Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 168
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 580

Staniszewska Zofia -Czarownica z Radosnej

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Staniszewska Zofia -Czarownica z Radosnej.pdf

Beatrycze99 EBooki S
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

Zofia Staniszewska

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywa- na ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powie- lana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Kto jest dziewczyna? -ja nie wiem. Adam Mickiewicz, Świtezianka

Moja mama posadziła pod oknem drzewa życia, wierzby. Salix acutifolia, odmianę o pokroju płaczą- cym, przypominającą otwarty parasol, mający mnie chronić. Dla brata wybrała wierzbę białą - salix alba rośnie strzeliście i wysoko, wybijając się ponad inne rośliny. Drzewo mojej mamy, chylące się ku ziemi, o cienkich, mocnych gałęziach i liściach jedwabiście sino- zielonych, to salix rosmarinifolia, czyli wierzba rokita. Korony drzew sięgają nieba, a korzenie wnikają głę- boko w ziemię, tworząc oś świata. Trzy pierwiastki: woda, ziemia i niebo, skupiają się w trzech drzewach. Jedno drzewo dla jednego życia. Gdy położę rękę na chropowatej korze pnia, czuję siłę drzemiącą wewnątrz, bijącą jak serce. Z okien naszego domu widzę szpalery zadumanych wierzb, przeglądających się w lustrach rozlewisk

10 rzecznych. W rosochatych iwach z wydrążonymi pnia- mi kochają się rogate diabły. Złośliwe chochliki gnież- dżą się w przytulnych dziuplach, a gdy dzieci próbują zajrzeć do wnętrza drzewa, sypią im próchnem w oczy. - Położenie ciała pedagogicznego w bieżącym roku nie jest różowe - tymi obrazowymi słowami nasza pani dyrektor Kopytko, zwana przez to ciało w skrócie, acz bez zbytniej inwencji Dyrą, rozpoczęła konferencję ana- lityczną przed końcem roku szkolnego. - Sytuacja jest gęsta i etatowo, i budżetowo, i zadaniowo. Spotkanie nasze zacznijmy od finansów, które personalnie wzię- łam pod lupę. W tym momencie przemówienia Dyry nie wy- trzymałam i żeby nie parsknąć śmiechem, zaczęłam przygryzać boleśnie wargi. Spojrzałam na polonistkę, Aldonę. Ona miała chyba jeszcze większe trudności z zachowaniem powagi, bo zakryła twarz dłońmi, udając, że kaszle. Rozejrzałam się po sali. Przy stołach usta- wionych w podkowę siedzieli nauczyciele gimnazjum. Napotkałam śmiertelnie poważne spojrzenie historyka, który z uniesionymi brwiami, w skupieniu wpatrywał się w Kopytko. Tylko nieliczni wiedzieli, że za tym skoncentrowanym wzrokiem kryje się rozbawienie. Inni pedagodzy, nie zważając na wygibasy stylistyczne Dyry, już po pierwszych słowach zaczęli szeptać w grupkach, zajęci własnymi sprawami. Plastyczka koń- czyła dziergać na drutach plecy kolorowego swetra, raz po raz omiatając spojrzeniem salę zza złotych,

11 prostokątnych okularów-połówek, które zsunęła na czubek nosa. - Pani Maria Aktabowska! - Tak, pani dyrektor? - Proszę o sporządzenie protokołu z rady. Tu jest papier kancelaryjny! - Matka Boska, trzymaj! - Plastyczka oderwała się od robótki, by podać papier katechetce. Ze względu na nazwisko i wykładany przedmiot, ksywka idealnie przy- lgnęła do Marysi. - Zmuszona byłam obciąć w drugim półroczu do- finansowanie przeznaczone na nowe podręczniki dla wszystkich nauczycieli - dobiegły mnie słowa dyrektor- ki - każdy kupuje więc książki we własnym zakresie. Także na papier toaletowy i mydło sami się państwo zrzucacie. Pani Jakubowicz zajmie się zbiórką pienię- dzy. O innych cięciach w budżecie szkolnym dowiecie się państwo z tego okólnika. - Kopytko podniosła się z krzesła, prezentując wszystkim potężną, barczystą syl- wetkę, wyciągnęła kartkę formatu A4 i puściła ją w obieg. - Pragnę też zaznaczyć - dyrektorka usiadła z godnością - że z sekretariatu wychodzi za dużo kopert i papieru do drukarki. W związku z zaistniałą sytuacją każdego użytkownika będziemy na przyszłość weryfi- kować w stosunku do zużycia szkolnego mienia. Trzeba zacisnąć się i oszczędzać. Przejdźmy obecnie do dzieci. Zapisów dzieci do gimnazjum mamy na dzień dzisiejszy znacznie powyżej jakiejkolwiek możliwości przerobu... - Dyra truła dalej donośnym głosem, w widoczny sposób napawając się sytuacją, w której ona mówi, a reszta musi słuchać.

