Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Walczak Mariusz - 1- Michael Knight

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :627.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Walczak Mariusz - 1- Michael Knight.pdf

Beatrycze99 EBooki W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

~~Michael Knight~~ Mariusz „Darthmagik” Walczak „Michael Knight” 1

~~Michael Knight~~ Nadchodzi ciemność... Zapraszam. 2

~~Michael Knight~~ Prolog Ameryka na przełomie lat siedemdziesiątych. To przede wszystkim wstrząs po zamachu Kennedy'iego i cała otoczka Zimnej Wojny napięta jak nigdy wcześniej. Gdzie dwie ideologie ścierały się w politycznym sarkazmie. Jednocześnie Ameryka nietykalnej mafii, skorumpowanej policji, przyozdobionych dziwkami ulic, a gdzieś za rogiem czyhających na zapłatę alfonsów. Takie barwne, fascynujące Stany Zjednoczone. Taki kraj pozornej wolności zagubiony w totalnym chaosie tamtych czasów. Okres niepewności i strachu. Każdy z nas miał własną apokalipsę, nic nie jest banalne, gdy dotyczy ciebie bezpośrednio. I ja nie byłem wyjątkiem. Dokładnie pamiętam te dni. Ciągle śni mi się ta zima... 1965. Grudzień. Zima stulecia. Biała suka, ochrzczona przez mieszkańców Haven City. Od biedaków, którzy umierali od jej przytulenia, po bogatych, którzy byli zbyt wrażliwi na śmierć bliźnich i po prostu zamykali się w swoich luksusowych mieszkaniach w centrum i namiętnie popijali brandy. Zima była sroga, oziębła i wyrafinowana. Idealna kandydatka do miana famme fatale. Nie dlatego jednak zapamiętałem tę wyrwaną kartkę z pamiętnika. Był to początek mojego armagedonu, który przetoczył się w moim życiu jak ogromna fala tsunami niszcząc wszystko co stanęło na jej drodze. Nie było litości, zagłada była nieuchronna. Dzisiaj już wiem, gdy spojrzysz w ciemność, trzeba zdawać sobie sprawę, że i ona wpatruje się w ciebie. Nigdy nie zapomina. A skutki odczuwam po dzień dzisiejszy. Może jednak zacznę od samego początku. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że moje bagno to był luksus. Cztery przeklęte ściany gabinetu w jednej z najgorszych dzielnic miasta. Jeśli jakiś klient się zjawiał to był to albo alkoholik albo zdesperowany do granic obłędu nieszczęśnik. Choć nie powiem, zdarzały się perełki i to dosłownie ponętne suczki z pierwszych stron gazet, które wolały, by w tajemnicy oczernić swych bogatych mężulków i tym samym przejąć cały majątek tylko dla siebie. Te biedne i pokrzywdzone damy z dobrego domu, były tak bardzo załamane moimi odkryciami, że same wynagradzały premią na kanapie. Takie przebłyski w moim mrocznym 3

~~Michael Knight~~ świecie. Jednak skłamałbym, jeśli bym stwierdził, że wcześniej nie przeżyłem ciekawych przygód. Miałem już 33 lata na karku z dość ciekawym doświadczeniem. Kilka bójek i strzelanin, z czego jedna z nich nawet zakończyła się namiętnym pocałunkiem z pociskiem. Więc nie byłem do końca święty. Tylko kto był w Haven City, w upadłym moralnie mieście? Każdy troszczył się o własne interesy. I gdybym wtedy posłuchał swojej intuicji, może dzisiaj bym wam tego nie opowiadał, ale... człowiek jest z natury idiotą i codziennie powtarza jak najlepszą modlitwę, że jego to wszystko nie dotyczy. Nie ma jednak magicznych słów odpędzający demony... Pamiętam jak dziś, 16 grudnia 1965. Kolejna wichura pokrywała gówna wystające na ulicach, jakby z litości zakrywała niesmaki pałętające się po smętnym dziedzictwie ludzkości. Siedziałem wtedy jak zwykle zawalony papierkową robotą w swoim biurze. Byłem bardzo skupiony, jak zwykle rozwiązując krzyżówkę, gdy nagle ktoś w podły sposób przerwał zmowę milczenia i bezczelnie zapukał do drzwi. Pewnie znów jakiś pijaczyna, który pomylił moje miejsce ze schroniskiem dla zwierząt. Albo przynajmniej miałem taką nadzieję. Zapukał drugi raz, bardziej nerwowo. Nikt go nie uczył, że tutaj nikt nie zaprasza? Cierpliwość nie jest cnotą, a ubogim krewnym idioty. – Otwarte! – odłożyłem na bok swoją krzyżówkę. Zdjąłem buty z biurka i oparłem się lewym łokciem na oparciu krzesła. Wyglądałem niczym szef mafii oczekując wieści od swoich podwładnych. Drugą rękę położyłem koło wczorajszej gazety. Wciągnąłem powietrze. Drzwi uchyliły się powoli jak w tych tanich kryminałach, gdzie napięcie buduje się stopniowo, by w ostatnim kroku gwałtownie przejść do sedna. Skrzypiały jak stara prostytutka udająca orgazm. To po części zabawne, bo większość mężczyzn zdaje sobie sprawę kiedy jego luba nadmiernie okazuje radość. Taka zabawa w kotka i myszkę. Całkiem podniecająca. Tyle tylko, że w tym przypadku strasznie irytująca. Musze koniecznie naoliwić zawiasy. – Pan Knight? – z cienia padającego wprost na wejście wyszedł niskiego wzrostu mężczyzna. Łatwo można było zauważyć koloratkę na jego szyi. Powiem, że takiego gościa się nie spodziewałem. Mógłbym wymieniać wielu niecodziennych „cudzoziemców”, lecz pasterza prowadzącego swoje owieczki do zbawienia nie widziałem w swoich ścianach. – Nie potrzebuję rozgrzeszenia. – wypaliłem pierwsze, lepsze zdanie jakie przyszło mi do głowy. Dopiero po chwili zapaliła się w mojej głowie lampka oznajmiająca mi, że właśnie pieprznąłem dużej wielkości niewypał. – Pan Knight? – całkowicie zignorował mój niezbyt udany dowcip i powtórzył jak w amoku 4

~~Michael Knight~~ swoje pytanie. Stał przy tym zgarbiony, ściskał książkę w czarnej oprawie swoimi zmarszczonymi dłońmi i błądził wzrokiem po pokoju. Nie wiem czy to mój artystyczny nieład przyciągał jego oczy czy w jakimś nie zrozumiałem dla mnie sensie nie potrafił spojrzeć mi prosto w oczy. Nie odebrałem tego jako złego fatum, przecież nieśmiali też istnieją na tym świecie. – Jeśli o to chodzi to jestem winny. W czym mogę służyć? – Mam dla pana propozycję. – rzucił beznamiętnym spojrzeniem na stojące naprzeciwko niego krzesło. Zawsze brakowało mi taktu. Taki już mój urok. Dopiero po kilkunastu stukaniach starego zegara, którego dostałem na swoje bodajże 24 urodziny od swojej zmarłej już matki, przyszła do mnie myśl, aby zaproponować mu siedzenie. Pochyliłem się nad biurkiem i prawą dłonią wskazałem na krzesło. Pokiwał tylko głową i zasiadł tak wygodnie jak tylko pozwalało mu miejsce spoczynku. Nie mogłem w tym czasie oderwać swojej uwagi od twardej okładki książki, którą trzymał tak zawzięcie. Po chwili przesunął dłonią do góry i tym sposobem ukazał się napis „Biblia”. Nie mogłem zrozumieć czemu tak mocno trzymał się jej, jakby miała go bronić przed jakimiś demonami. Cóż, nie mój w tym interes. – Może trochę więcej szczegółów? – próbowałem złapać z nich kontakt wzrokowy, aczkolwiek ciągle mi się wymykał. Biła od niego dziwna aura. Niby był spięty, poddenerwowany, a z drugiej strony w jego głosie słyszałem nutkę pewności siebie, którą za wszelką cenę próbował zamaskować. – To delikatna sprawa. Dlatego zwracam się do pana, aby rozwiązać „problem” dyskretnie. – Ja lubię konkrety. Oszczędzi pan sobie i mi czasu, jeśli będę znał szczegóły. W ciemno nie lubię zobowiązywać się do czegokolwiek. – Zatem wytłumaczę... – schował Biblię do kieszeni swojego płaszczu. Przesunął się bliżej mojego biurka. Złożył dłonie ze sobą i oparł się łokciami o kolana. – Więc zamieniam się w słuch. – ciekawiło mnie to co ma do powiedzenia. Zaobserwowałem na nim zbierający się pot na jego czole. Jego grymas twarzy wskazywał, że ciągle się waha, aby zdradzić mi cel swojej podróży, ale w końcu wydusił to z siebie. – Doszło do morderstwa. – podniosłem lewą brew do góry, miałem kilka przypadków, gdzie trzeba było wyśledzić zabójcę, ale wolałem unikać takich spraw – Jeden z naszych braci został zamordowany, a jego ciało „dostarczono” nam wczesnym rankiem dnia poprzedniego. – Co by nie mówić o naszej policji to czy przypadkiem nie mają większych możliwości od prywatnego detektywa? – Nie chcemy mieszać w to policji. – zaczęło robić się ciekawie. Tym bardziej, że ton jego 5

