ZAMKNĘŁA OCZY I UTRZYMYWAŁA SIĘ pod wodą. Wy-
dychała powietrze. Otworzyła oczy, kiedy w piersi pojawił się ból.
Spojrzała w górę. A może po prostu rozchylić usta i połykać wodę?
To by wystarczyło. Płuca zamiast tlenu wypełniłby płyn. Ale zamiast
tego wynurzyła głowę i odetchnęła.
Jenna nie miała dość silnej woli, żeby się utopić. Kiedyś słyszała,
że to fizycznie niemożliwe. Zawsze wygrywa wola przetrwania. Nie
pozwala utonąć. Inaczej ze strzeleniem sobie w skroń, instynkt sa-
mozachowawczy człowieka nie przewiduje skutku wystrzału. Naci-
śnięcie spustu, kula w głowie. To prostsze. Gdyby nasz instynkt był
bardziej przewidujący, wielu ludzi nadal by żyło.
Wyszła z wanny i owinęła się grubym ręcznikiem. Długie kręco-
ne włosy związała elastyczną opaską. Zaczęła nakładać makijaż.
Szczególną uwagę poświęciła krostce na policzku. Na litość boską!
Pryszcze w wieku trzydziestu pięciu lat?
Powieki pokryła brązowym cieniem, a usta szminką. Nabrały
głębokiej, karmelowej barwy. Zaakcentowała kredką górną wargę,
7
aby ją powiększyć. Dolna wyglądała wystarczająco ponętnie. „Wy-
dmij usta, kochanie. Usuń nadmiar szminki. Cmok, cmok”.
Jenna odwiesiła ręcznik i wyszła z łazienki. W sypialni nie zastała
nikogo. Ruszyła więc do pokoju, uruchomiła sprzęt i wsunęła do
odtwarzacza płytę Rolling Stones Let it bleed. Ósmy kawałek.
Włączyła go i zaczęła tańczyć.
„Well, I am just a monkey man, I'm glad you are a monkey wom-
an, too”. Wyrzuciła ręce nad głowę i kręciła się w kółko na palcach.
Wracając do sypialni, wciąż tańczyła. Robert, w czarnym garniturze,
białej koszuli i jasnym krawacie, siedział na krawędzi łóżka. Zdążył
już wciągnąć lewą skarpetkę i lewy but. Zawsze wkładał ubrania w
dziwnej kolejności.
Spojrzał na Jennę. Pochyliła się nad mężem, otoczyła go ramio-
nami, a potem odsunęła się i zrobiła wysoki wymach nogą.
„Monkey woman, woman, too”.
- Świetnie - bez zapału skomentował jej starania. - Może coś
byś na siebie włożyła?
Jenna tańczyła dalej.
- Przestań - rzucił, sięgając po prawą skarpetkę. - Musimy iść.
Nie chcę się spóźnić.
Znieruchomiała.
- Dlaczego zawsze mnie powstrzymujesz?
- A dlaczego ty swój seksowny taniec zaczynasz zawsze przed
wyjściem? Uwielbiam takie pląsy, ale przed pójściem do łóżka. -
Robert, zajęty prawym butem, nakręcał się coraz bardziej. - W nocy
taka nie jesteś. Zachowujesz się prowokująco tylko wtedy, kiedy
seks nie wchodzi w rachubę. O co w tym chodzi?
Spojrzał na Jennę. Stała przed nim bez ruchu.
8
Uznał jej milczenie za swoje zwycięstwo i ruszył w stronę drzwi.
- Proszę, przygotuj się - powiedział łagodniej. - Jest dziewiąta.
Kiedy dotrzemy na miejsce, nikogo już nie będzie. - Odwrócił się i
zniknął w korytarzu.
- Chciałam tylko poprawić sobie nastrój przed tym głupim przy-
jęciem - mruknęła Jenna i przeszła przez pokój do swojej garderoby.
W porządku. Jeżeli Roberta denerwuje jej seksapil, doceni go
ktoś inny.
„I saw her today at the reception, a glass of wine in her hand. I
knew she was gonna meet her connection, at her feet was a footloose
man”.
Zdecydowała się na czarną spódnicę. Przy każdym ruchu jej uda
seksownie zaznaczały się pod materiałem. Roberta to złości, ale mo-
że spodoba się jakiemuś miłemu młodemu mężczyźnie?
Zapięła stanik push-up. Lekko unosił piersi. Włożyła stringi, któ-
re zawsze kojarzyły jej się z seksem. Ale dzisiaj seksu nie będzie.
Nie szkodzi, zaspokoi się sama. „A może powinnam znaleźć sobie
kochanka? - pomyślała. Włożyła obcisły sweter bez rękawów, wsu-
nęła wysokie buty. - Czy piersi nie za bardzo sterczą?”. Z krzesła
stojącego przy toaletce zdjęła skórzaną kurtkę i zgasiła światło.
Roberta zastała w kuchni. Stał na krześle i przeszukiwał szafki.
- Jestem gotowa - powiedziała.
- Dobrze, daj mi sekundę.
Wdrapał się na blat i zajrzał do górnej szafki. Wyglądał jak szop
pracz grzebiący w śmietniku.
- Czego szukasz?
- Świec. Pamiętasz, gdzie je położyliśmy?
- W jadalni. Do czego są ci potrzebne?
9
- Nie, nie tamte. Chodzi mi o świece na Jarcait*.
* Świeca na Jarcait – tzw. świeca rocznicowa lub świeca pamięci. Według ży-
dowskiego zwyczaju znicz taki zapala się codziennie o zachodzie słońca przez
siedem dni po śmierci bliskiej osoby, a następnie w każdą rocznicę jej odejścia
(przyp. red.).
Ach tak. Świece pamięci.
Robert szperał dalej.
- Znalazłem.
Pokazał jej brązową papierową torbę i usłyszała dźwięk obijają-
cych się zniczy. Szklaneczki wypełnione woskiem, z niebieskimi
naklejkami ze srebrnym napisami. Jej tata zawsze zapałał taką lamp-
kę w przeddzień rocznicy śmierci dziadka.
Robert zerknął na Jennę z dezaprobatą.
- Tak będziesz ubrana?
Zszedł z blatu. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Kark jej
zdrętwiał, stopy miała jak z ołowiu. Robert postawił jedną ze świec
na talerzu i zapalił. Jenna obserwowała męża w milczeniu.
Kiedy świeca zapłonęła, Robert podszedł do Jenny i chwycił ją za
rękę.
- Dzisiaj jest ten dzień.
Ten dzień.
Druga rocznica.
Drugie urodziny jego śmierci.
Można utonąć nawet w kałuży błota. Wystarczy mocno uderzyć o
ziemię. Jak brat babci, kiedy był mały. Dostał huśtawką w głowę.
Ocean. Rzeka. Wanna.
Ale nie można samemu się utopić. Nie. To zdarza się tylko tym,
którzy tego nie pragną. Zawsze dostaje się to, czego się nie chce.
10
Oczy Jenny zaszły łzami. Robert przyglądał się żonie, nie rozu-
miejąc. A ona płakała czarnymi łzami rozmazanego tuszu. Jej wargi
drżały przy każdym oddechu. Wyglądała tak ładnie. Tak ładnie się
ubrała na przyjęcie z okazji rocznicy śmierci syna.
Gorące czarne krople spadały na podłogę.
Nie mogła się ruszyć, ręce i nogi miała jak z waty. Bobby patrzył
na nią. Coś krzyknął. Powiedział: „Mamusiu, mamusiu”. Litr wody
waży kilogram. Sweter napęczniały od wody wydaje się ważyć tonę.
Ściąga w dół. Instynkt przetrwania nie działa dość inteligentnie, aby
poradzić sobie ze swetrem i z butami do wspinaczki. Grube ubranie
ciąży jak kamień. Ciągnie na samo dno. A tam niczego nie można
zbudować. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi,
teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.
JOHN FERGUSON stał na nabrzeżu obok hydroplanu. Obser-
wował sylwetkę zbliżającą się na niebieskim boston whalerze. Od-
głos silnika łodzi wdzierał się w poranny spokój Alaski. Przestraszo-
ne stadko gęsi zerwało się do lotu.
Fergie zaśmiał się pod nosem. Musiał zapłacić jakiemuś Indiani-
nowi pięć patyków, żeby ten zbadał to miejsce. Na spotkaniu rady
miasteczka Klawock ludzie zaproponowali, żeby Fergie zadzwonił
do doktora Davida Livingstone'a. Cieszył się wielką sławą w okoli-
cy.
- Czy szamani używają tytułu „doktor”? - zażartował John Fer-
guson i zrozumiał, że uraził prawie wszystkich zgromadzonych.
