STRESZCZENIE
Czasem na zawsze to o wiele za krótko…
Nieśmiertelna nastolatka poszukująca sensu śmiertelnego życia i wiecz-
nej miłości.
Nowe imię, nowe miasto, nowe życie. Zmieniasz je zbyt często, żeby li-
czyć. To się nigdy nie skończy. Tak naprawdę nic się nie kończy… kiedy je-
steś nieśmiertelna.
Nastasya wygląda na kilkanaście lat, ma – kilkaset. I od lat razem z
przyjaciółmi prowadzi rozrywkowe życie. Aż do dnia gdy impreza w noc-
nym klubie kończy się tragedią. Wstrząśnięta bezmyślnym okrucieństwem
swojego kumpla Nastasya podejmuje decyzję: koniec z balowaniem i przy-
padkowymi chłopakami. Zacznie wszystko od nowa na farmie, gdzie nie-
śmiertelni uczą się, jak władać magią, by niosła dobro, a nie śmierć.
Łatwiej jednak powiedzieć, niż zrobić zwłaszcza gdy przeszłość nie daje
o sobie zapomnieć. I gdy chłopak o najpiękniejszych oczach, który stał ci
się tak bliski, zaczyna pojawiać się w twoich przerażających wspomnie-
niach…
Cate Tiernan zdobyła międzynarodową sławę mrocznymi i romantycz-
nymi powieściami o czarach i czarownicach.
„Ukochany nieśmiertelny” otwiera jej najnowszą trylogię o dziewczynie
naznaczonej złem, która buntuje się przeciwko swemu przeznaczeniu i
wybiera trudną drogę pełną potknięć, upadków, wahań do wewnętrznej
przemiany.
CATE TIERNAN
UKOCHANY NIEŚMIERTELNY
Nieśmiertelni Tom 1
Przekład
Ewa Ratajczak
Rozdział 1
Zeszłej nocy mój świat się zawalił. Teraz uciekam.
* * *
Żyłeś sobie kiedyś swoim życiem, w swojej rzeczywistości i nagle stało
się coś, co rozerwało twój świat na pół? Coś zobaczyłeś albo usłyszałeś i w
jednej chwili to, kim byłeś, wszystko, co robiłeś, rozprysło się na tysiąc
odłamków brutalnej, gorzkiej rzeczywistości?
Mnie przydarzyło się to zeszłej nocy.
Byłam w Londynie. Z przyjaciółmi, jak zwykle. Jechaliśmy na imprezę,
jak zwykle.
– Nie, nie, skręć tu! – Boz pochylił się i chwycił taksówkarza za ramię. –
Tutaj!
Taksówkarz – jego ogromne bary ledwie mieściły się w koszulce i pod
kamizelką w kratę – odwrócił się i obrzucił Boza spojrzeniem, które kogoś
zwyczajnego usadziłoby na miejscu i kazało mu być bardzo cicho.
Ale Boz pod żadnym względem nie był zwyczajny. Był natomiast nie-
przeciętnie przystojny, nieprzeciętnie głośny, nieprzeciętnie zabawny i, sło-
wo daję, nieprzeciętnie głupi. Dopiero co wyszliśmy z klubu, gdzie nagle
wybuchła bójka na noże. Dwie stuknięte dziewczyny szarpały się za włosy
i wrzeszczały jak przekupy, aż w końcu jedna wyciągnęła nóż. Moja pacz-
ka chciała zostać i popatrzeć – uwielbiają takie rzeczy – ale wiecie, wszyst-
kie bójki na noże wyglądają tak samo. Odciągnęłam ich i wytoczyliśmy się
na zewnątrz. Na szczęście złapaliśmy taksówkę, zanim nocny chłód zdążył
nas otrzeźwić.
– Tutaj! Dokładnie tu, na środku przecznicy, dobry człowieku – powie-
dział Boz.
No i sobie nagrabił. Na widok kolejnego morderczego spojrzenia poczu-
łam ulgę, że w starej dobrej Anglii jest zakaz posiadania broni.
– Dobry człowieku? – zachichotała Cicely.
Cała nasza szóstka siedziała ściśnięta z tyłu wielkiej czarnej taksówki.
Mogło być nas więcej, ale okazało się, że sześcioro nawalonych nieśmiertel-
nych to wszystko, co pomieści londyńska taksówka, i to pod warunkiem że
nikt nie będzie rzygał.
– Tak, Jeeves – ciągnęła błyskotliwie Cicely. – Zatrzymaj się tutaj.
Taksówkarz ostro zahamował i wszyscy wystrzeliliśmy do przodu. Boz i
Katy rąbnęli głowami o szklaną ściankę między nami a kierowcą. Stratton,
Innocencio i ja wykatapultowaliśmy z siedzeń i wylądowaliśmy z niemiło-
sierną czkawką chichotów na brudnej podłodze.
– Ej! – zawołał Boz, rozcierając czoło. Innocencio wyłowił mnie z plątani-
ny rąk i nóg.
– Nic ci nie jest, Nas? Skinęłam głową, ciągle się śmiejąc.
– Wypad z mojej taksówki! – wycedził Jeeves. Wygramolił się ze swojego
siedzenia, obszedł samochód i szarpnięciem otworzył nasze drzwi.
Opierałam się o nie plecami, więc od razu wyleciałam na bruk i uderzy-
łam głową o krawężnik.
– Au! Au! – Bruk był mokry, oczywiście padało. Ból, chłód i wilgoć ledwo
docierały do mojej świadomości. Pomijając bójkę na noże, wieczór ostrego
imprezowania owinął mnie ciepłym, mglistym kokonem dobrego samopo-
czucia.
– Wynocha! – Taksówkarz chwycił mnie za ramiona, spychając sobie z
drogi. Rzucił mnie na chodnik, żeby wyciągnąć Incy'ego.
Zaraz, hej, złość i przebłysk świadomości. Zmarszczyłam brwi, rozciera-
jąc ręce, i usiadłam. Przecznicę dalej był Dungeon, kolejny potwornie ob-
skurny podziemny klub, do którego chodziliśmy. Odległość niby nieduża,
ale ulica była ciemna i wyludniona, a puste garaże stojące na przemian ze
zniszczonymi spelunami nadawały jej wygląd szczerbatej szczęki.
– Dobra, łapy przy sobie! – warknął Innocencio, lądując obok mnie. Na
twarzy miał zimną furię i wyglądał na trzeźwiejszego, niż myślałam.
– Hołota! – prychnął taksiarz. – Nie chcę takich jak wy w swojej taksów-
ce! Bogate gówniarze. Myślicie, że jesteście lepsi od innych! – Dał nura do
samochodu, chwycił kołnierz kurtki Katy, a Boz wygramolił się o własnych
siłach.
– Hm... będę wymiotować – oznajmiła Katy, wychylając się z taksówki.
Boz uskoczył, kiedy przewód pokarmowy Katy oczyścił się z wieczornej
dawki whisky Jamesom, wprost na buty taksówkarza.
– Psiakrew! – ryknął facet, otrząsając stopy z odrazą. Boz i ja zachicho-
taliśmy – nie mogliśmy się powstrzymać. Niedobry Wielki Pan Taksów-
karz.
Taryfiarz złapał Katy, żeby wywlec ją na chodnik, ale nagle Incy coś wy-
mruczał i wyciągnął rozpostartą dłoń.
Miałam ułamek sekundy, żeby pomyśleć: co jest?, bo gość zachwiał się
jak rąbnięty siekierą. Puścił Katy i zgiął się niemal wpół. Rąbnął do tyłu i
ciężko wylądował na bruku, z białą twarzą i szeroko otwartymi oczami.
Ogarnęła mnie fala mdłości i zmęczenia – chyba wypiłam więcej, niż
przypuszczałam.
– Incy, co zrobiłeś? – spytałam zadziwiona, wstając. – Użyłeś magyi? –
Zaśmiałam się cicho, ta myśl wydała mi się absurdalna. Oparłam się o la-
tarnię i wystawiłam twarz na rześką wilgoć. Kilka głębokich oddechów i
poczuję się lepiej.
Katy zamrugała z zamglonymi oczami, a Boz zarechotał.
Innocencio skrzywił się na widok swoich nowych butów od D&G, prze-
moczonych od deszczu.
Stratton i Cicely wysiedli z drugiej strony i dołączyli do nas. Popatrzyli
na taksówkarza – leżał nieruchomo na mokrym chodniku. Pokręcili głowa-
mi.
– Pięknie – powiedział Stratton do Incy'ego. – Imponujące, Panie Magik.
Teraz już pozwól temu biednemu sukinsynowi wstać.
Zerkaliśmy to na siebie, to na faceta. Nie mogłam sobie przypomnieć,
kiedy ostatni raz widziałam, jak ktoś tak używa magyi. Owszem, po to,
żeby dostać dobry stolik w restauracji albo złapać ostatnie metro...
– Nie sądzę, Strat – odparł Innocencio nadal z napiętą twarzą. – Nie są-
dzę, że to dobry człowiek.
Stratton i ja spojrzeliśmy sobie w oczy. Chwyciłam Innocencia za ramię.
Byliśmy wspólnikami w rozróbach prawie wiek i znamy się na wylot, ale
takiej zimnej wściekłości nie widywałam u niego często.
– Racja, no to go zostaw. Za kilka minut dojdzie do siebie, co? Idziemy,
chce mi się pić. I Katy chyba też.
Katy się skrzywiła.
– Uuh...
– Tak, chodźmy – podchwyciła Cicely. – Dzisiaj gra kapela, a ja zamie-
rzam potańczyć.
– Zanim oprzytomnieje, nie będzie po nas śladu. – Pociągnęłam Incy'ego
za rękaw.
– Poczekaj – powiedział Incy.
– Zostaw go – powtórzyłam. Czułam się trochę nie w porządku, że
mamy tak zostawić gościa na lodowatym deszczu, ale wiedziałam, że od-
zyska formę, kiedy zaklęcie przestanie działać.
Innocencio strącił moją dłoń, co mnie zaskoczyło. Przyglądałam się, jak
obiema rozpostartymi dłońmi dotyka mężczyzny, poruszając wargami. Nie
słyszałam, co mówi.
Z potwornym hukiem taksówkarz podskoczył i otworzył usta, ale nie
zdołał wydobyć z siebie krzyku.
Znów poczułam przypływ mdłości, a przed oczami przewinął mi się sza-
ry film. Zamrugałam kilka razy, wyciągając rękę po dłoń Cicely. Zachicho-
tała, kiedy się zachwiałam, bo oczywiście myślała, że to przez alkohol. Kil-
ka chwil później obraz mi się wyklarował. Wyprostowałam się i gapiłam to
na Incy'ego, to na taryfiarza.
– I co? Co zrobiłeś? – wymamrotałam.
– No, no, Incy. – Stratton pocmokał. – Nieźle. Trochę niepotrzebnie, nie
sądzisz? Dobra, zwijajmy się. – Ruszył chodnikiem w stronę Dungeonu, za-
pinając płaszcz.
– Co zrobiłeś? – powtórzyłam.
– Drań zasłużył sobie. – Incy wzruszył ramionami. Katy, ciągle zielonka-
wa na twarzy, popatrzyła tępo na taksówkarza, potem na Innocencia. Za-
kaszlała i pokręciła głową, a potem ruszyła za Strattonem. Puściłam Cicely,
a ona wzruszyła ramionami i wzięła Boza za rękę. Poszli za resztą, ich kro-
ki wkrótce ucichły w ciemności.
– Incy... – Byłam zaskoczona, że inni odchodzą. – Czy ty... skręciłeś mu
magyą kark? Gdzie się tego nauczyłeś? Nie, nie zrobiłeś tego, prawda?
Spojrzał na mnie z cieniem rozbawienia na nieziemskiej, ponurej, przy-
stojnej twarzy. Drobne diamenty deszczu połyskiwały w blasku latarni na
jego czarnych lokach.
– Kochanie, widziałaś, jak się zachowywał.
Spojrzałam na niego, potem na taksówkarza – ciągle leżał nieruchomo, z
grymasem bólu i przerażenia na twarzy.
– Skręciłeś mu kark? – powtórzyłam, nagle dość trzeźwa i potwornie
świadoma tego, co się stało. Mój mózg dreptał dookoła tej myśli, jakby była
gorącą iskrą, której trzeba unikać. – Użyłeś magyi do... o rany. Trudno, te-
raz go napraw. Chcę drinka, ale poczekam. – Sama nie potrafiłam pomóc
taksówkarzowi. Nie miałam pojęcia, gdzie Incy nauczył się takich czarów
ani jak je odczynić, odwołać... jak zwał, tak zwał. Na ogół unikałam magyi,
tej magyi, z którą nieśmiertelni się rodzą. Za dużo z nią zachodu, i zwykle
potem robiłam się dosłownie chora. A i tak sprawiłam co najwyżej, że ktoś
wpadł na drzwi albo wylał na siebie kawę. I to było wieki temu.
Innocencio zignorował mnie i spojrzał z góry na taksówkarza.
– Dobra, koleś – odezwał się cicho. Kierowca z trudem skupił na nim
wzrok dziki z przerażenia i bólu.
– Tak to jest, kiedy ktoś niegrzecznie traktuje moich przyjaciół, widzisz?
Mam nadzieję, że dostałeś nauczkę.
Kierowca nie mógł nawet mruknąć. Zorientowałam się, że jest pod
wpływem zaklęcia pozbawiającego głosu. Prawdziwego zaklęcia, takiego
jakie widziałam wcześniej tylko raz czy dwa w ciągu setek lat. W dodat-
ku...
– No, dalej, odczaruj go – powiedziałam niecierpliwie. Nigdy dotąd Incy
nie robił przy mnie niczego podobnego. – Już dostał za swoje. Czekają na
nas. Odczaruj faceta i chodźmy.
Incy skulił się, wzruszył ramionami, chwycił moją dłoń i ścisnął mocno,
aż zabolało.
– Nie mogę, kochanie. – Uniósł moją dłoń do ust, żeby ją pocałować, po-
tem pociągnął mnie za sobą w stronę Dungeonu.
Obejrzałam się przez ramię na taksówkarza.
– Nie możesz? Złamałeś mu kręgosłup na dobre? – Gapiłam się na
Incy'ego, swojego najlepszego przyjaciela od stu lat.
Uśmiechnął się do mnie promiennie, a jego piękną anielską twarz rozja-
śniała aureola światła latarni.
– Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B – oznajmił beztrosko.
Szczęka mi opadła.
– Co dalej? Porąbiesz Strattona na pieńku?! – Podnosiłam głos, kiedy
gęstniejąca mgła skraplała się mi na twarzy.
Incy się roześmiał, cmoknął mnie w głowę i pociągnął za sobą. Wtedy
dostrzegłam w jego oczach coś innego – coś więcej niż beztroską obojęt-
ność, niż zwykłą chęć zemsty. Incy'emu sprawiło przyjemność to, że skrę-
cił kark temu mężczyźnie, napawał się widokiem kogoś, kto wił się z bólu i
strachu. To go podniecało.
Mózg mi się lasował. Powinnam zadzwonić po pogotowie? Czy dla tak-
sówkarza już za późno? Umrze, już umiera? Odsunęłam się od Incy'ego,
odwróciłam, ale po kilku sekundach poczułam wibracje niskich tonów ba-
sowych. Pulsowały w ziemi, w moich butach. Dungeon wydawał się innym
światem, inną rzeczywistością, która mnie wciągała, wabiła hałasem, po-
zwalała zapomnieć o potwornym przerażeniu sparaliżowanego taksówka-
rza. Rozpaczliwie pragnęłam po prostu w nią wsiąknąć.
– Incy... ale... musisz...
Rzucił mi tylko rozbawione spojrzenie i minutę później zbiegaliśmy po
śliskich od deszczu schodach. Czułam rozdzierającą niepewność, kiedy
Incy uniósł pięść i zaczął walić w pomalowane na czerwono drzwi. Nagle
odniosłam wrażenie, że stoimy u wrót piekła i czekamy, aż nas wpuszczą.
Drzwi uchyliły się i Guvnor, bramkarz, skinął, żebyśmy weszli do środka.
Nieprawdopodobna fala muzyki wessała nas do ciemności oświetlanej je-
dynie żarem papierosów. Setki głosów przekrzykiwały głośne bębnienie,
zapach alkoholu wnikał we mnie słodko z każdym oddechem.
Taksówkarz na zewnątrz... To moja ostatnia szansa, żeby coś zdziałać,
zareagować i postąpić jak normalna osoba.
– Nasty! – Wielkie ramiona ścisnęły mnie trochę drętwo. – Świetne masz
włosy! – z całych sił wrzeszczała mi do ucha moja przyjaciółka Mai. –
Chodź tańczyć! – Objęła mnie ramieniem i pociągnęła do ciemnej sali z ni-
skim sufitem.
Wahałam się tylko sekundę.
I jakby nigdy nic pozwoliłam sobie zapomnieć o zewnętrznym świecie,
zatopić się w hałasie i dymie. Byłam spanikowana, a gdybyście wiedzieli,
do jakich numerów jestem zdolna, te słowa znaczyłyby dla was więcej. Od-
sunęłam się od Incy'ego niepewna, co myśleć. Zrobił chyba najgorszą
rzecz, jaką widziałam. Gorszą niż incydent z koniem burmistrza w latach
czterdziestych. Albo z taką jedną biedną dziewczyną, która chciała wyjść
za Incy'ego w latach siedemdziesiątych. Straszna katastrofa. Ale zdołałam
wytłumaczyć sobie tamte zdarzenia, nadać im sens. Tym razem było mi
trudniej.