~~Michael Knight~~ głosu zaczął tracić podteksty zdenerwowania. Sprawa śmierdziała na kilometr. Byłem jednak z tych ludzi, którzy zaciekawieniem brnęli w to gówno dalej. – Nie brzmi zachęcająco. Aż tak wam zależy na dyskrecji? – Jak już wspomniałem to bardzo delikatna sprawa. Gdyby to wyszło na jaw to kościół wiele by stracił w oczach wiernych. Wiem, że to dziwnie wygląda, ale obiecują panu rozjaśnić trochę tę sytuację jutro, gdy przybędzie pan do zakonu. Proszę się nie obawiać, dobrze zapłacimy za pańską posługę. – Chwileczkę! – wstrzymałem na chwilę oddech. Zaczął gadać jak nakręcony. – Czemu otrzymam informację dopiero jutro? Jeszcze się nie zgodziłem... – mój instynkt zaczynał kręcić korbką zapalając jednocześnie czerwoną lampę. Nie bardzo mi się to podobało. – Płacimy równy tysiąc teraz, tysiąc potem i wszelkie wydatki ze śledztwem pokrywamy. Chcemy wiedzieć kto porwał i dlaczego zamordował ojca Zachary'ego. – Hmm... – dwa tysiaki, więcej niż mogłem sobie wyobrazić... rzeczywiście śmierdziała mi ta sprawa, ale kasa potrzebna jest jak woda do życia w tym „rajskim” mieście – Przyjrzę się tej sprawie, ale nie mogę niczego obiecać. – parszywa kostka domina została ruszona – Rozumiem. – Chwila! – podniecenie tak go omamiło, że już chciał wyjść – a może tak dokładne informacje, namiary? Prywatny detektyw nie oznacza od razu jakieś zdolności jasnowidzenia. – A tak, przepraszam. Proszę. – podał mi wizytówkę z adresem. – Tu pan znajdzie wszystkie potrzebne informacje... byłbym zapomniał – włożył rękę pod płaszcz, wiecie jak, jakby miał zaraz wyjąć spluwę, wycelować i przemalować mi ścianę moją własna krwią – oto należne tysiąc dolarów. – jakkolwiek by się nie trząsł to i tak uważam go za odważnego faceta. Mając taką kasę przy sobie bałbym się o swoje życie w tej dzielnicy. – Uwielbiam kolor zielony. – po raz kolejny strzeliłem gafę, ale uśmiechnąłem się pod nosem widząc tyle banknotów leżących na moim biurku. Instynkt został zabity gotówką. – Dziękuję. Wystarczy, że pan pokaże tę wizytówkę, a uzyska pan wszystkie potrzebne informacje. Bóg zapłać. – Do widzenia... – nie był zbyt rozrzutny z informacjami. Nie chciał podać żadnych szczegółów gdy go przyciskałem. Tylko powtarzał jak zaczarowany, abym zjawił się we wskazane miejsce. Rozsiadłem się wygodnie na fotelu, położyłem nogi na biurko i wpatrywałem się w pliczek banknotów jak w seksowną, nagą i co najważniejsze mokrą i chętną na numerek kobietę. 6

~~Michael Knight~~ Faktycznie, forsa była jak płeć piękna, sprawiała przyjemność, spełniała zachcianki, przy tym nie marudziła, nie miała okresu, choć była mniej stała uczuciowo. Pieniądze, najpotężniejszy z narkotyków, uzależniał natychmiast. Choć za oknem panowała zima, a śnieg tańczył z upiornie zimnym wiatrem, mi było dość ciepło. Takie miłe uczucie widząc, że człowiek a nuż widelec jest wstanie się wyżywić, przy czym nie stracić dachu nad głową, co w taką pogodę byłoby samobójstwem. I często tak się zdarzało. W obecnych czasach jak człowiek stracił wszystko, nie potrafił już niczego odzyskać. Zbyt szybko przychodziła po niego śmierć. Podatki niszczyły ludzi. Biurokracja i kapitalizm nie miały serca ani duszy. Ścinały głowy jedną po drugiej bez zbędnego zawahania. Był to również okres, gdy miałem mieszkanie i biuro w oddzielnych kamienicach. Wiedziałem, że długo nie będę wstanie utrzymać dwóch pomieszczeń, ale z sentymentu trwałem w tym samobójczym trójkącie jak długo mogłem. Triumfalnie mogę wyznać, że do końca roku udało mi się utrzymać oba lokum. Siła perswazji i wdzięk osobisty, który niekiedy kończył się w łóżku, brały górę nad oziębłymi sukami, od których wynajmowałem wyżej przedstawione miejsca mej egzystencji. Szybko zapomniałem o tajemniczej wizycie. Dopiero leżąca samotnie na skraju blatu wizytówka przypomniała mi o swoich wątpliwościach. Drgnąłem! Przecież ja nawet kurwa nie wiem jak on ma na nazwisko. Toż ci dopiero detektyw. Zmarszczyłem czoło nad swoim idiotycznym zachowaniem. Co nie zmieniało faktu, że moja morda miała w końcu powody do uśmiechu... Euforia nie trwała długo. Usłyszałem strzał. Co to do jasnej kurwy!? Strzał padł niedaleko! Byłem niemal pewien, że egzekucja miała miejsce tuż przy kamienicy. A wieczór zapowiadał się tak dobrze. Spokojnie i cicho. Wstałem na baczność. Rozejrzałem się po biurze w poszukiwaniu broni. Jak zwykle w takich chwilach nie mogłem odszukać swego skarbu. Zatrzymałem się w miejscu. O nie, nie idzie się tam gdzie rozdają ołów za darmo i to jeszcze bez swojego amuletu. Minęło chyba nawet kilka minut zanim przeszukałem całe pomieszczenie. Jestem typem poety, ja muszę mieć inspirujący bałagan, bym mógł poczuć natchnienie do pracy i działania. Więc lepiej ominę tę część z opisaniem mojego biura. Mogę tylko wspomnieć, ze z mieszkaniem nie jest lepiej. Jak ktoś kiedyś powiedział: na początku był chaos, by potem powstał jeszcze większy burdel. Nie znalazłem spluwy. Nawet mnie wtedy nie zdziwiło brak reakcji kogokolwiek w kamienicy. Dopiero dzisiaj do mnie dochodzi, że sytuacja wyglądała tak jakbym mieszkał w sam w 7

~~Michael Knight~~ opuszczonym budynku. Jednak skok adrenaliny otumanił mnie na tyle, że postradałem resztki rozumu i zapadła chwiejna decyzja, że przydałoby się zobaczyć co się właściwie stało. Zszedłem ostrożnie na dół. Tak, bez żadnej broni. Tylko i wyłącznie moje zdolności mistycznych ninja. Wyjrzałem na zewnątrz. O dziwo, burza śnieżna ustała. Nie widziałem nikogo. Nikogo. Żadnych gapiów, widzów, tajemniczych osób kręcących się nieopodal. Może mam problemy ze słuchem i nic się takiego nie zdarzyło? Nikt nie strzelał? Nie dawało mi to spokoju. Wyszedłem na zewnątrz. Jezu, jak zimno. Nienawidzę zimy... Ani jednej żywej duszy. Chwilę poobserwowałem najbliższe otoczenie. Nic podejrzanego nie zobaczyłem. Już chciałem wracać do swojego biura, ale coś mnie podkusiło, coś mnie namówiło, by pójść w ciemną, zapomnianą przez Boga uliczkę. Co mnie pchnęło, by tam pójść do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Przeczucie? Bardziej samobójczy instynkt, bo lepiej wyrażał moje uczucia. Szedłem wolno. Wolno. I tak kurwa za szybko! Nie spieszyło mi się... ślady krwi! To się robi ciekawe. Zwiększyłem tempo i zacząłem iść za tymi złowrogimi śladami. Symbole mojego upadku. Jakbym kiedyś chciał napisać książkę o tym to najprawdopodobniej moja wyobraźnia podpowiedziałaby mi, że ślady krwi układały się w dziwne, diabelskie symbole. Doszedłem do skrzyżowania małego labiryntu, który był stworzony z kamienic i wąskich przejść między nimi. Nie miałem chwili do zastanowienia. Zobaczyłem ciało. Stanąłem jak słup, jakbym był zaczarowany przez jakiegoś chorego, sadystycznego magika i tylko co mogłem zrobić to wpatrywać się w ciało. Znane mi ciało. To był ten ksiądz, który był u mnie dobre kilka minut wcześniej. Jeden strzał, prosto w głowę. Perfekcyjna egzekucja. Musiał znać oprawcę, bo inaczej morderca nie podszedłby tak blisko niego. To był zły znak. Rozejrzałem się trochę na miejscu zbrodni. Że co?! A co tam robi moja broń?! To gówno, które nie mogłem znaleźć było tuż obok zabitego księdza, co gorsza wszystko wskazywało na to, że to właśnie z tej broni został zastrzelony pechowiec. I tutaj zaczyna się najlepsza akcja. Głupota nie zna granic. Schyliłem się i z wyłączonym myśleniem podniosłem broń! Obejrzałem dokładnie. Wszystko się zgadza. Właśnie z tej broni ktoś zastrzelił denata. Pomyślałem sobie, że gorzej być nie może. Oczywiście. – Nie ruszaj się kurwo! – spojrzałem w kierunku tego radosnego przywitania. Tego mi było potrzeba. Dwóch spasionych policjantów mierzących do mnie. Dzięki Ci Boże, pomyślałem. Nie ma to jak specyficzne poczucie humoru. Ubawiłem się po pachy. – Powoli odłóż broń, podnieś ręce do góry i się nie ruszaj, bo ci ten łeb odstrzelimy! – to ja się kurwa ładnie wpakowałem... – Spokojnie panie władzo. – odłożyłem swoją spluwę na ziemię i powoli podniosłem się. 8

