Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 513
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 841

Tiernan Cate - N 2 - Porwana w mrok

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Tiernan Cate - N 2 - Porwana w mrok.pdf

Beatrycze99 EBooki T
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 236 stron)

Cate Tiernan Porwana w mrok

Rozdział 1 - Chcę cię. Miałam wrażenie, że głos Reyna, niski i natarczywy, osacza mnie ze wszystkich stron. I nic dziwnego, bo Reyn pochylał się nade mną wkurzająco, kiedy napełniałam duży szklany słój ryżem basmati z piętnastokilogramowego worka, który trzymaliśmy w spiżarni. Pięknie: "my". Zdążyłam się już z nimi utożsamić, jakby River's Edge, ośrodek resocjalizacyjny dla wykolejonych nieśmiertelnych, było moim miejscem na ziemi. To był swoisty program dwunastu kroków. W moim przypadku miał ich raczej sto jedenaście. Przebywałam tu dopiero dwa miesiące i nie miałam pojęcia, jak długo potrwa poprawianie złego zachowania, które trwało już ponad czterysta pięćdziesiąt lat. Na pewno jeszcze co najmniej kilka tygodni. A bardziej prawdopodobne, że siedem albo osiem lat. Albo dłużej. Ech... Przysunęłam się do wielkiego drewnianego kuchennego blatu w nadziei, że nie rozsypię ryżu po całej kuchni, bo byłoby co zbierać. - Ty też mnie chcesz. Niemal słyszałam, jak zaciska i rozluźnia pięści. - Nie. Odejdź. - Witamy w beznadziejnym cyrku romantycznych wyczynów Nastasyi. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach. I mocnym żołądku. Tak się mówi? Nastasya: c'est moi. Sympatyczna nieśmiertelna z sąsiedztwa. Pominęłabym: sympatyczna, jeżeli mam być uczciwa. Parę miesięcy temu dotarło do mnie, że zabawiam się w żałosnym miejscu deprawacji i obojętności, i zwróciłam się po pomoc do River, nieśmiertelnej, którą poznałam w 1929 roku. I takim sposobem znalazłam się na wsi w Massachusetts, ucząc się, jak żyć w zgodzie z naturą, magyią, w pokoju, miłości, harmonii i tak dalej. Przynajmniej usiłowałam nie czuć, że wkładam głowę do sieczkarni. Mieszkali tu inni nieśmiertelni: czworo nauczycieli i obecnie ośmioro uczniów. Takich jak ja. I Reyn - wiking, chłopak marzenie. Reyn: kolec w tyłku, koszmar mojej przeszłości, zabójca mojej rodziny, nieustanna irytacja mojej teraźniejszości i, niestety, najprzystojniejszy, najpiękniejszy, najbardziej wyjątkowy facet, jakiego widziałam w ciągu czterystu pięćdziesięciu lat. Ten, którego obraz nawiedzał mój umysł, kiedy drżałam w moim zimnym

wąskim łóżku. Ten, którego gorące pocałunki przeżywałam wciąż na nowo, kiedy leżałam wyczerpana, nie mogąc zasnąć. Jakie gorące pocałunki, spytacie? Cóż, jakieś dziesięć dni temu oboje doznaliśmy nagłego zaćmienia umysłu i poddaliśmy się niewytłumaczalnej, wszechogarniającej chemii, która narastała między nami od dnia mojego przyjazdu. Zaraz po tym ogarnęła mnie miażdżąca świadomość, że jego rodzina wymordowała moją rodzinę, a moja rodzina zabiła wielu członków jego rodziny. To było nasze wspólne dziedzictwo. Mimo to byliśmy na siebie napaleni. Zabawne, co? Dlatego kiedy słyszę o problemach w związkach na tle różnic religijnych, albo przez to, że jedno jest weganem, myślę sobie, że wystarczyłaby im odpowiednia perspektywa. W każdym razie, od czasu kiedy się migdaliliśmy, a potem doznaliśmy okrutnego otrzeźwienia, Reyn nie przestawał mnie dręczyć, natarczywie i bezlitośnie, jak na Najeźdźcę Zimy przystało. A jednak, żadnej nocy, on, który podpalił i wyważył kopniakiem setki drzwi, wdzierając się do środka - do moich nie odważył się zapukać. Nie żebym tego chciała, nie wiedziałabym nawet, co robić, gdyby do tego doszło. Kiedy tak nagle wpada się w mój świat, można doznać zawrotów głowy, prawda? Ja mam podobne wrażenie każdego ranka, kiedy otwieram oczy i przekonuję się, że nadal jestem sobą i wciąż tu jestem. Późne grudniowe światło słoneczne, rozrzedzone i szare jak woda po zmywaniu, znikało szybko w ciemności, którą w dzisiejszych czasach można zobaczyć jedynie na wsi. I ja właśnie znajdowałam się w takim miejscu. - Dlaczego tego unikasz? Reyn na ogół trzymał emocje na wodzy. Ale wiedziałam, do czego jest zdolny - w ciągu pierwszych stu lat mojego życia on i jego klan terroryzowali moją ojczystą Islandię i północną Skandynawię. On sam zdobył tytuł Rzeźnika Zimy. Oczywiście wtedy go jeszcze nie znałam. Wiedziałam tylko tyle, że żądni krwi najeźdźcy dopuszczali się grabieży, plądrowania, gwałtów i spalili doszczętnie dziesiątki wiosek. Teraz Rzeźnik Zimy spał dwa pokoje dalej! Pracował na farmie, nakrywał stół do kolacji i wypełniał mnóstwo innych domowych obowiązków! W jakimś sensie było to powalające. I oczywiście nieziemsko pociągające. Ale ciągle nie potrafiłam uwierzyć, że jego

obecne zachowanie jest szczere, według mnie ciągle tkwił w nim okrutny grabieżca, który w każdej chwili mógł się przebudzić. Napełniłam szklany słój, starannie zawiązałam worek, który znajdował się na roboczym blacie, i zakręciłam wieczko słoika. Na usta cisnęła mi się wiązanka ciętych, sarkastycznych ripost. Jeszcze dwa miesiące temu obrzuciłabym go nimi tak, jak samochód Jamesa Bonda miotający gwoździami. Ale usiłowałam dojrzeć. Zmienić się. Chociaż wydawało się to banałem przyprawiającym o mdłości i okazało się potwornie bolesne i trudne - nadal tu byłam. A dopóki byłam - musiałam próbować. Co za odrażający przekaz. - Pewnych rzeczy wolę unikać - powiedziałam zgodnie z prawdą, usiłując wymyślić coś bardziej przekonującego. - Tego nie możesz uniknąć. Mnie nie unikniesz. Był tak blisko, że czułam ciepło jego ciała bijące spod flanelowej koszuli. Wiedziałam, że pod nią kryje się napięta, gładka i opalona skóra - skóra, której dotykałam i którą całowałam. Miałam nieodpartą ochotę przytulić twarz do jego piersi, pozwolić palcom błądzić po bliźnie wypalonej na wieki, o której istnieniu wiedziałam, a która pasowała do mojej blizny na karku, ukrywanej przez ponad cztery wieki. - Mogłabym, gdybyś zostawił mnie w spokoju - zauważyłam poirytowana. Przez chwilę milczał, a ja czułam jego złote oczy wpatrujące się w moją twarz. - Nie zostawię cię. Obietnica? Groźba? Wybór należy do ciebie! Na szczęście nie musiałam szukać sensowniejszej linii obrony, bo wybawił mnie dźwięk głosów dobiegających z jadalni. Ten dom, River's Edge, był kiedyś miejscem zgromadzeń kwakrów. Na dole znajdowało się kilka gabinetów, mały warsztat, weranda przy wejściu, duża prosta jadalnia i dość przestarzała kuchnia, która ostatnią renowację przeszła w 1930 roku. Wcześniej mieszkałam w drogim i prestiżowym miejscu w Londynie z niesamowitym widokiem na Big Bena i Tamizę. Miałam lokaja, pokojówkę i kuchnię dostarczającą posiłki z dołu. Ale teraz moje życie było... lepsze. Jak mówiłam, wszyscy tutaj jesteśmy nieśmiertelni, a do tego wesoła z nas ekipa. No może nie do końca - przecież wylądowaliśmy w tym miejscu, bo nasze życie było żałośnie zepsute, każde na swój wyjątkowy sposób.