12 - Po konferencji idziemy na kawę z Olą i Poldkiem - zaszeptała Aldona. - Wybierzesz się z nami? - Chętnie, ale nie mogę, dzieci siedzą same w domu. Mam nadzieję, że Joasia zrobi małemu kolację, bo tu nie ma co liczyć na to, że Kopytko dwie godziny wystar- czą... - Proszę tam o ciszę! - Przerwał nam tubalny głos szefowej. - Teraz poproszę panią Jarosz o przedsta- wienie zestawienia wyników nauczania i zachowania w klasie I a... Po trzech żmudnych godzinach, w czasie których ra- towałam się przed zaśnięciem popijaniem wody mi- neralnej, nadszedł czas ostatniego wystąpienia dyrek- torki. - Nadzwyczajne okoliczności zmuszają mnie do za jęcia stanowiska i wyjaśnienia faktu obniżonych ocen z zachowania grupie uczniów z klasy III b. Rymowski Marek, Waciak Zuzanna i Zarębowski Mateusz dopu- ścili się karygodnego czynu - sfałszowali końcowe oce- ny z historii. Choć początkowo nie mogliśmy uczniów pociągnąć za język do odpowiedzialności, bo nabrali wody w usta, w wyniku śledztwa dotarliśmy do jedynie prawdziwych i autentycznych faktów, a wyglądają one następująco. - Dyrektorka zrobiła pauzę w celu pobu- dzenia uwagi ciała pedagogicznego i rzeczywiście, nie- którzy nauczyciele dobudzili się i spojrzeli żywszym wzrokiem na monumentalną postać mówczyni. - Wyżej wymienieni uczniowie w dniu trzydziestego maja bieżą- cego roku ukradli dziennik z pokoju nauczycielskiego, zaszyli się w ubikacji dla dziewcząt, tak, dla dziewcząt, i tam za pomocą korektora i pióra zmienili oceny z gor- szych na lepsze. Odpowiednio: dla Rymowskiego z miernej na dostateczną, dla Waciak z dostatecznej na

13 dobrą i dla Zarębowskiego z miernej na dostateczną. Na szczęście po kilku dniach sprawa wyszła na jaw, to znaczy na światło dzienne, i uczniowie zostali przy- kładnie ukarani. Jako wychowawca i pedagog tej szkoły biję się w jedną i drugą pierś... - Jaka szkoda, że nie ma trzeciej. - Doleciał mnie szept Aldony. - Niemniej pragnę nadmienić, że już dawno infor- mowałam wychowawczynię klasy III b o niewłaściwym zachowaniu tychże uczniów, między innymi o niekła- maniu się wielu nauczycielom, w tym mnie. To ukara- nie może stać się przysłowiowym języczkiem u wagi... Znów odpłynęłam. Z błogiego niebytu wyrwały mnie rachityczne oklaski. Dyra stała rozpromieniona i kła- niała się, uśmiechając się z pewnym zażenowaniem. - Sorry, przysnęłam. Następnym razem wezmę coś do poczytania pod stołem. Co mnie ominęło? - Wska- załam Aldonie podbródkiem wniebowziętą Kopytko. - Nie słyszałaś? - Polonistka podniosła się ze swoje- go krzesła. - Chodź, nasiadówa się wreszcie skończyła. Powiem ci za drzwiami. - Wyszłyśmy na korytarz. - Nie mieści mi się to w głowie. - Drobna nauczycielka kręciła z niedowierzaniem głową, wyraźnie zdegustowana. - Ale co? - Dyra nie ma za grosz wstydu i samokrytycyzmu. Żeby taką nagrodą się chwalić! Wyobraź sobie, dostała nagrodę z gminy za oszczędne gospodarowanie finan- sami. Cofnęła nawet pewne dotacje. - No, w to mogę uwierzyć. Przecież na wszystkim oszczędza. Każdego roku obcina mi fundusze na zakup książek do biblioteki.