~~Michael Knight~~ Nie chciałem dołączyć do księdza w pozycji poziomej. – Nie ruszaj się kurwo! – zaciął się jak stara płyta gramofonowa. Tym bardziej był irytujący, że głosik jednego z nich przypominał pianie koguta o wschodzie słońca. Staliśmy w radosnym trójkąciku przez jakiś czas. Chuj wie na co czekali, albo to tylko mi spowolnił się czas. Jeszcze by brakowało, jakby trzeci wyskoczył i powiedział, że to żart. Albo nie, mam lepsze, ksiądz wstaje i krzyczy radośnie: „prima aprilis”! Zawał na miejscu. Dowcip miesiąca. Jednak nie tym razem. Znacie to, że jak policjant krzyczy „stój, policja!” to wszyscy uciekają. Mnie to też zastanawia, co takiego dzieje się w człowieku, że na dźwięk tych słów, zamiast racjonalnie przemyśleć swoje szansę, to on jak w obłędzie i tak ucieka. Pewnie w rytm zasady: gonią cię wygłodniałe psy to spierdalaj jak najdalej. Na chwilę spuścili ze mnie wzrok. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć moją facjatę. Znów mnie coś podkusiło. Nie wahałem się wtedy. Dałem długą w uliczkę obok i tylko słyszałem „stój, policja! sukinsyn ucieka!”, co działało na mnie, jak jakiś doping na olimpiadzie od publiczności. Nie licząc tego, że publiczność nie strzela w zawodników. Na moje szczęście nie mieli dobrego dnia, choć kilka razy było blisko. Czemu uciekałem? A skąd mam wiedzieć! Może po prostu jak pies goni, człowiek ucieka, a te psy były najwidoczniej tak spasione pączkami, że po kilku minutach ucieczki, która była walką ze śmietnikami, przeskakiwaniem przeszkód i płotów, zorientowałem się, że nie słyszę żadnych krzyków i epitetów w moją stronę, a co lepsze nie słyszę świstów przelatujących tuż obok pocisków. Zdyszany zatrzymałem się. Nie potrafiłem złapać tchu. W życiu tak szybko nie biegłem. Przypominałem zdyszanego maratończyka na mecie. Zastrzyk adrenaliny podziałał na mnie niesamowicie. Jednak nic nie trwa wiecznie. Ciężko oddychałem, już nawet nie myślałem, że jeśli ci dwaj gamonie jednak będą się czołgać w moją stronę to racjonalnie by było jednak iść dalej, ale nie miałem sił na jakiekolwiek myślenie. Przykucnąłem, po czym się położyłem na śniegu i przez małą szparę między dwiema kamienicami oglądałem, jakbym był w jakimś transie, wieczorne niebo. I tak jakoś same mi się zamknęły oczy... 9

~~Michael Knight~~ Rozdział I: Samotność we mgle Część I: Lodowy uścisk Zimno. Cholernie zimno! Z tego całego zmęczenia przysnąłem chwilę, a zamiast wieczoru, noc zagościła na niebie. Zimno. Naprawdę było wtedy cholernie zimno. Mroźny dotyk przeszywał wszystkie kości. Wyobraźcie sobie leżeć tak na śniegu przez kilka dłuższych chwil. Sam byłem trochę zdziwiony, że udało mi się jeszcze otworzyć oczy. Chyba nie dane mi było zbyt wcześnie opuścić tego padołu, za mało dostarczyłem rozrywki tym na górze bądź na dole. Do tej pory nie wiem kto i z jakiego powodu mógłby mnie faworyzować. W oddali słyszałem wycie policyjnych seryn. Przez chwilę przemknęła wizja czekającej na moją głowę gilotyny, którą właśnie ostrzył kat. Wiedziałem wtedy jedno, nie mogę leżeć tak bezczynnie, bo prędzej czy później biała suka weźmie mnie w lodowy uścisk i ukołysze do snu wiecznego. Nie miałem nic do stracenia. W myśl idei, nic gorszego nie może się przytrafić. Więc pozbierałem swoje cztery litery do kupy, ciągle się trzęsąc. Wtedy nie docierało do mnie tak naprawdę w jakiej sytuacji się znalazłem i jaka czeka mnie dalsza droga usłana różami z ostrymi kolcami. Otrzepałem się ze śniegu i wyruszyłem na spotkanie, które zmieniło moje życie. Może brzmi to górnolotnie jak z taniego romansidła, ale tak właśnie było. Zawsze człowiek w takich chwilach próbuje odnaleźć sens w tym wszystkim. I ze mną było wtedy podobnie. Jednak obecnie znalazłem pocieszenie w czymś innym. Po prostu się wydarzyło. Nic więcej. Zero filozoficznej papki. Wracając jednak do wydarzeń z tamtej nocy. Cholernie daleko uciekłem. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, co człowiek może zrobić w chwilach zagrożenia. Mógłbym z powodzeniem konkurować z zawodowymi biegaczami, lecz powrót już nie był tak wspaniały i szybki. Zatrzymałem się nawet na chwilę, by ogrzać się przy rozpalonym w kuble na śmieci ognisku. Ogień tańczył zalotnie zdejmując kajdany mrozu. Chociaż na chwilę znów mogłem poczuć swoje kończyny. Obok mnie stało jeszcze trzech żebraków. Nieważne jak trafili na ulicę. Długie, niezadbane 10

~~Michael Knight~~ brody niepierwszej świeżości rzucały się w oczy. Zabrzmi to może podle, ale w pewnym sensie ucieszyła mnie ich obecność. Wiedziałem, że jeszcze dużo mi brakuje do egzystencji robaka w społeczeństwie. To dodaje sił i determinacji. Nie dajcie się zwieść propagandzie sukcesu. Dopiero widząc porażkę coś w nas się budzi do działania. Nikt z nich nie odważył się wydobyć ze swoich ust jakiegokolwiek słowa. Przyglądali się uważnie na moją roztrzęsioną postać. Dłonie latały na wszystkie strony. Próbowałem ignorować zanurzone we własnym świecie pogardy oczy bezdomnych ludzi i chociaż przez chwilę naładować zużyte baterie. Dopiero po ogrzaniu się przy ogniu, ruszyłem w dalszą drogę. Powoli, nie biegnąc. Nie miałem sił. W drodze powrotnej zastanawiałem się, co mnie może zastać w moim własnym biurze. Czy już funkcjonariusze prawa rozgryźli kim był ten idiota uciekający od zwłok czy jeszcze nie? Jako prywatny detektyw zdawałem sobie sprawę jeszcze z jednej sprawy. Policja nie była od doszukiwania się co i jak. Miała złapać winnego, posadzić za kraty i zamknąć sprawę. Stara, dobra zasada. Oni są od szukania zbrodniarzy, nie wyjaśniania spraw. Więc byłem skazany, by samemu rozwikłać sytuację, w której się znalazłem. Doszedłem w końcu na miejsce. Stanąłem po przeciwnej stronie ulicy niż moja kamienica i przyglądałem się robocie tych niebieskich smerfów. Koło mnie znajdowała się jeszcze garstka zaciekawionych gapiów, więc było łatwiej wtopić się w tłum. O dziwo, ku mojej radości nie obstawili wejścia do budynku, tylko zajęli się miejscem zbrodni, które znajdowało się na tyłach. Wtedy to do mnie dotarło. Panie Knight, wdepnął pan w gówno po same kolana. Prędzej czy później te pierdoły i tak odkryją moje dane, a potem może się zrobić jeszcze bardziej nieciekawie niż teraz. Sympatyczne było też moje podejście. Jakby nigdy nic stanąłem raptem kilka metrów od ludzi, którzy mogliby mnie w każdej chwili aresztować. Pogratulować. Śnieg sypał z nocnego nieba jak konfetti na diabelskiej paradzie. Syreny wyły jak głodne wilki po północy, a Lucyfer jakby szydził z małego, zagubionego człowieczka, który nie może znaleźć drogi ucieczki z pomieszczenia pełnego głodnych bestii. Gówno śmierdziało coraz bardziej. Bagno było gotowe, aby wessać mnie całego i wypluć przeżute zwłoki. Rzeczywistość potrafi być przytłaczająca. Nie bój się, jeśli jest ci źle to będzie zawsze gorzej. Chociaż tym razem rzeczywistość trafiła na godnego rywala! Tak sobie to tłumaczyłem... Zacisnąć pięści i bić się do upadłego. Lepiej żałować, że nie wyszło niż od razu się poddać. Tak podobno mówią ludzie. Kurwa, jak oni się mylą... Spoglądałem kątem oka na okno mojego „apartamentu”. W jednej chwili zniknął cały świat. 11