Okazało się, że szaman faktycznie ma tytuł doktora. Ech, szkoda
gadać.
Łódź była oddalona o dwanaście metrów. Ku zdziwieniu Fergie-
go doktor Livingstone okazał się dość młodym i przystojnym India-
ninem, a nie pomarszczonym starcem w canoe. Wymienili pozdro-
wienie na odległość, a tymczasem boston whaler dotarł do brzegu.
Indianin wyskoczył z łodzi.
12
- Ferguson? - zapytał, mocując cumę.
- Doktor Livingstone, jak przypuszczam.
Fergie pracował nad tym projektem już jakiś tydzień. Bardzo
chciał się tym pochwalić, ale trochę krępował się Livingstone'a.
Chyba bez potrzeby, bo doktor się uśmiechnął.
- Po prostu David.
Szaman sięgnął po kilka starych tobołków z grubego płótna, które
położył na przystani. Fergie nie wiedział, czy pomóc Livingstone'o-
wi, czy też poczekać. Co, jeśli zawiniątka mają jakiś związek z in-
diańską magią? A jeśli skala je swoim dotykiem? Z zażenowaniem
przestępował z nogi na nogę. Obserwował uważnie Davida.
- I co myślisz? Jakieś pierwsze wrażenia? - zapytał z nadzieją. -
Czy duchy Tlingitów nawiedzają to miejsce? - Fergie starał się wy-
mówić indiańską nazwę poprawnie.
Nie chciał sprawiać wrażenia źle poinformowanego. Ale kiedy
usłyszał, jak wypowiada to prawdziwy Indianin, zrozumiał, że nazwa
powinna brzmieć bardziej gardłowo, że należy artykułować ją tak,
jakby w ustach miało się duży kęs jabłka.
David skończył z bagażami. Wyprostował się. Był wysoki, miał
jakiś metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne włosy do pasa i okrągłą,
łagodną twarz. Dużymi orzechowymi oczami bacznie przyglądał się
rozmówcy.
- Ferguson, co właściwie wiesz o Tlingitach?
- No więc... - Ferguson spodziewał się takiego pytania, więc
pilnie przestudiował wstęp do Encyklopedii Indian Ameryki Północ-
nej. - Wiem, że Tlingit i Haida, dwa największe plemiona w tym
regionie, zajmowały się rybołówstwem i kłusownictwem. Handlowa-
ły też z Rosjanami i z Brytyjczykami. Pod koniec dziewiętnastego
13
wieku rząd zakazał im używania swojego języka i zlikwidował zwy-
czaj potlaczu*.
* Potlacz - ceremonialna biesiada Indian płn. -zach. wybrzeży Ameryki Płn., w
czasie której gospodarz niszczył i rozdawał część swojego mienia. W ten sposób
zdobywał prestiż społeczny oraz potwierdzał swoją pozycję człowieka zamożnego.
Indianie z plemienia Tlingit wierzyli, że utrata honoru i prestiżu równoznaczna jest z
utratą duszy (przyp. red.).
- Nie, to nie do końca prawda - zaprzeczył Livingstone. - Można
powiedzieć, że rozumiesz literę prawa, ale nie jego ducha.
Ferguson westchnął głośniej, niż zamierzał. Ponad ramieniem
Livingstone'a spojrzał na ośnieżone błękitne szczyty na horyzoncie.
- Rząd niezupełnie to zrobił - oświadczył David. - Po prostu po-
dzielił Indian na cywilizowanych i barbarzyńców. Tych drugich wy-
słał do rezerwatów. Dopiero w ten sposób uśmiercił nasz rodzimy
język i tradycję potlaczu.
Ferguson pokiwał głową. Dopiero poznał Livingstone'a, a już
miał wątpliwości, czy go polubi. Był to interesujący człowiek, ale
jego pewność siebie nie budziła sympatii Fergusona.
David uklęknął i rozwinął jeden z tobołków. Wewnątrz znajdo-
wały się sznury korali i zwierzęce łapki.
- A co wiesz o naszych wierzeniach? - zapytał szaman. - Znasz
indiańskie legendy?
Ferguson postanowił nie ryzykować. Nie chciał się ośmieszyć.
Czasami milczenie jest najlepszą obroną. Energicznie potrząsnął
głową.
- Rozumiem. Nic nie wiesz, ale mimo wszystko uważasz, że
duchy Tlingitów nawiedzają to miejsce?
No tak. Tamten znowu go przyłapał. Fergie chciał powiedzieć
Davidowi, co naprawdę myśli. Że cała ta sprawa to jeden wielki
14
wrzód na dupie. Że zdecydował się na wezwanie szamana, ponieważ
grupa japońskich inwestorów chciała wyłożyć sporą kasę na inwe-
stycję, ale naciskała, żeby teren został „oczyszczony z duchów”.
Fergie wiedział jednak, że nie powinien tego mówić. A przynajmniej
nie prosto w oczy.
- Cóż, wolałbym wiedzieć więcej, ale usiłuję przygotować na
lipiec ten teren dla kilku potencjalnych klientów... nie miałem czasu.
- Nie usprawiedliwiaj się, Ferguson. To było zwykłe pytanie.
Chciałem się tylko zorientować, na czym stoimy.
Szczere spojrzenie Davida sprawiło, że Ferguson poczuł się nie-
zręcznie. Aby zatrzeć złe wrażenie, dodał:
- Fakty wyglądają tak. Nasi klienci pragną z jak największym
szacunkiem potraktować historię tego miejsca i dziedzictwo Tlingi-
tów. Nie chcą po rozpoczęciu prac dowiedzieć się nagle, że zaistnia-
ła... no, trudna sytuacja...
- Sytuacja delikatna z punktu widzenia prawa? Czy raczej coś w
stylu nawiedzonego hotelu z Lśnienia?
Ferguson szukał odpowiednich słów. Facet naprawdę trafił w
sedno.
- Hmmm. Powiedziałbym, że chodzi o jedno i drugie.
David uśmiechnął się szeroko.
Fergie miał dosyć. Nie cierpiał rozmawiać z tymi ludźmi. Zawsze
mówił przy nich coś niestosownego. Podczas rozmowy z przedsta-
wicielem jakiejś mniejszości człowiek zastanawia się nad każdym
słowem. I mimo największych starań wychodzi w końcu na białego
rasistę.
- Coś ci powiem, Ferguson - zaproponował mu nagle David. -
Ty masz prawników, więc powiedz im, żeby użyli swojej potężnej
magii, a ja użyję swojej. Co powiesz na taki plan?
Ferguson odetchnął z ulgą.
15
- Jeśli o mnie chodzi, brzmi dobrze. Zdaję się na ciebie. Bądź co
bądź, to ty jesteś doktorem.
David rozpakował kolejny tobołek. Ferguson dostrzegł fragment
poroża jelenia.
- Co dokładnie zamierzasz zrobić z tymi duchami? Pytam z cie-
kawości...
Szaman podniósł wzrok.
- Zamierzam ubrać się w pióra, potrząsnąć grzechotką i rozrzu-
cić wokół trochę czarodziejskiego proszku. Jestem przecież Indiani-
nem, więc co innego miałbym zrobić?
To powiedziawszy, parsknął śmiechem. Ferguson ze zdziwieniem
mu zawtórował.
JENNA PRZEBRAŁA SIĘ W PROSTĄ czarną garsonkę. Zmyła
z twarzy smugi rozmazanego makijażu, zmieniła ubranie, a prze-
szłość pogrzebała w najciemniejszym zakątku swojego umysłu. Tam,
gdzie jej miejsce. Tam, gdzie się nigdy nie zagląda. Bo i po co? „Nie
zadawaj trudnych pytań, to nie usłyszysz kłamstw”.
Stała na tarasie apartamentu przy Public Market i przyglądała się
pustej ulicy. Za jej plecami chłopcy w białych liberiach serwowali
dania na srebrnych tacach. Ładne mieszkanie. Sporo kosztowało. W
budynku mieściło się tylko sześć takich z ogromnymi tarasami. Z
każdego tarasu rozciągał się wspaniały widok na zatokę. Robert nie
należał do tej ligi.
Mieszkali tu Ted i Jessica Landisowie, pośrednicy sprzedający
nieruchomości bogaczom. Mieli dwóch dorosłych synów - jeden
studiował, a drugi prowadził własny biznes. Michael. Kiedy był ma-
ły, pewnie mówili do niego Mikey.
Był chłodny lipcowy wieczór. Znad zatoki wiał lekki wiatr. Takie
jest Seattle latem. Suche powietrze i miły chłód. Lata piękne, ale
zimy ponure. Za dużo pada. Dobrze, że nie ma śniegu, jak w Cleve-
land.
17
Jenna przyglądała się promom sunącym po wodzie. Na horyzon-
cie błyszczały światła Alki Point. Oparta o balustradę, sączyła wino.