Z ostatnim pięknym uśmiechem skierowanym do mnie Incy wtopił się w
tłum i już zaczynał wzbudzać zainteresowanie zarówno mężczyzn, jak i
kobiet. Nikt by mu się nie oparł. Przyciągał jak magnes i większość osób,
śmiertelnych i nieśmiertelnych, pozostawała bezradna wobec uroku skry-
wającego osobowość, która nagle wydała mi się o wiele ciemniejsza niż
kiedyś.
Dwadzieścia minut później obściskiwałam się na lepkiej kanapie z przy-
jacielem Mai, Jase'em. Zabawny, pijany i rozkoszny chłopak. Chciałam w
niego wniknąć, stać się kimś innym, osobą, jaką Jase widzi z zewnątrz. On
– śmiertelny, nie wiedział, kim jestem naprawdę, ale był miłą rozrywką,
której się oddałam z nerwowym zapałem. Dookoła nas ludzie rozmawiali,
palili i pili. Ja błądziłam dłońmi pod jego koszulą, on oplótł mnie nogami.
Zanurzył pałce w moich krótkich czarnych włosach i z nagłym przeraże-
niem poczułam niespodziewanie ciepły oddech na karku.
– Nas? Co ty tu masz? – spytał Incy. Odsunęłam się i szybko poprawiłam
apaszkę na szyi. Spojrzałam przez ramię na Incy'ego. Stał przy kanapie z
drinkiem i długim papierosem. Jego oczy wyglądały jak czarne dziury, bły-
skające w ciemności.
Serce biło mi mocno. Nie panikuj, Nasty.
– Nic. – Wzruszyłam ramionami i opadłam na Jase'a.
– Nas? – Incy mówił cicho, ale stanowczo. – Właściwie nie pamiętam, że-
bym kiedykolwiek oglądał twój kark. Zmusiłam się do śmiechu i uniosłam
głowę, chociaż Jase znów usiłował mnie pocałować.
– Nie bądź głupi, oczywiście, że widziałeś. A teraz spadaj, bo mi prze-
szkadzasz.
– To tatuaż?
Mocniej zacisnęłam apaszkę na szyi.
– Tak. Napis: „Jeżeli możesz to odczytać, to jesteś o wiele za blisko". Już
cię nie ma!
Incy się roześmiał i – ku mojej uldze – dał sobie spokój. Kiedy znikał mi z
oczu, piękna, szczupła dziewczyna w satynie wiła się wokół niego jak wąż.
A ja nie pozwoliłam sobie na to, żeby znów zacząć myśleć o kierowcy
taksówki. Kiedy wspomnienia twarzy tego nieszczęśnika stawały się zbyt
natarczywe, zacisnęłam powieki i wypiłam kolejnego drinka. Ale następne-
go ranka wszystko wróciło – twarz taksówkarza, wyryte na niej cierpienie.
Nigdy już nie będzie chodził, prowadził samochodu, bo Innocencio rozwalił
mu kręgosłup i zostawił go na deszczowej londyńskiej ulicy, gorzej niż
martwego.
A ja nie zrobiłam nic. Nic. Odeszłam.
* * *
Bycie nieśmiertelnym ma tę zaletę, że nie zapijesz się na śmierć, jak to
się zdarza zwykłym ludziom. Bycie nieśmiertelnym ma tę wadę, że nie za-
pijesz się na śmierć, więc budzisz się następnego ranka albo dwa dni póź-
niej i czujesz wszystko to, co byłoby ci oszczędzone, gdyby ci się pofarciło i
byś umarł.
Na zewnątrz panowała specyficzna jasność, kiedy w końcu otworzyłam
oczy na dłużej niż kilka sekund. Mglistym wzrokiem zmierzyłam pokój.
Przez okno wpadało kolorowe światło, co oznaczało świt albo zmierzch.
Albo pożar gdzieś w okolicy. Wszystko było możliwe.
Wiedziałam, że może być źle, jeśli spróbuję się podnieść, więc zrobiłam
to pomału, stopniowo. Ostrożnie uniosłam głowę. Spłowiałe żółte róże ma-
teraca powoli zjaśniały i zniknęły. Materac bez pościeli. Okno ze światłem.
Pomalowane na ciemny kolor ceglane ściany jak w fabryce.
Delikatnie odwróciłam głowę i zobaczyłam śpiącego chłopaka z posta-
wionymi zielonymi włosami, grubym srebrnym łańcuchem na szyi, tatu-
ażem wijącego się smoka na większej części pleców. Hm, Jeff? Jason? Jack?
Na pewno jakoś na J.
Kilka minut później osiągnęłam pozycję półsiedzącą i od razu puściłam
pawia, bo moje ciało usiłowało uwolnić się od toksyn.
Nie zdążyłam do toalety. Wybacz, Jeff.
Głodna i roztrzęsiona, marząc o tym, żeby nieśmiertelność nie była tak
niewiarygodnie dosłowna, zauważyłam, że cały czas jestem w ciuchach. A
więc albo facet na J albo ja, a może oboje nie mieliśmy siły, żeby kontynu-
ować naszą... znajomość zeszłej nocy. No i dobrze. Z namysłem poszuka-
łam apaszki i wyczułam, że nadal jest ciasno zawiązana wokół mojej szyi.
Odprężyłam się lekko, a później przypomniałam sobie Incy'ego, jak stoi
nade mną i pyta o ślad na karku. Nie do wiary, że to stało się w tę samą
noc, co sprawa z taksówkarzem. Przełknęłam ślinę, skrzywiłam się i posta-
nowiłam pomyśleć o tym później.
Moja skórzana kurtka i jeden z pięknych zielonych butów do kostki ze
skóry jaszczurki zginęły. Dziwne. Cóż, wzięłam but, który udało mi się zna-
leźć, i cicho wymknęłam się z domu, chociaż Jaya nie obudziłoby chyba na-
wet trzęsienie ziemi. Byłam raczej pewna, że żyje – wydawało mi się, że
jego pierś unosiła się i opadała. Ledwie pamiętałam, że wypijałam dwa
drinki na jego jeden.
Wychodząc, przekroczyłam jeszcze kilka innych śpiących osób. Duży,
nieotynkowany budynek przypominający magazyn, pewnie na przedmie-
ściach. Czułam siniaki na ramieniu i na tyłku, a każdy mięsień bolał, kiedy
schodziłam po ceglanych schodach. Na dworze było naprawdę zimno, a
wiatr przeganiał drobne śmieci po wyludnionej ulicy.
Przynajmniej nie pada, pomyślałam, i wtedy mimowolnie przypomnia-
łam sobie całą poprzednią noc: deszcz, bójka na noże, upadek na chodnik,
Incy skręca kark taksówkarzowi, ja o mały włos tracę w klubie apaszkę, na
oczach tłumu. Znów ścisnął mi się żołądek. Przystanęłam na chwilę i wcią-
gnęłam zimne powietrze. Dotarły do mnie przerażające szczegóły. Gdzie
Innocencio nauczył się tej sztuczki? Nigdy mu nie zależało, żeby znać jakie-
kolwiek czary, a przez ostatni wiek wiele ich nie używał, a już na pewno
nie tak wielkich i ciemnych. Nikt spośród naszych najbliższych znajomych
nie doskonalił zdolności w magyi. Oparłam się o wymazaną graffiti maga-
zynową ścianę z pustaków i wsunęłam bosą stopę do buta.
Zimne powietrze wypełniło mi nozdrza i wyostrzyło zmysły. Nagle pora-
nek wydał się potwornie jasny, wyraźny. Wczoraj wieczorem Incy zrobił
coś strasznego potężną magyą, ni z tego, ni z owego. A ja zachowałam się
równie okrutnie, choć bez magyi. Patrzyłam, jak Incy łamie facetowi kark,
a potem po prostu... się zwinęłam. Poszłam sobie tańczyć w klubie. Co mi
odbiło? Jak mogłam? Czy ktoś go znalazł? Na pewno. Choć było pusto, bar-
dzo późno i padało. Ale ktoś na niego wpadł i wezwał pomoc. Prawda?
Do tego Incy zauważył znak na moim karku. I całkiem możliwe, że go
zapamiętał. Co za ironia. Przez sto czterdzieści dziewięć lat obsesyjnie pil-
nowałam, żeby mieć zasłoniętą szyję, i nagle, jednej nocy, cały wysiłek po-
szedł na marne. Czy Incy zrozumie znaczenie tego, co zobaczył? Chyba nie.
Przecież nikomu to się nie udało. Nikomu, kto jeszcze żyje. Więc czemu tak
się boję?
A wszystkie te potworne, przyprawiające o dreszcze myśli doprowadza-
ją nas do początku.
Zeszłej nocy cały mój świat się zawalił. Teraz uciekam.
Rozdział 2
Po kilku wydarzeniach, których byłam świadkiem – Incy, taksówkarz,
magyia, złamany kark – noc powinna wydawać mi się zabawą. Pędziłam
już w nocy, uczepiona końskiej grzywy, w jednym ciuchu na grzbiecie, zo-
stawiając za sobą płonące miasto. Widziałam ciała pokryte jątrzącymi się
ranami, pokonane plagą dżumy. Piętrzyły się na ulicach jak kłody, bo nie
miał ich kto pochować. Byłam w Paryżu 14 lipca 1789 roku. Widoku ludz-
kiej głowy na palu nie zapomina się nigdy.
Ale teraz nie trwała żadna wojna. Żyliśmy zwyczajnie, w każdym razie
jak na nieśmiertelnych. To znaczy, zawsze jest trochę nierealności. Jeżeli
przeżyjesz dość wojen, najazdów i ataków najeźdźców z Północy, w końcu
zaczynasz się bronić, czasami aż do przesady. Jeżeli ktoś podchodzi do cie-
bie z mieczem, a ty trzymasz sztylet zatknięty z tyłu za paskiem, cóż...
To jednak co innego. To bez znaczenia, że napastnik raczej cię nie zabije
– jak często ktoś naprawdę odcina ci głowę? – ale sytuacja przypomina
taką na śmierć i życie, więc reagujesz, jakbyś rzeczywiście mógł zginąć. Ale
zeszły wieczór był... zwyczajny. Nie w czasach wojny, szału, walki na
śmierć i życie. Po prostu trafił się wkurzony taksiarz.
Skąd Incy wytrzasnął ten czar? Owszem, jesteśmy nieśmiertelni, magyia
płynie w naszych żyłach, ale musimy nauczyć się świadomie jej używać.
Poznałam ludzi, którzy poświęcali się studiowaniu magyi, odkrywaniu
wszystkiego, co trzeba, żeby się nią posługiwać. Ale ja dawno temu stwier-
dziłam, że to nie dla mnie. Widziałam śmierć i zniszczenie, jakie może spo-
wodować; przekonałam się, do czego ludzie są w stanie się posunąć, żeby
ją posiąść, i nie chciałam mieć z tym nic wspólnego. Wolałam udawać, że
nie istnieje. Znalazłam aefrelyffena (stare słowo na określenie nieśmiertel-
nego) o podobnych przekonaniach i zaczęliśmy się spotykać.
Dobra, może użyłabym magyi, żeby złapać taksówkę w deszczu. Żeby
osoba przede mną nie poprosiła tego ostatniego pain au chocolat. Takie rze-
czy. Ale żeby skręcić komuś kark dla zabawy?
Incy wykorzystuje ludzi, łamie serca dziewczynom i chłopakom, krad-
nie, zachowuje się bezdusznie – i na tym właśnie polega jego urok. Jest lek-
komyślny, kochliwy i samolubny – ale wobec innych. Dla mnie – słodki,
hojny, zabawny i dowcipny. To on namówił mnie, żebym tak jak stoję po-
jechała z nim do Maroka. To do niego dzwoniłam, żeby wyciągnął mnie z
tarapatów. Jeżeli do chłopaka nie docierało „nie", pojawiał się Incy, ze swo-
im wilczym uśmiechem. Jeżeli jakaś kobieta zrobiła mi złośliwą uwagę, ri-
posta Incy'ego przyszpilała ją na oczach wszystkich. Radził mi, w co się
ubrać, przywoził niesamowite prezenty z jakiejkolwiek podróży, nigdy
mnie nie krytykował, nie sprawił mi przykrości.
I ja robiłam to samo dla niego – kiedyś rozbiłam butelkę na głowie babki,
która ruszyła na Incy'ego z długim metalowym pilnikiem do paznokci. Pła-
ciłam bramkarzom, okłamywałam gliniarzy i żandarmów, udawałam jego
żonę, siostrę albo rozwścieczoną kochankę, zależnie od sytuacji. Później
pokładaliśmy się i aż płakaliśmy ze śmiechu. Dzięki temu, że nigdy nie zo-
staliśmy kochankami, tworzyliśmy idealny związek.
Był moim przyjacielem – najlepszym, jakiego miałam. Trzymaliśmy się
razem prawie wiek, więc to niesamowite, że zeszłego wieczoru zdołał mnie
zaszokować. I zadziwiające, że reszty naszych przyjaciół nie zaszokował. I
że udało mi się osiągnąć dno, tym razem obojętności i tchórzostwa. A na
domiar złego, Incy widział mój kark. Coraz lepiej.
Kiedy wróciłam do swojego mieszkania w Londynie, wzięłam prysznic.
Długo siedziałam na marmurowej posadzce, z głową pod gorącą wodą,
żeby spłukać z siebie zapach alkoholu i magazynu. Nie potrafiłam nawet
nazwać tego, co czuję. Strach? Wstyd? Miałam wrażenie, że ocknęłam się
w innym życiu niż to, w którym obudziłam się wczoraj; że jestem inną oso-
bą. I że życie i ja nagle staliśmy się o wiele mroczniejsi, brutalniejsi i bar-
dziej niebezpieczni, niż przypuszczałam.
Zmywałam to wszystko; wydawało mi się, że alkohol sączy się z moich
porów. Myłam włosy, odruchowo omijając... to nie jest tatuaż. Oczywiście,
nieśmiertelni robią sobie tatuaże, dość trwałe – wytrzymują około dzie-
więćdziesięciu lat czy jakoś tak. Inne blizny goją się, bledną i znikają o wie-
le szybciej, inaczej niż u zwykłych ludzi. Po kilku latach nie ma żadnego
śladu po ranie albo oparzeniu.
Z wyjątkiem mnie. Ślad na karku został właśnie po oparzeniu, a doszło
do tego, gdy miałam dziesięć lat. Nigdy nie zniknął ani się nie zmienił, a
skóra pozostała lekko wklęsła i naznaczona. Jest okrągły, o średnicy pra-
wie sześciu centymetrów. Czterysta czterdzieści dziewięć lat temu został
przyciśnięty do mojej skóry amulet rozpalony do czerwoności. Pewnie że
od czasu do czasu przez te cztery i pół wieku ten i tamten widział znamię.
Ale – o ile mi wiadomo – z obecnie żyjących nikt go nie zobaczył. Poza In-
cym, wczoraj wieczorem.
W końcu wyszłam z kąpieli, cała pomarszczona. Owinęłam się grubym
ręcznikiem, który zabrałam z jakiegoś hotelu, i starałam się nie patrzeć na
swoje odbicie w lustrze. Jak duch, widmo, przeszłam do salonu i zobaczy-
łam „London Timesa" na podłodze przed drzwiami – wcześniej kopnęłam
tam gazetę. Zaniosłam ją do aneksu kuchennego, gdzie znalazłam tylko
starą paczkę Mcvitie's i butelkę wódki w zamrażarce. Usiadłam więc na
kanapie i zaczęłam jeść stare krakersy, przeglądając „Timesa". Informację
zamieszczono na samym końcu, przed nekrologami, ale po ogłoszeniach o
zbiórkach harcerskich: „Trevor Hollis, lat 48, niezrzeszony taksówkarz, zo-
stał napadnięty wczoraj wieczorem przez jednego ze swoich pasażerów, w
wyniku czego ma złamany kręgosłup. Przebywa na oddziale intensywnej
terapii Szpitala Świętego Jakuba. Lekarze twierdzą, że prawdopodobnie bę-
dzie sparaliżowany od ramion w dół. Nie jest w stanie podać nazwiska ani
rysopisu napastnika. Są przy nim żona i dzieci".
Sparaliżowany od ramion w dół. Czy byłoby inaczej, gdybym zadzwoni-
ła po karetkę, szybciej wezwała pomoc? Ile czasu leżał na chodniku sztyw-
ny z bólu, oniemiały?
Dlaczego nie zadzwoniłam na pogotowie? Co się ze mną stało? Mógł
umrzeć. Pewnie by wolał. Już nigdy nie poprowadzi taksówki. Ma żonę i
dzieci. Jakim teraz będzie mężem? Ojcem? Oczy zaszły mi mgłą, a twarde
krakersy stanęły w gardle.
I ja się do tego przyczyniłam. Nie pomogłam. I najpewniej mu zaszko-
dziłam.
Czym się stałam? W co zamienił się Incy?
Zadzwonił telefon, ale nie odebrałam. Domofon odezwał się trzy razy –
niech dozorca się tym zajmie. Komórkę zgubiłam parę dni temu i nie zała-
twiłam sobie drugiej, więc to miałam z głowy. W końcu o ósmej wstałam,
poszłam do sypialni i wyjęłam tak ogromną walizkę, że zmieściłby się w
niej martwy kucyk (zanim zapytacie, wyjaśniam, że nigdy się w niej nie
znalazł).
Szybko, w nagłym pośpiechu, chwytałam naręcza ciuchów oraz innych
rzeczy i wrzucałam je do środka. Kiedy walizka była pełna, zapięłam ją,
znalazłam kurtkę i wybiegłam z domu. Gopala, dozorca, zawołał mi tak-
sówkę.
– Pan Bawz i pan Innosaunce pani szukali, panno Nastalyo – powiedział.