~~Michael Knight~~ Czułem się jak porządnie zdeptany aktor grający swoją najgorszą rolę w karierze. Publiczność wcale nie wydawała się być łaskawa i wyrozumiała. Zamiast rzucać zgniłymi pomidorami, to chciała zabić aktora jeszcze zanim całe popieprzone przedstawienie się rozkręciło. Dręczyło mnie pytanie, co u licha jest dalej w scenariuszu? Ciekawiło mnie to jaki kretyn, sadysta pasjonat, siedzący w pół mroku nad tekstem wymyślił dalszą część tego wielkiego „show”, w którym ewidentnie brałem udział. Nie umknął mi fakt, że równocześnie byłem głównym bohaterem tego tragizmu. „Nie ruszaj się, kurwo!” Słowa wpadły wgłąb mojego ciała i zadudniały niepokojąco znajomym głosem. Dopiero po chwili zastanowienia i wrócenia do białej rzeczywistości, usłyszałem ponownie, ten sam ton, który raptem jakiś czas temu chciał mnie zatrzymać. To ten sam grubas, ta sama facjata, to błyskotliwe spojrzenie i niesamowita koncentracja. Co za ironia losu. Facet, który mógł skreślić kilka lat z mojego życia stał tuż obok mnie. Tuż na wyciągnięcie ręki. Pierdolone szczęście. – To nie miejsce dla widowni. Proszę się odsunąć. – byłem tak bardzo przytłoczony swoimi myślami, że nie zauważyłem gdy reszta towarzystwa została odgoniona przez funkcjonariuszy. Zostałem sam na pożarcie. – Ja tutaj właściwie mieszkam. I właśnie... – nie byłem dobry w układaniu spójnych historyjek na poczekaniu, nie wtedy kiedy miałem za skórą diabła szydzącego z mojej sytuacji – wracam z pracy. Czy coś się stało? – o dziwo moje zestresowanie całą tą sytuacją podziałało jak doskonała maska zakrywająca wszelkie kłamstwa. Można powiedzieć, że była to moja najlepsza gra aktorska w życiu. Jeszcze kilka takich występów i być może zostanę nominowany do Oscara. – Mieszka pan w tej kamienicy? – nie wyglądał na zbyt bystrego mężczyznę, wzrok tępy jak złamany ołówek dodawał złudnej nadziei na szczęśliwe zakończenie – O, to dobrze się składa. Mógłby mi pan odpowiedzieć na kilka pytań? Słyszał pan jakieś podejrzane hałasy? – w innych okolicznościach pewnie wspomniałbym mu o tym, że jakiś funkcjonariusz policji identyczny jak mój Sherlock Holmes strzelał do mnie, ale miałem pewne obawy co do zrozumienia przez niego tego niewinnego żarciku – Byłem w pracy – ten funkcjonariusz oblałby egzamin z wyciągania wniosków... – Więc niewiele mogę panu powiedzieć. – byłem poddenerwowany zaistniałą sytuacją. Nawet ten intelektualista od siedmiu boleści zauważył mój stan. – Złapiemy bydlaka. Niech się pan o to nie martwi. – oj żebyś wiedział, że się oto martwię. Wręczył mojej osobie jakiś świstek papieru wyglądający jak przepustka i po prostu wypuścił mnie z 12

~~Michael Knight~~ sideł. Pokiwałem grzecznie głową na znak, że mój proces myślowy przetworzył skomplikowane instrukcje i zostawiłem go za plecami. Odchodząc nadal nie mogłem uwierzyć w bezsensowność całej rozmowy. Nie to jednak było w tym momencie ważne. Miałem plan, plan był prosty, wejść do biura, zabrać tę wizytówkę oraz kasę z biurka i wynosić się jak najszybciej. Doskonale przemyślane! W moich wyliczeniach jedynie brakowało ostatniego punktu w całej tej układance. Jak potem się wydostać? Ale kto by się tam przejmował małymi szczegółami? Na pewno nie Michael Knight... W jakiś ironiczny sposób poczułem się archanioł mierzący się ze złem. Nic dziwnego mając imię po biblijnej postaci. Mój ojciec był strasznie religijny. Zachciało mu się rycerza w lśniącej zbroi ze śnieżnobiałymi skrzydłami. Trochę ten eksperyment mu nie wyszedł. Staruszek pewnie przewraca się w grobie na to jak jego syn skończył. Prawnik z dziada pradziada dorobił się syna marnotrawnego. Nie muszę chyba tłumaczyć jak mój staruszek zareagował na wiadomość, że chcę zostać prywatnym detektywem, bo cieszą mnie takie niewyjaśnione zagadki. Ten dreszczyk emocji. Wyrzucił mnie na bruk i przestrzegł, że ten dreszczyk zamieni się któregoś dnia w wielką ulewę, która zmyje moje grzechy. Heh, jak widać stary Joshua Knight wykrakał synowi jego los. Cóż, nigdy nie lubiłem tego cepa... Zebrałem w sobie wszystkie myśli, uspokoiłem oddech, choć wciąż było mi zimno i powoli, jakby nigdy nic wyruszyłem w stronę frontowych drzwi kamienicy, mijając po drodze jednego gliniarza, drugiego, trzeciego... doliczyłem się sześciu policjantów, których musiałem ominąć, choć żaden o dziwo mnie nie zatrzymał, nie spytał. Pewnie ten świstek dokumentu był widoczny z kilku kilometrów. Tak przypuszczam. Po za tym wszyscy byli zajęci, ale czym dokładnie tego u licha nie mogłem już ustalić. Moja dedukcja z obrazu kręcących się bez celu i patrzących gdzie popadnie zagubionych funkcjonariuszy nie potrafiła tego w logiczną całość połączyć. Zamknąłem szczelnie drzwi za sobą. Moje biuro znajdowało się na szóstym piętrze. Kamienica była praktycznie ruderą przyozdobiona nieoficjalnym burdelem, który mieścił się na ostatnim, ósmym piętrze. Więc spotykało się na swej drodze ludzi, którzy przeszli na ciemną stronę miasta. Dziwki, alfonsy były ozdobą okolicy, choć najgorsi byli klienci. Politycy zdradzający swe kochane, wierne i zawsze oddane żony, kryminaliści, którym brakowało czułości na ich kutasach za kratami więziennych cel. Takie miłe towarzystwo. Sami swoi. Jeden nawet bardzo mnie polubił. Nigdy jego spojrzenia nie zapomnę. Jeffrey Dunham, gość był jednym wielkim sukinsynem o dziecięcej twarzy. Znajomość była krótka, ale intensywna. Chuj w trosce o moje życie wbił mi nóż w plecy, dosłownie. Nie chciał, abym się męczył na tym świecie. 13