W pobliżu kręcili się jeszcze jacyś ludzie, ale nie miała ochoty na
pogawędki. Ach. Rodzina Jefferiesów. Dwie córki. Thompsonowie.
Tylko syn. Ale ona i tak musi dbać o linię. „Dlaczego nie możemy
być chude jak Demi Moore? Wystarczy wsadzić tych wszystkich
frajerów na steper, a będą szczęśliwi” - pomyślała.
- Jenna! - ciszę rozdarł donośny głos.
Christine Davies. Z Mercer Island. Domek letni na Hood Canal.
Bobby byłby dzisiaj w wieku jej synka. „David Davies. Jakie sprytne
krótkie imię i nazwisko. Sam je wymyślił? Podobno jest bardzo mą-
dry. Czy już zapisaliście go na uniwersytet? Słyszałam, że to najmą-
drzejszy mały kosmita zrodzony z humanoida. Napij się jeszcze, nie
wyglądasz, jakbyś miała dosyć”. - Dziewczyna kpiła bezlitośnie w
myślach z podchodzącej kobiety.
- Szałowa garsonka. Niesamowita! Kupujesz ubrania za mia-
stem? Ja chodzę do Barneya, ale nigdy nie widziałam u niego takich
rzeczy. Wyglądasz cudnie. Chciałabym mieć twoje biodra. Schudłaś?
- Nie, Christine. - Jenna zmusiła się do grzecznego uśmiechu. -
Ale dziękuję. Jak miewa się mały David?
- Och, może chciałabyś wziąć udział w akcji charytatywnej i
kupić od niego trochę miętówek? Właściwie zajmuje się tym nasza
najstarsza córka, Elizabeth. Za sto pudełek dostaje bon towarowy do
Nordstrom. Uwielbia ubrania, ale nienawidzi się targować. Mają
więc z Davidem układ. David sprzedaje miętówki, a Elizabeth dzieli
się z nim nagrodą. David musi sprzedać tylko dwadzieścia pudełek
więcej. Wspaniale prowadzi swoje interesy. Peter jest przekonany, że
18
pewnego dnia zajmie się sprzedażą nieruchomości. Wiesz, miętówki,
takie czekoladki. Tylko cztery dolary za pudełko. Wszystko w słusz-
nej sprawie.
- A co to za sprawa?
- Słucham?
- No, ta akcja charytatywna.
- Och, nie wiem - powiedziała Christine zdumiona pytaniem. -
Myślę, że chodzi o niepełnosprawnych umysłowo. Czy to ma jakie-
kolwiek znaczenie, skoro sprawa i tak jest słuszna?
Christine wyrwał się suchy śmiech. He, he, he. Chrapliwy
śmiech. Taki trochę skandynawski. Jenna próbowała ukryć kwaśny
grymas, ale nie była pewna, czy jej to wyszło.
- Jasne, Christine, wezmę pięć.
- Pięć? Świetnie. Jaka jest twoja tajemnica, Jenno? Wyglądasz
tak szczupło.
- Ścisła dieta. Woda i miętówki.
- He, he, he.
Christine spoważniała. Położyła dłoń na ramieniu Jenny. Lekko
kołysała się na wietrze.
- A tak serio, Jenna. Jak twoje samopoczucie?
- W porządku.
- Chyba ci trudno o tej porze roku.
Spojrzenie Christine wydawało się rozkojarzone. Rybie. W kąci-
ku jej ust pojawiła się plamka białej śliny. Zęby były przebarwione.
Oddech cuchnął omletem z wędzonym łososiem.
- Chyba ci bardzo trudno.
Jenna wyobraziła sobie, że w głowie Christine mieszka wielki
małż. Pulsujący wór zasysający wodę tylko po to, żeby się poruszać.
19
Głowa Christine na dnie oceanu. Głowa jak mięczak. Jednym uchem
zasysa, a drugim uchem wypluwa wodę. I tak za każdym razem,
kiedy najpierw na kilka cali wynurza się z mułu, a następnie znowu
w nim grzęźnie.
- Na szczęście mam Roberta.
Rozgwiazda wskakuje na głowę Christine. Podważa czaszkę i
wysysa soczystego małża. Wysysa brejowaty mózg Christine.
- Och, wiem. Co by się z nami stało, gdyby nie rodzina?
- Wybacz mi, muszę wracać do niego. Nie pozwól, żebym wy-
szła bez czekoladek.
Cmok, cmok.
Jenna prawie się zakrztusiła, kiedy owionął ją oddech Christine.
Omlet kalifornijski, czyli ostrygi, jajka i małże.
Ruszyła w kierunku Roberta, który przy barze zabawiał grupkę
ludzi z branży. Tacy to mogą wypić. „Kiedy się martwisz, że stracisz
pracę, zawsze się spinasz. Jaka jest sytuacja rynkowa? Dwadzieścia
cztery dolary za metr i ani centa mniej”. Jenna się skrzywiła.
Obserwowała, jak Robert gestykuluje i opowiada trzem mężczy-
znom jakąś historyjkę. Mieli mniej więcej po trzydzieści lat. Jedni
odnosili większe sukcesy niż inni, to oczywiste. Wszyscy na studiach
uprawiali lekką atletykę. W świecie nieruchomości to bardzo ważne.
Teraz mogą odlewać się razem i mówić: „Wiesz, jak grałem w Hu-
skies, wtedy gdy chodziliśmy na kręgle do Rose Bowl, mogliśmy się
urżnąć i zgarnąć kilka dziwek na Western Avenue. Zobacz, widać
stąd tę ulicę. Chłopie, gdybyśmy wtedy kupili...”.
Robert miał na koncie najwięcej sukcesów z nich wszystkich.
Jeździł najdroższym autem. Mieszkał w najnowocześniejszym domu.
Miał najlepszą, najmądrzejszą i najpiękniejszą żonę. I jeszcze dwa
20
lata temu był ojcem najlepszego, najmądrzejszego i najpiękniejszego
dziecka. Ale to wszystko się skończyło, prawda? Ile trzeba czasu,
żeby się pozbierać po tragedii? Wieczność. A i to za mało. Dziecko
jest istotą. Krwią z krwi. Kością z kości. Życiem z życia. To twoja
krew w innej krwi. Twoje życie. Najgorsze, co może spotkać czło-
wieka, to utrata dziecka.
Robert dostrzegł Jennę i przywołał ją gestem. Jego trzej wstawie-
ni kumple zmierzyli kobietę wzrokiem.
- Jenna, kochanie, podejdź tutaj. Opowiadałem im, jak pojecha-
liśmy do Cleveland. Pamiętasz, jaka byłaś zła, że nie ma choinki?
- Nie byłam zła, tylko zawiedziona.
Mężczyźni się roześmiali.
- Byłaś wkurzona - rzekł Robert. - Była tak wkurzona - zwrócił
się do kumpli - że ułamała gałązkę z drzewa rosnącego na dziedzińcu
i ustawiła ją w pokoju. Nasza własna choineczka.
Mężczyźni śmiali się coraz głośniej. Trzech gojów. Dlaczego Ro-
bert popisuje się swoim żydowskim pochodzeniem? Czy myśli, że to
czyni go lepszym? Może.
- Jenna naprawdę to zrobiła! Ma korzenie żydowskie, amery-
kańskie i indiańskie. Pomyślcie tylko! Może wziąć pól roku wolnego
z okazji świąt religijnych. W przyszłym tygodniu mamy potlacz.
Całe miasteczko jest zaproszone!
Trzy głowy prawie eksplodowały ze śmiechu. Jenna zauważyła,
że pory na twarzach mężczyzn poszerzyły się i zaczęły wydzielać
cuchnącą mieszankę potu i tłuszczu. Ci faceci n i e zestarzeją się z
wdziękiem.
Spojrzała na szklaneczkę w dłoni męża. Była pełna lodu i whisky.
- Rozumiem, że to ja dziś wieczorem jestem kierowcą?
21
Robert zamilkł. Trzej koledzy zrobili głupie miny - typowe w sy-
tuacji, w której ktoś z towarzystwa wpada w tarapaty. Zasłonili usta
dłońmi, żeby powstrzymać śmiech.
Robert odwrócił się gwałtownie do Jenny i spojrzał na nią.
- O co ci chodzi?
- Nic. Po prostu nie będę więcej piła.
- Opowiadałem coś...
- Mów dalej, to było zabawne.
- ...i przerwałaś mi. Gdzie się podziało twoje poczucie humoru?
- Chciałam wiedzieć, czy mogę wypić jeszcze jedną lampkę wi-
na.
- Bzdury! Nigdy nie wypijasz drugiej lampki wina! Przerwałaś
mi i dobrze o tym wiesz.