14 - Tak, a ona za swoje skąpstwo, na którym tracimy my i uczniowie, dostała nagrodę uznaniową od bur- mistrza. Pieniężną! I jakby nigdy nic chwali się tym na konferencji! Na jej miejscu nie rozwścieczałabym „ró- żowego ciała pedagogicznego”, bo zzielenieje. - Nie mów, że z zazdrości! - roześmiałam się. - Nie, z furii. Dobrze, że niedługo wakacje. - Aldona westchnęła z rozmarzeniem. Moja mama jest czarownicą. Była nią zawsze, choć niektórzy twierdzą, że jest bibliotekarką, pracującą w gimnazjum. Ale czy zwykła bibliotekarka miałaby wła- dzę nad czasem i snem, czy słuchałyby jej zwierzęta i ptaki? Nawet woda z Szarego Jeziora jest jej posłuszna. Skąd wiem, że ona rządzi czasem? Ponieważ ona go stwarza swoim działaniem. Bez niej cały świat zastyga w bezruchu, a czas znika. Tak się dzieje, gdy idziemy z mamą do Sanktuarium Ciszy w Mrocznym Zagajniku. Siadamy na mchu, wyprostowane. Mama przymyka oczy, a wtedy wszystko nieruchomieje. I słońce, i chmu- ry nad nami. Ptaki przestają śpiewać, a mrówki uwijać się. Tylko drzewa jeszcze przez chwilę szumią. Liście delikatnie poruszane wiatrem śpiewają kołysankę. Świat zasypia. Gdy mama podnosi powieki, wszystko ożywa, a czas zaczyna płynąć. Uśmiecha się, a wtedy świergotki drzewne, małe ptaszki z czerwonymi nóż- kami, które zamieszkują nasz Zagajnik, głośno śpiewa- jąc, zlatują z wysokich gałęzi wprost pod nasze nogi. Zajadają owady kryjące się w mchu i nie zwracają już na nas uwagi.

15 Z samego rana zajrzała do mnie Stara Ryśkowa ze wsi. Przyniosła dwadzieścia jaj. Zawsze kupuję jajka na wsi, choć są droższe niż w markecie. W ogóle jeśli cho- dzi o centra handlowe, to należę raczej do C.H. Dezer- terów. Ryśkowa zlustrowała dokładnie moją kuchnię, zajrzała nawet do garnka, po czym zaczęła biadolić nad moim losem. - Łe jery, i gdzie ci, gdowo, przyszło żyć! Na takich koleniach, gdzie człowieka ze świcom szukać... Samyj, ino z dzieckami. Nie bojacie się to? - staruszka spytała, widocznie retorycznie, bo nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej. - Nawet kurów nie macie. Ady to praw- dziwie łobraza boska. - Pokręciła z niezadowoleniem głową, po czym przysiadła na zydelku. Nawet niskie ta- borety wydawały się dla niej za wysokie. - Gdyby żeście tak wiency bymbasów mieli, ady tylko dwa? Toż ci nud- no, kobito! W tej chwili zaspana Joasia, ze skudłaconymi jeszcze włosami, zeszła do kuchni napić się mleka. - A dziewczyninie to trzebno sprawić halkę pod spódnicę. Jakże tak, bez niczego pode spodem? Toż majtków można nie założyć, ale żeby halki?! I spódnica za kolana mo sięgać. Ubrana ta panina Haśka niewyda- rzenie - jak moje wnuczki. Łobraza boska! W końcu zawiązała ponownie na siwym koczku chustkę w czerwone maki i zebrała się do wyjścia. Na odchodnym mruknęła jeszcze pod nosem: - Bez chłopa życie - co to za życie? Do niczego jako i dziurawy kapyć, co go to ni mosz czym zaszyć.