~~Michael Knight~~ Zawsze troszczył się o ludzi. Nie trafił tylko zbyt dobrze, bo miałem jeszcze chwilę czasu, by również pokierować się braterską miłością i wpakować mu cały magazynek ołowiu w jego kochaną i wyrozumiałą twarzyczkę, która przed wiecznym snem wyraziła swe zdziwienie nieudolnością swego właściciela, który od tego dnia mógł smażyć się u samego Lucyfera. Nie pytajcie się mnie jednak dlaczego w takiej pięknej i spokojnej okolicy otworzyłem biuro. Względy czysto finansowe. Tak to jest jak człowiek traci sporą sumę pieniędzy jakieś sześć lat temu w pamiętny dzień, gdy moja znajomość z Chińczykami kończyła się spłatą długów. Miałem wtedy pecha. Wylądowałem w szpitalu na jakieś dwa tygodnie, a gdy wyszedłem szlag mnie trafił, gdy informacja o zamknięciu chińskiej mafii obiegła miasto. Kasy nie odzyskałem, chociaż mogło być gorzej. Mógłbym teraz spokojnie wąchać kwiatki od spodu. Tylko tak patrząc na moją obecną sytuację, nie wiem czy nie byłoby lepiej śnić snem wiecznym. Wracając jednak do wydarzeń z tamtego pamiętnego wieczora. Byłem bardzo zdziwiony, gdy okazało się, że podróż na właściwe piętro obeszła się bez jakiejkolwiek przygody. Na moje szczęście w tym pieprzonym pechu moi sąsiedzi pozamykali się w swych mieszkaniach, a policjanci wpierw przeszukiwali tereny wokół budynku. Wtedy mnie olśniło. Zostawiłem tam swoją broń. Zarejestrowaną... Nie zastanawiałem się długo nad tym problemem. Myśl przebiegła niczym prąd z góry na dół i zostawiła mnie całkiem samego. Nie bacząc zatem na okoliczności obrałem kierunek w stronę windy, by jak najszybciej dostać się do biura i zabrać wszystkie rzeczy. Tylko to nie był mój dzień. Kartka z napisem „nieczynna” była tak subtelna jak nóż wbijany prosto w zmęczone życiem serce. I to teraz, gdy człowiek musi się spieszyć. Sześć pięter. I schody, schody i jeszcze raz pieprzone schody. Nigdy tego nie polubiłem. Moja kondycja leżała i kwiczała. Nie byłem aniołem, ale powiem wam jedno. Strach dodaje skrzydeł. Nie czułem zmęczenia wchodząc na kolejne stopnie do bram Nieba. Od czasu do czasu tylko spoglądałem co słychać u moich znajomych tam na dole. Dopiero na miejscu, kiedy osiągniesz cel zdajesz sobie sprawę, że twoja skóra jest brudno czerwona od twojej własnej krwi. Ledwo mogłem złapać oddech przy wejściu do biura. Dyszałem i patrzyłem na tabliczkę. Jakby szydziła ze mnie. „Michael Knight, prywatny detektyw”. Wiedziałem co muszę zrobić. To jak zrywanie plastra. Czym szybciej tym mniej boli. Czy ktoś w ogóle jeszcze w to naiwnie wierzy? Ja wierzyłem. Człowiek to przedziwne zwierze. Gdy wszystko się dookoła pali i wali to on zawsze znajdzie coś w co będzie wierzył. Nie było inaczej ze mną. Ja wierzyłem. Schowałem tabliczkę do kieszeni. Otworzyłem biuro i wszedłem do środka, 14

~~Michael Knight~~ zostawiając uchylone drzwi, bym słyszał nadciągający armagedon. W środku panowała cisza. Lekka mgiełka sentymentu otaczała wszystko. Ale panie Knight, nie było czasu na wspomnienia. Chwyciłem kasę, może się przydać. Zawsze się przydaje. Lepiej mieć o sto dolarów za dużo niż o jeden cent za mało, bo w tym mieście, gdy zapada mrok, budzą się zwierzęce instynkty, a raj zamienia się w najgorsze piekło. Wizytówkę również włożyłem do kieszeni jako jedyny punkt zaczepienia w tej pieprzonej sytuacji. Rozejrzałem się szybko po pomieszczeniu w poszukiwaniu jakiejkolwiek punktu zapalnego w namierzeniu mojego nazwiska. I biłem się z myślami, czy aby wszystko sprawdziłem. Wtedy usłyszałem tych debili. Zastanawiające jest to, że łatwo odróżnić policjanta od idioty przebranego za tego pierwszego. Ten drugi zawsze zapomni wyłączyć syreny, a w tym przypadku ktoś ewidentnie zapomniał się zamknąć. Dzięki temu wiedziałem, że w moim kierunku idzie dwóch sprawnie inaczej umysłowo ludzi przywdziewających odznakę. Wyszedłem natychmiast z mojego terenu. Tylko co teraz? Nie powtarzajcie tego swoim dzieciom, ale wujek mnie nauczył jak otwierać zamki w drzwiach. Dobry był z niego człowiek. Walcząc z czasem i z zamkiem, zastanawiałem się czy mam takiego pecha, że jeśli uda mi się otworzyć drzwi to czy spotkam tam lekko zdziwionego właściciela, pewnie w samych gaciach czy po prostu nie zdążę tego cholerstwa otworzyć. Dosłownie zamknąłem drzwi za sobą w ostatniej chwili. Lekko uchyliłem je, by podsłuchiwać co gadają, co tak naprawdę nie było to trudne, gdy ktoś miesza krzyk i śmiech w poważny dialog. Widocznie nie tylko mi ta cała sytuacja nie odpowiadała, bo wyszedł ze swojego mieszkania capo numer jeden całej kamienicy, starsza... jędza, która nienawidziła mnie z całych sił. Tylko tego mi brakowało... – Trochę ciszej! – jej piskliwy ton zagłuszył dialog policjantów. Pewnie po chwili zorientowała się z kim ma do czynienia i zmieniła swój głosik – oj, przepraszam panów funkcjonariuszy. – Dobry wieczór szanowna pani. Może pani będzie wiedziała, kto tu mieszka? – jakże celne pytanie stojąc obok moich drzwi – Prawdę mówiąc nie znam tego pana, ale mówię wam, że to niemiły i niekulturalny jegomość. Cyniczny i chamski. A dlaczego panowie pytają? – jak subtelnie mnie opisała... Suka wredna! – Mamy kilka pytań do tego pana. Może pani wie jak ma na nazwisko? – Już chwileczkę... Ten dziwak... No kurczę, naprawdę chciałabym pomóc, ale nie mogę sobie przypomnieć. Naprawdę. – Wiecie czym jest ironia losu? Gdy spadniesz na sam dół swego 15

~~Michael Knight~~ przyszłego grobu, każdy, w którym poszukałbyś choćby cienia pocieszenia, weźmie łopatę z szyderczym uśmiechem jak klaun z przereklamowanych horrorów i zacznie powoli zakopywać twoje ciało. Ale to nie jest ironia losu! Ironią jest ta stara kurwa, która ciebie przez całe życie nienawidziła. Popatrzy ona na twój grób, odwróci się i odejdzie... jak dobry Samarytanin. Ślepej kurze od czasu do czasu trafi się ziarno. Ja właśnie na takie ziarno trafiłem. Nikogo w mieszkaniu nie było, a i stara jędza cierpiała na sklerozę. To była chwila, w której mogłem zaciągnąć się spokojniej powietrza. Prawdę mówiąc, ulżyło mi. Cała ta sytuacja dodała mi trochę ziaren piasku do odmierzającej klepsydry z upływającym czasem. Nie mogłem jednak pozostać w miejscu, przynajmniej tutaj. Prędzej czy później albo oni zapukają albo właściciel wróci. Nie sądzę, że w takich okolicznościach chciałbym słuchać wyjaśnień i bezsensownych zdań typu „pomyliłem mieszkania, ale klucz pasował!”. Szczególnie kiepsko brzmi ostatnie słowo, które nie jest na miejscu w takiej sytuacji, tak jak ja nie jestem na miejscu siedząc w owym mieszkaniu. Nie było rady, pozostaje jedyna droga ucieczki. Schody przeciwpożarowe. Zapowiada się wyśmienicie. W tym czasie pogorszyła się pogoda. Jaki zbieg okoliczności! W pierwszej chwili pomyślałem, że to taka mizerna rekompensata ze strony czegoś tam. Boga, natury, czy kogokolwiek kto mógł mieć władzę nad zimową atmosferą. Tylko moja cichutka euforia została mocno przygaszona przez sypiący śnieg. Czułem się jakbym zaraz miał się wykąpać w zagęszczonym mleku. Zdążyłem się jednak zorientować, że schody prowadzą na tył kamienicy, gdzie jak laboratoryjne szczury, policjanci przemierzali zawiłe korytarze w poszukiwaniu upragnionego sera. Nie było mi po drodze na dół, więc nie miałem wyjścia i wybrałem drogę na górę. Na sam dach zaśnieżonego budynku. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że to co wydawało się moim asem z rękawa i miało mi ułatwić ucieczkę, było tak naprawdę kolejną przeszkodą. W tamtej chwili nie było chyba większego idioty niż ja, bo kto o zdrowych zmysłach będzie się zabawiał w akrobatę przy zerowej widoczności i z niepewną powierzchnią? No właśnie... Byłem dostatecznie zdesperowany, by spróbować swoich sił w ekstremalnym sporcie, a areną zmagań nowego zawodnika było zamarznięte piekło, gdzie na dole czekały kulfoniaste, podłe i co najgorsze niebieskie, złe skrzaty bądź też czekała śmierć z szeroko rozstawionymi nogami, bym mógł wejść w nią ze złamanym karkiem. Piękna wizja. Nie miałem co się rozglądać i wybierać kolejne dachy. Wstrzymałem oddech i ruszyłem ile miałem sił w nogach przed siebie. Przez krótką chwilę zastanawiałem się czy zauważę krawędź, bo mając na uwadze ostatnie wydarzenia, wszystko było możliwe. Biegłem coraz szybciej i szybciej. 16