I naprawdę mieszka tu River, ta od River's Edge. Jest najstarszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam - urodziła się w 718 roku w Genui we Włoszech, kiedy ta miała własnego króla. Nawet dla nas, nieśmiertelnych, było to niesamowite. River jest właścicielką tej posiadłości, resocjalizuje nieśmiertelnych, którzy zmagają się z mrocznymi skłonnościami. Jest chyba jedyną osobą na świecie, której jako tako ufam. Ja, w wieku czterystu pięćdziesięciu dziewięciu lat, wyglądam na siedemnastolatkę (i najwyraźniej podobnie jest z moją dojrzałością). Reyn ma czterysta siedemdziesiąt lat. Wygląda na przystojnego dwudziestolatka. Otworzyły się wahadłowe drzwi i do środka weszły Anne, jedna z tutejszych nauczycielek, Brynne, uczennica, i River z policzkami zaróżowionymi od zimnego powietrza na dworze. Rozmawiały i śmiały się. Wniosły torby z zakupami, które porozstawiały na blatach. Większość jedzenia wytwarzamy sami, ale pojedyncze rzeczy River nadal kupuje w jedynym sklepie spożywczym w mieście, w Piston's. - A ja spytałam, czy to wąsy - powiedziała Anne, a pozostałe dziewczyny pokładały się ze śmiechu. - Zabiłaby mnie, gdyby mogła. River oparła się o kuchenny blat i otarła łzy. Reyn wymamrotał coś pod nosem i wyszedł bez kurtki tylnymi drzwiami w czarną, mroźną noc. Nie żebym się tym przejmowała. Absolutnie. - O Boże, nie śmiałam się tak od... - River przerwała, jakby usiłowała sobie przypomnieć. Domyślam się, że pomyślała: od czasu, gdy Neli (uczennica, która, tak przy okazji mówiąc, usiłowała mnie zabić) ześwirowała i trzeba było uspokajać ją magyicznymi środkami uspokajającymi. Tak myślę. - Nic mu nie jest? - spytała Brynne, wskazując drzwi. - Przeszkodziłyśmy w czymś? - Jej brązowe oczy otworzyły się szeroko pod wpływem nagłego zainteresowania i domysłów. Tej nocy, kiedy Neli zwariowała, zdradziła, że widziała, jak całowałam się z Reynem. Miałam nadzieję, że zostanie to zrzucone na karb napadu histerii wariatki, ale od tamtej pory spotykałam się z tyloma wymownymi spojrzeniami, że sama nie byłam już w stanie się okłamywać. - Nie - zaprzeczyłam i popatrzyłam ze złością. Zaniosłam jutowy worek z ryżem z powrotem do spiżarni, a słój odstawiłam na półkę.

- Słuchajcie - odezwała się Anne, najwyraźniej postanowiła zmienić temat. - Moja siostra przyjeżdża z wizytą. - Masz siostrę? - Z niewiadomych przyczyn zawsze ogarniało mnie zdziwienie, kiedy poznawałam nieśmiertelnych, którzy mieli rodzeństwo. To znaczy, miało je wielu. Ale zawsze odnosiłam wrażenie, że większość nieśmiertelnych to istoty samotne - bo przecież po siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu latach każdy miałby dość rodziny, bez względu na to, jak miła by była. Anne wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, miała gładką fryzurę obciętą na pazia i duże niebieskie oczy, ale wiedziałam, że ma trzysta cztery lata. Trzysta lat to dużo, jeżeli chodzi o utrzymywanie kontaktów z rodziną. - Kilka sióstr. I dwóch braci - odparła Anne. - Z Amy jesteśmy prawie w tym samym wieku. Nie widziałam jej od prawie trzech lat. Nieśmiertelne siostry, a do tego blisko związane. Nie spotkałam takich wiele. Wydawało się, jakbym ostatnie cztery stulecia przeżyła z klapkami na oczach - wprawdzie była to egzystencja urozmaicona, ale ograniczona, bo wielu rzeczy wolałam nie widzieć i nie wiedzieć. Anne i Brynne w końcu wyszły nakryć długi stół do kolacji. River rozpakowała zakupy. Podała mi parę rzeczy, żebym schowała je do lodówki. - Dobrze się czujesz? - spytała. - Dobrze? Czy to znaczy, że wyglądam na umęczoną, zdezorientowaną, niewyspaną i zmartwioną? - zirytowałam się. - Jeżeli tak, to owszem, czuję się pierwszorzędnie. River uśmiechnęła się do mnie. Miała tysiąc lat na to, żeby wyćwiczyć w sobie cierpliwość na takich jak ja. - Pewnie jestem najgorszą osobą, jaką tu miałaś. - Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć. Po prostu w ciągu czterystu pięćdziesięciu lat można podjąć wiele złych decyzji. Wiele. - W jakim sensie: najgorszą? - River wyglądała na zaskoczoną. Pokręciła głową. - Nieważne. Bez względu na to, jaka jest twoja definicja słowa "najgorsza", na pewno nią nie jesteś. Dużo ci brakuje. Skręcało mnie, żeby spytać, kto bardziej jej dopiekł, ale wiedziałam, że River za nic na świecie się nie zdradzi. Później przyszło mi do głowy, że Reyn jest gorszy ode mnie i od większości nieśmiertelnych, którzy przyjechali tu, żeby się pozbierać. Reyn wybił całe miasta,

wziął w niewolę niezliczoną liczbę ludzi, plądrował, gwałcił i grabił. Ja w wielu kwestiach jestem beznadziejna, ale mnie nic takiego nie można zarzucić. A jednak to Reyna chciałam. Spośród wszystkich istot na świecie. Widocznie to była moja karma, o ironio. - Znaczy, że Anne ma siostrę? - próbowałam niezdarnie zmienić temat. - Tak. Jest bardzo miła, polubisz ją. - Wiem, ja nie mam rodzeństwa - odezwałam się, szybko odpędzając tę myśl. - Ale nie znam wielu nieśmiertelnych, którzy by je mieli. - Nie zastanawiałam się, czy polubię siostrę Anne, czy nie. Tak naprawdę nie przepadałam za ludźmi. Toleruję ich, ale żeby od razu lubić? Z tym jest o wiele gorzej. - Jeszcze się przekonasz, że nieśmiertelni, którzy nie mają czterystu lat, posiadają rodzeństwo - powiedziała River, myjąc dłonie w zlewie. - Ale u starszych to rzadkość. - Dlaczego? - zdziwiłam się. - Ty masz braci, prawda? - Czterech - przyznała River. Odwróciła się do mnie z zamyśloną twarzą, na której nie było prawie wcale zmarszczek. Odgarnęła z czoła kosmyk srebrnych włosów i wzruszyła ramionami. - To dość niezwykłe jak na osobę w moim wieku. - Dlaczego? - spytałam znowu. Czyżby chodziło o jakąś dziwną cechę genetyczną nieśmiertelnych? - W dawnych czasach nieśmiertelni mieli w zwyczaju zabijać innych nieśmiertelnych, żeby posiąść ich moc. - Co? - Moje oczy otworzyły się szeroko. - Wiesz, że uprawiamy magyę Tahti, tę, która nie wyrządza szkody innym. Skinęłam głową. - I wiesz, na czym polega magya Terava, w której nie można zatrzymać mocy, dlatego czerpie się ją z innego źródła, przy okazji je niszcząc. Przytaknęłam. Dobro przeciwko złu. Bingo. Zaczynam chwytać. - Moc można wziąć od roślin, zwierząt, kryształów... ludzi. - Zacisnęła wargi. - Można odebrać komuś moc i ją wykorzystać. Ale wiadomo, że to jest zabójcze. Albo jeszcze gorzej. Powinnam wiedzieć, że może dochodzić do czegoś takiego. Jak mogłam na to nie wpaść. Ale nie wpadłam. River dostrzegła niedowierzanie na mojej twarzy.