16 Nie znoszę Ryśkowej z jej wścibskim nosem. Te jej rozbiegane, małe oczy ledwie wystające spod kwiecis- tych chust przyprawiają mnie o dreszcze. Stara zgred- ka! Przypomina przejrzałą, pomarszczoną dynię. Dynię, którą ktoś ściął w Halloween, wybrał ze środka cały miąższ, tępym nożem wykroił szpary na oczka i usta i przykleił wystający nos. A potem zatknął na krzywy kostur ubrany w powyciągane, bure swetry. A na końcu tchnął życie, montując w środku baterie. Ryśkowa zawsze wszystko wie o wszystkich. Nawet domyślam się skąd. Wieczorami podchodzi pod domy, wzrokiem usypia psy i podgląda przez rozświetlone okna życie mieszkańców. Próbowałam ją na tym na- kryć, ale jest to prawie niemożliwe. Zgredka przywiązu- je do klamek cieniutkie nici i gdy ktoś otworzy drzwi, natychmiast bezszelestnie znika w ciemnościach nocy jak licho. I tylko zostaje po niej lepka pajęczyna omota- na wokół zewnętrznej klamki. A od mojej miniówy niech się trzyma z daleka! Choć jedno trzeba jej przyznać, chusty na głowę ma zajefajne, po prostu lansik! - Cześć, Jagoda! - Witam Astronoma! Nawóz mam w garażu, kupi- łam dziesięć worków. - Dziesięć worków? Na dwa hektary pastwiska po- winno wystarczyć. Zaraz się tym zajmę.

17 - Paweł, poczekaj chwilę. - Jagoda podeszła do trak- tora. - Ile to będzie kosztować? - Co? Rozrzucenie nawozu? - Postawny brunet ze- skoczył na ziemię. - Nic. Nie patrz tak na mnie, bo jed- nak coś chcę. - Niemożliwe! Ty? - A widzisz, nie jestem taki bezinteresowny, na ja- kiego wyglądam. - Nie? Wszyscy we wsi wiedzą, do kogo udać się po pożyczkę przed pierwszym. - A jednak. Chciałbym, żebyś nauczyła mnie jeździć na koniu. - No, no... Załatwione. - A że zajmie ci to trochę czasu, żeby było sprawie- dliwie, naprawię dach w stajni. Zauważyłem, że prze- cieka. - Paweł, nie przesadzaj z tą pomocą, chyba że do emerytury nie nauczysz się jeździć. Wtedy będę miała okazję ci się odwdzięczyć. Ale niestety, nie wyglądasz na gelejzę1. 1 Gelejza - niezdara, osoba powolna ślamazarna, nie- zręczna. - To się jeszcze okaże. Tylko pamiętaj - Paweł wy- taszczył ostatni worek nawozu z garażu - przez dwa tygodnie albo i dłużej, jeżeli deszcz nie spadnie, nie wypuszczaj koni na pastwisko. Ta chemia musi wejść w ziemię. - Będę je prowadzać do starego sadu. Dzięki! Joasia lubiła, gdy jej mama zakładała kwieciste spodnie z delikatnego płótna. Zabierały ze sobą wszyst- kie psy i szły na pola. Jagoda miała dwa bernardyny,