- Robert...
- Przerwałaś mi.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Trzej faceci prysnęli. Teraz
na środku pokoju stali tylko Robert i Jenna, skupiając na sobie uwa-
gę gości. Wszyscy widzieli, że on karze ją za złe zachowanie.
- Przestań - powiedziała cicho. - Nie rób tego na oczach ludzi.
Robert złapał Jennę za ramię i wyprowadził z salonu. Zapukał w
drzwi od łazienki, otworzył je i wepchnął żonę do środka.
- Dlaczego mi to zrobiłaś?
- Ale co?
- Poniżyłaś mnie przed kumplami.
- Nie potrzebowałeś mojej pomocy - stwierdziła. Usiadła na
zamkniętej desce klozetowej i skrzyżowała nogi.
Starała się udawać spokojniejszą, niż była w rzeczywistości.
22
- Suka! - rzucił Robert. Jenna zamrugała. Nienawidziła tego
słowa, a on dobrze o tym wiedział. - Mogłaś zostać w domu. Wie-
działaś, że nie wytrzymasz na tym przyjęciu, tak?
Jenna szybko podniosła wzrok.
- Co to ma znaczyć? Dlaczego miałabym nie wytrzymać?
- Bo jesteś wściekła, że zapaliłem świeczkę dla Bobby'ego. Te-
raz się odgrywasz. Typowe.
- Typowe?
- Tak, typowe. Ty p o w o nie możesz uporać się ze swoim po-
czuciem winy, a ja typowo mogę. Ale to nie m o j a wina, że ty cią-
gle czujesz się winna. To nie m o j a wina, że ja sobie z tym poradzi-
łem i potrafię zachowywać się jak normalny człowiek. Zapalam
świecę. I wiesz co? Lubię to robić, bo to mi pomaga. Jeżeli nie mo-
żesz tego znieść, wielka szkoda.
Jenna przygryzła wargi. Powstrzymała się, żeby nie zaatakować.
Nie chciała, aby pijany Robert wciągnął ją w wojnę na słowa, której
nikt nie wygra. Konfrontacja w toalecie Landisów. Krew na podło-
dze. Wstała i otworzyła drzwi.
- Napij się jeszcze. To sprawia, że stajesz się atrakcyjniejszy w
moich oczach.
Robert wpatrywał się w nią gniewnym wzrokiem. Czysta głęboka
nienawiść.
Jenna wróciła na taras.
Potrzebowała świeżego powietrza. Musiała uporządkować myśli.
Upokarzająca wymiana zdań w łazience przyprawiła ją o zawrót
głowy. Głęboko odetchnęła. Nie miała zamiaru się smucić. Nie miała
zamiaru dopuścić do tego, aby Robert po raz drugi tego samego dnia
sprawił jej przykrość. Nie ma mowy.
23
„Nic się nie stało. Uspokój się. On jest pijany. To on ma pro-
blem” - powtarzała sobie w duchu.
Po kilku minutach rzeczywiście się opanowała. Powściągnęła
emocje, tak jak chowa się żywność w plastikowym pojemniku.
Wróciła do mieszkania. Przy barze wypiła szklankę wody Perrier.
I tak nie miała ochoty na drugi kieliszek wina. Robert miał rację.
Chciała przerwać jego idiotyczną opowieść. Pod wpływem alkoholu
mówił zbyt głośno i śmiał się za donośnie. To wprawiało Jennę w
zakłopotanie. Nie wspominając o tym, że upił się na tak ważnym
przyjęciu. Tutaj dobijano targów. Tutaj pielęgnowano przyjaźnie. Jej
mąż, który przestawał z pijanymi facetami o niższej pozycji zawo-
dowej, sprawiał wrażenie jednego z przegranych.
Dawniej Robert zazwyczaj odstawa! od grupy. Na plus. Był do-
brze poukładany, jak mawiał ojciec Jenny. Dobrze wyglądał. Nie pił
zbyt wiele. Nie mówił zbyt wiele. Nie myślał zbyt wiele. Dobrze
wykonywał swoją pracę. Miły żydowski chłopiec.
Ojciec Jenny też był Żydem, chociaż nigdy się z tym nie obnosił.
Cieszył się, kiedy poznała Roberta, chociaż nie robił sobie złudzeń,
wiedział, że nie wychowają dzieci w zgodzie z tradycją. Chciał tyl-
ko, żeby na świat przyszedł kolejny Żyd.
Jednak nawet ojciec Jenny był zaskoczony, że rodzina Roberta
nie ubiera choinki. Gwiazdka była częścią amerykańskiej tradycji,
nie miała nic wspólnego z religią. Wszyscy Amerykanie obchodzą
Boże Narodzenie.
„Najłatwiej być tolerancyjnym religijnie, kiedy nie jest się zbyt
religijnym” - mawiał. I nie oponował, kiedy dali synowi imię po
Robercie. Nie wierzył, że to przynosi pecha.
„Przesądy! - stwierdził. - Robert to dobre imię”.
24
Jenna ocknęła się z zadumy. Stała w pustym korytarzu prowadzą-
cym do różnych pokoi. Rozejrzała się. To z pewnością coś na kształt
rodzinnego muzeum. Na ścianach wisiały zdjęcia rodziny Landisów.
Setki fotografii, począwszy od czarno-białych wizerunków dziad-
ków, po nowe portrety maleńkich dzieci. Jenna szybko przebiegała
wzrokiem wystawę. Bale maturalne. Śluby. Zdjęcia ze Świętym Mi-
kołajem. Wakacje. Zatrzymała się na dłużej przy fotografii Teda
Landisa i jednego z jego synów, który mógł być wtedy w wieku
Bobby'ego. Uwieczniono ich na przystani. Jezioro lśniło w tle od
popołudniowego słońca. Chłopiec trzymał rybę. Jenna nie mogła
oderwać wzroku. Zwykła fotografia. Zwykłe wydarzenie. Chłopiec i
jego tata. Takie zwyczajne. Każda rodzina ma podobne zdjęcie. Wie-
lu ojców zabiera swoich synów na ryby. Ale nie każdy jedzie w tym
celu na Alaskę. Nie każdy wyrusza do Thunder Bay. Nie każdemu
tonie syn.
- Jenna.
Podniosła wzrok. To była Christine. Miętówki.
- Wychodzimy.
Christine złapała Jennę za ramię i zaprowadziła ją do pokoju.
- Czy Robert jest pijany?
- To dość prawdopodobne.
- Bo mówił o... Bobbym. Wiesz. O tym, co się wydarzyło. Jezu,
to nigdy się nie skończy. Jenna zamknęła oczy i głęboko odetchnęła.
- To nasza rocznica - powiedziała.
- Naprawdę? Myślałam, że pobraliście się zimą.
- Rocznica śmierci Bobby'ego.
Christine zamarła w ciemnym pokoju. Za oknem na horyzoncie
błyszczały światła miasta. Pomarańczowy blask latarni rzucał
25
przedziwną poświatę na twarz kobiety. Patrzyła ze współczuciem,
jakiego Jenna się po niej nie spodziewała. Jej żal był prawdziwy.
- Och! Przykro mi. Tak bardzo mi przykro.
Przytuliła Jennę, która poddała się uściskowi kobiety o mózgu
małża. Zaczęła płakać. Czuła przerażenie. Niesprawiedliwość. Za-
pach perfum i odór ciała. Szorstkie dłonie Christine na swoich wło-
sach. Zapory pękają. Powódź.
Musiała minąć dłuższa chwila, zanim usłyszała głosy ludzi w po-
koju. Ktoś wchodził, ktoś wychodził, Christine kogoś przeganiała.
Głaskanie. Ponieważ to naprawdę boli. Naprawdę. To rana jak każda
inna. Złamane ramię wkłada się w gips. Na ranę ciętą zakłada się
szwy. Na złamane serce wylewa się łzy.
Jenna usiadła. Christine wciąż była obok. Przyglądała się jej i
jednocześnie zerkała na zegarek. Jakby prosiła o wybaczenie. Małż
patrzył na zegarek. Miło z jej strony, że została tak długo.
- Poradzisz sobie? Musimy wracać na wyspę.
Jenna pociągnęła nosem.
- Przepraszam. Miałaś rację. To trudny moment w roku.
- Peter chce już iść. Powinnam się zbierać. Mogłabym zostać z
tobą. Może powinnam. Wzięłabym taksówkę.
- Nie, nie trzeba. Już mi lepiej. Byłaś taka miła. Wstyd mi. Na-
prawdę. Miętówki. Nie zapominaj o miętówkach.