~~Michael Knight~~ W ostatniej chwili zauważyłem koniec trasy i wybiłem się najmocniej jak tylko potrafiłem. Nie powiem w tym miejscu, że skok trwał rekordowy czas. Nie minęła chwila jak znalazłem się w kolejnych tarapatach. Mój skok nie był za bardzo udany i tak do końca nie doleciałem do sąsiedniego budynku. Na szczęście, w ostatniej chwili chwyciłem się rynny, a ona zaskrzypiała, jakby chciała krzyczeć „puść mnie!”.Wiedziałem, że długo nie wytrzymam w takiej pozycji. Już wtedy nie czułem palców u rąk. Zaparłem się i zacząłem powoli wchodzić na dach. Byłem tak blisko, gdy to cholerstwo się urwało! Urwało! Zacząłem lecieć razem z rynną w prawą stronę. Przebiłem się przez zabite deskami okna do starego, opuszczonego budynku, który służył bezdomnym za luksusowy hotel. Wpadłem tam z nową towarzyszką mojej niedoli. Zajebiście. Wszystko mnie boli. Leżąc tak zastanawiałem się co sobie połamałem. Genialnie panie Knight. Został pan zdyskwalifikowany z dalszego udziału w zawodach akrobatycznych. Z grymasem na twarzy i z moim niecodziennym poczuciem humoru, które mnie nie opuszczało na krok, pozbierałem się z podłogi. Znalazłem się w jakimś pomieszczeniu. Przypominało to beznadziejnie udekorowany strych. Podszedłem do nowo otwartego okna. Ciekawe czy to jest dziesięć czy dwanaście metrów w dół? Kurwa! Dobra, spokojnie. Widzę w tych ciemnościach drzwi. Auć! Pieprzone graty. Jednak nie widzę dość dobrze. Spokojnie. Kolejny pech, ktoś od tamtej strony zaryglował drzwi. Spojrzałem na okno, które w tamtej chwili wyglądało jakby z szyderczym uśmiechem zapraszało mnie na drugi odcinek komicznego serialu „Knight na wysokościach”. Cholera jasna! Ponownie spojrzałem w dół. Widok był przytłaczający. Wiedziałem jednak, że nie mogę tutaj spokojnie czekać i wypoczywać. Mój ostatni wyczyn na pewno zwrócił już uwagę błąkających się chochlików. Ostrożnie postawiłem jedną, a po chwili drugą nogę na parapecie. Wyszedłem na zewnątrz. Jeszcze ten wiatr. Jak zimno... W prawo czy w lewo? Opierając się o ścianę poszedłem w prawo. Jeden krok, drugi krok. Ostrożnie. Nie chcemy spaść. Co nie było trudne w tych warunkach. Kolejny krok. O rzesz kurwa! Chwyciłem się ostatnimi siłami krawędzi. Serce mi stanęło przez moment. Stary budynek jest kapryśny jak kobieta w ciąży. Wisiałem na jednej, zmęczonej ręce i próbowałem dosięgnąć krawędzi drugą dłonią. Bezskutecznie. W mordę. Byłem przerażony! Głowa opadła w dół. Jakby na znak porażki. Wtedy przez niewielką szparę w białej kurtynie zauważyłem dach niższego domu. Może się uda. Wolę spaść na niższy dach niż na sam dół i z pewnością się połamać. Tak to miałem jakieś szanse. Podparłem się nogami o ścianę i wybiłem się co sił w kierunku wybawienia. 17

~~Michael Knight~~ Upadek był bardzo bolesny. Najbardziej ucierpiały żebra po lewej stronie. Leżałem na dachu tak przez moment, ledwo powstrzymując się od krzyku. Chyba złamałem żebra. To już po mnie. Oddychaj, oddychaj! Unormowałem jakoś oddech, próbowałem nie wpaść w panikę. Żebra mnie ciągle bolały. Przewróciłem się na drugi bok. Drzwi! Otwarte, kurwa, drzwi! Podparte jakaś cegłówką, aby się nie zamykały. No dawaj, wstawaj. Z trudem się podniosłem. Złapałem się za żebra. Boże, jak boli. Wydaje mi się, że nie są złamane. A może są? Chuj ich tam wie! Podszedłem do drzwi. Na większy podmuch wiatru stukały o cegłę. Powoli wszedłem na pierwsze schodki. Nie myślałem co będzie dalej. Chciałem już zejść i być jak najbliżej ziemi, która ochoczo przyciągała mnie do siebie podczas mojego skakania. Tak jak powiadają, grawitacji nie oszukasz. Obolały zszedłem na ulicę. Rozejrzałem się. Znalazłem się na innej ulicy. Przebłysk dobroci. Ledwo potrafiłem złapać oddech. Pierwsza moja myśl, która wtedy przyszła mi do głowy to dom. Ciepły dom. Nie miałem wyboru. Musiałem wrócić do domu. Tym bardziej, że nie byłem zdolny do niczego innego. Podróż zajęła mi dobre pół godziny. Nie było jakoś specjalnie daleko, ale poobijany człowiek wolniej się porusza. Zdecydowanie tym razem za wolno. Czułem się jak znokautowany bokser na krawędzi swej kariery. Musiałem się od czasu do czasu zatrzymywać i walczyć z bólem. Pot spływał z mojego czoła. Po męczarniach z dojściem do kamienicy, w której znajdowało się moje mieszkanie, przystanąłem koło drzwi na chwilę. Złapać oddech. Pieprzony oddech. Powtarzałem to jak jakąś moją mantrę czy cokolwiek to słowo znaczy. Nieważne. Po chwili wyjąłem klucze i otworzyłem drzwi. Jeszcze ta wspinaczka na górę. Zajebiście... – Piło się Knight. No proszę, piło się. – znów ten cholerny, zadziorny głos – A podobno nie masz za bardzo kasy. To może odbiorę teraz czynsz? – piskliwy głos właściciela kamienicy... czy ja wspominałem, że spałem z jego żoną? Nie to, że miałem problemy z każdym sąsiadem czy właścicielem, ale tego dnia natrafiłem tylko i wyłącznie na pasożytów społeczeństwa – Zanim przepijesz wszystko. Więc jak będzie? – Odpierdol się. Wszystko mnie boli i trzęsę się z zimna debilu. Sam doskonale wiesz, że nie piję. – nie mogłem się nadziwić, że taki grubas ma tak seksowną żonę. Z drugiej nic dziwnego, że zdradzała go z każdym, lepszym facetem. Leciała tylko na jego kasę. Co szmal robi z kobietami? Z drugiej strony ze dwa razy w tygodniu mu obciągnie i dzięki temu na życie w dostatku. – Oj, zmarznięty Knight nie jest w humorze. – ten jego radosny ton przyprawiał mnie o wymioty, aż prosiło się, aby mu powiedzieć, by sprawdził wierność swej żony... Chociaż, jestem niemal pewien, że on to doskonale wiedział. – Pamiętaj, do końca roku musisz spłacić dług, bo 18

~~Michael Knight~~ inaczej wywalę ciebie na zbity pysk! – ja ciebie też... pomyślałem. W końcu. Otworzyłem drzwi, wszedłem i czym prędzej zamknąłem je przed nosem tego obrzydliwego faceta. Przekręciłem klucz w zamku i postałem tak przez chwilę, po czym osunąłem się na ziemię. Ledwo łapałem powietrze, ale co najważniejsze ciepłe powietrze. Wszystko mnie bolało. Na szczęście mnie nie złapali i miałem szansę dowiedzieć się kto mnie i co najważniejsze, dlaczego wrabia w morderstwo księdza, który był tak bezczelny, by wybrać właśnie mnie! Resztką sił zdjąłem płaszcz i przeczołgałem się do łazienki. Nie wiem czym się kierowałem, ale gorąca, przyjemna i odprężająca kąpiel była najbardziej inteligentną i jak najbardziej trafną decyzją tego dnia, który powoli się kończył. Leżałem w wannie nieokreślony przedział czasu. Godzina to była minimum. W tym czasie oddech wrócił do normalnego rytmu, a zmęczone ciało w końcu mogło odpocząć. Słodki odpoczynek. Wyszedłem z wanny i zrobiłem jedyną rzecz jaką człowiek na moim miejscu mógł zrobić. Jakby nigdy nic, poszedłem spać. Najzwyczajniej na świecie poszedłem spać. Minęło jeszcze trochę czasu zanim oczy zamknęły się. Byłem zmęczony, ale też przerażony całym tym burdelem, który spadł mi na głowę. To się nazywa szczęście. I ta niepokojąca myśl. Czy jeśli zasnę to czy obudzę się sam czy zostanę zbudzony przez pukanie do drzwi następnego ranka przez policję? To było intrygujące pytanie, ale byłem zbyt zmęczony, by na nie odpowiedzieć. Byłem zmęczony, a oczy same się kleiły... 19