Zawsze mnie dziwiło, że tak przekręca nasze imiona. Pewnie, radził so-
bie o niebo lepiej, niż ja bym sobie radziła, gdyby ktoś wyrzucił mnie w
środku Bangalore* i oczekiwał, że znajdę pracę.
– Niedługo wracam – powiedziałam Gopali, gdy taksówkarz wrzucał wa-
lizkę do bagażnika.
– Aha, wyjeżdża pani do rodziców, panno Nastalyo?
Jak zwykle wymyśliłam sobie rodziców, żeby wytłumaczyć, jak nastolat-
ka może żyć samodzielnie z nieograniczonych dochodów.
– Oj, nie, oni jeszcze są w ... – pomyślałam szybko – ...Tasmanii. Jadę do
Paryża, na małe zakupy.
* Bangalore – miasto w południowych Indiach (przyp. tłum.).
Może mam załamanie nerwowe? Bałam się, byłam niespokojna, zawsty-
dzona i ostrożna, jakby każdy taksówkarz w Londynie woził na osłonie
przeciwsłonecznej moje zdjęcie z wielkim czerwonym napisem: „Poszuki-
wana", wydrukowanym na środku twarzy. Czułam się tak, jakby Innocen-
cio miał zaraz wyskoczyć na mnie zza wielkiej donicy. Co bym wtedy zro-
biła? Pamiętałam jego minę, kiedy patrzył na mnie, stojąc przy sofie. Wy-
glądał na zaintrygowanego. Wyrachowanego? Nawet jeżeli nie wiedział, co
znaczy moja blizna, wkurzało mnie, że ją zobaczył.
Czułam, że nigdy nie zdołam znieść spotkania z nim, a to przecież mój
najlepszy przyjaciel. Wczoraj jednak kogoś okaleczył i teraz ja się go boję?
To było moje życie. Sama doprowadziłam do takiej sytuacji...
Wgramoliłam się na tylne siedzenie taksówki i dałam Gopali duży napi-
wek.
– Jadę do Paryża. Niedługo wracam!
Dozorca uśmiechnął się i skinął głową, dotykając daszka czapki.
– Więc zawieźć panią na St. Pancras? – spytał taksówkarz i sięgnął po
swoją rozpiskę. – Na pociąg przez kanał?
– Nie. – Opadłam na tylne siedzenie. – Zawieź mnie na Heathrow.
* * *
Następnego ranka znalazłam się w Bostonie, w Ameryce, i wypożycza-
łam auto w niepozornej, małej firmie, która w ogóle chciała wypożyczyć
samochód komuś poniżej dwudziestego piątego roku życia.
– Proszę, pani Douglas. – Jeden z pracowników wręczył mi kluczyki. – A
jak się pisze pani imię?
– Phillipa – przeliterowałam.
Jak każdy nieśmiertelny, dysponuję plikiem paszportów, dowodów oso-
bistych i praw jazdy. Zawsze ktoś ma przyjaciela, który zna kogoś, kto
może załatwić to, czego potrzebujemy. Przez lata korzystałam z pomocy
faceta z Frankfurtu. Był geniuszem, w czasie II wojny światowej podrobił
tysiąc dowodów tożsamości. W moich paszportach są różne nazwiska,
daty urodzenia (mieszczą się w przedziale od osiemnastu do dwudziestu
jeden lat), miejsca pochodzenia. Zanim rządy zaczęły śledzić ludzi, było o
wiele łatwiej. Potem pojawiły się różne numery, NIP-y. Co za bzdura.
– Jakie piękne imię. – Mężczyzna posłał mi uśmiech czirlidera.
– Mhm. Do samochodu w tę stronę?
Kiedy tylko wyjechałam z Bostonu, rozłożyłam swoją mapę Massachu-
setts. Ludzie z wypożyczalni mogli przygotować dla mnie trasę do West
Lowing, ale bałam się, że to sobie przypomną, kiedy ktoś później by ich
wypytywał. A w tej chwili chciałam zniknąć. Czułam się, jakby ścigał mnie
diabeł, pochłaniała jakaś katastrofa i jakbym po prostu musiała... uciec.
Miałam siedem godzin na myślenie podczas lotu z Londynu do Bostonu.
To niedużo na dogłębną analizę czterystu lat wzbierającej ciemności i głu-
poty, ale mnóstwo czasu, żeby przypomnieć sobie całą masę złych rzeczy i
poczuć się jak ślimak pod kamieniem. Albo jeszcze gorzej. Jak galaretowaty
szlam.
Trafiłam na West Lowing. To mała plama w środku Massachusetts, przy
jeziorze Lowing i po prawej stronie rzeki Lowing. Domyślam się, że jakiś
Lowing był kilkaset lat temu niezłą szychą i odczuwał potrzebę opaćkania
swoim nazwiskiem całej okolicy.
Dojazd tam potrwa ze dwie godziny. W Irlandii po dwóch godzinach
jazdy można pokonać trzy czwarte kraju wszerz. Przez Luksemburg prze-
jeżdża się w pięć minut. Ameryka to wielki, wielki teren. Na tyle wielki,
żeby w nim zniknąć? Miałam taką nadzieję.
* * *
No więc, o tej całej nieśmiertelności. Na pewno macie pytania. Ja nie
znam wszystkich odpowiedzi. Nie wiem, ilu nas jest. Poznałam setki przez
lata, z prostej matematyki wynika, że nasza liczba cały czas się zwiększa,
prawda? Rodzą się nowi, starzy bardzo rzadko znikają. Sami pewnie wpa-
dliście na paru, nie zdając sobie z tego sprawy. Ogólnie rzecz biorąc, nie-
śmiertelni to ludzie, którzy nie umierają wtedy, kiedy powinni.
Większość z nas jest przekonana, że nieśmiertelni istnieją od zawsze –
tak jak ludzie, którzy wierzą w wampiry, myślą, że wampiry są od zawsze
(a propos, jeżeli zajrzeć do starych wierzeń wampirów, można się natknąć
na wątki „wiecznego życia"). Nie wiem, jak powstaliśmy ani skąd się wzię-
liśmy, ani dlaczego, ale poznałam nieśmiertelnych większości ras i grup et-
nicznych. Potrzeba dwóch nieśmiertelnych, żeby stworzyć nowych małych
nieśmiertelnych. A zatem kiedy nieśmiertelny zada się z normalną osobą,
ich potomek nie będzie nieśmiertelny, ale w wielu przypadkach ci ludzie
żyją niezwykle długo. Słyszałam o takiej kobiecie we Francji i w jednym
mieście w Gruzji, gdzie mnóstwo osób dożywa ponad stu lat. Tłumaczą to
zdrowym trybem życia i dietą bogatą w białko. Ha! A to po prostu oznacza,
że tam zakręcił się nieśmiertelny.
Owszem, starzejemy się, ale inaczej niż śmiertelni. Do szesnastki jeden
nasz odpowiada jednemu zwykłemu rokowi. Później to jest zwykle rok w
stosunku do stu ludzkich lat. Widziałam nieśmiertelnych, co starzeli się o
wiele szybciej lub wolniej. Ale dlaczego? Najstarszy nieśmiertelny, jakiego
poznałam, miał około ośmiuset lat. Był potworny, zarozumiały, skąpy i zły.
Ciekawie jest spotkać nieśmiertelnego, który ma dopiero czterdzieści albo
pięćdziesiąt lat – jeszcze niezupełnie dotarła do nich rzeczywistość, czują
się jak dorośli, ale nadal wyglądają jak nastolatki. Są w dziwnym stanie
zawieszenia, bo w pewnym sensie nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
Ja urodziłam się w 1551 roku, ładna symetryczna liczba. Czterysta pięć-
dziesiąt lat później nadal sprawdzają mi dowód w pubach. Zanim pomyśli-
cie: o, super!, wytłumaczę, jaki to kolec w tyłku. Już dawno osiągnęłam peł-
noletność, a przy tym pozostaję zamknięta w wiecznym zmierzchu młodo-
ści i nie mogę wyjść poza to, jak wyglądam. Ale wielu nastolatków chyba
czuje się nieśmiertelnymi. Pojęcie niebezpieczeństwa lub śmierci jest im
całkiem obce i odległe. Może więc jednak nadal należę do grupy nastolat-
ków. Dobra, wiem, mam nie przynudzać.
Nie chorujemy na raka, cukrzycę i tym podobne. Ale łapiemy katar, gry-
pę czy choroby zakaźne, tyle że zdrowiejemy. Dla waszej informacji, blizny
po ospie wietrznej znikają po piętnastu latach. Możemy się poparzyć, stra-
cić kończyny, mieć potworne rany – ale się goją, jak wyjaśniłam wcześniej.
Ręce i nogi odrastają. To proces jednocześnie odrażający i fascynujący.
Trwa kilka lat. Mimo tego, jak się nazywamy, można nas zabić. Ale trzeba
się trochę namęczyć, więc lepiej nie próbujcie.
Co robimy? Mniej więcej to co zwykli ludzie. Żyjemy na tej samej plane-
cie, korzystamy z tych samych rzeczy. Jedni są hulakami (bez nazwisk, no
dobra – ja). Inni wykorzystują czas sensowniej – studiują, uczą się, szlifują
talenty artystyczne lub rękodzielnicze, podróżują. Niektórzy ani nie impre-
zują, ani nie pracują nad sobą. Żyją w stanie permanentnego niezadowole-
nia, nie lubią niczego, zawsze znajdą powód do narzekania, nienawidzą
nieśmiertelnych i ludzi. Poznałam takich i zawsze miałam ochotę posadzić
ich na krze, a potem wepchnąć do oceanu.
Czy się pobieramy, mamy dzieci? Czasami. Ja miałam męża. To cieka-
wostka – jeżeli wychodzisz za normalną osobę, bez względu na to, jak ją
kochasz, starzeje się i umiera, a ty nie. Więc w pewnym momencie musisz
jej o sobie powiedzieć, bo inaczej będzie zachodziła w głowę. Albo jedno z
was trzyma coś w tajemnicy, albo oboje. A jeżeli wychodzisz za mąż za in-
nego nieśmiertelnego, to wasz związek trwa baaardzo długo. Najgorsze,
kiedy twój małżonek nie jest aefrelyffenem i macie dzieci. Patrzenie, jak one
się starzeją i umierają, to jeszcze gorsze niż przyglądanie się starzeniu i
umieraniu małżonka. Ale więcej na ten temat później.
Po czterech godzinach, trzech espresso i torbie czipsów Ahoy zobaczy-
łam West Lowing. Z jednego końca miasta na drugi dotarłam w niecałe
dziesięć minut. No, to nie metropolia. Zawróciłam i pojechałam z powro-
tem drogami wijącymi się wokół przedmieść. Nie wiedziałam, czego szu-
kam. Znaku? W sensie dosłownym: „River's Edge, w lewo", albo metafo-
rycznym: płonący krzak, błyskawica wskazująca właściwy kierunek.
Dwie minuty później znów znalazłam się za miastem. Zatrzymałam się
na poboczu, oparłam głowę o kierownicę i walnęłam pięściami w deskę
rozdzielczą.
– Nastasya, jesteś idiotką. Głupią, pieprzoną kretynką i zasługujesz na
to. – Prawdę mówiąc, zasługuję na coś o wiele gorszego, ale traktuję siebie
dość łagodnie.
Po kilku minutach namysłu wysiadłam i weszłam do pobliskiego lasu.
Przez dobrą chwilę nie minął mnie żaden samochód. Jakieś pięć metrów od
drogi uklękłam na ziemi, kładąc dłonie na płask. Wypowiedziałam kilka
słów – tak starych, że brzmiały jak ciąg niepowiązanych ze sobą sylab.
Były archaiczne już w czasach, kiedy się urodziłam. Te słowa ujawniają
rzeczy ukryte. Jedno z niewielu zaklęć, jakie znam. Nie potrafiłam sobie
przypomnieć, kiedy ostatni raz go używałam. Może żeby znaleźć klucze w
latach dziewięćdziesiątych?
Zamknęłam oczy i zaraz zaczęły się pojawiać obrazy. Droga, zakręt,
klon z liśćmi zabarwionymi na jesienne kolory. Zobaczyłam, dokąd muszę
jechać.
Wzięłam głęboki oddech i wstałam. Tam, gdzie znajdowały się moje dło-
nie, liście i gałązki zamieniły się w proch, wyschły i się rozsypały. Późna
koniczyna zwiędła – została pozbawiona życia, żebym ja mogła przepro-
wadzić swój dziecinny czar. W miejscu, z którego wzięłam moc, pozostały
dwa ślady zniszczenia. Tak właśnie robią nieśmiertelni – żeby uprawiać
magyię, wydzieramy moc komuś innemu. W każdym razie, większość z
nas to robi.
Wróciłam do samochodu i znów pojechałam krętymi drogami, oplatają-
cymi miasteczko. Zaczęłam się uważnie rozglądać. Starałam się wyczuć,
gdzie jestem. Wiedziałam, że przemierzałam tę trasę dziesięć minut temu,
ale tym razem przypatrywałam się każdemu drzewu, każdej polnej ścież-
ce.
I znalazła się – nieoznaczona droga, klon rozpalony kolorami, z konara-
mi w kształcie litery V, jakby przed laty uderzył w nie piorun. Skręciłam.
Mój mały wynajęty samochód podskakiwał na nieutwardzonej drodze;
mogę się założyć, że w czasie mocnych śnieżyc trudno tędy przebrnąć. Za-
czynało mi być zimno, więc podkręciłam ogrzewanie. Po kawie z cukrem
byłam pobudzona i nagle ogarnęła mnie świadomość zupełnej niedorzecz-
ności tego, co robię.
Jestem stuknięta. To najgłupsza rzecz, jaka w życiu przyszła mi do gło-
wy. Przypuszczałam, że w dużej mierze przez panikę i nerwowe załama-
nie.
Nagle się zatrzymałam i oparłam czoło o kierownicę. Przyjechałam tu
szukać kobiety o imieniu River. To idiotyczne. Co ja sobie myślałam? Mu-
szę zawrócić, oddać auto i wrócić do domu. Tym razem tam, gdzie zdecy-
duję, że ma być dom.
Kiedy poznałam River? Chyba w 1920? Albo w 1930? Pamiętam tylko jej
gładką, opaloną twarz i dłonie – silne, szczupłe. Włosy miała siwe, co bar-
dzo nietypowe wśród nieśmiertelnych. Innocencio rozbił swój pierwszy sa-
mochód – i dosłownie pierwszy. Dopiero skonstruowany.
W 1929 roku? Chyba tak. Kupił sobie naprawdę ładny model A, w odcie-
niu brudnego błękitu. Jeden z pierwszych modeli A, które Ford przysłał do
Francji. Incy cieszył się nim kilka tygodni, potem wylądował w rowie na
drodze przy Remis. Zatrzymał się jakiś kierowca, żeby nam pomóc. Noc. Ja
wyleciałam przez przednią szybę i wpadłam do rowu. Miałam poranioną
twarz – jeszcze nie wynaleziono szyb bezpieczeństwa i pasów. Było zimno.
Innocencio i Rebecca też wylecieli z samochodu. Rebecca – zwykła
śmiertelniczka – strasznie się połamała. Pewnie trafiła do szpitala. Imogen
zginęła – złamała kręgosłup, uderzając w drzewo. Innocencio i ja byliśmy
poturbowani, ale mogliśmy chodzić. Imogen i Rebeccę poznaliśmy zaled-
wie dzień wcześniej na imprezie. Obie ładne, bogate i spragnione zabawy.
Niestety, trafiły na nas.
Z pomocą przybiegli nam kobieta i dwóch mężczyzn. Mężczyźni ostroż-
nie wsadzili Rebeccę na tylne siedzenie ich samochodu i stwierdzili, że
Imogen nie żyje. Kobieta sprawdziła, co z Innocenciem, który już się otrzą-
snął i zaczął rozpaczać nad stratą pięknego auta. Zostawiła go i podeszła
do mnie – właśnie usiłowałam się wydostać z rowu z lodowatą wodą.
Uklękła i po francusku pocieszała mnie, że wszystko będzie dobrze. Powie-
działa, że powinnam leżeć nieruchomo, i próbowała zbadać mi puls. Od-
garnęłam przemoczone włosy z oczu, zacisnęłam sobie wokół szyi kołnierz
z lisa i spytałam, która godzina – jechaliśmy na imprezę sylwestrową. Imo-
gen nie żyła, a ja... co za wstyd, martwiłam się, czy zdążymy. Zepsucie i
obojętność. Ale cóż... przecież Incy nie zabił jej celowo. Czasami ludzie wy-
dają się tacy... krusi.
Wtedy ujęła mój podbródek i spojrzała mi w oczy. Od razu się zoriento-
wałyśmy, że jesteśmy nieśmiertelne. Nie istnieje żadna szczególna cecha.
Nie mamy wielkiego „N" pod siatkówką. Ale potrafimy się rozpoznać.
Usiadła i przyglądała się miejscu katastrofy – rozbitemu samochodowi,
martwej dziewczynie. A Innocencio i ja zaczęliśmy się zbierać.
– Nie musi tak być – odezwała się po francusku.
– Co? – spytałam.
– Możesz mieć o wiele więcej, być kimś więcej. – Pokręciła głową ze
smutkiem w ciepłych brązowych oczach.
I tak zrodził się we mnie bunt. Otarłam z oczu krew i wstałam.
– River – przedstawiła się. – Mieszkam w Ameryce. W Massachusetts, na
północy. Miasteczko nazywa się West Lowing. Przyjedź. – Wskazała na
rozbity, płonący samochód, na mężczyznę ostrożnie niosącego ciało Imo-
gen. Obrzuciła Incy'ego badawczym spojrzeniem i natychmiast uznała go
za nicponia, imprezowicza, jałową ziemię, na której ziarno mądrości
umrze.
