączył optymizm z dostarczanych przez Sumečka butelek z pstrymi etykietami, rozmawiając z innymi gośćmi o sprawach przyjemnych, a przynajmniej obojętnych. Jeśli mi się uda zalać robaka, wstanę jutro, kiedy się rozwidni. Pójdę pod wielki, zapuszczony dom, stojący niedaleko stąd, oderwę deskę, którą zabito drzwi wejściowe, i wejdę do środka. Rzucę okiem na spłowiałe tapety, pogadam z pająkami, a potem po szerokich schodach wejdę do ogrodu, usiądę i będę podziwiał promienie słońca wpadające do wnętrza przez dziury po brakujących dachówkach. Może w tumanach wirującego w powietrzu kurzu zobaczę krasnoludki, które tam kiedyś mieszkały. Jak widać, plan miałem gotowy, ale instynkt podpowiadał, że wszystko może się zdarzyć... Od bitwy nad Laramisą minęły cztery lata, a ja właściwie niewiele się zmieniłem – nie licząc oczywiście krzywo pozrastanych kości i tym podobnych mało istotnych szczegółów. Przestałem się tylko strzyc, więc teraz włosy spływały mi na ramiona. Rozczesywałem je na boki, a z tyłu związywałem rzemieniem. Nosiłem czarne skórzane spodnie i wysokie sznurowane buty. Poncho też – nie zmieniłem przyzwyczajeń. Niebieskie z czarnymi wzorami, wyglądało tu z lekka ekscentrycznie, nikt inny takiego stroju nie nosił. Szczerze mówiąc, wszędzie wyglądało ekscentrycznie. Czarny wzór nic nie oznaczał, nie był to znak herolda czy coś w tym stylu. Taki wzór, żeby było ładnie. W dalszym ciągu prezentowałem szeroki wachlarz przyjacielskich uśmiechów, ale obawiam się, że straciły wiele ze swego uroku. Miałem trzydzieści jeden lat, byłem silny i czułem się doskonale. Teraz już wiem – od trzydziestki do czterdziestki to dla mężczyzny najlepszy wiek. – Wszystko jest jak było – mówiłem właśnie Sumečkowi. – Tylko ja się chyba zmieniłem. Jakoś mi się wszystko wydaje mniejsze. Siedziałem na stołku barowym, bawiąc się do połowy opróżnionym kielichem. Sumeček stał po swojej stronie szynkwasu. Miał czas na rozmowę ze mną – tawerna była pusta, tylko w najdalszym kącie siedział chłopak z dziewczyną. Nie zauważali świata poza sobą. – Pozmieniało się – odparł Sumeček, strosząc sumiaste wąsy.

Siwizna pokrywała mu już pół głowy. Kiedyś to był kawał chłopa i jeszcze trochę z tego pozostało. Już ze dwadzieścia lat prowadził ten lokal, ale wcześniej, zanim go kupił, spędził w zachodnich krajach kawał życia. Bardzo urozmaiconego życia. – Napij się ze mną – mruknąłem, podsuwając mu kielich. Sumeček wyciągnął spod blatu własną szklanicę i nalał sobie trochę płynu na dno. Stuknął swoim naczyniem o moje i umoczył wargi. – Chodziłem po mieście – powiedziałem – szukałem dziewczyn, z którymi kiedyś sypiałem. Niektóre robią teraz za szanowane obywatelki, ale inne znikły. Po prostu znikły, były i nie ma, nikt nic o nich nie wie. Szukałem chłopaków, z którymi chadzałem kiedyś na piwo. Znajdowałem okna i drzwi zabite deskami. Sumeček kiwnął głową. – Miałem tak samo, jak wróciłem. Nawet języka zapomniałem na amen, musiałem się uczyć od początku. – E, to już ściemniasz – roześmiałem się. – Już co jak co, ale języka ojczystego to się zapomnieć nie da. – No dobra, przesadzam – ustąpił. – Rozumieć rozumiałem, jak się co nazywa to też wiedziałem, ale mówiłem z takim akcentem, że nikt nie