~~Michael Knight~~ Część II: Ciemność Och, Jezu! Moja głowa. Wszystko mnie boli. Cholera. Cholera jasna! Ledwo starczyło mi sił, by podnieść się z królewskiego łoża. Wczorajszy dzień nie chciał, abym o nim zapomniał. Och, żebra natomiast doskonale pamiętają akrobacje. To nie był tylko koszmar. Ból był prawdziwy. Siniaki wtedy zdawały się być jak komiczne autografy jakiegoś sadysty. To nazywa się życiowy kac. Godzina 16:07. Poczułem się jak jakiś aktor grający tę samą scenę od nowa, bo reżyser dopatrzył się kilka rażących błędów. Deja vu? Przydałby mi się jakiś kaskader, by za mnie odwalał ciężką pracę, a ja sam zbierałbym laury zwycięstwa. Tylko czemu tak genialny w swej prostocie pomysł nie został zrealizowany, tam na Górze, to sam nie wiem, ale miałem inne zmartwienia niż szukanie sensu życia. Chociaż dość skuteczna metoda. Trzy proszki przeciwbólowe i filozoficzna rozmowa z samym sobą. Po chwili żalenia się do pustych ścian byłem zdolny do normalnego funkcjonowania. Usiadłem na sofie. Miałem pustkę w głowie. Zero pomysłów jak schronić się przed nadciągającą burzą. Ciężko się układa plan operacji, gdy chirurg jest jednocześnie pacjentem leżącym na stole. Cóż, widocznie nikt nie pytał się o zdanie, czy to w ogóle ma jakiś sens. Co gorsza, nie miałem żadnego punktu zaczepienia. Więc co dalej? Instynktownie sięgnąłem do kieszeni spodni. Wizytówka! Prawie o niej zapomniałem. Chwyciłem ją dwoma palcami i obejrzałem dokładnie z obu stron. Kościół św. Anny. Czy to przypadkiem nie miał być zakon? Nieważne. Nienawidzę takich miejsc. Od dziecka unikałem tych mrocznych miejsc przesiąkniętych złotymi posążkami. Nigdy nie potrafiłem odnaleźć świętości, którą ludzie wygłaszają. Nie jestem jednak ateistą. Swoją drogą coraz bardziej popularna definicja. Ja wiem, że On istnieje. Tyle tylko, że nie wierzę, że działa poprzez budynki, księży i innych ludzi zrzeszonych w jakiś organizacjach. Więc chyba od najmłodszych lat miałem na pieńku ze swoim starym. Cóż, mój młodzieńczy bunt przeobraził się w długoletnią wojną udekorowaną wygnaniem. 20

~~Michael Knight~~ – Panie Knight! – moje kolejne użalanie się nad losem zostało brutalnie przerwane przez niecierpliwe pukanie do drzwi – Proszę otworzyć, tutaj policja! – ten wieczór zapowiadał się równie ciekawie co wczorajszy. Serce podskoczyło mi do gardła. Może wyglądam na zewnątrz jak typowy osobnik macho posuwający napalone kobiety, ale każdy na moim miejscu by się przeraził. – Już otwieram... – z gracją i zwinnością alkoholika po przejściach podszedłem do drzwi, nie licząc tego, że wyglądałem, wypisz, wymaluj jak winny! Jedynie co zdążyłem zrobić to schować płaszcz, w którym wczoraj mogli mnie zauważyć i głupkowato się uśmiechać – W czym mogę panom pomóc? – Dobrze się pan czuje? Nie wygląda pan najlepiej. – dedukcja okazała się słuszna. Wyglądałem jak siedem nieszczęść. Poobijany, niewyspany. Oparłem się prawym bokiem o futrynę drzwi i wyciągnąłem rękę wzdłuż niej do góry. Drugą ręką podtrzymywałem obolałe żebra. Dyszałem jak stary zbereźnik po kilku minutach z nastolatką w łóżku. – Proszę wybaczyć. Trochę wczoraj przesadziłem z alkoholem. Tak to jest jak się nie odmawia znajomym drinka. – wyrzuciłem z siebie pierwszą myśl jaka mi tylko przyszła do głowy. W sumie to była dobra wersja, pasowała. – Musiała być niezła zabawa – obaj się uśmiechnęli i spojrzeli na siebie. No tak, trafili mi się balowicze. Gdy tylko wspomniałem o imprezie w ich oczach pojawiła się iskra zrozumienia. – Była tak wystrzałowa, że goście trupem padali... – gorszej przenośni to ja w tej chwili nie mogłem walnąć. Nie mogłem jednak teraz opuścić gardy. Ciągle trzymałem kontakt wzrokowy, aby wydać się pewny swej wersji. Nie było to dość trudne, bo powieki ze zmęczenia przykrywały trzy czwarte oka. – Tylko tak w czwartek, a nie dzisiaj? – no tak, zapomniałem o tym małym szczególe. Wstrzymałem oddech, poruszyłem trochę nogami. Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej i przybliżyłem się jeszcze bardziej do futryny. – Jak już wspomniałem, nie potrafię odmawiać. Chyba panowie rozumiecie, nie? – walnąłem po dłuższej chwili. Skwitowali to jeszcze bardziej szyderczym uśmieszkiem. Aż nie chciałem wiedzieć co ci mundurowi wyczyniają po godzinach pracy. – Rozumiemy, ale musimy przejść do bardziej poważnych spraw – tylko tego mi brakowało – Ktoś włamał się do pańskiego gabinetu. Czy wie pan kto mógłby to zrobić? – podniosłem powieki ciut wyżej, aby dobrze się przejrzeć ruchom warg. Nie przesłyszałem się. Włamanie? Mi to bardzo pasuje. – Ktoś się włamał do mnie? – nie musiałem za bardzo grać zdziwionego i zatroskanego. 21

~~Michael Knight~~ Sam nie dowierzałem, że mogliby wpaść właśnie na ten trop. Było mi po prostu głupio. – Coś skradziono? – Właśnie to chcemy ustalić. Jakby mógł pan wpaść na komisariat w calu ustalenia jakie rzeczy pan posiadał, bardzo ułatwiło by nam sprawę. – Oczywiście. Chociaż w moim stanie będzie to niezwykle trudne, ale się postaram. Macie podejrzenie kto to zrobił? – mówią, że kuj żelazo póki gorące. To był ten moment, aby sprawdzić obecny stan śledztwa, które jak widać idzie w dobrym dla mnie kierunku. – Obecnie nie, najprawdopodobniej zwykły złodziej. Niestety w bezpiecznej okolicy pan nie pracuje. – odbiłem się od futryny i stanąłem w niewielkim rozkroku opuszczając dłonie do ziemi czekając na kolejne instrukcje – Więc jak już pan wydobrzeje, proszę nas odwiedzić. – jeden z nich wyciągnął niewielki notesik i zapisał mi adres komisariatu, gdzie mam się zgłosić. Chwyciłem kurczowo karteczkę. To jednak może być dobry dzień. – Taki mam zamiar. – Do widzenia! – zamknąłem drzwi... Odetchnąłem z ulgą. Rewolwer... Moja radość nie trwała zbyt długo. Zapomniałem, że na miejscu zbrodni zostawiłem swoją broń. Ciężko będzie to wyjaśnić. Jednak trochę czasu kupiłem, by samemu zbadać sprawę, kto chciał mnie wrobić w morderstwo i przede wszystkim dlaczego, a zegar tykał nieuchronnie. Odczekałem chwile i wyszedłem z mieszkania. Kościół św. Anny czekał już na mnie. Piątkowy wieczór zapowiadał się wyjątkowo religijnie. Wewnątrz siebie zbierało się uczucie, dziwne uczucie. Jakbym trzymał kciuki za powodzenie. Liczyłem, że nowe fakty, które się dowiem na miejscu, trochę rozjaśnią sytuację, bo nie oszukujmy się. Obecnie błądziłem w ciemnościach. Na zewnątrz nie padał śnieg. Udało mi się szybko wezwać taksówkę i wyruszyłem w nieznane. Podróż zaśnieżonymi drogami stanowego miasta trochę trwała. Mijałem kolejne dzielnice niczym obrazki w poniszczonej książeczce dla dzieci. Świąteczne dekoracje gardziły moim wewnętrznym niepokojem. Nie dla mnie były uroczystości, które już dawno straciły swój sen. Z Bożego Planu zostały jedynie strzępki legend i mitów. Na miejsce dojechałem o 18.47. Otworzyłem wielkie drzwi do kościoła. W środku nie było nikogo. Żadnej osoby proszącej Boga o wybaczenie bądź o spełnienie najskrytszych pragnień i marzeń. Półmrok dodawał temu miejscu dziwnej nutki mistycyzmu.. Przez chwilę zwątpiłem, że to właściwe miejsce. Taki instynkt faceta, niedoceniany przez kobiety, bo niby tylko one mają wykupiony patent. Było strasznie cicho. Miałem przeczucie, że tutaj kompletnie nie pasuje i czy to 22