– Byłam w Massachusetts – odparłam. – Purytańskie. Snobistyczne. I
zimne.
Posłała mi przelotny, smutny uśmiech.
– West Lowing jest inne. Powinnaś tam wpaść, kiedy się tym zmęczysz.
– Znów zerknęła na forda, na Incy'ego. – Jak ci na imię?
Wzrok miała ostry, inteligentny; odniosłam wrażenie, że zapamiętuje
kształt mojej twarzy, zarys ucha. Mocniej otuliłam się futrzanym kołnie-
rzem.
– Christiane.
– Christiane. – Skinęła głową. – Kiedy się zmęczysz i zapragniesz być
kimś więcej, odwiedź West Lowing. Massachusetts. Mój dom nazywa się
River's Edge. Na pewno go znajdziesz.
River wsiadła do samochodu z dwoma mężczyznami, z Rebeccą, mar-
twą Imogen i odjechali, zostawiając mnie, Incy'ego i jego rozbite piękne
niebieskie auto. W końcu zabraliśmy się stopem, później wsiedliśmy w po-
ciąg do Paryża, a potem do Marsylii i zupełnie wykasowałam z pamięci Ri-
ver i Imogen.
Aż do przedwczoraj. Po osiemdziesięciu latach zdecydowałam się sko-
rzystać z jej propozycji. Cholernych osiemdziesiąt lat później zakładałam,
że ciągle tam jest, a zaproszenie pozostaje aktualne. Jak się domyślacie,
nieśmiertelni często się przemieszczają. Żyć w tej samej mieścinie przez
pięćdziesiąt lat i nie zmienić wyglądu – cóż, to wzbudzałoby podejrzenia.
Więc rzadko zatrzymujemy się na dłużej w jednym miejscu. Dlaczego są-
dziłam, że River nadal tam mieszka? Chyba dlatego, że wydawała się...
taka ponadczasowa. Bezsensowny stereotyp, jeżeli chodzi o nieśmiertelne-
go, wiem. I... niezwykle stała. Tak jakby powiedziała, że będzie tam za-
wsze, że mogę przyjechać w każdej chwili i na pewno ją zastanę.
Od espresso z cukrem zaczęły mi drżeć ręce i burczało mi w brzuchu. Co
robić? Co robić?
Nagle ktoś zapukał w szybę. Podskoczyłam, ledwie tłumiąc krzyk.
Moje oszalałe spojrzenie namierzyło mężczyznę – pochylony zaglądał do
środka.
W gardle połaskotał mnie niemal histeryczny śmiech. Bóg wikingów pa-
trzył na mnie z troską albo podejrzliwie. Był tak przystojny, że zaparło mi
dech. Wyglądał jak złota mityczna postać, która nagle ożyła, jakby w jej
żyłach zaczęła płynąć ciepła krew.
Przyjrzałam mu się, mrużąc oczy – kogoś mi przypominał. Może jest
modelem? Czy widziałam go na reklamie bielizny, z odległości dwunastu
metrów na Times Square? A może to aktor z jakiejś zwykłej opery mydla-
nej? Nie kojarzyłam. Opuściłam szybę. Och, bądź spragnionym seksu sza-
leńcem, który chce mnie porwać i zrobić ze mnie niewolnicę miłości, błaga-
łam w milczeniu.
– Tak? – wychrypiałam.
– To prywatna droga – oznajmił bóg, spoglądając na mnie z dezaproba-
tą.
Miał ze dwadzieścia dwa lata albo mniej. Ciekawe, czy lubi nastolatki.
Mrugnęłam do niego, znów czując na krańcach świadomości, że gdzieś już
go widziałam.
– A... eee... szukam River. River's Edge.
Jego oczy koloru topazu zapłonęły z zaskoczenia. Może River ukrywa
swój dom przed sąsiadami? – przemknęło mi przez myśl. O ile w ogóle
jeszcze tu jest.
– Słyszałeś o kimś takim? – naciskałam.
– Znasz River? – spytał powoli. – Skąd? Kim on jest? Jej ochroniarzem?
– Poznałam ją dawno temu. Zaprosiła mnie do siebie – oświadczyłam
pewnym głosem. – Wiesz, czy jej dom, River's Edge, jest gdzieś tutaj?
Zbyt szybko, żebym zdążyła zareagować, silna dłoń wsunęła się przez
okno do samochodu i dotknęła mojego policzka. Ciepła, mocna, a jedno-
cześnie delikatna, ale ja poczułam, że pod jego dotykiem skóra robi mi się
lodowata.
Nieśmiertelny. On też mnie rozpoznał. Przechyliłam głowę.
– Czy ja cię znam? Widziałam już gdzieś? – Gdybym go spotkała, na
pewno bym zapamiętała o wiele dokładniej. Nikt nie zapomniałby takiej
twarzy, tego głosu. Jednak przejechałam wszystkie kontynenty tyle razy,
że ciężko zliczyć. Może nie jest aż tak stary. A może...
Należał do tego drugiego rodzaju nieśmiertelnych. A z tymi się nie zada-
ję, unikam ich jak szarańczy. To osobnicy, z których drwiłam ze swoimi
przyjaciółmi. Gardzę nimi niemal tak bardzo, jak oni mną.
Łudziłam się nadzieją, że mnie... zbawią. Ochronią. Tdhti.
– Nic – odparł i odsunął dłoń, a ja zadrżałam, czując chłód większy niż
kiedykolwiek. – Jest tam dalej – powiedział niechętnie. – Przy tej drodze.
Na pierwszym rozwidleniu pojedź w lewo.
– Więc River nadal tam mieszka?
Nic nie mogłam wyczytać z jego miny. Twarz miał nieprzeniknioną.
– Tak.
Rozdział 3
Obserwowałam go we wstecznym lusterku, kiedy szedł drogą. Był wyso-
ki i barczysty, a dżinsy cudownie opinały jego pośladki. Kiedy patrzyłam
na niego od tyłu, cały czas tliło się we mnie wrażenie, że skądś go znam.
Zmarszczyłam czoło, wytężając pamięć. Później zobaczyłam swoje odbicie
i jęknęłam na głos – moja skóra miała odcień chorobliwej bladości, jakbym
dopiero co wyszła z nocnego klubu, wargi to samo, oczy wyglądały dziwnie
z powodu niebieskich szkieł kontaktowych, nastroszone czarne włosy były
potargane i sztywne. Oto dwa przeciwieństwa – idealny mężczyzna i dale-
ka od ideału kobieta. Wyniszczona, niezdrowa. No, ale chyba to nie ma dla
mnie znaczenia? Nie ma.
Po czterech minutach tłuczenia się po wyboistej drodze, w końcu zaje-
chałam przed długi piętrowy budynek – bardziej przypominał szkołę lub
internat niż dom. Duży i prostokątny, w kolorze surowej, nieskazitelnej
bieli, z ciemnozielonymi okiennicami na każdym oknie. Po bokach stały co
najmniej trzy budynki; kamienny mur mógł odgradzać spory ogród.
Zaparkowałam na wysuszonej jesiennej trawie obok zdezelowanej czer-
wonej ciężarówki. Przeczuwałam, że kolejnych kilka minut będzie miało
historyczne znaczenie, jakby decydowało o mojej przyszłości. Jeżeli nie wy-
siądę z samochodu, potwierdzę, że zmarnowałam całe życie. I siebie. Przy-
znam, że boję się swoich przyjaciół, własnej ciemności, historii. Pragnęłam
zostać w tym samochodzie z zamkniętymi oknami i drzwiami, na zawsze.
Gdybym była człowiekiem i „na zawsze" oznaczałoby kolejnych sześćdzie-
siąt lat, pewnie bym tak zrobiła. Jednak w moim przypadku, „na zawsze"
trwałoby nieznośnie długo. Nie miałam wyjścia.
Przyjechałam tu z konkretnego powodu. Porzuciłam przyjaciół i zaszy-
łam się na innym kontynencie. W samolocie dotarło do mnie, że poza wy-
brykiem Incy'ego, moją obojętnością, paranoją, że Incy zobaczył bliznę,
było jeszcze setki, tysiące rzeczy, które do tego doprowadziły, wydrążyły
moje wnętrze i poczułam się jak pusta muszelka. Nie zabijałam ludzi i nie
podpalałam wiosek, ale wytyczałam ścieżkę zła. Z przyprawiającą o mdło-
ści brutalnością zrozumiałam, że niszczyłam wszystko, czego dotknęłam.
Zranieni ludzie, rozbite domy, roztrzaskane samochody, zrujnowane karie-
ry – wspomnienia sączyły się jak strużki świeżego kwasu, który wsiąkał w
mój mózg, aż chciałam krzyczeć.
Miałam to we krwi, wiem. Ciemność. Tę ciemność. Odziedziczyłam ją
razem z nieśmiertelnością i czarnymi oczami. Opierałam jej się, kiedy by-
łam młodsza. Udawałam, że jej nie ma. Ale w końcu przestałam walczyć,
poddałam się. Przez długi czas z nią żyłam. Ale tamtej nocy ciemność, któ-
ra towarzyszyła mi ponad czterysta lat, przytłoczyła mnie swoim ciężarem
i nie mogłam znieść tej potwornej istoty, jaką się stałam.
Gdybym była zwykłym człowiekiem, kusiłoby mnie, żeby popełnić sa-
mobójstwo. A tak omal nie wybuchnęłam histerycznym śmiechem, kiedy
pomyślałam, że nawet jeśli zdołałabym odciąć sobie głowę, nie miałabym
pewności, czy znajdzie się na tyle daleko od ciała przez tak długi czas, że-
bym rzeczywiście zdążyła umrzeć. Zresztą jaki miałam wybór? Rzucić się
pod piłę do drewna? A co, gdyby odchlastała tylko połowę mojej głowy?
Wyobrażacie sobie proces odrastania? Jezu.
Nagłe poczułam się tak, jakbym spadła z klifu i miała lecieć wiecznie w
stronę wzbierającej rozpaczy i nigdy już nie zaznać szczęścia. Nie mogłam
sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czułam się naprawdę szczęśliwa. Rozba-
wiona? Tak. Zajęta? Tak. Szczęśliwa? Nie za bardzo. Nie pamiętałam, jak
to jest być szczęśliwym.
Jedyną osobą, która w życiu zaproponowała mi pomoc i jako jedyna
sprawiała wrażenie, że rozumie, była River. Zaprosiła mnie wiele dziesią-
tek lat temu. No i jestem.
Znów się rozejrzałam i tym razem ją dostrzegłam. Stała na szerokich
drewnianych schodach domu. Wyglądała dokładnie tak samo jak wtedy,
kiedy ją widziałam. Niezwykłe. Na ogół często zmieniamy wygląd, i to dia-
metralnie. Ja na pewno się zmieniłam, pewnie ze dwadzieścia razy, od na-
szego ostatniego spotkania. Wątpiłam, że mnie rozpozna. Ale przyglądała
mi się uważnie i najwyraźniej czekała, żebym to ja zrobiła pierwszy krok.
Wzięłam głęboki wdech. Miałam nadzieję, że dom jest w środku cieplut-
ki jak grzanka, dostanę herbaty albo drinka i wezmę gorącą kąpiel. Czy
mnie pamięta? Czy jej zaproszenie jest jeszcze aktualne? Wiem, że to nie-
dorzeczne powoływać się na coś, co powiedziała ponad osiemdziesiąt lat
temu. Ale co mi pozostało?
Cóż, robiłam bardziej żałosne rzeczy. Wysiadłam z samochodu i włoży-
łam skórzaną kurtkę – tę starą, bo tamtą przecież zgubiłam dwie noce
temu. Przedzierałam się przez leżące na ziemi liście i rozmyślałam, co się
stanie, jeżeli mnie odprawi. Na pewno pojadę się ukryć w jakimś miłym
miejscu. Na Fidżi albo dokądś indziej. Zostanę tam, dopóki nie poczuję się
lepsza, mniej bezwartościowa. Może kiedyś to nastąpi. Incy w końcu bę-
dzie się wydawał mniej przerażający, a ja zapomnę o taksówkarzu, tak jak
do wczoraj nie pamiętałam o Imogen.
– Witaj – powiedziała, kiedy już się zbliżyłam. Miała na sobie spódnicę z
miękkiej wełny w prążki, a na ramionach wełniany szal. Proste siwe włosy
spięła klamrą. – Zapraszam.
– Cześć. River?
– Tak. – Usiłowała skojarzyć moją twarz. – Jak ci na imię, dziecko?
Lekko zaśmiałam się z tego, że ktoś nazywa mnie dzieckiem.
– Nastasya. Obecnie.
– Poznałyśmy się. – To było stwierdzenie, nie pytanie. Skinęłam głową,
krusząc liście podeszwami.
– Dawno temu. Mówiłaś, że jeżeli kiedykolwiek zechcę zrobić coś więcej,
mam przyjechać do West Lowing.
Spojrzałam w dal i dostrzegłam chmury nadciągające z południowego
zachodu.
– Nastasya – powtórzyła.
Patrzyła na moje kruczoczarne włosy i niebieskie źrenice; dzięki szkłom
kontaktowym kolor oczu zgadzał się z danymi mojego amerykańskiego
paszportu. Usiłowałam sobie przypomnieć, jak wyglądałam, kiedy po raz
pierwszy się spotkałyśmy, ale nie potrafiłam.
– Christiane. – Wyłoniłam z pamięci jedno ze swoich wielu imion. Ale nie
to prawdziwe. – Wtedy miałam na imię Christiane. Widziałyśmy się we
Francji, po wypadku samochodowym. Chyba pod koniec lat dwudziestych.
– Ach, tak. – Pokiwała głową. – To była niedobra noc. Ale cieszę się, że
cię poznałam. I że tu jesteś.
– Cóż... – Patrzyłam wszędzie, tylko nie na jej twarz. – Wiem, że to daw-
ne dzieje, ale pomyślałam, że jeżeli...
– Cieszę się, że tu jesteś, Chri... Nastasyo – powtórzyła. – Witam. Masz
coś ze sobą?
Przytaknęłam, myśląc o swojej walizie. I oczywiście o całym bagażu
emocjonalnym.
– To dobrze. Pokażę ci twój pokój, a później się rozgościsz.
Mam pokój?
– To jest hotel? – spytałam, wchodząc za nią do holu. Na okrągłym stole
stał wazon pełen zasuszonych gałęzi klonu. Piękne szerokie, kręte schody
prowadziły na piętro. Wszystko białe, proste, eleganckie. Dziwne, ale jak
tylko przekroczyłam próg tego domu, poczułam się... mniej przerażona?
Mniej... bezbronna? A może tylko mi się zdawało.
– Kiedyś to było miejsce spotkań kwakrów – wyjaśniła River, kierując
mnie na górę. Wyczuwałam, że w budynku są inni ludzie, ale wszędzie ci-
sza, spokój. – W XVIII wieku mieszkało tu około czterdziestu przyjaciół.
Pracowali na farmie. Ja ją prowadzę od 1904 roku, pod różnymi postacia-
mi.
To oznaczało, że ona, podobnie jak my wszyscy, musiała zmieniać wcie-
lenia, żeby wytłumaczyć swoje nieprzerwane istnienie. Zaczęła jako jedna
osoba, później udawała, że umarła, potem pojawiła się jako dawno zagi-
niona córka poprzedniego właściciela, żeby odziedziczyć dom, i tak dalej.
Taki wątek pojawił się chyba w którymś z odcinków Star Treka.
– A teraz?
River poprowadziła mnie szerokim korytarzem, później skręciła w pra-
wo i tamtędy doszła do kolejnego długiego korytarza z oknami po jednej
stronie i z drzwiami w równych odległościach po drugiej. Uśmiechnęła się.
Teraz wyglądała młodziej.
– To dom dla zbłąkanych nieśmiertelnych.
– A jaką wersję znają miejscowi? – spytałam.
– Mała rodzinna farma, gdzie ludzie przyjeżdżają uczyć się technik pro-
wadzenia organicznych upraw. Co również jest prawdą. – Przystanęła
przed drzwiami dokładnie naprzeciwko okna, rozjaśnionymi jesiennym
słonecznym światłem. Kiedy je otworzyła, zajrzałam do środka.
– Jak organiczna farma mnichów? River się roześmiała.
Pokój był mały i prosty. Stało w nim zaledwie kilka mebli: wąskie łóżko,
nieduża szafa, drewniane biurko i krzesło. Ostatnim razem, kiedy przeby-
wałam poza londyńskim mieszkaniem, zatrzymałam się w Jerzym V w Pa-
ryżu. A wcześniej w St. Regis w Nowym Jorku. Zazwyczaj wybieram eks-
tremalny luksus.
– Nie, nie mnichów. – River weszła do pokoju. – Po prostu ludzi, nie-
śmiertelnych, którzy chcą się skupić na innych rzeczach w tym momencie
ich życia. Oczywiście możesz porozstawiać tu swoje rzeczy, żeby było
przytulniej.
Pomyślałam o typowym „wystroju wnętrz" w swoim mieszkaniu – po-
rozrzucane ciuchy, puste butelki po alkoholu, pełne popielniczki, książki,
gazety, pudełka po pizzy i tak dalej. Może jednak nie, stwierdziłam w du-
chu.
– Więc jest nas tu więcej? – Usiadłam na łóżku na próbę. Ale niewygod-
ny materac.
– W tej chwili czworo nauczycieli i ośmioro uczniów – wyjaśniła River.