rozumiał. Pokiwałem głową. – To nigdy nie był bogaty kraj, ale mimo wszystko jakoś tam cywilizowany. Jeszcze teraz z Pilzenia i Budweisa wożą piwo, a na uniwersytet trafiają dzieci z bogatych rodów Cesarstwa. W Boryniu sprawdzałem w encyklopedii. Ale co mnie zażyło i przeraziło, to liczba ludności. Ileż to miasto ma, sto tysięcy mieszkańców? W całym kraju ile, pół miliona? Jak wyjeżdżałem dziesięć lat temu, było o połowę więcej. – Tyfus – odparł krótko Sumeček. – Właściwie jeszcze się po nim nie pozbieraliśmy. Od czasu epidemii wszystko się porąbało. Tu jest pogranicze, wszystko idzie szybciej. Jak jest dobrze, ludzie się pojawiają jak grzyby po deszczu. – I odwrotnie – dopowiedziałem. – I odwrotnie – potwierdził. – A do tego jeszcze przechery z tym twoim przyjacielem... Przepraszam cię na chwilę, ale ja tu gadu-gadu, a klienci czekają. Jeszcze pogadamy. Tawerna zaczęła się wypełniać ludźmi. Para zakochanych dalej kleiła się w najciemniejszym kącie. Czterej krzepcy robotnicy przy stole koło okna domagali się piwa i cebulaków. Jakiś niepozorny urzędniczyna usiadł tak, żeby być jak najdalej od nich. Sumeček zajął się gośćmi, a mnie zostawił sam na sam z kielichem i do połowy opróżnioną butelką.

Polewałem sobie sam. Po chwili oberżysta wrócił. – Ty wyjechałeś w osiemdziesiątym trzecim, dobrze mówię? – W osiemdziesiątym trzecim. – Skinąłem głową. – Na początku lata. Myślałem, że wrócę na Boże Narodzenie, ale gdzie tam, na Boże Narodzenie to ja już byłem w drodze na Pirenkę. Robiłem u powstańców za negocjatora dziesięć miesięcy i tam sobie wyrobiłem nazwisko. – W osiemdziesiątym trzecim... – zastanowił się oberżysta. – No to tuż przed tyfusem, wybuchł jesienią osiemdziesiątego trzeciego właśnie. – Słyszałem. Podobno było cholernie. – Kijowo było. Ludzie padali jak muchy, trupy gniły na ulicach. Ale ja nie dlatego, po prostu tak mi coś zaświtało, że jakbyś został i przeżył, mogłeś zrobić karierę. Polityka. Masz dobre pochodzenie. Spokojnie mógłbyś teraz być regentem. Ostatecznie twojego stryja wybrali... – Przyrodniego stryja – poprawiłem. Franciszek Erazm Stanek, dawniej entomolog amator, czyli badacz tego, co normalny człowiek rozgniata, brat mojego ojczyma. Nigdy go nie lubiłem. – Wiesz, co myślę o polityce, koleś? – Wiem – odparł spokojnie. – Już mi to mówiłeś. – Kiedy?! – Wtedy. W osiemdziesiątym trzecim. Jak wyjeżdżałeś. Coś się zmieniło? – Ty to jeszcze pamiętasz?! Zresztą, mniejsza o większość, ja też pamiętam. Mówiłem, że polityka to jest zajęcie dla ludzi mało zdolnych, a cholernie ambitnych. Jak ktoś jest w stanie się przebić normalną drogą, nie musi się pchać do polityki. I jeszcze trzeba do tego być ekshibicjonistą. Bierzesz się za politykę, to zapomnij o prywatności. Jeszcze potem kłaniaj się ludziom, których najchętniej byś skopał po dupie, i wygłupiaj się na wiecach, na które przychodzą tylko porąbane feministki i opóźnieni w rozwoju faceci w średnim wieku... – No, coś takiego mówiłeś. – Tak wtedy mówiłem. – A teraz? – A teraz wiem, że miałem rację, ale to jest tylko część prawdy. Polityka jest dla wybranych. Musisz mieć układy, powiązania, koligacje, kupę stryjków, wujków, cioć. Mówiąc krótko, a nie długo: musisz pochodzić z odpowiedniej rodziny.