Jenna chwiejnie stanęła na nogi. Znalazła torebkę i zajrzała do
środka. W jej portmonetce nie było pieniędzy. Ale był portfel Rober-
ta. Mąż nie nosił go przy sobie, bo tworzył na garniturze nieeleganc-
kie wybrzuszenie. Wyjęła dwudziestodolarowy banknot.
- Daj mi pięć pudełek.
26
G a r t h S t e i n CIEŃ KRUCZYCH SKRZYDEŁ Przełożyła Jagna Rapciak Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Tytuł oryginału angielskiego Raven Stole the Moon Copyright © 1998 by Garth Stein. Copyright renewed © 2010 by Bright White Light LLC. All rights reserved. © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2012 © Copyright for the Polish translation by Jagna Jaskuła-Rapciak, 2012 Projekt okładki Krzysztof Kibart Cover images © SoulofautumnlDreamstime.com, © Vtupinamba|Dreamstime.com You Can't Always Get What You Want and Monkey Man written by Mick Jagger and Keith Richards. Copyright © 1968, renewed 1998 ABKCO Music Inc. All rights reserved.
Dla mojej mamy, która nauczyła mnie opowiadać
Akákoschi! Zobacz!
ZAMKNĘŁA OCZY I UTRZYMYWAŁA SIĘ pod wodą. Wy- dychała powietrze. Otworzyła oczy, kiedy w piersi pojawił się ból. Spojrzała w górę. A może po prostu rozchylić usta i połykać wodę? To by wystarczyło. Płuca zamiast tlenu wypełniłby płyn. Ale zamiast tego wynurzyła głowę i odetchnęła. Jenna nie miała dość silnej woli, żeby się utopić. Kiedyś słyszała, że to fizycznie niemożliwe. Zawsze wygrywa wola przetrwania. Nie pozwala utonąć. Inaczej ze strzeleniem sobie w skroń, instynkt sa- mozachowawczy człowieka nie przewiduje skutku wystrzału. Naci- śnięcie spustu, kula w głowie. To prostsze. Gdyby nasz instynkt był bardziej przewidujący, wielu ludzi nadal by żyło. Wyszła z wanny i owinęła się grubym ręcznikiem. Długie kręco- ne włosy związała elastyczną opaską. Zaczęła nakładać makijaż. Szczególną uwagę poświęciła krostce na policzku. Na litość boską! Pryszcze w wieku trzydziestu pięciu lat? Powieki pokryła brązowym cieniem, a usta szminką. Nabrały głębokiej, karmelowej barwy. Zaakcentowała kredką górną wargę, 7
aby ją powiększyć. Dolna wyglądała wystarczająco ponętnie. „Wy- dmij usta, kochanie. Usuń nadmiar szminki. Cmok, cmok”. Jenna odwiesiła ręcznik i wyszła z łazienki. W sypialni nie zastała nikogo. Ruszyła więc do pokoju, uruchomiła sprzęt i wsunęła do odtwarzacza płytę Rolling Stones Let it bleed. Ósmy kawałek. Włączyła go i zaczęła tańczyć. „Well, I am just a monkey man, I'm glad you are a monkey wom- an, too”. Wyrzuciła ręce nad głowę i kręciła się w kółko na palcach. Wracając do sypialni, wciąż tańczyła. Robert, w czarnym garniturze, białej koszuli i jasnym krawacie, siedział na krawędzi łóżka. Zdążył już wciągnąć lewą skarpetkę i lewy but. Zawsze wkładał ubrania w dziwnej kolejności. Spojrzał na Jennę. Pochyliła się nad mężem, otoczyła go ramio- nami, a potem odsunęła się i zrobiła wysoki wymach nogą. „Monkey woman, woman, too”. - Świetnie - bez zapału skomentował jej starania. - Może coś byś na siebie włożyła? Jenna tańczyła dalej. - Przestań - rzucił, sięgając po prawą skarpetkę. - Musimy iść. Nie chcę się spóźnić. Znieruchomiała. - Dlaczego zawsze mnie powstrzymujesz? - A dlaczego ty swój seksowny taniec zaczynasz zawsze przed wyjściem? Uwielbiam takie pląsy, ale przed pójściem do łóżka. - Robert, zajęty prawym butem, nakręcał się coraz bardziej. - W nocy taka nie jesteś. Zachowujesz się prowokująco tylko wtedy, kiedy seks nie wchodzi w rachubę. O co w tym chodzi? Spojrzał na Jennę. Stała przed nim bez ruchu. 8
Uznał jej milczenie za swoje zwycięstwo i ruszył w stronę drzwi. - Proszę, przygotuj się - powiedział łagodniej. - Jest dziewiąta. Kiedy dotrzemy na miejsce, nikogo już nie będzie. - Odwrócił się i zniknął w korytarzu. - Chciałam tylko poprawić sobie nastrój przed tym głupim przy- jęciem - mruknęła Jenna i przeszła przez pokój do swojej garderoby. W porządku. Jeżeli Roberta denerwuje jej seksapil, doceni go ktoś inny. „I saw her today at the reception, a glass of wine in her hand. I knew she was gonna meet her connection, at her feet was a footloose man”. Zdecydowała się na czarną spódnicę. Przy każdym ruchu jej uda seksownie zaznaczały się pod materiałem. Roberta to złości, ale mo- że spodoba się jakiemuś miłemu młodemu mężczyźnie? Zapięła stanik push-up. Lekko unosił piersi. Włożyła stringi, któ- re zawsze kojarzyły jej się z seksem. Ale dzisiaj seksu nie będzie. Nie szkodzi, zaspokoi się sama. „A może powinnam znaleźć sobie kochanka? - pomyślała. Włożyła obcisły sweter bez rękawów, wsu- nęła wysokie buty. - Czy piersi nie za bardzo sterczą?”. Z krzesła stojącego przy toaletce zdjęła skórzaną kurtkę i zgasiła światło. Roberta zastała w kuchni. Stał na krześle i przeszukiwał szafki. - Jestem gotowa - powiedziała. - Dobrze, daj mi sekundę. Wdrapał się na blat i zajrzał do górnej szafki. Wyglądał jak szop pracz grzebiący w śmietniku. - Czego szukasz? - Świec. Pamiętasz, gdzie je położyliśmy? - W jadalni. Do czego są ci potrzebne? 9
- Nie, nie tamte. Chodzi mi o świece na Jarcait*. * Świeca na Jarcait – tzw. świeca rocznicowa lub świeca pamięci. Według ży- dowskiego zwyczaju znicz taki zapala się codziennie o zachodzie słońca przez siedem dni po śmierci bliskiej osoby, a następnie w każdą rocznicę jej odejścia (przyp. red.). Ach tak. Świece pamięci. Robert szperał dalej. - Znalazłem. Pokazał jej brązową papierową torbę i usłyszała dźwięk obijają- cych się zniczy. Szklaneczki wypełnione woskiem, z niebieskimi naklejkami ze srebrnym napisami. Jej tata zawsze zapałał taką lamp- kę w przeddzień rocznicy śmierci dziadka. Robert zerknął na Jennę z dezaprobatą. - Tak będziesz ubrana? Zszedł z blatu. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Kark jej zdrętwiał, stopy miała jak z ołowiu. Robert postawił jedną ze świec na talerzu i zapalił. Jenna obserwowała męża w milczeniu. Kiedy świeca zapłonęła, Robert podszedł do Jenny i chwycił ją za rękę. - Dzisiaj jest ten dzień. Ten dzień. Druga rocznica. Drugie urodziny jego śmierci. Można utonąć nawet w kałuży błota. Wystarczy mocno uderzyć o ziemię. Jak brat babci, kiedy był mały. Dostał huśtawką w głowę. Ocean. Rzeka. Wanna. Ale nie można samemu się utopić. Nie. To zdarza się tylko tym, którzy tego nie pragną. Zawsze dostaje się to, czego się nie chce. 10
Oczy Jenny zaszły łzami. Robert przyglądał się żonie, nie rozu- miejąc. A ona płakała czarnymi łzami rozmazanego tuszu. Jej wargi drżały przy każdym oddechu. Wyglądała tak ładnie. Tak ładnie się ubrała na przyjęcie z okazji rocznicy śmierci syna. Gorące czarne krople spadały na podłogę. Nie mogła się ruszyć, ręce i nogi miała jak z waty. Bobby patrzył na nią. Coś krzyknął. Powiedział: „Mamusiu, mamusiu”. Litr wody waży kilogram. Sweter napęczniały od wody wydaje się ważyć tonę. Ściąga w dół. Instynkt przetrwania nie działa dość inteligentnie, aby poradzić sobie ze swetrem i z butami do wspinaczki. Grube ubranie ciąży jak kamień. Ciągnie na samo dno. A tam niczego nie można zbudować. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.