- Wiesz, że można nas zabić - dodała łagodnie. Skręciło mnie z bólu, tak znajomego i od tak dawna obecnego w moim życiu, że przyzwyczaiłam się do tego, że przy każdym oddechu czuję jego ostre ukłucie. Tak, wiedziałam. Przecież rodzice zostali zabici na moich oczach. Widziałam też martwych moich dwóch braci i dwie siostry, leżeli z odciętymi głowami. Szłam po dywanie przesiąkniętym ich krwią. Nie mam rodzeństwa. Usiłowałam przełknąć ślinę i poczułam, że mam ściśnięte gardło. - Jeżeli nieśmiertelny zabije innego nieśmiertelnego, może odebrać mu siłę życiową i wzmocnić nią swoją moc - ciągnęła River. - A poza tym, to zawsze jedna osoba mniej, która mogłaby stanowić śmiertelne zagrożenie. Mój oddech był płytki, miałam wrażenie, że przelotne wspomnienie o rodzinie zagłuszyło wszystko, co mówiła River. - Rozumiem - szepnęłam. - Czyli o to chodziło ojcu Reyna, kiedy zabijał moją rodzinę, a jego syn stał na straży w korytarzu. River była bardzo poważna. Jedną dłonią pogładziła mnie po policzku. - Tak.

Rozdział 2 River kupiła tę posiadłość, składającą się z kilku zabudowań i około sześćdziesięciu akrów ziemi, około 1904 roku. Jak większość nieśmiertelnych żyła, podając się za jakąś żyjącą osobę, a kiedy nadszedł czas, udawała, że umarła, by później powrócić jako dawno zaginiona córka i upomnieć się o posiadłość. Nieśmiertelni dysponują całym arsenałem nazwisk, historii, paszportów i tak dalej. Korzystamy z usług znakomitych fałszerzy. Najlepszych cenimy tak, jak niektórzy ludzie ulubionego projektanta ubrań czy stylistę fryzur. Ale nie ukrywam, że tęsknię za czasami, kiedy nie było jeszcze dowodów osobistych ani numerów NIP. Teraz o wiele trudniej przemieszczać się z kraju do kraju i zmieniać wcielenia. Moja sypialnia, podobnie jak wszystkie inne, znajdowała się na piętrze. Pokoje były dość skromnie umeblowane - łóżko, umywalka i parę innych przedmiotów. Kiedy wrzuciłam pranie do maleńkiej szafy, usłyszałam dzwonek wzywający na kolację. Wszyscy wyszli na korytarz i ruszyli w stronę schodów, jak zwierzyna na łowy. Przywitałam się z uczniami - Rachel, która pochodziła z Meksyku i miała około trzystu dwudziestu lat, i Daisuke z Japonii, który miał dwieście czterdzieści pięć lat. Oraz z Jessem. Chłopak przekroczył zaledwie sto siedemdziesiąt trzy lata, ale wyglądał o wiele, wiele starzej. Skinął sztywno głową Reynowi, który zamykał drzwi do pokoju. Usiłowałam nie wyobrażać sobie Reyna śpiącego lub leżącego tam na łóżku... W dużej i skromnie umeblowanej jadalni nakryto długi stół. Miało przy nim usiąść dwanaście osób. Na dębowym stoliku kuchennym stały parujące salaterki, które odbijały się w dużym złoconym lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie. Stanęłam za Charlesem, kolejnym uczniem, i dostrzegłam swoje odbicie. Zanim się tu zjawiłam, ubierałam się w stylu goth lat dziewięćdziesiątych. Miałam postawione czarne włosy, ciężki makijaż i bladą cerę ćpuna. Jak na ironię, teraz wyglądałam całkiem inaczej niż przez ostatnich trzysta lat - bo w końcu przypominałam siebie. Teraz moje włosy miały naturalny jasny odcień blond, charakterystyczny dla mojego islandzkiego klanu. Moja szczupła twarz i zbyt kościste ciało nabrały kształtów. Wyglądałam po prostu zdrowiej. Bez szkieł kontaktowych oczy stały się naturalnie ciemne, niemal czarne. Czy kiedyś przestanie dziwić mnie to, że jestem sobą? Wzięłam talerz i przesunęłam się w kolejce. Jedzenie to kolejna zmiana w moim życiu. Na początku proste jedzenie z naszego ogrodu sprawiało, że zbierało mi się na wymioty.

Człowiek nie jest w stanie przyswoić nieograniczonych dawek błonnika. A jednak przyzwyczaiłam się do niego - nauczyłam się zbierać, wykopywać, przygotowywać i jeść warzywa, kiedy wypadała moja kolej. Nadal wiele bym dała za szampana i czekoladowe ciasto, ale już się nie buntowałam, kiedy pojawiał się przede mną jarmuż. - Cześć wszystkim - rozległ się głos, a ja uniosłam głowę i dostrzegłam Solisa, nauczyciela, wychodzącego z kuchni. Podobno pochodził z Anglii, ale jak większość z nas miał nieskazitelny akcent. Brynne powiedziała mi, że Solis ma około czterystu trzynastu lat, ale wyglądał, jakby był przed trzydziestką. Asher, siedzący przy końcu stołu, był czwartym nauczycielem i partnerem River - raczej nie byli małżeństwem. Pochodził z Grecji i wydawał się najdojrzalszy - to znaczy w wieku sześciuset trzydziestu sześciu lat wyglądał, jakby przekroczył trzydziestkę. Cała trójka wraz z River robiła, co mogła, żeby przekazać nam wiedzę o ziołach, kryształach, olejkach i wywarach, zaklęciach i uprawianiu magyi, o gwiazdach, runach, pieczęciach, metalach, roślinach, zwierzętach i tak dalej. O każdej rzeczy na świecie. Bo wszystko to było w jakiś sposób ze sobą powiązane - z nami, z magyią, z mocą. Ja pobierałam lekcje dopiero od pięciu tygodni, a już miałam wrażenie, że moja głowa jest bliska eksplozji. A byłam ciągle w magyicznym przedszkolu. Czekała mnie długa droga. Nie cierpiałam tej myśli. - Solis! - odezwała się Brynne, kiwając do niego widelcem. Jak zwykle, miała na sobie kolorowy zestaw - opaskę, apaszkę, sweter, kombinezon i robocze buty. Wszystko to jakoś do siebie pasowało tylko dlatego, że wciąż przypominała słodką, wysoką i szczupłą nastoletnią modelkę. Miała dwieście cztery lata i była córką, jedną z jedenaściorga dzieci, dawnego właściciela niewolników i niewolnic. Usiadłam przy stole, wchodząc ostrożnie za długą ławę, żeby nie kopnąć Lorenza wysokim conversem. Nienawidziłam tych ławek. Krzesła. Krzesła byłyby idealnym rozwiązaniem. River powinna założyć skrzynkę, do której moglibyśmy wrzucać nasze pomysły. To byłaby długa lista. - Wróciłeś! - krzyknęła Anne i pocałowała Solisa najpierw w jeden policzek, potem w drugi. Solis się uśmiechnął. Jeszcze bardziej niż wcześniej przypominał kalifornijskiego surfingowca. Ciemne blond włosy układały się w loki, tworząc dookoła głowy zmierzwioną aureolę. Jakimś cudem zawsze miał lekki zarost - ani za długi, ani za krótki.