18 a ściśle mówiąc: bernardynki, i trzy czarne jak biesy, wesołe kundelki. Kundelki, same suczki, dostały swego czasu imiona, w założeniu mające wzbudzać postrach, korespondujący z ich maścią: Belzebubka, Diabełka i Lucyferka, ale komu by się chciało krzyczeć tak długo: Diabełka do nogi, albo: Lucyferka siad, albo: Belzebub- ka, zostaw tego kota! Wołamy na nie po prostu Bubka, Beka i Lufka. Weszliśmy do stajni. Drewniana stajnia z wiecznie otwartymi okienkami późną wiosną pachnie tak, jak lubię. Liniejąca sierść, koński pot i nawóz, udeptana słoma i siano, rozgrzane od słońca deski. Konie nie ma- ją tu wydzielonych boksów, do ścian przykręcone są tyl- ko cztery pojemniki, które udają żłoby, i słona lizawka, zabarwiona przez witaminowe dodatki na zielono, a na ziemi stoją trzy wiadra z wodą. Poidła kupiłam już daw- no, ale leżą niezamontowane z tyłu, za przepierzeniem z desek, obok wysokich silosów na owies. Przed silosa- mi jest wygospodarowany kącik z wieszakami na siodła, szumnie nazywany siodlarnią. Gryf i Beduin, dwa karę wałachy 2 Wałach - wykastrowany samiec konia., gdy nas usłyszały, nawet nie podniosły łbów znad żłobu. Pięć minut temu dostały swoją porcję owsa, którą właśnie kończyły. Epona niespokojnie zastrzygła uszami, ale już po chwili porozumiewawczo parsknęła. Jej wymię niecierpliwie ssało kilkutygodniowe źrebię.

19 - Super masz tę klacz. - Paweł z uznaniem przyglą- dał się wysmukłej, silnej sylwetce konia. Uśmiechnął się na widok różnokolorowych kopyt, na których barwa różowa i łososiowa przechodziła kapryśnie w ciemny grafit. Podszedł bliżej do Epony, dał jej marchewkę i pogłaskał po miękkich, piegowatych chrapach i jasnej szyi, na której ciemniały okrągłe plamy. - Ta maść jak się nazywa? - Jabłkowita. Wezmę cię na lonżę. Wyprowadź Gry- fa, gdy skończy z owsem! Przygotowałam szczotki, zgrzebło 3 Zgrzebło - metalowa szczotka do czyszczenia zwierząt., uzdę, kopystkę, na którą mówimy tu kopytnik, i dawno nieużywane czapsy 4 Czapsy - rodzaj długich, wykonanych najczęściej ze skóry ochraniaczy. Ochraniają łydki, kolana i uda. oraz toczek Domi- nika. Paweł wytaszczył z siodłami czaprak 5 Czaprak - podkładka pod siodło, która ma chronić grzbiet konia przed otarciami. i siodło. - Przymierz. - Podałam mu czapsy. - Te powinny być dobre, moich byś nie opiął na łydce. Gdy Paweł wskoczył na siodło, od razu wiedziałam, że nie siedzi pierwszy raz na koniu. - Jeździłem już kiedyś, ale dawno, w dzieciństwie - wyjaśnił w odpowiedzi na mój pytający wzrok. - W takim razie idziemy od razu na padok. - Odło- żyłam długi bat i lonżę na miejsce. Czułam, że Paweł świetnie sobie poradzi bez niej.

20 Czasami o świcie budzi mnie natarczywy świergot ptaków: kosów, wróbli, gajówek. Wirtuozów wśród kosów poznaję po głębokim tonie, który stopniowo się nasila, a po chwili kunsztownej przerwy kończy fanta- zyjnym ozdobnikiem lub nawet imitacją głosów innych ptaków. Gnieżdżące się u mnie w zaroślach dzikiej róży niepozorne, szare gajówki, które trudno wypatrzyć, zdradza głośny i melodyjny tryl. W ich wysmakowane pieśni często wdziera się kłótliwe ćwierkotanie neuro- tycznych wróbli. Staram się wtedy nie zasnąć, wyglą- dam przez okno. Daleko na łące, pośród traw, chabrów i maków, z porannej mgły wyłania się biała klacz ze swym źrebięciem, a za nią czernią się smoliście dwa pozostałe wierzchowce. Skowronek wzbija się wysoko w niebo i rozszalałym trelem oznajmia światu, że dzień znów zwyciężył ciemność, i można udawać, że jest tak, jak było na początku. Idziemy z mamą i braciszkiem do Sanktuarium. Mama niesie butelkę wody, Jaś trzy kubki, a ja w szkla- nym pojemniku pyszną szarlotkę. Psy zostawiliśmy w domu. Do Mrocznego Zagajnika nie mają wstępu nie tylko ze względu na myśliwych. Mogłyby wypłoszyć Ciszę. W Sanktuarium wiekowe dęby i buki porasta bluszcz. Wspina się po pniach, a nawet wyższych kona- rach. Na pięknym, puszystym mchu mieści się ołtarzyk, czyli stara drewniana skrzynka, pomalowana w czer- wone kwiaty. W środku mieszka Tajemnica. Jak zwykle mama zamyka oczy i przez moment sta- pia się w niej Rzeczywistość Śnienia i Rzeczywistość