JOHN FERGUSON stał na nabrzeżu obok hydroplanu. Obser- wował sylwetkę zbliżającą się na niebieskim boston whalerze. Od- głos silnika łodzi wdzierał się w poranny spokój Alaski. Przestraszo- ne stadko gęsi zerwało się do lotu. Fergie zaśmiał się pod nosem. Musiał zapłacić jakiemuś Indiani- nowi pięć patyków, żeby ten zbadał to miejsce. Na spotkaniu rady miasteczka Klawock ludzie zaproponowali, żeby Fergie zadzwonił do doktora Davida Livingstone'a. Cieszył się wielką sławą w okoli- cy. - Czy szamani używają tytułu „doktor”? - zażartował John Fer- guson i zrozumiał, że uraził prawie wszystkich zgromadzonych. Okazało się, że szaman faktycznie ma tytuł doktora. Ech, szkoda gadać. Łódź była oddalona o dwanaście metrów. Ku zdziwieniu Fergie- go doktor Livingstone okazał się dość młodym i przystojnym India- ninem, a nie pomarszczonym starcem w canoe. Wymienili pozdro- wienie na odległość, a tymczasem boston whaler dotarł do brzegu. Indianin wyskoczył z łodzi. 12
- Ferguson? - zapytał, mocując cumę. - Doktor Livingstone, jak przypuszczam. Fergie pracował nad tym projektem już jakiś tydzień. Bardzo chciał się tym pochwalić, ale trochę krępował się Livingstone'a. Chyba bez potrzeby, bo doktor się uśmiechnął. - Po prostu David. Szaman sięgnął po kilka starych tobołków z grubego płótna, które położył na przystani. Fergie nie wiedział, czy pomóc Livingstone'o- wi, czy też poczekać. Co, jeśli zawiniątka mają jakiś związek z in- diańską magią? A jeśli skala je swoim dotykiem? Z zażenowaniem przestępował z nogi na nogę. Obserwował uważnie Davida. - I co myślisz? Jakieś pierwsze wrażenia? - zapytał z nadzieją. - Czy duchy Tlingitów nawiedzają to miejsce? - Fergie starał się wy- mówić indiańską nazwę poprawnie. Nie chciał sprawiać wrażenia źle poinformowanego. Ale kiedy usłyszał, jak wypowiada to prawdziwy Indianin, zrozumiał, że nazwa powinna brzmieć bardziej gardłowo, że należy artykułować ją tak, jakby w ustach miało się duży kęs jabłka. David skończył z bagażami. Wyprostował się. Był wysoki, miał jakiś metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne włosy do pasa i okrągłą, łagodną twarz. Dużymi orzechowymi oczami bacznie przyglądał się rozmówcy. - Ferguson, co właściwie wiesz o Tlingitach? - No więc... - Ferguson spodziewał się takiego pytania, więc pilnie przestudiował wstęp do Encyklopedii Indian Ameryki Północ- nej. - Wiem, że Tlingit i Haida, dwa największe plemiona w tym regionie, zajmowały się rybołówstwem i kłusownictwem. Handlowa- ły też z Rosjanami i z Brytyjczykami. Pod koniec dziewiętnastego 13
wieku rząd zakazał im używania swojego języka i zlikwidował zwy- czaj potlaczu*. * Potlacz - ceremonialna biesiada Indian płn. -zach. wybrzeży Ameryki Płn., w czasie której gospodarz niszczył i rozdawał część swojego mienia. W ten sposób zdobywał prestiż społeczny oraz potwierdzał swoją pozycję człowieka zamożnego. Indianie z plemienia Tlingit wierzyli, że utrata honoru i prestiżu równoznaczna jest z utratą duszy (przyp. red.). - Nie, to nie do końca prawda - zaprzeczył Livingstone. - Można powiedzieć, że rozumiesz literę prawa, ale nie jego ducha. Ferguson westchnął głośniej, niż zamierzał. Ponad ramieniem Livingstone'a spojrzał na ośnieżone błękitne szczyty na horyzoncie. - Rząd niezupełnie to zrobił - oświadczył David. - Po prostu po- dzielił Indian na cywilizowanych i barbarzyńców. Tych drugich wy- słał do rezerwatów. Dopiero w ten sposób uśmiercił nasz rodzimy język i tradycję potlaczu. Ferguson pokiwał głową. Dopiero poznał Livingstone'a, a już miał wątpliwości, czy go polubi. Był to interesujący człowiek, ale jego pewność siebie nie budziła sympatii Fergusona. David uklęknął i rozwinął jeden z tobołków. Wewnątrz znajdo- wały się sznury korali i zwierzęce łapki. - A co wiesz o naszych wierzeniach? - zapytał szaman. - Znasz indiańskie legendy? Ferguson postanowił nie ryzykować. Nie chciał się ośmieszyć. Czasami milczenie jest najlepszą obroną. Energicznie potrząsnął głową. - Rozumiem. Nic nie wiesz, ale mimo wszystko uważasz, że duchy Tlingitów nawiedzają to miejsce? No tak. Tamten znowu go przyłapał. Fergie chciał powiedzieć Davidowi, co naprawdę myśli. Że cała ta sprawa to jeden wielki 14
wrzód na dupie. Że zdecydował się na wezwanie szamana, ponieważ grupa japońskich inwestorów chciała wyłożyć sporą kasę na inwe- stycję, ale naciskała, żeby teren został „oczyszczony z duchów”. Fergie wiedział jednak, że nie powinien tego mówić. A przynajmniej nie prosto w oczy. - Cóż, wolałbym wiedzieć więcej, ale usiłuję przygotować na lipiec ten teren dla kilku potencjalnych klientów... nie miałem czasu. - Nie usprawiedliwiaj się, Ferguson. To było zwykłe pytanie. Chciałem się tylko zorientować, na czym stoimy. Szczere spojrzenie Davida sprawiło, że Ferguson poczuł się nie- zręcznie. Aby zatrzeć złe wrażenie, dodał: - Fakty wyglądają tak. Nasi klienci pragną z jak największym szacunkiem potraktować historię tego miejsca i dziedzictwo Tlingi- tów. Nie chcą po rozpoczęciu prac dowiedzieć się nagle, że zaistnia- ła... no, trudna sytuacja... - Sytuacja delikatna z punktu widzenia prawa? Czy raczej coś w stylu nawiedzonego hotelu z Lśnienia? Ferguson szukał odpowiednich słów. Facet naprawdę trafił w sedno. - Hmmm. Powiedziałbym, że chodzi o jedno i drugie. David uśmiechnął się szeroko. Fergie miał dosyć. Nie cierpiał rozmawiać z tymi ludźmi. Zawsze mówił przy nich coś niestosownego. Podczas rozmowy z przedsta- wicielem jakiejś mniejszości człowiek zastanawia się nad każdym słowem. I mimo największych starań wychodzi w końcu na białego rasistę. - Coś ci powiem, Ferguson - zaproponował mu nagle David. - Ty masz prawników, więc powiedz im, żeby użyli swojej potężnej magii, a ja użyję swojej. Co powiesz na taki plan? Ferguson odetchnął z ulgą. 15
- Jeśli o mnie chodzi, brzmi dobrze. Zdaję się na ciebie. Bądź co bądź, to ty jesteś doktorem. David rozpakował kolejny tobołek. Ferguson dostrzegł fragment poroża jelenia. - Co dokładnie zamierzasz zrobić z tymi duchami? Pytam z cie- kawości... Szaman podniósł wzrok. - Zamierzam ubrać się w pióra, potrząsnąć grzechotką i rozrzu- cić wokół trochę czarodziejskiego proszku. Jestem przecież Indiani- nem, więc co innego miałbym zrobić? To powiedziawszy, parsknął śmiechem. Ferguson ze zdziwieniem mu zawtórował.