Rozległ się chór powitań, a River ucałowała Solisa. Siedziałam ze spuszczoną głową i zaczęłam gmerać w - rany, co to miało być? Rozgnieciona potrawka? Kto wpadłby na taki pomysł jak gnieciona potrawka? I dlaczego? - Nastasyo? - Głos Solisa sprawił, że uniosłam wzrok. Usta miałam pełne papki, do której przełknięcia nie mogłam się zmusić, przekonana, że mój żołądek znienawidzi mnie na zawsze i zacznie odmawiać przyjęcia nawet dobrego jedzenia. - Mhm - wydusiłam z siebie i przełknęłam z wysiłkiem to, co miałam w buzi. Przepraszam, żołądku. - Cześć. - Jak się masz? Rozbrajające pytanie. Kiedy Solis widział mnie ostatnio, wszyscy zdążyli akurat usłyszeć wrzask Neli, że widziała, jak się całowaliśmy z Reynem. Neli kochała Reyna. Od lat. Rozpaczliwie. A on, matoł skończony, oczywiście tego nie zauważył. A potem Reyn i ja w pewnym sensie... eksplodowaliśmy. I Neli wpadła w szał. A raczej wpadła w jeszcze większy szał. Nabrałam przekonania, że jedną rękę miała już w kaftanie bezpieczeństwa, jeszcze zanim ja znalazłam się w River's Edge. Wracając do rzeczy, Solis odwiózł Neli do miejsca, które jak się domyślałam, było swoistym azylem dla nieśmiertelnych, którzy mieli kompletnie pokićkane w głowie. I właśnie wrócił. A jego powrót sprawił, że cała ta niepokojąca, zawstydzająca scena znów stanęła mi przed oczami jak żywa. - Dobrze - wydobyłam z siebie i napiłam się wody. Zastanawiałam się, czy znam się na magyi na tyle, żeby zamienić ją w wino. Albo lepiej w dżin? Chyba nie. - To dobrze - rzucił swobodnie Solis i rozłożył serwetkę. - Co z Neli? - zapytał Charles. Z jasnorudymi włosami, zielonymi oczami, piegami i okrągłą promienną twarzą nie miał zbyt poważnego wyglądu, chociaż starał się, jak mógł. Jasne, wal śmiało, Chuck. Dalej. Stawimy czoło każdej sytuacji. Nie boimy się emocji... - Nie najlepiej - powiedział Solis, nalewając sobie wody. - Prawdę mówiąc, oszalała dokumentnie. Ale w zręcznych dłoniach Louisette i dzięki uzdrowicielom chyba wydobrzeje. Kiedyś. Charles pokręcił głową, wstyd, taka miła dziewczyna, i znów skupił się na posiłku.

- Moja ciotka Louisette potrafiła uzdrawiać ludzi, którzy byli w stanie o wiele gorszym niż Neli - dodała River. - Neli wie, że będziemy słać jej nasze dobre myśli i życzenia. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć przelotnie na Reyna. Twarz miał nieruchomą, zęby zaciśnięte. Przesuwał jedzenie na talerzu, nie biorąc go do ust. Zastanawiałam się, czy czuje się w jakiś sposób winny, w końcu nie zauważył, że Neli jest w nim zakochana. Nie wiem. - Słuchajcie. Jak na pewno wiecie, jutro jest sylwester - ciągnęła River. - Nie do wiary, że ten rok prawie się skończył! Jutro w nocy, jak co roku, zrobimy specjalny krąg. Mam nadzieję, że będziecie wszyscy. Będę przeszczęśliwa, jeżeli razem przywitamy Nowy Rok. I tyle byłoby z moich marzeń, żeby pojechać do Nowego Jorku i spić się na Times Square. Chwileczkę. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tak naprawdę wcale nie mam ochoty stąd wyjeżdżać, pić z obcymi, kręcić się w blasku świateł, w hałasie i chaosie. Światła, hałas i chaos były moimi towarzyszami z wyboru w ciągu ostatniego wieku - teraz czuły się pewnie trochę opuszczone. A może nie zauważyły mojego zniknięcia? Może moi kumple - Innocencio, Boz, Katy, Cicely i Stratton nadal poświęcali im dużo uwagi? Otaczałam się tymi samymi przyjaciółmi przez tak długi czas, że nie zauważyłam, jak beznadziejni wszyscy się staliśmy. Nie zauważyłam, że Innocencio uczył się magyi, że pracował nad rozwinięciem mocy, którą w różnym stopniu posiadają wszyscy nieśmiertelni. W końcu pewnej nocy Incy, wykorzystując magyię, złamał kark taksówkarzowi, który był dla nas niegrzeczny. Złamał mu kręgosłup. Facet do końca życia miał być sparaliżowany. I choć był tylko zwykłym śmiertelnikiem, a jego dni i tak były policzone, to jednak nie zasłużył na taki los. To była właśnie ta chwila, która otworzyła mi oczy. Delikatnie rzecz ujmując. Westchnęłam i odsunęłam talerz, żałując, że w pokoju nie mam ukrytego sernika. Prywatne minilodówki. Kolejna cenna wskazówka dla River. Po kolacji sprawdziłam grafik i ze zdziwieniem stwierdziłam, że dziś wieczorem nie mam żadnych lekcji, żadnych obowiązków, nic do zrobienia. Zdarzało się to raz czy dwa razy w tygodniu. Hura! Weszłam na górę, wzięłam gorącą kąpiel i zwinęłam się na wąskim łóżku z książką o irlandzkich ziołach leczniczych. Wiem, nie mogłam się powstrzymać - zawsze będę narwaną, frywolną imprezowiczką.

Szybko zanurzyłam się w świecie cudów i rozkoszy świetlików, złocieni, kaczeńców i mleczy. Urodziłam się, zanim wynaleziono leki syntetyczne, a podstawowym składnikiem wszelkich domowych lekarstw były rośliny, do których ewentualnie dodawało się skrzepniętej krwi jelenia, pajęczyn i tak dalej. Ale dodatek magyi zmieniał właściwości i zastosowanie tych roślin. Tyle. Do. Nauczenia. Temat był pasjonujący, odpłynęłam myślami tylko ze dwa czy trzy razy, ale w końcu się poddałam i pozwoliłam powiekom opaść. Nie usnęłam - mimo zamkniętych oczu nadal widziałam jasne światło lampki do czytania, nadal byłam świadoma małego pokoju i ciemnej nocy na zewnątrz. Ale odpływałam, śniłam, aż obudziłam się w lesie. Setki lat temu lasy były wszędzie i żeby dostać się z punktu A do jakiegokolwiek innego punktu, prawie zawsze trzeba było iść przez las. Nie jestem wielbicielką lasów. Pojedyncze drzewa, owszem. Bardzo mały zagajnik, tak żeby było widać, co jest po drugiej stronie, zgoda. Ale nie lasy. Są czarne, wydają się bezkresne i niewiarygodnie łatwo się w nich zgubić albo stracić orientację, pełne są odgłosów, latających rzeczy i trzaskających gałęzi. Z doświadczenia wiem, że najlepiej ich unikać. A jednak się w nim znalazłam. Byłam tam, a jednocześnie się widziałam, jak to we śnie. Wyglądałam jak przed epoką River - miałam czarne włosy, ciężki makijaż, byłam niesamowicie chuda i blada. Tak wyglądałam przez lata. Teraz, patrząc wstecz, wydawało mi się, że przypominałam Edwarda Nożycorękiego, tyle że nie miałam ostrzy zamiast dłoni. Nagle ogarnęło mnie poczucie niepokoju i zagubienia, kiedy szłam pomiędzy drzewami i przedzierałam się przez gęste zarośla, które spowalniały mój chód. Twarz i ręce miałam podrapane i piekące. Ziemia była pokryta grubą warstwą spadających od wielu lat liści i czułam się tak, jakbym spacerowała po księżycu. Byłam zdenerwowana i to zdenerwowanie cały czas przybierało na sile. Szukałam czegoś. Nie miałam pojęcia czego. Wiedziałam tylko, że muszę znaleźć tę rzecz i że będę wiedzieć, kiedy się na nią natknę, a czas uciekał. Nie mogłam znieść tego, że jestem w tym lesie, usiłowałam więc biec, ale to skończyło się większą liczbą zadrapań. Już dawno straciłam jakąkolwiek nadzieję na to, że wrócę do miejsca, z którego przyszłam. Nie rozglądałam się za wyjściem z lasu, skupiałam się tylko na tym, żeby iść do przodu. Szukałam, szukałam i z każdym krokiem czułam coraz większe napięcie, coraz większy strach.