– No właśnie, przecież pochodzisz z odpowiedniej rodziny. – Taaa... Pochodzę. Gouvernet Fink, z tych Finków... – Westchnąłem z lubością. – Właśnie dlatego się wyniosłem. Chciałem żyć tam, gdzie nikt nie zna moich stryjków, wujków i cioć. Sam i za własne pieniądze. Tak przy okazji, jak sobie radzi mój stryjek w charakterze głowy Regencji? Na Sumečku całe moje przemówienie nie zrobiło specjalnego wrażenia. – A co sobie ma nie radzić. – Wzruszył ramionami. – Już go widzę – wyszczerzyłem zęby. – Prowadzi posiedzenie rady, a ze wszystkich stron różne handelesy zanudzają, żeby podpisał odpowiednią decyzję. A każdy urzędas kombinuje, co zrobić, żeby to podpisał regent osobiście, to on w razie czego będzie kryty. A stryju kiwa poważnie głową i mówi: To trzeba jeszcze rozeznać... Nad tą sprawą pochylimy się z troską... – Przejdź ty się do niego, pewnie chętnie ci to odstąpi. – To nie jest fucha dla mnie. – Pokręciłem głową. – Już nie mam co do roboty, tylko brać sobie na łeb odpowiedzialność bez władzy i użerać się z radą o każdy ruch. Nie, to nie dla mnie, ja jestem samotny jeździec. Sumeček znowu stuknął swoją szklanką w mój kielich. – No, to za powrót samotnego jeźdźca! – Nie, nie, nie. Żadnych powrotów. Za mój urlop. – Kiedyś wrócisz. Tak jak ja wróciłem. Z tym, że ciebie będzie stać na coś więcej niż mała knajpka... W gazetach o tobie piszą, czytałem w Tagblatt, że pracujesz dla Oggerda? – W zasadzie tak, ale nie na stałe. Jak potrzebuje tłumacza albo negocjatora. Na sąsiednim stołku usiadł przy szynkwasie grubas w mundurze straży miejskiej, zamówił utopenca i pół litra piwa. Oparł o szynkwas pięciostopowy łuk pokryty delikatną skórką, prawdopodobnie szczurzą. Czułem, że go lubię. Przez otwarte okno napływał do wnętrza zapach jesieni, rozkładu, błota, umierania. Właściwie serdelki ze słoniną też lubię. Nie każdy uważa, że ten smak pasuje do octu i papryki, ale ja tak. Również zamówiłem utopenca, po czym zagadnąłem: – Nie mogę oderwać oczu od pańskiej broni. Można obejrzeć? – Pewnie – odparł ostrym tonem. – Proszę bardzo. Nie mówił długo, a zdążył mnie opluć od stóp do głów. Przestał jeść i patrzył, jak sprawdzam giętkość łuku, siłę naciągu, kształt chwytu.

– Lubię łuki – zwierzyłem się. – Bardziej niż broń palną. Dużo elegantsze. – A pewnie, pewnie – ożywił się grubas. – Jeśli człowiek się umie z łukiem obchodzić, jest równie skuteczny jak karabin. Strzały można wykorzystywać znów i znów, aż się je przy jakiejś okazji straci. Nacisnąć spust i pluć ołowiem to każdy głupi potrafi, a do łuku to trzeba mieć charakter i umiejętności. – Piękna rzecz – powiedziałem, próbując przez szczurzą skórę ustalić, co jest pod spodem. – Plastik? – Nie, no, coś pan? Same materiały naturalne! – Wygląda jak kompozyt – upierałem się. – A kompozyt. Ale naturalny. Cis, po zewnętrznej stronie krowie ścięgna, po wewnętrznej warstwa rogu. Prędkość początkowa strzały czterdzieści pięć metrów na sekundę! Załatwiłem człowieka na sto siedemdziesiąt metrów! – Nie do wiary! Poluje pan nim? – A poluję, poluję. Na złodziei i inną zarazę. Dobrze go znają, nazywają go Rudy Heinrich. – A zabił pan już nim kogoś? Grubas spochmurniał. – Panie, coś pan? Przecie mówię, że... – Ja nie mówię – przerwałem – trafił, zranił, unieszkodliwił i takie