Zamknęła drzwi i oparła się o nie z poważną miną. – Daję ci tydzień na za-
stanowienie, czy chcesz zostać, Nastasyo. Mam nadzieję, że tak. Sądzę, że
wiele tu dostaniesz i że zdołasz odnaleźć szczęście, o ile będziesz na nie
otwarta. Ale pamiętaj, to nie hotel ani spa. To pewnego rodzaju połączenie
kibucu i ośrodka rehabilitacyjnego. Jest do zrobienia praca i wykonujemy ją
wszyscy. Będziesz musiała się nauczyć pewnych ciężkich i bolesnych rze-
czy. Przez lata wypracowaliśmy dobry system i każdy, kto tu przyjeżdża,
musi się stosować do naszych zasad.
– Aha. – Może posiedzę kilka dni, wymyślę plan B i znowu prysnę, po-
myślałam.
River się uśmiechnęła. Wydawała się tak szczerze ciepła i gościnna, że
żałowałam, iż nie jestem dla niej lepszym materiałem. Ale to było raczej
przesądzone.
– Nikt cię nie będzie zmuszał, żebyś została. Ani przekonywał, że powin-
naś uratować swoje życie. Jeśli jeszcze nie dorosłaś po... dwustu latach?
– Czterystu. Czterystu pięćdziesięciu dziewięciu – uściśliłam.
W jej oczach rozbłysło zaskoczenie, a ja odniosłam nieprzyjemne wraże-
nie, że to raczej z powodu mojego zachowania niż wyglądu wzięła mnie za
młodszą osobę.
– Dobrze, czterystu pięćdziesięciu dziewięciu latach. Ale jeżeli do tej
STRESZCZENIE Czasem na zawsze to o wiele za krótko… Nieśmiertelna nastolatka poszukująca sensu śmiertelnego życia i wiecz- nej miłości. Nowe imię, nowe miasto, nowe życie. Zmieniasz je zbyt często, żeby li- czyć. To się nigdy nie skończy. Tak naprawdę nic się nie kończy… kiedy je- steś nieśmiertelna. Nastasya wygląda na kilkanaście lat, ma – kilkaset. I od lat razem z przyjaciółmi prowadzi rozrywkowe życie. Aż do dnia gdy impreza w noc- nym klubie kończy się tragedią. Wstrząśnięta bezmyślnym okrucieństwem swojego kumpla Nastasya podejmuje decyzję: koniec z balowaniem i przy- padkowymi chłopakami. Zacznie wszystko od nowa na farmie, gdzie nie- śmiertelni uczą się, jak władać magią, by niosła dobro, a nie śmierć. Łatwiej jednak powiedzieć, niż zrobić zwłaszcza gdy przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. I gdy chłopak o najpiękniejszych oczach, który stał ci się tak bliski, zaczyna pojawiać się w twoich przerażających wspomnie- niach… Cate Tiernan zdobyła międzynarodową sławę mrocznymi i romantycz- nymi powieściami o czarach i czarownicach. „Ukochany nieśmiertelny” otwiera jej najnowszą trylogię o dziewczynie naznaczonej złem, która buntuje się przeciwko swemu przeznaczeniu i wybiera trudną drogę pełną potknięć, upadków, wahań do wewnętrznej przemiany.
CATE TIERNAN UKOCHANY NIEŚMIERTELNY Nieśmiertelni Tom 1 Przekład Ewa Ratajczak
Rozdział 1 Zeszłej nocy mój świat się zawalił. Teraz uciekam. * * * Żyłeś sobie kiedyś swoim życiem, w swojej rzeczywistości i nagle stało się coś, co rozerwało twój świat na pół? Coś zobaczyłeś albo usłyszałeś i w jednej chwili to, kim byłeś, wszystko, co robiłeś, rozprysło się na tysiąc odłamków brutalnej, gorzkiej rzeczywistości? Mnie przydarzyło się to zeszłej nocy. Byłam w Londynie. Z przyjaciółmi, jak zwykle. Jechaliśmy na imprezę, jak zwykle. – Nie, nie, skręć tu! – Boz pochylił się i chwycił taksówkarza za ramię. – Tutaj! Taksówkarz – jego ogromne bary ledwie mieściły się w koszulce i pod kamizelką w kratę – odwrócił się i obrzucił Boza spojrzeniem, które kogoś zwyczajnego usadziłoby na miejscu i kazało mu być bardzo cicho. Ale Boz pod żadnym względem nie był zwyczajny. Był natomiast nie- przeciętnie przystojny, nieprzeciętnie głośny, nieprzeciętnie zabawny i, sło- wo daję, nieprzeciętnie głupi. Dopiero co wyszliśmy z klubu, gdzie nagle wybuchła bójka na noże. Dwie stuknięte dziewczyny szarpały się za włosy i wrzeszczały jak przekupy, aż w końcu jedna wyciągnęła nóż. Moja pacz- ka chciała zostać i popatrzeć – uwielbiają takie rzeczy – ale wiecie, wszyst- kie bójki na noże wyglądają tak samo. Odciągnęłam ich i wytoczyliśmy się na zewnątrz. Na szczęście złapaliśmy taksówkę, zanim nocny chłód zdążył nas otrzeźwić. – Tutaj! Dokładnie tu, na środku przecznicy, dobry człowieku – powie- dział Boz. No i sobie nagrabił. Na widok kolejnego morderczego spojrzenia poczu- łam ulgę, że w starej dobrej Anglii jest zakaz posiadania broni. – Dobry człowieku? – zachichotała Cicely. Cała nasza szóstka siedziała ściśnięta z tyłu wielkiej czarnej taksówki. Mogło być nas więcej, ale okazało się, że sześcioro nawalonych nieśmiertel- nych to wszystko, co pomieści londyńska taksówka, i to pod warunkiem że nikt nie będzie rzygał. – Tak, Jeeves – ciągnęła błyskotliwie Cicely. – Zatrzymaj się tutaj. Taksówkarz ostro zahamował i wszyscy wystrzeliliśmy do przodu. Boz i Katy rąbnęli głowami o szklaną ściankę między nami a kierowcą. Stratton, Innocencio i ja wykatapultowaliśmy z siedzeń i wylądowaliśmy z niemiło- sierną czkawką chichotów na brudnej podłodze. – Ej! – zawołał Boz, rozcierając czoło. Innocencio wyłowił mnie z plątani-
ny rąk i nóg. – Nic ci nie jest, Nas? Skinęłam głową, ciągle się śmiejąc. – Wypad z mojej taksówki! – wycedził Jeeves. Wygramolił się ze swojego siedzenia, obszedł samochód i szarpnięciem otworzył nasze drzwi. Opierałam się o nie plecami, więc od razu wyleciałam na bruk i uderzy- łam głową o krawężnik. – Au! Au! – Bruk był mokry, oczywiście padało. Ból, chłód i wilgoć ledwo docierały do mojej świadomości. Pomijając bójkę na noże, wieczór ostrego imprezowania owinął mnie ciepłym, mglistym kokonem dobrego samopo- czucia. – Wynocha! – Taksówkarz chwycił mnie za ramiona, spychając sobie z drogi. Rzucił mnie na chodnik, żeby wyciągnąć Incy'ego. Zaraz, hej, złość i przebłysk świadomości. Zmarszczyłam brwi, rozciera- jąc ręce, i usiadłam. Przecznicę dalej był Dungeon, kolejny potwornie ob- skurny podziemny klub, do którego chodziliśmy. Odległość niby nieduża, ale ulica była ciemna i wyludniona, a puste garaże stojące na przemian ze zniszczonymi spelunami nadawały jej wygląd szczerbatej szczęki. – Dobra, łapy przy sobie! – warknął Innocencio, lądując obok mnie. Na twarzy miał zimną furię i wyglądał na trzeźwiejszego, niż myślałam. – Hołota! – prychnął taksiarz. – Nie chcę takich jak wy w swojej taksów- ce! Bogate gówniarze. Myślicie, że jesteście lepsi od innych! – Dał nura do samochodu, chwycił kołnierz kurtki Katy, a Boz wygramolił się o własnych siłach. – Hm... będę wymiotować – oznajmiła Katy, wychylając się z taksówki. Boz uskoczył, kiedy przewód pokarmowy Katy oczyścił się z wieczornej dawki whisky Jamesom, wprost na buty taksówkarza. – Psiakrew! – ryknął facet, otrząsając stopy z odrazą. Boz i ja zachicho- taliśmy – nie mogliśmy się powstrzymać. Niedobry Wielki Pan Taksów- karz. Taryfiarz złapał Katy, żeby wywlec ją na chodnik, ale nagle Incy coś wy- mruczał i wyciągnął rozpostartą dłoń. Miałam ułamek sekundy, żeby pomyśleć: co jest?, bo gość zachwiał się jak rąbnięty siekierą. Puścił Katy i zgiął się niemal wpół. Rąbnął do tyłu i ciężko wylądował na bruku, z białą twarzą i szeroko otwartymi oczami. Ogarnęła mnie fala mdłości i zmęczenia – chyba wypiłam więcej, niż przypuszczałam. – Incy, co zrobiłeś? – spytałam zadziwiona, wstając. – Użyłeś magyi? – Zaśmiałam się cicho, ta myśl wydała mi się absurdalna. Oparłam się o la- tarnię i wystawiłam twarz na rześką wilgoć. Kilka głębokich oddechów i poczuję się lepiej. Katy zamrugała z zamglonymi oczami, a Boz zarechotał. Innocencio skrzywił się na widok swoich nowych butów od D&G, prze- moczonych od deszczu.
Stratton i Cicely wysiedli z drugiej strony i dołączyli do nas. Popatrzyli na taksówkarza – leżał nieruchomo na mokrym chodniku. Pokręcili głowa- mi. – Pięknie – powiedział Stratton do Incy'ego. – Imponujące, Panie Magik. Teraz już pozwól temu biednemu sukinsynowi wstać. Zerkaliśmy to na siebie, to na faceta. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałam, jak ktoś tak używa magyi. Owszem, po to, żeby dostać dobry stolik w restauracji albo złapać ostatnie metro... – Nie sądzę, Strat – odparł Innocencio nadal z napiętą twarzą. – Nie są- dzę, że to dobry człowiek. Stratton i ja spojrzeliśmy sobie w oczy. Chwyciłam Innocencia za ramię. Byliśmy wspólnikami w rozróbach prawie wiek i znamy się na wylot, ale takiej zimnej wściekłości nie widywałam u niego często. – Racja, no to go zostaw. Za kilka minut dojdzie do siebie, co? Idziemy, chce mi się pić. I Katy chyba też. Katy się skrzywiła. – Uuh... – Tak, chodźmy – podchwyciła Cicely. – Dzisiaj gra kapela, a ja zamie- rzam potańczyć. – Zanim oprzytomnieje, nie będzie po nas śladu. – Pociągnęłam Incy'ego za rękaw. – Poczekaj – powiedział Incy. – Zostaw go – powtórzyłam. Czułam się trochę nie w porządku, że mamy tak zostawić gościa na lodowatym deszczu, ale wiedziałam, że od- zyska formę, kiedy zaklęcie przestanie działać. Innocencio strącił moją dłoń, co mnie zaskoczyło. Przyglądałam się, jak obiema rozpostartymi dłońmi dotyka mężczyzny, poruszając wargami. Nie słyszałam, co mówi. Z potwornym hukiem taksówkarz podskoczył i otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z siebie krzyku. Znów poczułam przypływ mdłości, a przed oczami przewinął mi się sza- ry film. Zamrugałam kilka razy, wyciągając rękę po dłoń Cicely. Zachicho- tała, kiedy się zachwiałam, bo oczywiście myślała, że to przez alkohol. Kil- ka chwil później obraz mi się wyklarował. Wyprostowałam się i gapiłam to na Incy'ego, to na taryfiarza. – I co? Co zrobiłeś? – wymamrotałam. – No, no, Incy. – Stratton pocmokał. – Nieźle. Trochę niepotrzebnie, nie sądzisz? Dobra, zwijajmy się. – Ruszył chodnikiem w stronę Dungeonu, za- pinając płaszcz. – Co zrobiłeś? – powtórzyłam. – Drań zasłużył sobie. – Incy wzruszył ramionami. Katy, ciągle zielonka- wa na twarzy, popatrzyła tępo na taksówkarza, potem na Innocencia. Za- kaszlała i pokręciła głową, a potem ruszyła za Strattonem. Puściłam Cicely,
a ona wzruszyła ramionami i wzięła Boza za rękę. Poszli za resztą, ich kro- ki wkrótce ucichły w ciemności. – Incy... – Byłam zaskoczona, że inni odchodzą. – Czy ty... skręciłeś mu magyą kark? Gdzie się tego nauczyłeś? Nie, nie zrobiłeś tego, prawda? Spojrzał na mnie z cieniem rozbawienia na nieziemskiej, ponurej, przy- stojnej twarzy. Drobne diamenty deszczu połyskiwały w blasku latarni na jego czarnych lokach. – Kochanie, widziałaś, jak się zachowywał. Spojrzałam na niego, potem na taksówkarza – ciągle leżał nieruchomo, z grymasem bólu i przerażenia na twarzy. – Skręciłeś mu kark? – powtórzyłam, nagle dość trzeźwa i potwornie świadoma tego, co się stało. Mój mózg dreptał dookoła tej myśli, jakby była gorącą iskrą, której trzeba unikać. – Użyłeś magyi do... o rany. Trudno, te- raz go napraw. Chcę drinka, ale poczekam. – Sama nie potrafiłam pomóc taksówkarzowi. Nie miałam pojęcia, gdzie Incy nauczył się takich czarów ani jak je odczynić, odwołać... jak zwał, tak zwał. Na ogół unikałam magyi, tej magyi, z którą nieśmiertelni się rodzą. Za dużo z nią zachodu, i zwykle potem robiłam się dosłownie chora. A i tak sprawiłam co najwyżej, że ktoś wpadł na drzwi albo wylał na siebie kawę. I to było wieki temu. Innocencio zignorował mnie i spojrzał z góry na taksówkarza. – Dobra, koleś – odezwał się cicho. Kierowca z trudem skupił na nim wzrok dziki z przerażenia i bólu. – Tak to jest, kiedy ktoś niegrzecznie traktuje moich przyjaciół, widzisz? Mam nadzieję, że dostałeś nauczkę. Kierowca nie mógł nawet mruknąć. Zorientowałam się, że jest pod wpływem zaklęcia pozbawiającego głosu. Prawdziwego zaklęcia, takiego jakie widziałam wcześniej tylko raz czy dwa w ciągu setek lat. W dodat- ku... – No, dalej, odczaruj go – powiedziałam niecierpliwie. Nigdy dotąd Incy nie robił przy mnie niczego podobnego. – Już dostał za swoje. Czekają na nas. Odczaruj faceta i chodźmy. Incy skulił się, wzruszył ramionami, chwycił moją dłoń i ścisnął mocno, aż zabolało. – Nie mogę, kochanie. – Uniósł moją dłoń do ust, żeby ją pocałować, po- tem pociągnął mnie za sobą w stronę Dungeonu. Obejrzałam się przez ramię na taksówkarza. – Nie możesz? Złamałeś mu kręgosłup na dobre? – Gapiłam się na Incy'ego, swojego najlepszego przyjaciela od stu lat. Uśmiechnął się do mnie promiennie, a jego piękną anielską twarz rozja- śniała aureola światła latarni. – Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B – oznajmił beztrosko. Szczęka mi opadła. – Co dalej? Porąbiesz Strattona na pieńku?! – Podnosiłam głos, kiedy
gęstniejąca mgła skraplała się mi na twarzy. Incy się roześmiał, cmoknął mnie w głowę i pociągnął za sobą. Wtedy dostrzegłam w jego oczach coś innego – coś więcej niż beztroską obojęt- ność, niż zwykłą chęć zemsty. Incy'emu sprawiło przyjemność to, że skrę- cił kark temu mężczyźnie, napawał się widokiem kogoś, kto wił się z bólu i strachu. To go podniecało. Mózg mi się lasował. Powinnam zadzwonić po pogotowie? Czy dla tak- sówkarza już za późno? Umrze, już umiera? Odsunęłam się od Incy'ego, odwróciłam, ale po kilku sekundach poczułam wibracje niskich tonów ba- sowych. Pulsowały w ziemi, w moich butach. Dungeon wydawał się innym światem, inną rzeczywistością, która mnie wciągała, wabiła hałasem, po- zwalała zapomnieć o potwornym przerażeniu sparaliżowanego taksówka- rza. Rozpaczliwie pragnęłam po prostu w nią wsiąknąć. – Incy... ale... musisz... Rzucił mi tylko rozbawione spojrzenie i minutę później zbiegaliśmy po śliskich od deszczu schodach. Czułam rozdzierającą niepewność, kiedy Incy uniósł pięść i zaczął walić w pomalowane na czerwono drzwi. Nagle odniosłam wrażenie, że stoimy u wrót piekła i czekamy, aż nas wpuszczą. Drzwi uchyliły się i Guvnor, bramkarz, skinął, żebyśmy weszli do środka. Nieprawdopodobna fala muzyki wessała nas do ciemności oświetlanej je- dynie żarem papierosów. Setki głosów przekrzykiwały głośne bębnienie, zapach alkoholu wnikał we mnie słodko z każdym oddechem. Taksówkarz na zewnątrz... To moja ostatnia szansa, żeby coś zdziałać, zareagować i postąpić jak normalna osoba. – Nasty! – Wielkie ramiona ścisnęły mnie trochę drętwo. – Świetne masz włosy! – z całych sił wrzeszczała mi do ucha moja przyjaciółka Mai. – Chodź tańczyć! – Objęła mnie ramieniem i pociągnęła do ciemnej sali z ni- skim sufitem. Wahałam się tylko sekundę. I jakby nigdy nic pozwoliłam sobie zapomnieć o zewnętrznym świecie, zatopić się w hałasie i dymie. Byłam spanikowana, a gdybyście wiedzieli, do jakich numerów jestem zdolna, te słowa znaczyłyby dla was więcej. Od- sunęłam się od Incy'ego niepewna, co myśleć. Zrobił chyba najgorszą rzecz, jaką widziałam. Gorszą niż incydent z koniem burmistrza w latach czterdziestych. Albo z taką jedną biedną dziewczyną, która chciała wyjść za Incy'ego w latach siedemdziesiątych. Straszna katastrofa. Ale zdołałam wytłumaczyć sobie tamte zdarzenia, nadać im sens. Tym razem było mi trudniej. Z ostatnim pięknym uśmiechem skierowanym do mnie Incy wtopił się w tłum i już zaczynał wzbudzać zainteresowanie zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Nikt by mu się nie oparł. Przyciągał jak magnes i większość osób, śmiertelnych i nieśmiertelnych, pozostawała bezradna wobec uroku skry- wającego osobowość, która nagle wydała mi się o wiele ciemniejsza niż
kiedyś. Dwadzieścia minut później obściskiwałam się na lepkiej kanapie z przy- jacielem Mai, Jase'em. Zabawny, pijany i rozkoszny chłopak. Chciałam w niego wniknąć, stać się kimś innym, osobą, jaką Jase widzi z zewnątrz. On – śmiertelny, nie wiedział, kim jestem naprawdę, ale był miłą rozrywką, której się oddałam z nerwowym zapałem. Dookoła nas ludzie rozmawiali, palili i pili. Ja błądziłam dłońmi pod jego koszulą, on oplótł mnie nogami. Zanurzył pałce w moich krótkich czarnych włosach i z nagłym przeraże- niem poczułam niespodziewanie ciepły oddech na karku. – Nas? Co ty tu masz? – spytał Incy. Odsunęłam się i szybko poprawiłam apaszkę na szyi. Spojrzałam przez ramię na Incy'ego. Stał przy kanapie z drinkiem i długim papierosem. Jego oczy wyglądały jak czarne dziury, bły- skające w ciemności. Serce biło mi mocno. Nie panikuj, Nasty. – Nic. – Wzruszyłam ramionami i opadłam na Jase'a. – Nas? – Incy mówił cicho, ale stanowczo. – Właściwie nie pamiętam, że- bym kiedykolwiek oglądał twój kark. Zmusiłam się do śmiechu i uniosłam głowę, chociaż Jase znów usiłował mnie pocałować. – Nie bądź głupi, oczywiście, że widziałeś. A teraz spadaj, bo mi prze- szkadzasz. – To tatuaż? Mocniej zacisnęłam apaszkę na szyi. – Tak. Napis: „Jeżeli możesz to odczytać, to jesteś o wiele za blisko". Już cię nie ma! Incy się roześmiał i – ku mojej uldze – dał sobie spokój. Kiedy znikał mi z oczu, piękna, szczupła dziewczyna w satynie wiła się wokół niego jak wąż. A ja nie pozwoliłam sobie na to, żeby znów zacząć myśleć o kierowcy taksówki. Kiedy wspomnienia twarzy tego nieszczęśnika stawały się zbyt natarczywe, zacisnęłam powieki i wypiłam kolejnego drinka. Ale następne- go ranka wszystko wróciło – twarz taksówkarza, wyryte na niej cierpienie. Nigdy już nie będzie chodził, prowadził samochodu, bo Innocencio rozwalił mu kręgosłup i zostawił go na deszczowej londyńskiej ulicy, gorzej niż martwego. A ja nie zrobiłam nic. Nic. Odeszłam. * * * Bycie nieśmiertelnym ma tę zaletę, że nie zapijesz się na śmierć, jak to się zdarza zwykłym ludziom. Bycie nieśmiertelnym ma tę wadę, że nie za- pijesz się na śmierć, więc budzisz się następnego ranka albo dwa dni póź- niej i czujesz wszystko to, co byłoby ci oszczędzone, gdyby ci się pofarciło i byś umarł. Na zewnątrz panowała specyficzna jasność, kiedy w końcu otworzyłam oczy na dłużej niż kilka sekund. Mglistym wzrokiem zmierzyłam pokój.