21 Opowieści. Jaś kładzie się na plecach i obserwuje znie- ruchomiałego dzięcioła, a ja ukradkiem skubię szczawik o białych kwiatkach. Jest to szczawik zajęczy, okropnie kwaśny, i mama ciągle mówi, że zjadany w większych ilościach szkodzi. Ale ja wiem, że nic mi nie będzie. Nagle ptaki znów zaczynają śpiewać, mama otwiera oczy i opychamy się ciastem. Ostatni kawałek placka kruszymy i kładziemy na ołtarzu obok skrzynki w kwia- ty. To ofiara dla mrówek, robotnic ziemi. - Mamutek, opowiedz nam bajkę. - A o czym? - Ja chcę, żeby była o koniach - prosi Jaś. - Dobrze, opowiem wam baśń o Eponie - zgadza się po chwili Jagoda. BAŚŃ PIERWSZA EPONA, BOGINI KONI Działo się to dawno temu, gdy po ziemi, oprócz zwykłych łudzi, przechadzali się nieśmiertelni bogowie lasów, jezior, strumieni, gór. Wśród nich delikatna urodą wyróżniała się jasna Epona 6 Epona - bóstwo cel- tyckie., której posłuszny był każdy koń, nawet najdzik- szy rumak. Jeździła ona polnymi i leśnymi ścieżkami na siwej klaczy, za które biegł nieodmiennie rozbry- kany źrebak.

22 - A jak miał na imię ten źrebak? - spytał zacieka- wiony Jaś. - Nazwano go Equuleus, w skrócie Ekuś. - To zupełnie jak u nas! - zdziwił się chłopiec. Epona mijała sioła i warowne grody, goszczono ją w strzelistych zamkach, a wszędzie doglądała i leczyła konie. Na ludzi nie zwracała uwagi. Aż pewnej jesieni na łące, gdzie pasła się klacz, zastąpił Eponie drogę młody wojownik z mieczem i w kolczudze, dosiadający wspaniałego ogiera. Za nim podążało kilku pachoł- ków. Bogini bez strachu spojrzała na męża, a wów- czas rycerz zdjął hełm z brązu i wiatr rozwiał mu pło- we, długie włosy. - Pani - zwrócił się do Epony - wracam z wyprawy wojennej. Rok temu, gdy znalazłem się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ślubowałem, że spełnię prośbę matki. Gdy błogosławiła mnie na wojnę, zażyczyła sobie mojego ożenku z pierwszą dziewczyną napotka- ną w rodzinnych stronach. Boje skończyły się i moi towarzysze rozjechali się już szczęśliwie do swoich domów, a i ja przybyłem właśnie na ziemię, którą rządzi mój ojciec. - Więc cóż? - spytała obojętnie bogini. - Jesteś pierwszą niezamężną niewiastą, którą uj- rzałem w tych stronach. - Śmiertelniku, chyba nie wiesz, do kogo kierujesz swe śmiałe słowa - roześmiała się jasna pani. - Epono, piękna bogini, jestem wojownikiem i nie ulęknę się niewiasty, choćby miała moc stu mężów - hardo odrzekł młodzian.