tam. Pytałem: zabił. Z łuku cholernie ciężko kogoś zabić. – Ale o co panu chodzi? – O nic złego. Przez jakiś czas prowadziłem taką prywatną statystykę i wyszło mi, że łuk to nie jest broń do zabijania. Prosta sprawa – strzała najpierw robi dziurę, a potem natychmiast ją zatyka i tamuje upływ krwi. Trafić kogoś, bo ja wiem, z mauzera dziewiątki, to gość leci pięć metrów do tyłu i w tej dyskusji już udziału nie weźmie. Tak, tak, ja też wiem, ile kosztuje nabój do mauzera, a strzały do łuku kupuje się wszędzie po marce za tuzin. Ale strzała... – machnąłem ręką. – Nieprzyjaciel kipnie, ale pewnie tak gdzieś za cztery godziny. Tłuścioch patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami. – Co pan mi tu za farmazony opowiadasz! Szczerze mówiąc, nie były to takie zupełne farmazony. Dobrze przygotowanego przeciwnika naprawdę ciężko zabić z łuku, ale jego jest trudno zabić czymkolwiek. Widziałem już różne dziwne rzeczy. Widziałem ludzi zabitych strzałą z odległości stu metrów przy silnym wietrze bocznym. I widziałem takich, którzy naszpikowani strzałami jak jeże

przeżyli bez trwałych następstw. Możecie sobie myśleć o mnie, co chcecie. Dość, że w tej właśnie chwili zaczęło u mnie dawać o sobie znać pierwsze stadium upojenia alkoholowego, przejawiające się – przynajmniej u mnie – przede wszystkim w gadulstwie. Przyszła mi ochota przećwiczyć na tych Bogu ducha winnych ludziach psychologię stosowaną, pobawić się ich emocjami, zdenerwować, przestraszyć, a potem uspokoić jednym celnym zdaniem. No dobra, wiem, nieładnie... – Farmazony, powiadasz pan? – odparłem z lekkim uśmieszkiem i odchyliłem poncho. Miałem pod nim wojskowy pas z sakwami i schowkami na różne pożyteczne drobiazgi. Odpiąłem pas, podciągnąłem koszulę i T-shirt. Gwardzista gwizdnął przez zęby. Nagle okazało się, że wszyscy klienci stoją przy mnie. Robotnicy, chłopak z dziewczyną, wypłosz o wyglądzie urzędnika. – Tutaj mnie trafiło. – Pokazałem bliznę. – Dziobnęło szczyt płuca, weszło aż po lotki. O, tutaj. – Odwróciłem się bokiem. – Latało tych strzał w powietrzu ile chcieć, i trochę ołowiu też. Dzień był taki, że nikt nie oszczędzał amunicji. Jak się impreza skończyła, lekarz wydłubał ze mnie łącznie pięć strzał z łuku i jedną z kuszy, do tego dwie kulki. Jedna była nawet podpisana, zatrzymałem ją sobie na pamiątkę... Sięgnąłem za koszulę i wyciągnąłem naszyjnik z czterech zębów wilkołaka, sześciu piór złotego bażanta i starannie odlanego przedmiotu z ołowiu. – O, proszę. Możecie się przekonać. Podsunąłem naszyjnik dziewczynie pod nos. Na pocisku ktoś naskrobał: Luigi M. Wyciągnęła rękę po naszyjnik. – Job twoju mać! – sapnął z szacunkiem w głosie jeden z robotników. – A gdzie cię tak urządzili? – Nad Laramisą. Cztery lata temu. Laramisa. Słowo-klucz. Wyraźnie się zawahali. Po dłuższej chwili ciszy facet o twarzy urzędnika spytał ostrożnie: – A po której stronie...? U Thilemanna czy u Ogilvy’ego? – Pewnie, że u barona. Tym razem cisza brzmiała bardzo nieprzyjemnie. Odsunęli się ode mnie, odruchowo przyjmując postawę obronną. Grubas przesunął kołczan ze strzałami z tyłka na biodro i nieco wysunął jedną strzałę. Nie, w żadnym razie nie popierali Thilemanna. Wiedziałem, o co chodzi, ale wolałem udawać głupiego. Jak się bawić, to się bawić.