Przez okno wpadało kolorowe światło, co oznaczało świt albo zmierzch. Albo pożar gdzieś w okolicy. Wszystko było możliwe. Wiedziałam, że może być źle, jeśli spróbuję się podnieść, więc zrobiłam to pomału, stopniowo. Ostrożnie uniosłam głowę. Spłowiałe żółte róże ma- teraca powoli zjaśniały i zniknęły. Materac bez pościeli. Okno ze światłem. Pomalowane na ciemny kolor ceglane ściany jak w fabryce. Delikatnie odwróciłam głowę i zobaczyłam śpiącego chłopaka z posta- wionymi zielonymi włosami, grubym srebrnym łańcuchem na szyi, tatu- ażem wijącego się smoka na większej części pleców. Hm, Jeff? Jason? Jack? Na pewno jakoś na J. Kilka minut później osiągnęłam pozycję półsiedzącą i od razu puściłam pawia, bo moje ciało usiłowało uwolnić się od toksyn. Nie zdążyłam do toalety. Wybacz, Jeff. Głodna i roztrzęsiona, marząc o tym, żeby nieśmiertelność nie była tak niewiarygodnie dosłowna, zauważyłam, że cały czas jestem w ciuchach. A więc albo facet na J albo ja, a może oboje nie mieliśmy siły, żeby kontynu- ować naszą... znajomość zeszłej nocy. No i dobrze. Z namysłem poszuka- łam apaszki i wyczułam, że nadal jest ciasno zawiązana wokół mojej szyi. Odprężyłam się lekko, a później przypomniałam sobie Incy'ego, jak stoi nade mną i pyta o ślad na karku. Nie do wiary, że to stało się w tę samą noc, co sprawa z taksówkarzem. Przełknęłam ślinę, skrzywiłam się i posta- nowiłam pomyśleć o tym później. Moja skórzana kurtka i jeden z pięknych zielonych butów do kostki ze skóry jaszczurki zginęły. Dziwne. Cóż, wzięłam but, który udało mi się zna- leźć, i cicho wymknęłam się z domu, chociaż Jaya nie obudziłoby chyba na- wet trzęsienie ziemi. Byłam raczej pewna, że żyje – wydawało mi się, że jego pierś unosiła się i opadała. Ledwie pamiętałam, że wypijałam dwa drinki na jego jeden. Wychodząc, przekroczyłam jeszcze kilka innych śpiących osób. Duży, nieotynkowany budynek przypominający magazyn, pewnie na przedmie- ściach. Czułam siniaki na ramieniu i na tyłku, a każdy mięsień bolał, kiedy schodziłam po ceglanych schodach. Na dworze było naprawdę zimno, a wiatr przeganiał drobne śmieci po wyludnionej ulicy. Przynajmniej nie pada, pomyślałam, i wtedy mimowolnie przypomnia- łam sobie całą poprzednią noc: deszcz, bójka na noże, upadek na chodnik, Incy skręca kark taksówkarzowi, ja o mały włos tracę w klubie apaszkę, na oczach tłumu. Znów ścisnął mi się żołądek. Przystanęłam na chwilę i wcią- gnęłam zimne powietrze. Dotarły do mnie przerażające szczegóły. Gdzie Innocencio nauczył się tej sztuczki? Nigdy mu nie zależało, żeby znać jakie- kolwiek czary, a przez ostatni wiek wiele ich nie używał, a już na pewno nie tak wielkich i ciemnych. Nikt spośród naszych najbliższych znajomych nie doskonalił zdolności w magyi. Oparłam się o wymazaną graffiti maga- zynową ścianę z pustaków i wsunęłam bosą stopę do buta.
Zimne powietrze wypełniło mi nozdrza i wyostrzyło zmysły. Nagle pora- nek wydał się potwornie jasny, wyraźny. Wczoraj wieczorem Incy zrobił coś strasznego potężną magyą, ni z tego, ni z owego. A ja zachowałam się równie okrutnie, choć bez magyi. Patrzyłam, jak Incy łamie facetowi kark, a potem po prostu... się zwinęłam. Poszłam sobie tańczyć w klubie. Co mi odbiło? Jak mogłam? Czy ktoś go znalazł? Na pewno. Choć było pusto, bar- dzo późno i padało. Ale ktoś na niego wpadł i wezwał pomoc. Prawda? Do tego Incy zauważył znak na moim karku. I całkiem możliwe, że go zapamiętał. Co za ironia. Przez sto czterdzieści dziewięć lat obsesyjnie pil- nowałam, żeby mieć zasłoniętą szyję, i nagle, jednej nocy, cały wysiłek po- szedł na marne. Czy Incy zrozumie znaczenie tego, co zobaczył? Chyba nie. Przecież nikomu to się nie udało. Nikomu, kto jeszcze żyje. Więc czemu tak się boję? A wszystkie te potworne, przyprawiające o dreszcze myśli doprowadza- ją nas do początku. Zeszłej nocy cały mój świat się zawalił. Teraz uciekam.
Rozdział 2 Po kilku wydarzeniach, których byłam świadkiem – Incy, taksówkarz, magyia, złamany kark – noc powinna wydawać mi się zabawą. Pędziłam już w nocy, uczepiona końskiej grzywy, w jednym ciuchu na grzbiecie, zo- stawiając za sobą płonące miasto. Widziałam ciała pokryte jątrzącymi się ranami, pokonane plagą dżumy. Piętrzyły się na ulicach jak kłody, bo nie miał ich kto pochować. Byłam w Paryżu 14 lipca 1789 roku. Widoku ludz- kiej głowy na palu nie zapomina się nigdy. Ale teraz nie trwała żadna wojna. Żyliśmy zwyczajnie, w każdym razie jak na nieśmiertelnych. To znaczy, zawsze jest trochę nierealności. Jeżeli przeżyjesz dość wojen, najazdów i ataków najeźdźców z Północy, w końcu zaczynasz się bronić, czasami aż do przesady. Jeżeli ktoś podchodzi do cie- bie z mieczem, a ty trzymasz sztylet zatknięty z tyłu za paskiem, cóż... To jednak co innego. To bez znaczenia, że napastnik raczej cię nie zabije – jak często ktoś naprawdę odcina ci głowę? – ale sytuacja przypomina taką na śmierć i życie, więc reagujesz, jakbyś rzeczywiście mógł zginąć. Ale zeszły wieczór był... zwyczajny. Nie w czasach wojny, szału, walki na śmierć i życie. Po prostu trafił się wkurzony taksiarz. Skąd Incy wytrzasnął ten czar? Owszem, jesteśmy nieśmiertelni, magyia płynie w naszych żyłach, ale musimy nauczyć się świadomie jej używać. Poznałam ludzi, którzy poświęcali się studiowaniu magyi, odkrywaniu wszystkiego, co trzeba, żeby się nią posługiwać. Ale ja dawno temu stwier- dziłam, że to nie dla mnie. Widziałam śmierć i zniszczenie, jakie może spo- wodować; przekonałam się, do czego ludzie są w stanie się posunąć, żeby ją posiąść, i nie chciałam mieć z tym nic wspólnego. Wolałam udawać, że nie istnieje. Znalazłam aefrelyffena (stare słowo na określenie nieśmiertel- nego) o podobnych przekonaniach i zaczęliśmy się spotykać. Dobra, może użyłabym magyi, żeby złapać taksówkę w deszczu. Żeby osoba przede mną nie poprosiła tego ostatniego pain au chocolat. Takie rze- czy. Ale żeby skręcić komuś kark dla zabawy? Incy wykorzystuje ludzi, łamie serca dziewczynom i chłopakom, krad- nie, zachowuje się bezdusznie – i na tym właśnie polega jego urok. Jest lek- komyślny, kochliwy i samolubny – ale wobec innych. Dla mnie – słodki, hojny, zabawny i dowcipny. To on namówił mnie, żebym tak jak stoję po- jechała z nim do Maroka. To do niego dzwoniłam, żeby wyciągnął mnie z tarapatów. Jeżeli do chłopaka nie docierało „nie", pojawiał się Incy, ze swo- im wilczym uśmiechem. Jeżeli jakaś kobieta zrobiła mi złośliwą uwagę, ri- posta Incy'ego przyszpilała ją na oczach wszystkich. Radził mi, w co się ubrać, przywoził niesamowite prezenty z jakiejkolwiek podróży, nigdy mnie nie krytykował, nie sprawił mi przykrości.
I ja robiłam to samo dla niego – kiedyś rozbiłam butelkę na głowie babki, która ruszyła na Incy'ego z długim metalowym pilnikiem do paznokci. Pła- ciłam bramkarzom, okłamywałam gliniarzy i żandarmów, udawałam jego żonę, siostrę albo rozwścieczoną kochankę, zależnie od sytuacji. Później pokładaliśmy się i aż płakaliśmy ze śmiechu. Dzięki temu, że nigdy nie zo- staliśmy kochankami, tworzyliśmy idealny związek. Był moim przyjacielem – najlepszym, jakiego miałam. Trzymaliśmy się razem prawie wiek, więc to niesamowite, że zeszłego wieczoru zdołał mnie zaszokować. I zadziwiające, że reszty naszych przyjaciół nie zaszokował. I że udało mi się osiągnąć dno, tym razem obojętności i tchórzostwa. A na domiar złego, Incy widział mój kark. Coraz lepiej. Kiedy wróciłam do swojego mieszkania w Londynie, wzięłam prysznic. Długo siedziałam na marmurowej posadzce, z głową pod gorącą wodą, żeby spłukać z siebie zapach alkoholu i magazynu. Nie potrafiłam nawet nazwać tego, co czuję. Strach? Wstyd? Miałam wrażenie, że ocknęłam się w innym życiu niż to, w którym obudziłam się wczoraj; że jestem inną oso- bą. I że życie i ja nagle staliśmy się o wiele mroczniejsi, brutalniejsi i bar- dziej niebezpieczni, niż przypuszczałam. Zmywałam to wszystko; wydawało mi się, że alkohol sączy się z moich porów. Myłam włosy, odruchowo omijając... to nie jest tatuaż. Oczywiście, nieśmiertelni robią sobie tatuaże, dość trwałe – wytrzymują około dzie- więćdziesięciu lat czy jakoś tak. Inne blizny goją się, bledną i znikają o wie- le szybciej, inaczej niż u zwykłych ludzi. Po kilku latach nie ma żadnego śladu po ranie albo oparzeniu. Z wyjątkiem mnie. Ślad na karku został właśnie po oparzeniu, a doszło do tego, gdy miałam dziesięć lat. Nigdy nie zniknął ani się nie zmienił, a skóra pozostała lekko wklęsła i naznaczona. Jest okrągły, o średnicy pra- wie sześciu centymetrów. Czterysta czterdzieści dziewięć lat temu został przyciśnięty do mojej skóry amulet rozpalony do czerwoności. Pewnie że od czasu do czasu przez te cztery i pół wieku ten i tamten widział znamię. Ale – o ile mi wiadomo – z obecnie żyjących nikt go nie zobaczył. Poza In- cym, wczoraj wieczorem. W końcu wyszłam z kąpieli, cała pomarszczona. Owinęłam się grubym ręcznikiem, który zabrałam z jakiegoś hotelu, i starałam się nie patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Jak duch, widmo, przeszłam do salonu i zobaczy- łam „London Timesa" na podłodze przed drzwiami – wcześniej kopnęłam tam gazetę. Zaniosłam ją do aneksu kuchennego, gdzie znalazłam tylko starą paczkę Mcvitie's i butelkę wódki w zamrażarce. Usiadłam więc na kanapie i zaczęłam jeść stare krakersy, przeglądając „Timesa". Informację zamieszczono na samym końcu, przed nekrologami, ale po ogłoszeniach o zbiórkach harcerskich: „Trevor Hollis, lat 48, niezrzeszony taksówkarz, zo- stał napadnięty wczoraj wieczorem przez jednego ze swoich pasażerów, w wyniku czego ma złamany kręgosłup. Przebywa na oddziale intensywnej
terapii Szpitala Świętego Jakuba. Lekarze twierdzą, że prawdopodobnie bę- dzie sparaliżowany od ramion w dół. Nie jest w stanie podać nazwiska ani rysopisu napastnika. Są przy nim żona i dzieci". Sparaliżowany od ramion w dół. Czy byłoby inaczej, gdybym zadzwoni- ła po karetkę, szybciej wezwała pomoc? Ile czasu leżał na chodniku sztyw- ny z bólu, oniemiały? Dlaczego nie zadzwoniłam na pogotowie? Co się ze mną stało? Mógł umrzeć. Pewnie by wolał. Już nigdy nie poprowadzi taksówki. Ma żonę i dzieci. Jakim teraz będzie mężem? Ojcem? Oczy zaszły mi mgłą, a twarde krakersy stanęły w gardle. I ja się do tego przyczyniłam. Nie pomogłam. I najpewniej mu zaszko- dziłam. Czym się stałam? W co zamienił się Incy? Zadzwonił telefon, ale nie odebrałam. Domofon odezwał się trzy razy – niech dozorca się tym zajmie. Komórkę zgubiłam parę dni temu i nie zała- twiłam sobie drugiej, więc to miałam z głowy. W końcu o ósmej wstałam, poszłam do sypialni i wyjęłam tak ogromną walizkę, że zmieściłby się w niej martwy kucyk (zanim zapytacie, wyjaśniam, że nigdy się w niej nie znalazł). Szybko, w nagłym pośpiechu, chwytałam naręcza ciuchów oraz innych rzeczy i wrzucałam je do środka. Kiedy walizka była pełna, zapięłam ją, znalazłam kurtkę i wybiegłam z domu. Gopala, dozorca, zawołał mi tak- sówkę. – Pan Bawz i pan Innosaunce pani szukali, panno Nastalyo – powiedział. Zawsze mnie dziwiło, że tak przekręca nasze imiona. Pewnie, radził so- bie o niebo lepiej, niż ja bym sobie radziła, gdyby ktoś wyrzucił mnie w środku Bangalore* i oczekiwał, że znajdę pracę. – Niedługo wracam – powiedziałam Gopali, gdy taksówkarz wrzucał wa- lizkę do bagażnika. – Aha, wyjeżdża pani do rodziców, panno Nastalyo? Jak zwykle wymyśliłam sobie rodziców, żeby wytłumaczyć, jak nastolat- ka może żyć samodzielnie z nieograniczonych dochodów. – Oj, nie, oni jeszcze są w ... – pomyślałam szybko – ...Tasmanii. Jadę do Paryża, na małe zakupy. * Bangalore – miasto w południowych Indiach (przyp. tłum.). Może mam załamanie nerwowe? Bałam się, byłam niespokojna, zawsty- dzona i ostrożna, jakby każdy taksówkarz w Londynie woził na osłonie przeciwsłonecznej moje zdjęcie z wielkim czerwonym napisem: „Poszuki- wana", wydrukowanym na środku twarzy. Czułam się tak, jakby Innocen- cio miał zaraz wyskoczyć na mnie zza wielkiej donicy. Co bym wtedy zro- biła? Pamiętałam jego minę, kiedy patrzył na mnie, stojąc przy sofie. Wy- glądał na zaintrygowanego. Wyrachowanego? Nawet jeżeli nie wiedział, co znaczy moja blizna, wkurzało mnie, że ją zobaczył.