JENNA PRZEBRAŁA SIĘ W PROSTĄ czarną garsonkę. Zmyła z twarzy smugi rozmazanego makijażu, zmieniła ubranie, a prze- szłość pogrzebała w najciemniejszym zakątku swojego umysłu. Tam, gdzie jej miejsce. Tam, gdzie się nigdy nie zagląda. Bo i po co? „Nie zadawaj trudnych pytań, to nie usłyszysz kłamstw”. Stała na tarasie apartamentu przy Public Market i przyglądała się pustej ulicy. Za jej plecami chłopcy w białych liberiach serwowali dania na srebrnych tacach. Ładne mieszkanie. Sporo kosztowało. W budynku mieściło się tylko sześć takich z ogromnymi tarasami. Z każdego tarasu rozciągał się wspaniały widok na zatokę. Robert nie należał do tej ligi. Mieszkali tu Ted i Jessica Landisowie, pośrednicy sprzedający nieruchomości bogaczom. Mieli dwóch dorosłych synów - jeden studiował, a drugi prowadził własny biznes. Michael. Kiedy był ma- ły, pewnie mówili do niego Mikey. Był chłodny lipcowy wieczór. Znad zatoki wiał lekki wiatr. Takie jest Seattle latem. Suche powietrze i miły chłód. Lata piękne, ale zimy ponure. Za dużo pada. Dobrze, że nie ma śniegu, jak w Cleve- land. 17
Jenna przyglądała się promom sunącym po wodzie. Na horyzon- cie błyszczały światła Alki Point. Oparta o balustradę, sączyła wino. W pobliżu kręcili się jeszcze jacyś ludzie, ale nie miała ochoty na pogawędki. Ach. Rodzina Jefferiesów. Dwie córki. Thompsonowie. Tylko syn. Ale ona i tak musi dbać o linię. „Dlaczego nie możemy być chude jak Demi Moore? Wystarczy wsadzić tych wszystkich frajerów na steper, a będą szczęśliwi” - pomyślała. - Jenna! - ciszę rozdarł donośny głos. Christine Davies. Z Mercer Island. Domek letni na Hood Canal. Bobby byłby dzisiaj w wieku jej synka. „David Davies. Jakie sprytne krótkie imię i nazwisko. Sam je wymyślił? Podobno jest bardzo mą- dry. Czy już zapisaliście go na uniwersytet? Słyszałam, że to najmą- drzejszy mały kosmita zrodzony z humanoida. Napij się jeszcze, nie wyglądasz, jakbyś miała dosyć”. - Dziewczyna kpiła bezlitośnie w myślach z podchodzącej kobiety. - Szałowa garsonka. Niesamowita! Kupujesz ubrania za mia- stem? Ja chodzę do Barneya, ale nigdy nie widziałam u niego takich rzeczy. Wyglądasz cudnie. Chciałabym mieć twoje biodra. Schudłaś? - Nie, Christine. - Jenna zmusiła się do grzecznego uśmiechu. - Ale dziękuję. Jak miewa się mały David? - Och, może chciałabyś wziąć udział w akcji charytatywnej i kupić od niego trochę miętówek? Właściwie zajmuje się tym nasza najstarsza córka, Elizabeth. Za sto pudełek dostaje bon towarowy do Nordstrom. Uwielbia ubrania, ale nienawidzi się targować. Mają więc z Davidem układ. David sprzedaje miętówki, a Elizabeth dzieli się z nim nagrodą. David musi sprzedać tylko dwadzieścia pudełek więcej. Wspaniale prowadzi swoje interesy. Peter jest przekonany, że 18
pewnego dnia zajmie się sprzedażą nieruchomości. Wiesz, miętówki, takie czekoladki. Tylko cztery dolary za pudełko. Wszystko w słusz- nej sprawie. - A co to za sprawa? - Słucham? - No, ta akcja charytatywna. - Och, nie wiem - powiedziała Christine zdumiona pytaniem. - Myślę, że chodzi o niepełnosprawnych umysłowo. Czy to ma jakie- kolwiek znaczenie, skoro sprawa i tak jest słuszna? Christine wyrwał się suchy śmiech. He, he, he. Chrapliwy śmiech. Taki trochę skandynawski. Jenna próbowała ukryć kwaśny grymas, ale nie była pewna, czy jej to wyszło. - Jasne, Christine, wezmę pięć. - Pięć? Świetnie. Jaka jest twoja tajemnica, Jenno? Wyglądasz tak szczupło. - Ścisła dieta. Woda i miętówki. - He, he, he. Christine spoważniała. Położyła dłoń na ramieniu Jenny. Lekko kołysała się na wietrze. - A tak serio, Jenna. Jak twoje samopoczucie? - W porządku. - Chyba ci trudno o tej porze roku. Spojrzenie Christine wydawało się rozkojarzone. Rybie. W kąci- ku jej ust pojawiła się plamka białej śliny. Zęby były przebarwione. Oddech cuchnął omletem z wędzonym łososiem. - Chyba ci bardzo trudno. Jenna wyobraziła sobie, że w głowie Christine mieszka wielki małż. Pulsujący wór zasysający wodę tylko po to, żeby się poruszać. 19
Głowa Christine na dnie oceanu. Głowa jak mięczak. Jednym uchem zasysa, a drugim uchem wypluwa wodę. I tak za każdym razem, kiedy najpierw na kilka cali wynurza się z mułu, a następnie znowu w nim grzęźnie. - Na szczęście mam Roberta. Rozgwiazda wskakuje na głowę Christine. Podważa czaszkę i wysysa soczystego małża. Wysysa brejowaty mózg Christine. - Och, wiem. Co by się z nami stało, gdyby nie rodzina? - Wybacz mi, muszę wracać do niego. Nie pozwól, żebym wy- szła bez czekoladek. Cmok, cmok. Jenna prawie się zakrztusiła, kiedy owionął ją oddech Christine. Omlet kalifornijski, czyli ostrygi, jajka i małże. Ruszyła w kierunku Roberta, który przy barze zabawiał grupkę ludzi z branży. Tacy to mogą wypić. „Kiedy się martwisz, że stracisz pracę, zawsze się spinasz. Jaka jest sytuacja rynkowa? Dwadzieścia cztery dolary za metr i ani centa mniej”. Jenna się skrzywiła. Obserwowała, jak Robert gestykuluje i opowiada trzem mężczy- znom jakąś historyjkę. Mieli mniej więcej po trzydzieści lat. Jedni odnosili większe sukcesy niż inni, to oczywiste. Wszyscy na studiach uprawiali lekką atletykę. W świecie nieruchomości to bardzo ważne. Teraz mogą odlewać się razem i mówić: „Wiesz, jak grałem w Hu- skies, wtedy gdy chodziliśmy na kręgle do Rose Bowl, mogliśmy się urżnąć i zgarnąć kilka dziwek na Western Avenue. Zobacz, widać stąd tę ulicę. Chłopie, gdybyśmy wtedy kupili...”. Robert miał na koncie najwięcej sukcesów z nich wszystkich. Jeździł najdroższym autem. Mieszkał w najnowocześniejszym domu. Miał najlepszą, najmądrzejszą i najpiękniejszą żonę. I jeszcze dwa 20
lata temu był ojcem najlepszego, najmądrzejszego i najpiękniejszego dziecka. Ale to wszystko się skończyło, prawda? Ile trzeba czasu, żeby się pozbierać po tragedii? Wieczność. A i to za mało. Dziecko jest istotą. Krwią z krwi. Kością z kości. Życiem z życia. To twoja krew w innej krwi. Twoje życie. Najgorsze, co może spotkać czło- wieka, to utrata dziecka. Robert dostrzegł Jennę i przywołał ją gestem. Jego trzej wstawie- ni kumple zmierzyli kobietę wzrokiem. - Jenna, kochanie, podejdź tutaj. Opowiadałem im, jak pojecha- liśmy do Cleveland. Pamiętasz, jaka byłaś zła, że nie ma choinki? - Nie byłam zła, tylko zawiedziona. Mężczyźni się roześmiali. - Byłaś wkurzona - rzekł Robert. - Była tak wkurzona - zwrócił się do kumpli - że ułamała gałązkę z drzewa rosnącego na dziedzińcu i ustawiła ją w pokoju. Nasza własna choineczka. Mężczyźni śmiali się coraz głośniej. Trzech gojów. Dlaczego Ro- bert popisuje się swoim żydowskim pochodzeniem? Czy myśli, że to czyni go lepszym? Może. - Jenna naprawdę to zrobiła! Ma korzenie żydowskie, amery- kańskie i indiańskie. Pomyślcie tylko! Może wziąć pól roku wolnego z okazji świąt religijnych. W przyszłym tygodniu mamy potlacz. Całe miasteczko jest zaproszone! Trzy głowy prawie eksplodowały ze śmiechu. Jenna zauważyła, że pory na twarzach mężczyzn poszerzyły się i zaczęły wydzielać cuchnącą mieszankę potu i tłuszczu. Ci faceci n i e zestarzeją się z wdziękiem. Spojrzała na szklaneczkę w dłoni męża. Była pełna lodu i whisky. - Rozumiem, że to ja dziś wieczorem jestem kierowcą? 21