Światło znikało, czas płynął, a kiedy zapadła noc, ogarnęło mnie przerażenie. Byłam bliska płaczu, histerii, rozpaczliwie marzyłam o ogniu, przyjacielu, pomocy. Ale nie mogłam się zatrzymać, stałoby mi się coś złego, gdybym się zatrzymała. I nagle, po lewej! Wyglądało to na ognisko! Odwróciłam się szybko i skierowałam się w stronę światła. Spomiędzy drzew docierał do mnie kojący zapach palonego drewna. Usłyszałam głos. Czyżby to był... śpiew? To był śpiew. Przedarłam się przez kłujące gałęzie ostrokrzewu i znalazłam się na małej polanie, na której w kamiennym kręgu migotało jak szalone ognisko. - Nas. - Odwróciłam gwałtownie głowę, gdy usłyszałam ten głos. Zobaczyłam Innocencia wynurzającego się z ciemności, mojego najbliższego przyjaciela od stu lat. - Incy! Co tu robisz? Uśmiechnął się. Wyglądał nieziemsko pięknie. Oczy miał tak ciemne, że dostrzegłam w nich odbijające się maleńkie płomienie. Wpatrywałam się w niego, przestraszona, mimo że wyciągnęłam do niego ręce nad żarem ogniska. - Czekałem na ciebie, skarbie - powiedział Incy głosem tak słodkim i upojnym jak wino. - Chodź, usiądź, ogrzej się. - Wskazał wielką kłodę na skraju polany. Nie chciałam, wszystko we mnie krzyczało: uciekaj! Ale stopy zaprowadziły mnie do tamtego miejsca. Usiadłam. Nie chciałam tu być, nie chciałam być z nim, ale ognisko było takie kojące, takie przytulne. - Za długo cię nie było, Nasty - szepnął. - Strasznie za tobą tęskniłem. Wszyscy tęskniliśmy. - Nie przestawał się uśmiechać, wskazał dłonią, a ja podążyłam za nią wzrokiem, szukając przyjaciół z mojej dawnej paczki. Nie było nikogo poza mną i Incym. Już miałam spytać dlaczego. I nagle, zobaczyłam. Ognisko... W ognisku była czaszka i kawałki ciała, poczerniałe, które pożerały płomienie. Otworzyłam usta i jęknęłam z przerażeniem. Ognisko było pełne kości, ono składało się z samych kości. Wystarczył mi ułamek sekundy, żeby wiedzieć, że to Boz i Katy, może też Stratton i Cicely. Incy zabił ich wszystkich i palił ich ciała. Zerwałam się na równe nogi, tylko po to, żeby Incy znów się do mnie uśmiechnął: miał mnie. Nie było ucieczki. Nagle moje usta i nos wypełnił nieprzyjemny gryzący smród palonych włosów i skóry, który zaczął mnie dusić i przyprawiać o mdłości. Nie mogłam oddychać. Usiłowałam krzyknąć, ale z gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Chciałam uciekać, ale stopy dosłownie

wrosły mi w ziemię - oplotły je grube, ciemne i wijące się korzenie. Uwięziły mnie i zaczęły piąć się w górę po nogach. Puk, puk. Znów się dusiłam. Po chwili poderwałam się i otworzyłam oczy. Sapałam, wzrok błądził po ścianach, byłam zlana zimnym potem. Byłam w moim pokoju, w River's Edge. Puk, puk. Dłonie miałam zaciśnięte w pięści, oddech urywany. Usiłowałam wziąć się w garść. Poczułam energię Reyna za drzwiami i w ciągu sekundy stałam przy nich. Wzięłam kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić. - Czego chcesz? - spytałam przez drzwi. Starałam się, żeby mój głos brzmiał normalnie. Czułam się tak, jakbym przed chwilą skoczyła z mostu. Opierałam się roztrzęsiona o framugę. Zerknęłam na zegarek na nocnej szafce, była prawie dziesiąta. Większość osób o tej porze na pewno jest już w swoich pokojach, a wiele pewnie śpi. Dzień zaczynamy o niemiłosiernie wczesnej porze. - Otwórz drzwi. - Dobiegł mnie cichy głos Reyna. - Po co? - Otwórz i już. - Słychać było, że jest zniecierpliwiony. Ja natomiast zdążyłam się uspokoić. Nie bałam się go. I żeby sobie to udowodnić, otworzyłam drzwi. Stanęłam w nich z rękami założonymi na piersiach. I właśnie wtedy olśniło mnie, że nie rozczesałam włosów po kąpieli i zasnęłam z mokrymi. Pewnie sterczały mi na wszystkie strony. Do tego zero makijażu, odciśnięta na twarzy poduszka i kobiece, podniecające grube skarpety, piżama, apaszka i kamizelka. Byłam pewna, że nigdy nie prezentowałam się bardziej pociągająco. Reyn przechylił lekko głowę. Przyglądał mi się badawczo. - Nic ci nie jest? - spytał. - Wyglądasz... - Po to mnie obudziłeś? Żeby komentować mój wygląd? - Zamierzałam się bezsensownie kłócić z boskim wikingiem, zamiast, powiedzmy, patrzeć jak były przyjaciel pali w lesie wszystkich moich przyjaciół. - Chodź ze mną - powiedział. - Chcę ci coś pokazać. Spodziewałam się czegoś bardziej oryginalnego.

- Naprawdę? I to wszystko? Po to do mnie przyszedłeś? Zmarszczył czoło, przez co wyglądał jeszcze bardziej atrakcyjnie. Nie przypominał chłopaka z plakatu - rysy miał ostre, szczękę mocno zarysowaną, wargi wydatne. Nos przekrzywiony z niewielkim garbem, Bóg raczy wiedzieć od ilu złamań. I do tego to ubranie. Robił mniej więcej takie samo wrażenie jak ja. Dżinsy oblepione sianem, do tego znoszone robocze buty i flanelowa koszula tak postrzępiona, że kołnierzyk prawie odpadał. Miałam ochotę go pożreć. Zapomnijcie, że to powiedziałam. To wynik szoku. - Mówię poważnie - oznajmił. Rzeczywiście, wyglądał zupełnie poważnie. - Powinnaś coś zobaczyć. W stodole. - Żartujesz? - Otworzyłam szeroko oczy. - To nie jest żaden podstęp. - Westchnął niecierpliwie. - Pomyślałem, że chciałabyś to zobaczyć. Tak się składa, że to w stodole. To właśnie tam całowaliśmy się namiętnie pierwszy raz, jego wargi i dłonie pobudziły mnie. Za każdym razem, kiedy sobie to przypominałam: jego twarde mięśnie, jego niecierpliwość, musiałam powstrzymywać jęk. Również w stodole dopadło nas porażające olśnienie na temat naszej wspólnej historii: jego ojciec, przywódca klanu chciwych najeźdźców, napadł na zamek mojego ojca. Zabili wszystkich oprócz mnie. Ukryłam się pod ciałem mojej martwej matki. Ale wcześniej ona za pomocą magyi obdarła ze skóry brata Reyna, a mój starszy brat odrąbał mu głowę. Później, kiedy jego ojciec z paroma kompanami usiłowali użyć amuletu mojej matki, zamienili się w proch. Na oczach Reyna jego bliscy obrócili się w popiół. Anne wspomniała, że Reyn walczył ze swoją naturą grabieżcy przez prawie trzysta lat. Domyślałam się, że wymagało to od niego trochę więcej wysiłku niż stukrotne napisanie na tablicy zdania: „Nie będę łupił wiosek". A ja i on całowaliśmy się jak obłąkane nastolatki. Pamiętacie, co mówiłam o karmie? - Zależy mi - westchnął. - Proszę - dodał. Oj, on nie będzie grał czysto. Ja też westchnęłam ciężko, ostentacyjnie i wciągnęłam dżinsy na długie spodnie od piżamy. Nie zawracałam sobie głowy zawiązywaniem sznurowadeł w adidasach, za to zawiązałam sobie mocniej apaszkę na szyi, idąc za Reynem cichym korytarzem. Właściwie