Czułam, że nigdy nie zdołam znieść spotkania z nim, a to przecież mój najlepszy przyjaciel. Wczoraj jednak kogoś okaleczył i teraz ja się go boję? To było moje życie. Sama doprowadziłam do takiej sytuacji... Wgramoliłam się na tylne siedzenie taksówki i dałam Gopali duży napi- wek. – Jadę do Paryża. Niedługo wracam! Dozorca uśmiechnął się i skinął głową, dotykając daszka czapki. – Więc zawieźć panią na St. Pancras? – spytał taksówkarz i sięgnął po swoją rozpiskę. – Na pociąg przez kanał? – Nie. – Opadłam na tylne siedzenie. – Zawieź mnie na Heathrow. * * * Następnego ranka znalazłam się w Bostonie, w Ameryce, i wypożycza- łam auto w niepozornej, małej firmie, która w ogóle chciała wypożyczyć samochód komuś poniżej dwudziestego piątego roku życia. – Proszę, pani Douglas. – Jeden z pracowników wręczył mi kluczyki. – A jak się pisze pani imię? – Phillipa – przeliterowałam. Jak każdy nieśmiertelny, dysponuję plikiem paszportów, dowodów oso- bistych i praw jazdy. Zawsze ktoś ma przyjaciela, który zna kogoś, kto może załatwić to, czego potrzebujemy. Przez lata korzystałam z pomocy faceta z Frankfurtu. Był geniuszem, w czasie II wojny światowej podrobił tysiąc dowodów tożsamości. W moich paszportach są różne nazwiska, daty urodzenia (mieszczą się w przedziale od osiemnastu do dwudziestu jeden lat), miejsca pochodzenia. Zanim rządy zaczęły śledzić ludzi, było o wiele łatwiej. Potem pojawiły się różne numery, NIP-y. Co za bzdura. – Jakie piękne imię. – Mężczyzna posłał mi uśmiech czirlidera. – Mhm. Do samochodu w tę stronę? Kiedy tylko wyjechałam z Bostonu, rozłożyłam swoją mapę Massachu- setts. Ludzie z wypożyczalni mogli przygotować dla mnie trasę do West Lowing, ale bałam się, że to sobie przypomną, kiedy ktoś później by ich wypytywał. A w tej chwili chciałam zniknąć. Czułam się, jakby ścigał mnie diabeł, pochłaniała jakaś katastrofa i jakbym po prostu musiała... uciec. Miałam siedem godzin na myślenie podczas lotu z Londynu do Bostonu. To niedużo na dogłębną analizę czterystu lat wzbierającej ciemności i głu- poty, ale mnóstwo czasu, żeby przypomnieć sobie całą masę złych rzeczy i poczuć się jak ślimak pod kamieniem. Albo jeszcze gorzej. Jak galaretowaty szlam. Trafiłam na West Lowing. To mała plama w środku Massachusetts, przy jeziorze Lowing i po prawej stronie rzeki Lowing. Domyślam się, że jakiś Lowing był kilkaset lat temu niezłą szychą i odczuwał potrzebę opaćkania swoim nazwiskiem całej okolicy. Dojazd tam potrwa ze dwie godziny. W Irlandii po dwóch godzinach
jazdy można pokonać trzy czwarte kraju wszerz. Przez Luksemburg prze- jeżdża się w pięć minut. Ameryka to wielki, wielki teren. Na tyle wielki, żeby w nim zniknąć? Miałam taką nadzieję. * * * No więc, o tej całej nieśmiertelności. Na pewno macie pytania. Ja nie znam wszystkich odpowiedzi. Nie wiem, ilu nas jest. Poznałam setki przez lata, z prostej matematyki wynika, że nasza liczba cały czas się zwiększa, prawda? Rodzą się nowi, starzy bardzo rzadko znikają. Sami pewnie wpa- dliście na paru, nie zdając sobie z tego sprawy. Ogólnie rzecz biorąc, nie- śmiertelni to ludzie, którzy nie umierają wtedy, kiedy powinni. Większość z nas jest przekonana, że nieśmiertelni istnieją od zawsze – tak jak ludzie, którzy wierzą w wampiry, myślą, że wampiry są od zawsze (a propos, jeżeli zajrzeć do starych wierzeń wampirów, można się natknąć na wątki „wiecznego życia"). Nie wiem, jak powstaliśmy ani skąd się wzię- liśmy, ani dlaczego, ale poznałam nieśmiertelnych większości ras i grup et- nicznych. Potrzeba dwóch nieśmiertelnych, żeby stworzyć nowych małych nieśmiertelnych. A zatem kiedy nieśmiertelny zada się z normalną osobą, ich potomek nie będzie nieśmiertelny, ale w wielu przypadkach ci ludzie żyją niezwykle długo. Słyszałam o takiej kobiecie we Francji i w jednym mieście w Gruzji, gdzie mnóstwo osób dożywa ponad stu lat. Tłumaczą to zdrowym trybem życia i dietą bogatą w białko. Ha! A to po prostu oznacza, że tam zakręcił się nieśmiertelny. Owszem, starzejemy się, ale inaczej niż śmiertelni. Do szesnastki jeden nasz odpowiada jednemu zwykłemu rokowi. Później to jest zwykle rok w stosunku do stu ludzkich lat. Widziałam nieśmiertelnych, co starzeli się o wiele szybciej lub wolniej. Ale dlaczego? Najstarszy nieśmiertelny, jakiego poznałam, miał około ośmiuset lat. Był potworny, zarozumiały, skąpy i zły. Ciekawie jest spotkać nieśmiertelnego, który ma dopiero czterdzieści albo pięćdziesiąt lat – jeszcze niezupełnie dotarła do nich rzeczywistość, czują się jak dorośli, ale nadal wyglądają jak nastolatki. Są w dziwnym stanie zawieszenia, bo w pewnym sensie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Ja urodziłam się w 1551 roku, ładna symetryczna liczba. Czterysta pięć- dziesiąt lat później nadal sprawdzają mi dowód w pubach. Zanim pomyśli- cie: o, super!, wytłumaczę, jaki to kolec w tyłku. Już dawno osiągnęłam peł- noletność, a przy tym pozostaję zamknięta w wiecznym zmierzchu młodo- ści i nie mogę wyjść poza to, jak wyglądam. Ale wielu nastolatków chyba czuje się nieśmiertelnymi. Pojęcie niebezpieczeństwa lub śmierci jest im całkiem obce i odległe. Może więc jednak nadal należę do grupy nastolat- ków. Dobra, wiem, mam nie przynudzać. Nie chorujemy na raka, cukrzycę i tym podobne. Ale łapiemy katar, gry- pę czy choroby zakaźne, tyle że zdrowiejemy. Dla waszej informacji, blizny po ospie wietrznej znikają po piętnastu latach. Możemy się poparzyć, stra-
cić kończyny, mieć potworne rany – ale się goją, jak wyjaśniłam wcześniej. Ręce i nogi odrastają. To proces jednocześnie odrażający i fascynujący. Trwa kilka lat. Mimo tego, jak się nazywamy, można nas zabić. Ale trzeba się trochę namęczyć, więc lepiej nie próbujcie. Co robimy? Mniej więcej to co zwykli ludzie. Żyjemy na tej samej plane- cie, korzystamy z tych samych rzeczy. Jedni są hulakami (bez nazwisk, no dobra – ja). Inni wykorzystują czas sensowniej – studiują, uczą się, szlifują talenty artystyczne lub rękodzielnicze, podróżują. Niektórzy ani nie impre- zują, ani nie pracują nad sobą. Żyją w stanie permanentnego niezadowole- nia, nie lubią niczego, zawsze znajdą powód do narzekania, nienawidzą nieśmiertelnych i ludzi. Poznałam takich i zawsze miałam ochotę posadzić ich na krze, a potem wepchnąć do oceanu. Czy się pobieramy, mamy dzieci? Czasami. Ja miałam męża. To cieka- wostka – jeżeli wychodzisz za normalną osobę, bez względu na to, jak ją kochasz, starzeje się i umiera, a ty nie. Więc w pewnym momencie musisz jej o sobie powiedzieć, bo inaczej będzie zachodziła w głowę. Albo jedno z was trzyma coś w tajemnicy, albo oboje. A jeżeli wychodzisz za mąż za in- nego nieśmiertelnego, to wasz związek trwa baaardzo długo. Najgorsze, kiedy twój małżonek nie jest aefrelyffenem i macie dzieci. Patrzenie, jak one się starzeją i umierają, to jeszcze gorsze niż przyglądanie się starzeniu i umieraniu małżonka. Ale więcej na ten temat później. Po czterech godzinach, trzech espresso i torbie czipsów Ahoy zobaczy- łam West Lowing. Z jednego końca miasta na drugi dotarłam w niecałe dziesięć minut. No, to nie metropolia. Zawróciłam i pojechałam z powro- tem drogami wijącymi się wokół przedmieść. Nie wiedziałam, czego szu- kam. Znaku? W sensie dosłownym: „River's Edge, w lewo", albo metafo- rycznym: płonący krzak, błyskawica wskazująca właściwy kierunek. Dwie minuty później znów znalazłam się za miastem. Zatrzymałam się na poboczu, oparłam głowę o kierownicę i walnęłam pięściami w deskę rozdzielczą. – Nastasya, jesteś idiotką. Głupią, pieprzoną kretynką i zasługujesz na to. – Prawdę mówiąc, zasługuję na coś o wiele gorszego, ale traktuję siebie dość łagodnie. Po kilku minutach namysłu wysiadłam i weszłam do pobliskiego lasu. Przez dobrą chwilę nie minął mnie żaden samochód. Jakieś pięć metrów od drogi uklękłam na ziemi, kładąc dłonie na płask. Wypowiedziałam kilka słów – tak starych, że brzmiały jak ciąg niepowiązanych ze sobą sylab. Były archaiczne już w czasach, kiedy się urodziłam. Te słowa ujawniają rzeczy ukryte. Jedno z niewielu zaklęć, jakie znam. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz go używałam. Może żeby znaleźć klucze w latach dziewięćdziesiątych? Zamknęłam oczy i zaraz zaczęły się pojawiać obrazy. Droga, zakręt, klon z liśćmi zabarwionymi na jesienne kolory. Zobaczyłam, dokąd muszę
jechać. Wzięłam głęboki oddech i wstałam. Tam, gdzie znajdowały się moje dło- nie, liście i gałązki zamieniły się w proch, wyschły i się rozsypały. Późna koniczyna zwiędła – została pozbawiona życia, żebym ja mogła przepro- wadzić swój dziecinny czar. W miejscu, z którego wzięłam moc, pozostały dwa ślady zniszczenia. Tak właśnie robią nieśmiertelni – żeby uprawiać magyię, wydzieramy moc komuś innemu. W każdym razie, większość z nas to robi. Wróciłam do samochodu i znów pojechałam krętymi drogami, oplatają- cymi miasteczko. Zaczęłam się uważnie rozglądać. Starałam się wyczuć, gdzie jestem. Wiedziałam, że przemierzałam tę trasę dziesięć minut temu, ale tym razem przypatrywałam się każdemu drzewu, każdej polnej ścież- ce. I znalazła się – nieoznaczona droga, klon rozpalony kolorami, z konara- mi w kształcie litery V, jakby przed laty uderzył w nie piorun. Skręciłam. Mój mały wynajęty samochód podskakiwał na nieutwardzonej drodze; mogę się założyć, że w czasie mocnych śnieżyc trudno tędy przebrnąć. Za- czynało mi być zimno, więc podkręciłam ogrzewanie. Po kawie z cukrem byłam pobudzona i nagle ogarnęła mnie świadomość zupełnej niedorzecz- ności tego, co robię. Jestem stuknięta. To najgłupsza rzecz, jaka w życiu przyszła mi do gło- wy. Przypuszczałam, że w dużej mierze przez panikę i nerwowe załama- nie. Nagle się zatrzymałam i oparłam czoło o kierownicę. Przyjechałam tu szukać kobiety o imieniu River. To idiotyczne. Co ja sobie myślałam? Mu- szę zawrócić, oddać auto i wrócić do domu. Tym razem tam, gdzie zdecy- duję, że ma być dom. Kiedy poznałam River? Chyba w 1920? Albo w 1930? Pamiętam tylko jej gładką, opaloną twarz i dłonie – silne, szczupłe. Włosy miała siwe, co bar- dzo nietypowe wśród nieśmiertelnych. Innocencio rozbił swój pierwszy sa- mochód – i dosłownie pierwszy. Dopiero skonstruowany. W 1929 roku? Chyba tak. Kupił sobie naprawdę ładny model A, w odcie- niu brudnego błękitu. Jeden z pierwszych modeli A, które Ford przysłał do Francji. Incy cieszył się nim kilka tygodni, potem wylądował w rowie na drodze przy Remis. Zatrzymał się jakiś kierowca, żeby nam pomóc. Noc. Ja wyleciałam przez przednią szybę i wpadłam do rowu. Miałam poranioną twarz – jeszcze nie wynaleziono szyb bezpieczeństwa i pasów. Było zimno. Innocencio i Rebecca też wylecieli z samochodu. Rebecca – zwykła śmiertelniczka – strasznie się połamała. Pewnie trafiła do szpitala. Imogen zginęła – złamała kręgosłup, uderzając w drzewo. Innocencio i ja byliśmy poturbowani, ale mogliśmy chodzić. Imogen i Rebeccę poznaliśmy zaled- wie dzień wcześniej na imprezie. Obie ładne, bogate i spragnione zabawy. Niestety, trafiły na nas.