Robert zamilkł. Trzej koledzy zrobili głupie miny - typowe w sy- tuacji, w której ktoś z towarzystwa wpada w tarapaty. Zasłonili usta dłońmi, żeby powstrzymać śmiech. Robert odwrócił się gwałtownie do Jenny i spojrzał na nią. - O co ci chodzi? - Nic. Po prostu nie będę więcej piła. - Opowiadałem coś... - Mów dalej, to było zabawne. - ...i przerwałaś mi. Gdzie się podziało twoje poczucie humoru? - Chciałam wiedzieć, czy mogę wypić jeszcze jedną lampkę wi- na. - Bzdury! Nigdy nie wypijasz drugiej lampki wina! Przerwałaś mi i dobrze o tym wiesz. - Robert... - Przerwałaś mi. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Trzej faceci prysnęli. Teraz na środku pokoju stali tylko Robert i Jenna, skupiając na sobie uwa- gę gości. Wszyscy widzieli, że on karze ją za złe zachowanie. - Przestań - powiedziała cicho. - Nie rób tego na oczach ludzi. Robert złapał Jennę za ramię i wyprowadził z salonu. Zapukał w drzwi od łazienki, otworzył je i wepchnął żonę do środka. - Dlaczego mi to zrobiłaś? - Ale co? - Poniżyłaś mnie przed kumplami. - Nie potrzebowałeś mojej pomocy - stwierdziła. Usiadła na zamkniętej desce klozetowej i skrzyżowała nogi. Starała się udawać spokojniejszą, niż była w rzeczywistości. 22
- Suka! - rzucił Robert. Jenna zamrugała. Nienawidziła tego słowa, a on dobrze o tym wiedział. - Mogłaś zostać w domu. Wie- działaś, że nie wytrzymasz na tym przyjęciu, tak? Jenna szybko podniosła wzrok. - Co to ma znaczyć? Dlaczego miałabym nie wytrzymać? - Bo jesteś wściekła, że zapaliłem świeczkę dla Bobby'ego. Te- raz się odgrywasz. Typowe. - Typowe? - Tak, typowe. Ty p o w o nie możesz uporać się ze swoim po- czuciem winy, a ja typowo mogę. Ale to nie m o j a wina, że ty cią- gle czujesz się winna. To nie m o j a wina, że ja sobie z tym poradzi- łem i potrafię zachowywać się jak normalny człowiek. Zapalam świecę. I wiesz co? Lubię to robić, bo to mi pomaga. Jeżeli nie mo- żesz tego znieść, wielka szkoda. Jenna przygryzła wargi. Powstrzymała się, żeby nie zaatakować. Nie chciała, aby pijany Robert wciągnął ją w wojnę na słowa, której nikt nie wygra. Konfrontacja w toalecie Landisów. Krew na podło- dze. Wstała i otworzyła drzwi. - Napij się jeszcze. To sprawia, że stajesz się atrakcyjniejszy w moich oczach. Robert wpatrywał się w nią gniewnym wzrokiem. Czysta głęboka nienawiść. Jenna wróciła na taras. Potrzebowała świeżego powietrza. Musiała uporządkować myśli. Upokarzająca wymiana zdań w łazience przyprawiła ją o zawrót głowy. Głęboko odetchnęła. Nie miała zamiaru się smucić. Nie miała zamiaru dopuścić do tego, aby Robert po raz drugi tego samego dnia sprawił jej przykrość. Nie ma mowy. 23
„Nic się nie stało. Uspokój się. On jest pijany. To on ma pro- blem” - powtarzała sobie w duchu. Po kilku minutach rzeczywiście się opanowała. Powściągnęła emocje, tak jak chowa się żywność w plastikowym pojemniku. Wróciła do mieszkania. Przy barze wypiła szklankę wody Perrier. I tak nie miała ochoty na drugi kieliszek wina. Robert miał rację. Chciała przerwać jego idiotyczną opowieść. Pod wpływem alkoholu mówił zbyt głośno i śmiał się za donośnie. To wprawiało Jennę w zakłopotanie. Nie wspominając o tym, że upił się na tak ważnym przyjęciu. Tutaj dobijano targów. Tutaj pielęgnowano przyjaźnie. Jej mąż, który przestawał z pijanymi facetami o niższej pozycji zawo- dowej, sprawiał wrażenie jednego z przegranych. Dawniej Robert zazwyczaj odstawa! od grupy. Na plus. Był do- brze poukładany, jak mawiał ojciec Jenny. Dobrze wyglądał. Nie pił zbyt wiele. Nie mówił zbyt wiele. Nie myślał zbyt wiele. Dobrze wykonywał swoją pracę. Miły żydowski chłopiec. Ojciec Jenny też był Żydem, chociaż nigdy się z tym nie obnosił. Cieszył się, kiedy poznała Roberta, chociaż nie robił sobie złudzeń, wiedział, że nie wychowają dzieci w zgodzie z tradycją. Chciał tyl- ko, żeby na świat przyszedł kolejny Żyd. Jednak nawet ojciec Jenny był zaskoczony, że rodzina Roberta nie ubiera choinki. Gwiazdka była częścią amerykańskiej tradycji, nie miała nic wspólnego z religią. Wszyscy Amerykanie obchodzą Boże Narodzenie. „Najłatwiej być tolerancyjnym religijnie, kiedy nie jest się zbyt religijnym” - mawiał. I nie oponował, kiedy dali synowi imię po Robercie. Nie wierzył, że to przynosi pecha. „Przesądy! - stwierdził. - Robert to dobre imię”. 24
Jenna ocknęła się z zadumy. Stała w pustym korytarzu prowadzą- cym do różnych pokoi. Rozejrzała się. To z pewnością coś na kształt rodzinnego muzeum. Na ścianach wisiały zdjęcia rodziny Landisów. Setki fotografii, począwszy od czarno-białych wizerunków dziad- ków, po nowe portrety maleńkich dzieci. Jenna szybko przebiegała wzrokiem wystawę. Bale maturalne. Śluby. Zdjęcia ze Świętym Mi- kołajem. Wakacje. Zatrzymała się na dłużej przy fotografii Teda Landisa i jednego z jego synów, który mógł być wtedy w wieku Bobby'ego. Uwieczniono ich na przystani. Jezioro lśniło w tle od popołudniowego słońca. Chłopiec trzymał rybę. Jenna nie mogła oderwać wzroku. Zwykła fotografia. Zwykłe wydarzenie. Chłopiec i jego tata. Takie zwyczajne. Każda rodzina ma podobne zdjęcie. Wie- lu ojców zabiera swoich synów na ryby. Ale nie każdy jedzie w tym celu na Alaskę. Nie każdy wyrusza do Thunder Bay. Nie każdemu tonie syn. - Jenna. Podniosła wzrok. To była Christine. Miętówki. - Wychodzimy. Christine złapała Jennę za ramię i zaprowadziła ją do pokoju. - Czy Robert jest pijany? - To dość prawdopodobne. - Bo mówił o... Bobbym. Wiesz. O tym, co się wydarzyło. Jezu, to nigdy się nie skończy. Jenna zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. - To nasza rocznica - powiedziała. - Naprawdę? Myślałam, że pobraliście się zimą. - Rocznica śmierci Bobby'ego. Christine zamarła w ciemnym pokoju. Za oknem na horyzoncie błyszczały światła miasta. Pomarańczowy blask latarni rzucał 25
przedziwną poświatę na twarz kobiety. Patrzyła ze współczuciem, jakiego Jenna się po niej nie spodziewała. Jej żal był prawdziwy. - Och! Przykro mi. Tak bardzo mi przykro. Przytuliła Jennę, która poddała się uściskowi kobiety o mózgu małża. Zaczęła płakać. Czuła przerażenie. Niesprawiedliwość. Za- pach perfum i odór ciała. Szorstkie dłonie Christine na swoich wło- sach. Zapory pękają. Powódź. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim usłyszała głosy ludzi w po- koju. Ktoś wchodził, ktoś wychodził, Christine kogoś przeganiała. Głaskanie. Ponieważ to naprawdę boli. Naprawdę. To rana jak każda inna. Złamane ramię wkłada się w gips. Na ranę ciętą zakłada się szwy. Na złamane serce wylewa się łzy. Jenna usiadła. Christine wciąż była obok. Przyglądała się jej i jednocześnie zerkała na zegarek. Jakby prosiła o wybaczenie. Małż patrzył na zegarek. Miło z jej strony, że została tak długo. - Poradzisz sobie? Musimy wracać na wyspę. Jenna pociągnęła nosem. - Przepraszam. Miałaś rację. To trudny moment w roku. - Peter chce już iść. Powinnam się zbierać. Mogłabym zostać z tobą. Może powinnam. Wzięłabym taksówkę. - Nie, nie trzeba. Już mi lepiej. Byłaś taka miła. Wstyd mi. Na- prawdę. Miętówki. Nie zapominaj o miętówkach. Jenna chwiejnie stanęła na nogi. Znalazła torebkę i zajrzała do środka. W jej portmonetce nie było pieniędzy. Ale był portfel Rober- ta. Mąż nie nosił go przy sobie, bo tworzył na garniturze nieeleganc- kie wybrzuszenie. Wyjęła dwudziestodolarowy banknot. - Daj mi pięć pudełek. 26