cieszyłam się, że mogę na chwilę wyjść z pokoju, bo miałam wrażenie, że ciągle czuję leciutki zapach przypalanej skóry. Na dworze było wilgotno i chłodno. Nos zrobił mi się lodowaty. Nie cierpiałam tutejszej ciemności. Odkąd odkryłam miasta, nie opuszczałam ich. Tutaj, dziesięć metrów od domu, byliśmy uwięzieni w aksamitnej ciemności, która spowijała nas niczym duszący całun. Przysunęłam się do Reyna, na pewno obroni mnie przed trolami, lądowymi rekinami czy śmiertelnie niebezpiecznymi przyjaciółmi i innymi niespodziankami, które czyhają nocą. Kiedy dotarliśmy do stajni, niemal wpadłam do środka. Znalazłam się w ciepłym pomieszczeniu pachnącym sianem. Było ciemnawo i cicho, słychać było jedynie rżenie konia. Znajdowało się tu dziesięć boksów, ale tylko sześć zajmowały konie River. Pielęgnacja koni i sprzątanie stajni należały do najmniej lubianych przeze mnie zajęć. Z kilku powodów. Reyn przystanął na końcu pomieszczenia. Drzwi jednego z boksów były otwarte. Gestem wskazał, żebym weszła do środka. Zawahałam się - czyżby zamierzał pchnąć mnie na siano? Miałam sobie za złe, że na ułamek sekundy ogarnęło mnie intensywne pragnienie, tak silne, że poczułam mrowienie w palcach. Nie byłam pewna swojej reakcji. Nagle usłyszałam cichutkie odgłosy. Uniosłam jedną brew i wetknęłam głowę za drzwi boksu... Zobaczyłam River siedzącą na sianie. Podniosła wzrok i spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i przyłożyła sobie palec do ust. Molly, jedna z suczek na farmie, leżała zwinięta i popiskiwała cicho. River powiedziała coś, żeby ją uspokoić. Zobaczyłam jedno, dwa... sześć maleńkich wijących się maleństw tulących się do Molly. Szczeniaki. Uklękłam obok River. Nie jestem psiarą. Ani kociarą. W ogóle nie jestem wielbicielką domowych zwierzaków. Pochłaniają czas, wymagają uwagi, a ja już zapomniałam, jak to jest. A jednak miałam słabość do tłuściutkich szczeniaków z maleńkimi pyszczkami pokrytymi delikatną sierścią, jeszcze ślepych i głuchych. - Molly wspaniale się spisała - westchnęła River, głaszcząc psa po głowie. Suczka zamknęła oczy. Jej wysiłek dobiegł końca. - Ładne psy - powiedział Reyn. Prawie zapomniałam, że tu jest.

- Tak - przyznała River. - Skojarzyliśmy ją z innym wyżłem niemieckim. Ale... tego nie mogę zrozumieć. - Wskazała najmniejszego szczeniaka, który usiłował się wydostać spod większego, bardziej żywotnego brata. River wyjęła go ostrożnie i ułożyła na końcu mlecznego baru, gdzie nie groziło mu zgniecenie. Pięć szczeniaków wyglądało jak miniaturki Molly - miały masywne brązowe lepki, jasnoszare tułowie z ledwie widocznymi brunatnymi plamkami, które w całej okazałości ujawnią się później. Ale jedno małe szczenię wyglądało, jakby było z zupełnie innego miotu. A może nawet z innego gatunku. Nie przypominało tłuściutkiego i krępego rodzeństwa. Było chude i chyba o połowę mniejsze od największego szczeniaka, do tego prawie całe białe, poza wielkimi rudymi nieregularnymi plamami, które wyglądały tak, jakby ktoś wylał na niego kieliszek wina. - Najmniejsze z miotu - zauważył Reyn. - Coś z nim nie tak? Ma rozszczepione podniebienie? - Nic nie widzę - zaprzeczyła River. - Biedactwo. Chyba nie dostało zbyt wiele pokarmu. - Pogłaskała szczeniaka palcem po boku. - Czyż to nie cud? - wymruczała. - To cud życia. - Wyglądała na rozmarzoną, przepełnioną nostalgią, co było niespodziewaną odmianą, bo zwykle tryskała energią i humorem. Nagle otrząsnęła się i podniosła się z wdziękiem. - Dobra robota, Molly - pochwaliła, a suka dwukrotnie machnęła ogonem. - Niedługo do ciebie zajrzę. Odpocznij trochę. Wstałam. We troje poszliśmy do domu. River została w kuchni, żeby przygotować bulion dla Molly, a Reyn i ja zaczęliśmy wchodzić po schodach. - Wilczury albo mastiffy - odezwał się niespodziewanie. - Głodziłem je, żeby zawsze były skore do ataku. Puszczałem je pierwsze, a potem wkraczałem do akcji i kończyłem dzieło. Celowo mi o tym przypominał. Wrzałam ze złości. Otworzyłam usta, żeby mu dogryźć, ale zrezygnowałam. Dlaczego o tym mówił? Usiłował mi pokazać, jak daleko zaszedł? - Brakuje ci tego? - spytałam. - Bitwy? Wojny? Podbojów? - Nie powiedziałam tego złośliwie. Pierwszy raz.

Przystanęliśmy przed moimi drzwiami. Kilka przypodłogowych lamp słabo oświetlało korytarz. Było cicho, wyczuwało się aurę śpiących ludzi. Przez twarz Reyna, z ostrymi kośćmi policzkowymi i oczami w kształcie migdałów koloru starego złota, przebiegł ledwie zauważalny cień emocji. Zastanawiałam się, czy mógłby mnie okłamać. - Tak. - Odwrócił wzrok, jakby się zawstydził. Mówił tak cicho, że musiałam przysunąć się do niego. - Tego mnie nauczono. W tym byłem dobry. - Nie patrzył na mnie. Nie powinnam być tak surowa. - Ile czasu minęło? - Chciałam wiedzieć. Przelotne spojrzenie, spotkanie oczu i równie szybkie odwrócenie wzroku. - Odkąd zrezygnowałem z przywództwa w moim klanie, trzysta osiem lat temu. Od tamtej pory nie brałem udziału w najazdach i grabieżach. A od wojny? Bitwy? Od czasu drugiej wojny światowej. Na mojej twarzy musiało odmalować się zaskoczenie, bo Reyn znów odwrócił wzrok, a na jego policzkach pojawił się rumieniec. - Nieważne. Pomyślałem, że chętnie zobaczysz szczeniaki. - Czy wyglądam na dziewczynę lubującą się w szczeniakach? - W ciągu ostatnich miesięcy zmieniłam się tak bardzo, że nie miałam pojęcia, jak teraz widzą mnie inni. Reyn potarł dłonią jednodniowy zarost. - Nie - przyznał w końcu. - Nie, nie szczeniaki, nie króliki, nie dzieci. Ale... Wiesz, że nie musisz z tego rezygnować. Dobra, czas się ewakuować. Chwyciłam klamkę, ale powstrzymała mnie mocna, ciepła dłoń Reyna. - Większość z nas nie chce ich mieć - szepnął w korytarzu spowitym półmrokiem. - Nie chce mieć kochanków, dzieci, koni. Domów. Bo tyle ich straciliśmy. Ale rezygnacja z tego wszystkiego oznacza, że czas wygrał, że czas cię pokonał. Chyba... wydaje mi się, że jestem gotowy stanąć znów do walki. I zaryzykować. Reyn był skrytym, małomównym mężczyzną, tymczasem wypowiedział niemal cały akapit. W dodatku się odkrył. Może coś wypił? Nic nie czułam. Mój umysł błyskawicznie przetwarzał myśli, analizując na wszystkie sposoby znaczenie jego słów. Byłam przerażona, co mogły oznaczać.