23 - Ty chcesz spełnić przyrzeczenie, ale i ja obieca- łam sobie, że poślubię tylko tego boga lub męża, który prawdziwie mnie pokocha. - Pani, nie można cię zobaczyć i nie pokochać - żarliwie zapewnił wojownik. - Jak cię zwą, rycerzu? - Wołają mnie Celtyk. - Ten, kto kocha, widzi sercem, nie oczami. Czy za- wsze mnie rozpoznasz? - spytała tajemniczo. - Zawsze! - zapewnił Celtyk i w tej samej chwili bogini, siedząca dotąd na koniu, zniknęła. Zdziwiony rycerz przetarł oczy, ale nic to nie pomogło. Na łące nie było śladu niewiasty. Wtedy młodzian zsiadł ze swojego rumaka i podszedł do siwej klaczy. Chwycił ją za uprząż bogato zdobioną srebrnymi ćwiekami i spojrzał w wielkie oczy zwierzęcia. Następnie rzekł: - Ty jesteś moją wybranką. Na te słowa klacz zarżała i pogalopowała przed siebie. Celtyk spiesznie dosiadł swojego rumaka i z miejsca pocwałował za uciekającą Eponą. I tak przez trzy dni i trzy noce uciekała bogini przemieniona w klacz, a młody wojownik bez chwili wytchnienia po- dążał za nią. I stało się tak, że o zmierzchu trzeciego dnia przejechali Granicę Mgieł, za którą rozpościera się Królestwo Zaświatów, zamieszkane przez bogów i duchy. W tym miejscu dumna pani zgodziła się zostać żoną Celtyka. I radował się rycerz swoją żoną wiele dni i nocy. W końcu jednak młody wojownik zatęsknił za matką staruszką. Nie mógł wjechać jednak do Kra- iny Śmiertelnych i powrócić do bogini. Wówczas Epo- na, pełna obawy o życie wybranka, znalazła radę na żałość męża. Celtyk mógł odwiedzić rodzinny dom

24 pod warunkiem, że jego stopa nie dotknie ojczystej ziemi. Wojownik dosiadł swego konia i wyruszył w podróż do krainy ludzi. Jechał trzy dni i trzy noce... - A jak robił siusiu? - zainteresował się Jaś. - Z konia. Na pewno jakoś można sobie poradzić. Nie przerywaj! - zniecierpliwiła się Joasia. Gdy jednak Celtyk zobaczył swoją matkę, zsunął się z rumaka, żeby wziąć ją w objęcia. I wtedy właśnie stracił nieśmiertelność. Nigdy już nie zobaczył się z boginią koni, choć wiele razy jeździł nad Granicę Mgieł i nawoływał żonę. - Nigdy? - upewniła się dziewczynka. - No... gdy umarł, dostał się do Królestwa Zaświa- tów. - To znowu się dobrze kończy. - Joasia nie wiedzieć czemu była niezadowolona. - Spotkali się po śmierci i kochali się. Tak? A wcześniej? Wcześniej - to się nie liczy? Duchy nie mogą tak kochać jak ludzie i być wte- dy, gdy się ich potrzebuje. - To tylko baśń, Joasiu - Jagoda próbowała uspoko- ić córkę. - A ty jesteś romantyczka! Jak mówi ciocia? Niepo- prawna romantyczka! Jagoda spojrzała ze zdziwieniem na swoją trzynasto- letnią córkę. „Kiedy ona tak wydoroślała?” - I to już koniec? - spytał synek. - Koniec. A jeśli nad ranem zobaczysz wyłaniają- cego się z mgły rycerza w zbroi, jadącego na rosłym

25 ogierze - nie musisz się bać. To Celtyk odwiedza miej- sca, w których niegdyś bywał. - Ja się nie boję rycerzy - zapewnił Jaś - ale bardzo bym chciał choć na chwilę dostać się do Królestwa Za światów. Tam można spotkać umarłych, prawda? Jagoda wytaszczyła z kuchni wielki gar i zaczęła na- kładać ryż z mięsem, kośćmi i marchewką do pięciu psich misek postawionych pod schodami: - Chce ci się dla nich gotować? - zdziwił się Paweł. - Rzadko, najczęściej dostają suchą karmę, ale dzi- siaj pani Tereska ze sklepu dała mi za darmo kilka kilo- gramów kości i przeterminowanych podrobów. Nie miałam więc wyjścia. - Nie myśl, że nie lubię zwierząt, ale po co ci aż pięć psów? - Myślisz, że sobie to zaplanowałam? - roześmiała się. - Tylko bernardynki kupiłam, jeszcze z Domini- kiem, Bekę i Lufę dostałam od właścicieli, którzy nie mieli dla nich czasu, a Bubka sama się przybłąkała. - Jagoda wrzuciła gar do zlewu i spojrzała przez tarasowe przeszklone drzwi w kierunku stajni. - Tomek przygo- tował już dla ciebie Gryfa. - Ten chłopak ze wsi, od dawna ci pomaga przy ko- niach? - Od dawna. Zaczął przychodzić, gdy był jeszcze dzieckiem, teraz ma z piętnaście lat. Przybiega prawie codziennie. Z tego co wiem, ma niewesołą sytuację w domu. Woli spędzać czas ze zwierzakami niż z rodziną.