Z pomocą przybiegli nam kobieta i dwóch mężczyzn. Mężczyźni ostroż- nie wsadzili Rebeccę na tylne siedzenie ich samochodu i stwierdzili, że Imogen nie żyje. Kobieta sprawdziła, co z Innocenciem, który już się otrzą- snął i zaczął rozpaczać nad stratą pięknego auta. Zostawiła go i podeszła do mnie – właśnie usiłowałam się wydostać z rowu z lodowatą wodą. Uklękła i po francusku pocieszała mnie, że wszystko będzie dobrze. Powie- działa, że powinnam leżeć nieruchomo, i próbowała zbadać mi puls. Od- garnęłam przemoczone włosy z oczu, zacisnęłam sobie wokół szyi kołnierz z lisa i spytałam, która godzina – jechaliśmy na imprezę sylwestrową. Imo- gen nie żyła, a ja... co za wstyd, martwiłam się, czy zdążymy. Zepsucie i obojętność. Ale cóż... przecież Incy nie zabił jej celowo. Czasami ludzie wy- dają się tacy... krusi. Wtedy ujęła mój podbródek i spojrzała mi w oczy. Od razu się zoriento- wałyśmy, że jesteśmy nieśmiertelne. Nie istnieje żadna szczególna cecha. Nie mamy wielkiego „N" pod siatkówką. Ale potrafimy się rozpoznać. Usiadła i przyglądała się miejscu katastrofy – rozbitemu samochodowi, martwej dziewczynie. A Innocencio i ja zaczęliśmy się zbierać. – Nie musi tak być – odezwała się po francusku. – Co? – spytałam. – Możesz mieć o wiele więcej, być kimś więcej. – Pokręciła głową ze smutkiem w ciepłych brązowych oczach. I tak zrodził się we mnie bunt. Otarłam z oczu krew i wstałam. – River – przedstawiła się. – Mieszkam w Ameryce. W Massachusetts, na północy. Miasteczko nazywa się West Lowing. Przyjedź. – Wskazała na rozbity, płonący samochód, na mężczyznę ostrożnie niosącego ciało Imo- gen. Obrzuciła Incy'ego badawczym spojrzeniem i natychmiast uznała go za nicponia, imprezowicza, jałową ziemię, na której ziarno mądrości umrze. – Byłam w Massachusetts – odparłam. – Purytańskie. Snobistyczne. I zimne. Posłała mi przelotny, smutny uśmiech. – West Lowing jest inne. Powinnaś tam wpaść, kiedy się tym zmęczysz. – Znów zerknęła na forda, na Incy'ego. – Jak ci na imię? Wzrok miała ostry, inteligentny; odniosłam wrażenie, że zapamiętuje kształt mojej twarzy, zarys ucha. Mocniej otuliłam się futrzanym kołnie- rzem. – Christiane. – Christiane. – Skinęła głową. – Kiedy się zmęczysz i zapragniesz być kimś więcej, odwiedź West Lowing. Massachusetts. Mój dom nazywa się River's Edge. Na pewno go znajdziesz. River wsiadła do samochodu z dwoma mężczyznami, z Rebeccą, mar- twą Imogen i odjechali, zostawiając mnie, Incy'ego i jego rozbite piękne niebieskie auto. W końcu zabraliśmy się stopem, później wsiedliśmy w po-
ciąg do Paryża, a potem do Marsylii i zupełnie wykasowałam z pamięci Ri- ver i Imogen. Aż do przedwczoraj. Po osiemdziesięciu latach zdecydowałam się sko- rzystać z jej propozycji. Cholernych osiemdziesiąt lat później zakładałam, że ciągle tam jest, a zaproszenie pozostaje aktualne. Jak się domyślacie, nieśmiertelni często się przemieszczają. Żyć w tej samej mieścinie przez pięćdziesiąt lat i nie zmienić wyglądu – cóż, to wzbudzałoby podejrzenia. Więc rzadko zatrzymujemy się na dłużej w jednym miejscu. Dlaczego są- dziłam, że River nadal tam mieszka? Chyba dlatego, że wydawała się... taka ponadczasowa. Bezsensowny stereotyp, jeżeli chodzi o nieśmiertelne- go, wiem. I... niezwykle stała. Tak jakby powiedziała, że będzie tam za- wsze, że mogę przyjechać w każdej chwili i na pewno ją zastanę. Od espresso z cukrem zaczęły mi drżeć ręce i burczało mi w brzuchu. Co robić? Co robić? Nagle ktoś zapukał w szybę. Podskoczyłam, ledwie tłumiąc krzyk. Moje oszalałe spojrzenie namierzyło mężczyznę – pochylony zaglądał do środka. W gardle połaskotał mnie niemal histeryczny śmiech. Bóg wikingów pa- trzył na mnie z troską albo podejrzliwie. Był tak przystojny, że zaparło mi dech. Wyglądał jak złota mityczna postać, która nagle ożyła, jakby w jej żyłach zaczęła płynąć ciepła krew. Przyjrzałam mu się, mrużąc oczy – kogoś mi przypominał. Może jest modelem? Czy widziałam go na reklamie bielizny, z odległości dwunastu metrów na Times Square? A może to aktor z jakiejś zwykłej opery mydla- nej? Nie kojarzyłam. Opuściłam szybę. Och, bądź spragnionym seksu sza- leńcem, który chce mnie porwać i zrobić ze mnie niewolnicę miłości, błaga- łam w milczeniu. – Tak? – wychrypiałam. – To prywatna droga – oznajmił bóg, spoglądając na mnie z dezaproba- tą. Miał ze dwadzieścia dwa lata albo mniej. Ciekawe, czy lubi nastolatki. Mrugnęłam do niego, znów czując na krańcach świadomości, że gdzieś już go widziałam. – A... eee... szukam River. River's Edge. Jego oczy koloru topazu zapłonęły z zaskoczenia. Może River ukrywa swój dom przed sąsiadami? – przemknęło mi przez myśl. O ile w ogóle jeszcze tu jest. – Słyszałeś o kimś takim? – naciskałam. – Znasz River? – spytał powoli. – Skąd? Kim on jest? Jej ochroniarzem? – Poznałam ją dawno temu. Zaprosiła mnie do siebie – oświadczyłam pewnym głosem. – Wiesz, czy jej dom, River's Edge, jest gdzieś tutaj? Zbyt szybko, żebym zdążyła zareagować, silna dłoń wsunęła się przez okno do samochodu i dotknęła mojego policzka. Ciepła, mocna, a jedno-
cześnie delikatna, ale ja poczułam, że pod jego dotykiem skóra robi mi się lodowata. Nieśmiertelny. On też mnie rozpoznał. Przechyliłam głowę. – Czy ja cię znam? Widziałam już gdzieś? – Gdybym go spotkała, na pewno bym zapamiętała o wiele dokładniej. Nikt nie zapomniałby takiej twarzy, tego głosu. Jednak przejechałam wszystkie kontynenty tyle razy, że ciężko zliczyć. Może nie jest aż tak stary. A może... Należał do tego drugiego rodzaju nieśmiertelnych. A z tymi się nie zada- ję, unikam ich jak szarańczy. To osobnicy, z których drwiłam ze swoimi przyjaciółmi. Gardzę nimi niemal tak bardzo, jak oni mną. Łudziłam się nadzieją, że mnie... zbawią. Ochronią. Tdhti. – Nic – odparł i odsunął dłoń, a ja zadrżałam, czując chłód większy niż kiedykolwiek. – Jest tam dalej – powiedział niechętnie. – Przy tej drodze. Na pierwszym rozwidleniu pojedź w lewo. – Więc River nadal tam mieszka? Nic nie mogłam wyczytać z jego miny. Twarz miał nieprzeniknioną. – Tak.
Rozdział 3 Obserwowałam go we wstecznym lusterku, kiedy szedł drogą. Był wyso- ki i barczysty, a dżinsy cudownie opinały jego pośladki. Kiedy patrzyłam na niego od tyłu, cały czas tliło się we mnie wrażenie, że skądś go znam. Zmarszczyłam czoło, wytężając pamięć. Później zobaczyłam swoje odbicie i jęknęłam na głos – moja skóra miała odcień chorobliwej bladości, jakbym dopiero co wyszła z nocnego klubu, wargi to samo, oczy wyglądały dziwnie z powodu niebieskich szkieł kontaktowych, nastroszone czarne włosy były potargane i sztywne. Oto dwa przeciwieństwa – idealny mężczyzna i dale- ka od ideału kobieta. Wyniszczona, niezdrowa. No, ale chyba to nie ma dla mnie znaczenia? Nie ma. Po czterech minutach tłuczenia się po wyboistej drodze, w końcu zaje- chałam przed długi piętrowy budynek – bardziej przypominał szkołę lub internat niż dom. Duży i prostokątny, w kolorze surowej, nieskazitelnej bieli, z ciemnozielonymi okiennicami na każdym oknie. Po bokach stały co najmniej trzy budynki; kamienny mur mógł odgradzać spory ogród. Zaparkowałam na wysuszonej jesiennej trawie obok zdezelowanej czer- wonej ciężarówki. Przeczuwałam, że kolejnych kilka minut będzie miało historyczne znaczenie, jakby decydowało o mojej przyszłości. Jeżeli nie wy- siądę z samochodu, potwierdzę, że zmarnowałam całe życie. I siebie. Przy- znam, że boję się swoich przyjaciół, własnej ciemności, historii. Pragnęłam zostać w tym samochodzie z zamkniętymi oknami i drzwiami, na zawsze. Gdybym była człowiekiem i „na zawsze" oznaczałoby kolejnych sześćdzie- siąt lat, pewnie bym tak zrobiła. Jednak w moim przypadku, „na zawsze" trwałoby nieznośnie długo. Nie miałam wyjścia. Przyjechałam tu z konkretnego powodu. Porzuciłam przyjaciół i zaszy- łam się na innym kontynencie. W samolocie dotarło do mnie, że poza wy- brykiem Incy'ego, moją obojętnością, paranoją, że Incy zobaczył bliznę, było jeszcze setki, tysiące rzeczy, które do tego doprowadziły, wydrążyły moje wnętrze i poczułam się jak pusta muszelka. Nie zabijałam ludzi i nie podpalałam wiosek, ale wytyczałam ścieżkę zła. Z przyprawiającą o mdło- ści brutalnością zrozumiałam, że niszczyłam wszystko, czego dotknęłam. Zranieni ludzie, rozbite domy, roztrzaskane samochody, zrujnowane karie- ry – wspomnienia sączyły się jak strużki świeżego kwasu, który wsiąkał w mój mózg, aż chciałam krzyczeć. Miałam to we krwi, wiem. Ciemność. Tę ciemność. Odziedziczyłam ją razem z nieśmiertelnością i czarnymi oczami. Opierałam jej się, kiedy by- łam młodsza. Udawałam, że jej nie ma. Ale w końcu przestałam walczyć, poddałam się. Przez długi czas z nią żyłam. Ale tamtej nocy ciemność, któ- ra towarzyszyła mi ponad czterysta lat, przytłoczyła mnie swoim ciężarem
i nie mogłam znieść tej potwornej istoty, jaką się stałam. Gdybym była zwykłym człowiekiem, kusiłoby mnie, żeby popełnić sa- mobójstwo. A tak omal nie wybuchnęłam histerycznym śmiechem, kiedy pomyślałam, że nawet jeśli zdołałabym odciąć sobie głowę, nie miałabym pewności, czy znajdzie się na tyle daleko od ciała przez tak długi czas, że- bym rzeczywiście zdążyła umrzeć. Zresztą jaki miałam wybór? Rzucić się pod piłę do drewna? A co, gdyby odchlastała tylko połowę mojej głowy? Wyobrażacie sobie proces odrastania? Jezu. Nagłe poczułam się tak, jakbym spadła z klifu i miała lecieć wiecznie w stronę wzbierającej rozpaczy i nigdy już nie zaznać szczęścia. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czułam się naprawdę szczęśliwa. Rozba- wiona? Tak. Zajęta? Tak. Szczęśliwa? Nie za bardzo. Nie pamiętałam, jak to jest być szczęśliwym. Jedyną osobą, która w życiu zaproponowała mi pomoc i jako jedyna sprawiała wrażenie, że rozumie, była River. Zaprosiła mnie wiele dziesią- tek lat temu. No i jestem. Znów się rozejrzałam i tym razem ją dostrzegłam. Stała na szerokich drewnianych schodach domu. Wyglądała dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy ją widziałam. Niezwykłe. Na ogół często zmieniamy wygląd, i to dia- metralnie. Ja na pewno się zmieniłam, pewnie ze dwadzieścia razy, od na- szego ostatniego spotkania. Wątpiłam, że mnie rozpozna. Ale przyglądała mi się uważnie i najwyraźniej czekała, żebym to ja zrobiła pierwszy krok. Wzięłam głęboki wdech. Miałam nadzieję, że dom jest w środku cieplut- ki jak grzanka, dostanę herbaty albo drinka i wezmę gorącą kąpiel. Czy mnie pamięta? Czy jej zaproszenie jest jeszcze aktualne? Wiem, że to nie- dorzeczne powoływać się na coś, co powiedziała ponad osiemdziesiąt lat temu. Ale co mi pozostało? Cóż, robiłam bardziej żałosne rzeczy. Wysiadłam z samochodu i włoży- łam skórzaną kurtkę – tę starą, bo tamtą przecież zgubiłam dwie noce temu. Przedzierałam się przez leżące na ziemi liście i rozmyślałam, co się stanie, jeżeli mnie odprawi. Na pewno pojadę się ukryć w jakimś miłym miejscu. Na Fidżi albo dokądś indziej. Zostanę tam, dopóki nie poczuję się lepsza, mniej bezwartościowa. Może kiedyś to nastąpi. Incy w końcu bę- dzie się wydawał mniej przerażający, a ja zapomnę o taksówkarzu, tak jak do wczoraj nie pamiętałam o Imogen. – Witaj – powiedziała, kiedy już się zbliżyłam. Miała na sobie spódnicę z miękkiej wełny w prążki, a na ramionach wełniany szal. Proste siwe włosy spięła klamrą. – Zapraszam. – Cześć. River? – Tak. – Usiłowała skojarzyć moją twarz. – Jak ci na imię, dziecko? Lekko zaśmiałam się z tego, że ktoś nazywa mnie dzieckiem. – Nastasya. Obecnie. – Poznałyśmy się. – To było stwierdzenie, nie pytanie. Skinęłam głową,
krusząc liście podeszwami. – Dawno temu. Mówiłaś, że jeżeli kiedykolwiek zechcę zrobić coś więcej, mam przyjechać do West Lowing. Spojrzałam w dal i dostrzegłam chmury nadciągające z południowego zachodu. – Nastasya – powtórzyła. Patrzyła na moje kruczoczarne włosy i niebieskie źrenice; dzięki szkłom kontaktowym kolor oczu zgadzał się z danymi mojego amerykańskiego paszportu. Usiłowałam sobie przypomnieć, jak wyglądałam, kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy, ale nie potrafiłam. – Christiane. – Wyłoniłam z pamięci jedno ze swoich wielu imion. Ale nie to prawdziwe. – Wtedy miałam na imię Christiane. Widziałyśmy się we Francji, po wypadku samochodowym. Chyba pod koniec lat dwudziestych. – Ach, tak. – Pokiwała głową. – To była niedobra noc. Ale cieszę się, że cię poznałam. I że tu jesteś. – Cóż... – Patrzyłam wszędzie, tylko nie na jej twarz. – Wiem, że to daw- ne dzieje, ale pomyślałam, że jeżeli... – Cieszę się, że tu jesteś, Chri... Nastasyo – powtórzyła. – Witam. Masz coś ze sobą? Przytaknęłam, myśląc o swojej walizie. I oczywiście o całym bagażu emocjonalnym. – To dobrze. Pokażę ci twój pokój, a później się rozgościsz. Mam pokój? – To jest hotel? – spytałam, wchodząc za nią do holu. Na okrągłym stole stał wazon pełen zasuszonych gałęzi klonu. Piękne szerokie, kręte schody prowadziły na piętro. Wszystko białe, proste, eleganckie. Dziwne, ale jak tylko przekroczyłam próg tego domu, poczułam się... mniej przerażona? Mniej... bezbronna? A może tylko mi się zdawało. – Kiedyś to było miejsce spotkań kwakrów – wyjaśniła River, kierując mnie na górę. Wyczuwałam, że w budynku są inni ludzie, ale wszędzie ci- sza, spokój. – W XVIII wieku mieszkało tu około czterdziestu przyjaciół. Pracowali na farmie. Ja ją prowadzę od 1904 roku, pod różnymi postacia- mi. To oznaczało, że ona, podobnie jak my wszyscy, musiała zmieniać wcie- lenia, żeby wytłumaczyć swoje nieprzerwane istnienie. Zaczęła jako jedna osoba, później udawała, że umarła, potem pojawiła się jako dawno zagi- niona córka poprzedniego właściciela, żeby odziedziczyć dom, i tak dalej. Taki wątek pojawił się chyba w którymś z odcinków Star Treka. – A teraz? River poprowadziła mnie szerokim korytarzem, później skręciła w pra- wo i tamtędy doszła do kolejnego długiego korytarza z oknami po jednej stronie i z drzwiami w równych odległościach po drugiej. Uśmiechnęła się. Teraz wyglądała młodziej.
– To dom dla zbłąkanych nieśmiertelnych. – A jaką wersję znają miejscowi? – spytałam. – Mała rodzinna farma, gdzie ludzie przyjeżdżają uczyć się technik pro- wadzenia organicznych upraw. Co również jest prawdą. – Przystanęła przed drzwiami dokładnie naprzeciwko okna, rozjaśnionymi jesiennym słonecznym światłem. Kiedy je otworzyła, zajrzałam do środka. – Jak organiczna farma mnichów? River się roześmiała. Pokój był mały i prosty. Stało w nim zaledwie kilka mebli: wąskie łóżko, nieduża szafa, drewniane biurko i krzesło. Ostatnim razem, kiedy przeby- wałam poza londyńskim mieszkaniem, zatrzymałam się w Jerzym V w Pa- ryżu. A wcześniej w St. Regis w Nowym Jorku. Zazwyczaj wybieram eks- tremalny luksus. – Nie, nie mnichów. – River weszła do pokoju. – Po prostu ludzi, nie- śmiertelnych, którzy chcą się skupić na innych rzeczach w tym momencie ich życia. Oczywiście możesz porozstawiać tu swoje rzeczy, żeby było przytulniej. Pomyślałam o typowym „wystroju wnętrz" w swoim mieszkaniu – po- rozrzucane ciuchy, puste butelki po alkoholu, pełne popielniczki, książki, gazety, pudełka po pizzy i tak dalej. Może jednak nie, stwierdziłam w du- chu. – Więc jest nas tu więcej? – Usiadłam na łóżku na próbę. Ale niewygod- ny materac. – W tej chwili czworo nauczycieli i ośmioro uczniów – wyjaśniła River. Zamknęła drzwi i oparła się o nie z poważną miną. – Daję ci tydzień na za- stanowienie, czy chcesz zostać, Nastasyo. Mam nadzieję, że tak. Sądzę, że wiele tu dostaniesz i że zdołasz odnaleźć szczęście, o ile będziesz na nie otwarta. Ale pamiętaj, to nie hotel ani spa. To pewnego rodzaju połączenie kibucu i ośrodka rehabilitacyjnego. Jest do zrobienia praca i wykonujemy ją wszyscy. Będziesz musiała się nauczyć pewnych ciężkich i bolesnych rze- czy. Przez lata wypracowaliśmy dobry system i każdy, kto tu przyjeżdża, musi się stosować do naszych zasad. – Aha. – Może posiedzę kilka dni, wymyślę plan B i znowu prysnę, po- myślałam. River się uśmiechnęła. Wydawała się tak szczerze ciepła i gościnna, że żałowałam, iż nie jestem dla niej lepszym materiałem. Ale to było raczej przesądzone. – Nikt cię nie będzie zmuszał, żebyś została. Ani przekonywał, że powin- naś uratować swoje życie. Jeśli jeszcze nie dorosłaś po... dwustu latach? – Czterystu. Czterystu pięćdziesięciu dziewięciu – uściśliłam. W jej oczach rozbłysło zaskoczenie, a ja odniosłam nieprzyjemne wraże- nie, że to raczej z powodu mojego zachowania niż wyglądu wzięła mnie za młodszą osobę. – Dobrze, czterystu pięćdziesięciu dziewięciu latach. Ale jeżeli do tej