- To znaczy... że chcesz wziąć szczeniaka? - spytałam ostrożnie. Wybrałam najbezpieczniejszą interpretację. Reyn wyglądał na zmęczonego. Kiedy patrzyłam mu w oczy, czułam niemal fizyczny ból, ale nie chciałam być tą, która pierwsza odwróci wzrok. Uniósł dłoń, a ja powstrzymałam się, żeby się nie skrzywić. Jednym palcem nakreślił linię na mojej twarzy, od skroni po brodę, tak samo jak River pogłaskała najmniejszego szczeniaka. - Dobranoc - powiedział.

Rozdział 3 Ludzie w miasteczku West Lowing (pięć tysięcy trzydziestu jeden mieszkańców) są przekonani, że River's Edge jest małą rodzinną farmą ekologiczną. Co w pewnym sensie jest zgodne z prawdą. Z tą tylko różnicą, że wszyscy jesteśmy nieśmiertelnymi, i większość z nas stara się wyzwolić z bezsensownego życia mrocznej nieskończoności albo bezkresnego mroku, ale nie obnosimy się z tym. Prawdę mówiąc, ukrywamy to. Gdyby ktoś do nas wpadł, zobaczyłby normalnie wyglądające osoby pielące ogród, uprawiające pola, karmiące kurczaki, rąbiące drewno i sprzątające w stajniach. Jednak nie skupiamy się tylko na zdrowym trybie życia, niektórzy z nas (zwłaszcza ja) musieli dodatkowo znaleźć pracę w prawdziwym świecie. Asher wytłumaczył mi dokładnie, jakie powody się za tym kryją, ale poczułam w głowie pustkę, kiedy usłyszałam kilka kluczowych słów, takich jak: "praca" i "minimalna pensja". A gdy zasugerował układanie książek na półkach w miejscowej bibliotece, rozpłakałam się w głębi duszy. Ku zaskoczeniu współlokatorów od prawie sześciu tygodni miałam pracę w aptece Maclntyre's przy Main Street w West Lowing. "Śródmiejska" część Main Street składała się z czterech przecznic i mieściło się na niej pięć porzuconych sklepów, zamknięta stacja benzynowa, sklep z paszą, spożywczy, knajpka, sklepik z hot dogami (dosłownie, bo nie było w nim nic poza hot dogami) i restauracja, w której podawano falafele i chińszczyznę. Taki ukłon w stronę kuchni międzynarodowej. Wystarczającym nieszczęściem byłoby wykładanie towaru w aptece CVS na Manhattanie. A ja rozkładałam towar w aptece Maclntyre's w cholernym West Lowing w Massachusetts. Na domiar złego, moim szefem był złośliwy, zgorzkniały, stary facet. Odnosił się do mnie z nienawiścią i bez przerwy krzyczał na moją współpracownicę, która była jego córką. Wolałam nie wyobrażać sobie, jak traktuje ją w domu. Wszystko to stanowiło część procesu mojej resocjalizacji. Miałam nauczyć się pracować i dobrze odnosić się do innych. Kiedy weszłam do środka na minutę przed rozpoczęciem mojej zmiany, Meriwether Maclntyre już czyściła główną ladę sprejem i ściereczką. - Macie jeszcze ferie świąteczne? - spytałam, mijając ją, żeby powiesić kurtkę.

- Tak, jeszcze dwa dni - powiedziała. Meriwether była w ostatniej klasie jedynego liceum w miasteczku. Była co najmniej dwanaście centymetrów wyższa ode mnie, miała około metr siedemdziesiąt i była jedną z najbardziej bezbarwnych osób, jakie w życiu widziałam. Jej włosy, skóra i oczy miały ten sam blady odcień spopielonego brązu, a osobowością przypominała maltretowanego królika. Winiłam za to jej potwornego ojca. Stary Mac, jak go nazywałam, spojrzał na mnie gniewnie, kiedy doskoczyłam do czytnika i przyłożyłam kartę dosłownie piętnaście sekund przed czasem. Posłałam mu beztroski uśmiech i poszłam na przód sklepu, gdzie wraz z Meriwether próbowałyśmy wciągnąć sldep w XX, jeżeli nie w XXI wiek. - Dobra, mamy do rozładowania kilka skrzyń - powiedziała, wskazując niebieskie plastikowe pojemniki pełne produktów, które należało wyłożyć na półki. Powoli przeorganizowałyśmy sklep, grupując towary w nieco bardziej logiczny sposób niż ten, który wymyślił dziadek starego Maca w 1924 roku. Zabawnie było pomyśleć, że gdybym była tu w tamtym czasie, zobaczyłabym dziadka starego Maca i jego sklep lśniący nowością. - I spójrz. - Meriwether uklękła i pokazała mi kilka nowych pudeł. - Leki homeopatyczne. Dręczyłam staruszka, żeby trochę ich zamówił, bo ludzie bez przerwy mnie o nie pytali. Klasnęłam w dłonie i udałam, że mdleję, a Meriwether się uśmiechnęła. - Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, żeby trochę popracować, zamiast bez przerwy paplać, to nawet zarobicie na wypłatę! - krzyknął pan Maclntyre z głębi korytarza. Wzięłam pudełko homeopatycznego żelu echinacea, posłałam mu promienny uśmiech i uniosłam do góry kciuk. Zmrużył oczy i odmaszerował na tył apteki, gdzie wydawał leki na receptę. - Jak ty to robisz? - wyszeptała Meriwether kilka minut później, kiedy przesuwałyśmy bandaże, żeby zrobić miejsce na nowy towar. - Co? - wyszeptałam do niej. - Ej, chyba powinnyśmy to układać alfabetycznie, co? - Tak - przyznała. - No wiesz, nie wymiękasz, kiedy mój tata na ciebie wrzeszczy. Cóż, przez lata byłam zdana na łaskę najeźdźców z Północy, nie wspominając o dzikich wikingach i Kozakach. Dopóki stary Mac na moich oczach nie rozwala siekierą głowy mojemu sąsiadowi, jestem w stanie poradzić sobie z jego wyskokami. Ale nie mogłam tego powiedzieć.