26 Zresztą nie ma tu tak dużo roboty. Chodźmy w końcu! Po minucie byli już przy stajni. - Radzisz sobie coraz lepiej! - stwierdziła Jagoda, obserwując Pawła, który dosiadał Gryfa. - Rozluźnij tylko nadgarstki, a łydki na popręg! Zatocz teraz ósem- kę, najpierw w stępie, potem w kłusie. - Po chwili krzyknęła: - Popuść trochę wodze i działaj bardziej krzyżem, a nie samymi łydkami! Jagoda właściwie już na początku udzielanych lekcji zaczęła podejrzewać, że Paweł wcale nie potrzebuje nauki jazdy konnej. Jakby specjalnie starał się sztywno siedzieć na Gryfie, nie zwracając zresztą specjalnej uwagi na zwierzę, za to zbyt często jego spojrzenie lą- dowało na niej. Uśmiechnęła się, spoglądając na mocną sylwetkę mężczyzny, na jego obcięte tuż przy skórze włosy. Imponował jej swoim sposobem bycia - robił to, co lubił - i tym, że nie peszyła go obecność samotnej kobiety z dwojgiem dzieci. W mieście spotykała face- tów, którzy wydawali się nią zainteresowani. Konse- kwentnie poddawała ich próbie, wspominając mimo- chodem o córce lub synku. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Zalotnicy rozpływali się nie wiadomo jak i gdzie. Zupełnie jakby dzieci były zaraźliwe. Głośne rżenie wałacha wyrwało Jagodę z zamyśle- nia. To Gryf, czując się samotny na padoku, nawoływał swoich towarzyszy. Paweł podjechał do ogrodzenia, za którym na pod- wyższeniu ze zbitych desek siedziała Jagoda. - Muszę na dzisiaj kończyć. Jeszcze jakieś uwagi? - spytał z uśmiechem.

27 - Skręcasz na jednej wodzy! I jeszcze... jadąc na ko- niu, należy patrzeć przed siebie, a nie na instruktora. - Na to już nic nie mogę poradzić, gdy instruktor tak wzrok przyciąga. Całą trójką pojechaliśmy rowerami do leśniczówki Andrzejów. Magdę, starszą ode mnie o dwa lata, zna- łam jeszcze ze studiów. Namówiła mnie na wspólne bieganie po lesie celem poprawienia naszej kondycji. Na spotkanie wybiegły dwa wilczury i czworo dzieci. Piąte, za małe jeszcze, aby samodzielnie się poruszać, obserwowało nas z fotelika wystawionego na podwórze. Po chwili pojawiła się i Magda, ubrana na sportowo, to znaczy w wyciągnięty dres i adidasy. - Chodź, Jagódka, zanim się pogimnastykujemy, musisz koniecznie spróbować mojego kokosa, potem zrzucimy te kalorie. - Zaciągnęła mnie do domu i po- stawiła przede mną talerz pachnącego, jeszcze ciepłego ciasta drożdżowego, posypanego wiórkami kokosowy- mi. - Co u ciebie? - Nic nowego - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wgryzając się w pulchny kawałek placka. - Pyszne! - A Paweł, pokazuje się? - Przyjaciółka nie dawała za wygraną. - Yhm, widuję go teraz prawie codziennie, postano- wił szkolić swoje umiejętności jeździeckie. - A... jednak! - Magda spojrzała na mnie z tryum- fem, jakby wizyty Pawła były jej zasługą. Chociaż... z