- Może dlatego, że nie jest moim tatą - szepnęłam. - Zawsze jest gorzej, kiedy to twój własny ojciec. - Straciłam swojego, kiedy miałam dziesięć lat, więc były to jedynie domysły. Ale było to bardzo prawdopodobne. - Masz jakieś plany sylwestrowe? Meriwether uśmiechnęła się, a ja zamrugałam, zaskoczona tym, jak odmieniło ją to pytanie. Skinęła głową. - Jest szkolna potańcówka - wymruczała. - I tata pozwolił mi pójść. W końcu. Idę do koleżanki i u niej się przebierzemy. Poczułam się tak, jakby ktoś przejechał paznokciami po tablicy, ale ona wyglądała na szczęśliwą, a ja cieszyłam się, że choć na chwilę oderwie się od ojca. - Nie masz chłopaka? - spytałam. - Nikt się ze mną nie umówi. - Skrzywiła się. - Za bardzo boją się mojego taty. Ale mam nadzieję, że będzie tam pewien chłopak, nazywa się Lowell. - Odetchnęła ciężko. -A ty? Masz jakieś plany? - Nic wielkiego. - Skinęłam głową. Tylko specjalny krąg z bandą nieśmiertelnych. Nuda. - Spotykamy się z kilkorgiem przyjaciół. Postaram się wytrzymać do północy. - Jako że ostatnio wstawałam przed świtem, zwykle już spałam o dziesiątej. To było... żenujące. Kiedyś zdecydowanie byłam fajniejsza. Ale to znowu wiązało się z poczuciem częściowego obłąkania i bezużyteczności. Więc chyba nie tęsknię za tamtą ja. Wszedł klient, więc Meriwether zostawiła mnie i poszła go obsłużyć. Wróciła po kilku minutach, niosąc plakaty reklamujące nasze nowe produkty, które razem zrobiłyśmy. Zupełnie nie mam talentu artystycznego, ale Meriwether świetnie się spisała - narysowała małe postaci, które z uśmiechem na twarzy wybierają leki homeopatyczne. Zostawiłam to, co robiłam, i razem zaczęłyśmy przyczepiać plakaty mocną dwustronną taśmą klejącą. - Jaki jest twój tata? - spytała nagle Meriwether, kiedy przytrzymywałam róg, żeby mogła go podkleić. Zamrugałam. Nikt nie pytał mnie o to od... wieków. To naprawdę długi czas. Szybko wyobraziłam sobie mojego tatę, który był mrocznym, żądnym władzy królem średniowiecznej Islandii. Nie miał zbyt wiele wspólnego ze starym Makiem. - Hm, mój tata nie żyje - wyznałam, a Meriwether się skrzywiła. - Przepraszam - wyszeptała.

- Nie ma za co. Zmarł dawno temu. - Ha, ha, nawet nie masz pojęcia, jak dawno. Westchnęłam ciężko i pozwoliłam sobie na myślenie o ojcu przez kilka chwil. Zwykle tego nie robię. - Pamiętam... że był dosyć nieprzystępny - powiedziałam powoli. - Więcej czasu spędzała z nami matka. Chyba był srogi. - Podróżował służbowo? - Przycisnęła pasek taśmy i cofnęła się, żeby podziwiać kolorowy plakat ze starannie wypisanymi słowami, tworzącymi łuk nad głowami chudych postaci. Trudno szabrować, najeżdżać i podbijać wioski z tronu. Mój ojciec nie różnił się wiele od innych mężów tamtych czasów. W ciągu pierwszych dziesięciu lat mojego życia czterokrotnie powiększył terytorium królestwa. Skinęłam głową. - Uczył nas czasami różnych rzeczy - ciągnęłam, nie wiedząc za bardzo, dlaczego to robię. - Był, hm, wojskowym. Chciał, żebyśmy byli odważni i twardzi. Mój starszy brat go uwielbiał. - Sigmundur starał się naśladować ojca we wszystkim. Miał szesnaście lat, kiedy zginął, ale zdążył nauczyć się władać bronią. - Krzyczał? - Meriwether wzięła ostatni plakat i rozejrzała się, szukając dobrego miejsca, żeby go przyczepić. Wskazałam przód kontuaru, a ona przytaknęła. Podeszłyśmy do niego i uklękłyśmy, żeby zamocować plakat. - Kiedy krzyczał, miało się wrażenie, że cały... dom się trzęsie - odparłam. - Ludzie, którzy dla niego pracowali, bali się go. - Dopiero teraz sobie to uświadomiłam. - To jak z moim ojcem. - Meriwether ostrożnie odsłoniła kawałek taśmy i przykleila ją. - Tak. - W dziwny, zupełnie niewyjaśniony sposób. - Mój tata jest zawsze gorszy w zimowe ferie - stwierdziła Meriwether. Usłyszałyśmy, że stary Mac wychodzi z zaplecza apteki i idzie w naszą stronę, więc szybko zamilkłyśmy i rozdzieliłyśmy się. Usilnie próbowałyśmy skupić się na różnych czynnościach. Dopiero po chwili przysunęłyśmy się do siebie, kiedy rozkładałyśmy na półkach pudełka i butelki. - Mówiłaś, że mniej więcej w tym czasie twoja mama... - Nie jestem osobą delikatną ani wrażliwą i potrafię ranić innych. Ale Meriwether polubiłam, poza tym dość przeszła i bez mojego dręczenia. - Tak. - Meriwether skupiła się na wyrównaniu małych pudełek. - Wracaliśmy ze świątecznego przyjęcia, było ślisko. Mojego taty z nami nie było.

- Jechaliście jednym samochodem? - O Jezu, ja to też przeżyłam. Właśnie tak poznałam River w 1929 roku we Francji. Ale nie znałam osoby, która zginęła, i jej śmierć nie odcisnęła piętna w mojej świadomości. Takie rzeczy mnie nie ruszały, aż do wydarzenia z taksówkarzem, dwa miesiące temu. W River's Edge uczono nas, żeby we właściwy sposób odbierać wagę wydarzeń. Meriwether skinęła. Nie spojrzała na mnie. Nagle zrozumiałam: czuła się winna, że przeżyła. A ojciec, patrząc na nią, przypominał sobie, że żona i jedyny syn zginęli. A córka nie. - Bardzo mi przykro - zapewniłam. Te słowa pojawiły się w moich ustach chyba po raz drugi w życiu. Ale naprawdę było mi jej żal - nie miała szans, żeby wyjść zwycięsko z tej sytuacji. Przypomniałam sobie, jak mieszkałam w małej wiosce pod Neapolem, we Włoszech, w latach pięćdziesiątych XVI wieku. Przetoczyła się przez nią jedna z ostatnich fal zarazy, zostawiając stosy ciał. Później przeczytałam, że w tej epidemii zginęła połowa ludności Neapolu. Połowa całego miasta. Połowa. Moja mała wioska mocno ucierpiała. Sąsiedzi, ich dzieci, wszyscy poumierali, nawet miejscowy ksiądz. Ludzie naprawdę dobrzy i mili, zmarli w ciągu kilku dni. We wtorek sąsiadka pracowała w ogrodzie, a w piątek mijało się jej ciało, leżące na stosie innych ciał na ulicy. Ja ocalałam. Tylu ludzi, o wiele lepszych ode mnie, zmarło, a ja zostałam sama na mojej drodze do szczęścia, bo miasto popadło w zupełną ruinę. Zawsze uchodziłam z życiem. Ciągle, ciągle, ciągle. Meriwether obok mnie westchnęła i spojrzała do tyłu na aptekę. - Chodzi o to, że... to powinnam być ja, wiesz? Tak byłoby o wiele lepiej. - Wstała i wyniosła puste kartony na zewnątrz, do pojemnika na papier. Siedziałam na piętach, porażona tym wyznaniem. Nie było to nic nowego - widziałam to w wielu filmach, czytałam o tym w książkach. Teraz wiedziałam, że Meriwether tak się czuje naprawdę, w prawdziwym życiu. A ja? Czy ja kiedykolwiek myślałam o tym, że to ja powinnam zginąć tamtej nocy, czterysta pięćdziesiąt lat temu? Że może przeżyć powinien mój starszy brat? On by nie uciekł jak ja. Może przejąłby rodzinną moc, zgromadził ludzi i ruszył za Reynem i jego ojcem, żeby pomścić naszą rodzinę.