~~Michael Knight~~ aby nie miał być zakon? Wszystko w mojej głowie się mieszało. – W czym mogę pomóc? – głos mężczyzny przeniknął przez ściany mojej wyobraźni i dorwał mnie w najmniej odpowiednim momencie. Poczułem się jakby ktoś wyrwał mnie ze spokojnego snu. Rozejrzałem się uważnie, ale nikogo nie dostrzegłem. – W czym mogę pomóc synu? – i wtedy ktoś złapał mnie za ramię, po ostatnich wydarzeniach, moje serce na chwilę stanęło, po czym za moich pleców wyszedł dziwnie wyglądający ksiądz. Człowiek na starość robi się dość podejrzliwy, ale jego mowa i ruchy ciała wskazywała na dość mocne pobudzenie organizmu. Ciężko było mu zapanować nad własnym ciałem. – Zatem dobry człowieku, co cię sprowadza? – za to jego głos był dziwny, jakby obdarty z emocji. Chwila zawahania. Świdrował mnie swoimi upiornymi oczami. Przypominał raczej skulonego demona niż sługę Światłości. Wyjąłem wizytówkę i wręczyłem mu. Jego uśmiech, sztuczny uśmiech nie zniknął z twarzy – Rozumiem. Proszę poczekać. Za chwilę wrócę. Dobrze? – na znak zrozumienia pokiwałem głową. Jego cyniczny, niemiecki akcent dudnił mi w głowie. Ten element układanki pasował jak drzazga w oku. Nagle przyszła myśl w tonacji urokliwego, zaniepokojonego głosu kobiecego. Schował się. Ciarki mi przeszły od karku poprzez barki i plecy aż do samych stóp. Musiałem się nieźle uderzyć wczoraj w głowę, że zaczynam mieć omamy. Jednak barwa tej wypowiedzi była tak subtelna, tak pobudzająca podświadomość, że niczym pacynka sterowana niewidzialnymi nićmi obróciłem się dookoła własnej osi w poszukiwaniu schronienia. Zastygłem przez moment w rozmyślaniu. Było za mało czasu, aby wycofać się z kościoła. Słyszałem kroki zbliżające się z bocznych drzwi koło ołtarzu. Odruchowo rzuciłem się na ziemie i wturlałem się pod ławkę. Powiedzie, że to idiotyczne zachowanie, ale lepiej wyjść o jeden raz za dużo na głupka niż o jeden raz za mało. Kątem oka obserwowałem wykafelkowaną podłogę. Spokojne kroki zaczęły być bardziej nerwowe. Właściciel raz po raz zatrzymywał się. Czyżby mnie szukał albo czy to tylko moja wyobraźnia pobudza mnie do chowania głowy w piasku? Ciężko powiedzieć. W końcu zatrzymał się tak, abym mógł zauważyć jego obuwie. I to one wpierw przykuły moją uwagę. Były markowe, drogie. Dopiero po chwili uderzyło mnie to co zauważyłem. Albo ten ktoś zapoczątkował modę na krótkie sutanny albo co raczej bardziej prawdopodobne, wcale jej nie nosił. Intrygujące. Każdy taki sygnał był niczym ziarenko piasku dodające mojej paranoi odwagę do coraz większej kontroli nade mną. – Sir. – ktoś jeszcze tam był – Sir... – zaczął drżeć mu głos, wtedy zobaczyłem drugie buty i 23

~~Michael Knight~~ falującą nad nimi sutannę. To ten ksiądz. To ten niemiecki akcent. – Sir, zrobiłem jak kazałeś, podmieniłem wizytówki, by się zjawił tutaj. Proszę oto ona. Sir, proszę... – podmienić wizytówki? Albo ja mam z przemęczenia halucynacje, albo ktoś doskonale mnie zna... – Sir, proszę! Nie wiem gdzie on jest, proszę, Sir! – wtedy ujrzałem niecodzienny widok, ten pierwszy upadł i zaczął trzymać się za głowę. Krzyczał, by upadłe anioły zostawiły go w spokoju, wił się z bólu. Widok był wstrząsający nawet dla kogoś takiego jak ja. Pocił się, wyginał ciało w dziwaczne pozy. Wrzeszczał jak opętany. Po chwili zdyszany położył się na plecach. Próbował złapać oddech. Mamrotał pod nosem, że dziękuje za drugą szansę. Co tutaj się kurwa dzieje? Jakie upadłe anioły?! – Dziękuję Sir za drugą szansę. To już się więcej nie powtórzy. – Pamiętaj, jestem tylko prorokiem. Dziękuj naszemu Panu za okazanie ci łaski. A teraz znajdź mi pana Knighta – proszę bardzo, byłem znany w jakimś kręgu sekty. Teraz to zaczynało się robić ciekawie. Ten samozwańczy prorok odwrócił się i wrócił na tył kościoła. Natomiast nieszczęśnik dochodził do siebie jeszcze przez krótki czas. Po czym podniósł się i również skierował swoje kroki w stronę ołtarza. Leżałem jeszcze tak przez chwile. To nie mieściło mi się w głowie. Poczułem się jak groteskowy bohater jakiegoś durnego opowiadania, no bo gdzie dzieją się tak dziwaczne rzeczy jak nie w książce? Na ziemi leżała ta nieszczęsna wizytówka. Zabrałem ją szybko i czym prędzej wyszedłem z kościoła. Nadal nie mogłem uwierzyć, że ta cała sprawa z ojcem Alberto ma coś głębiej wspólnego ze mną, że ten ktoś chce mnie załatwić. Było to zadziwiające i równie nieprawdopodobne. Spojrzałem na właściwy, miejmy nadzieję, adres. Plac Niepodległości, jakby to podniośle nie brzmiało, tam mieścił się zakon. Mur skutecznie oddzielał świat wewnętrzny od reszty miasta. Nie podobała mi się ta sytuacja. Jakoś nie ufam ludziom, którzy dobrowolnie odcinają się od świata. Nie miałem jednak za bardzo wyboru w doborze „przyjaciół”, zatem postanowiłem udać się pod drugi adres, licząc tym razem na więcej szczęścia. Nie szukałem już taksówki. Postanowiłem się przejść i wmieszać się w tłum rozradowanych przechodniów krzyczących do siebie nawzajem „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!”. Ja raczej czułem się jak na drodze krzyżowej, w sumie blisko było tego ukrzyżowania. Droga przebiegła spokojnie i bez żadnych zwrotów akcji. To co człowiek lubi najbardziej. Pewność i stabilność. W końcu zjawiłem się pod wskazany adres. Trzy metrowe muru nie były zachęcające do zwiedzania. Stanąłem przy wielkich metalowych drzwiach z przesuwką na wizjer i uderzyłem 24

~~Michael Knight~~ kilkakrotnie. Odczekałem kilka sekund prześlizgujących się między palcami. Cisza nie była tym czego się spodziewałem. Walnąłem pięścią jeszcze raz. Powtórzyłem to może pięciokrotnie. Wyglądałem raczej na osobę, która chce wydostać się z jakiegoś zamkniętego pomieszczenia niż aby wejść do cudzego mieszkania. Znowu nic. Uderzyłem ponownie, tym razem bardziej nerwowo. – Czego chcesz? – w końcu doprosiłem się uwagi. Zasuwka przesunęła się i ujrzałem gniewne i podejrzliwie oczy. Ton głosu też nie należał do tych życzliwych. – Miłe przywitanie. Jestem umówiony tutaj. Proszę mnie wpuścić. – jakże zadziwiająca reakcja była tego człowieka, który po prostu zamknął okienko i po prostu zaczął ignorować mnie. Nie, po chwili nie otworzył drzwi. Więc znów zacząłem walić. Gościna, nie ma co. – Czego chcesz? Nie przyjmujemy żebraków. – odparł oschle. Wyglądało to tak jakbym sam prosił się o wejście do jaskini lwa. – A czy wyglądam na żebraka? – Właśnie nie. – i ponownie skończył ze mną rozmawiać. Zaczęło mnie to wkurwiać. Wpierw przychodzi do mnie ksiądz i składa propozycję, teraz jego, jak dobrze interpretuje, towarzysze udają, że nic nie wiedzą. Zastanawiające. Ponownie postanowiłem zostać ignorantem i bezczelnie udawać, że nie rozumiem jego subtelnych podpowiedzi i znów zacząłem prosić jego o uwagę. – Niech pan już stąd idzie, dobrze? Bo zadzwonię po policję! – nic wtedy nie powiedziałem, tylko wrzuciłem przez okienko wizytówkę, a ten parszywiec znów je zamknął. Co za kretyn! Stałem przez moment i zastanawiałem się, czy nie spróbować ponownie. Doszedłem jednak do wniosku, że to mija się z celem, bo jest bardziej uparty niż zdesperowany człowiek, więc z nim nie jestem wstanie wygrać. Odwróciłem się i już miałem zamiar odejść, gdy usłyszałem otwieranie zamku. – Szybko, wejdź. – nie będę czekał gdy zmieni zdanie, zatem posłuchałem rady i wszedłem do środka. Facet zamknął wrota tak szybko, że nie zdążyłem nic powiedzieć, po czym zwrócił się do mnie – Chodź za mną. Zaprowadził mnie do jakiegoś małego pomieszczenia. Albo to nowy sposób przywitania bądź za kilka chwil umrę. Miła perspektywa. Nie mając wiele możliwości usiadłem na krześle i cieszyłem się chwilą spokoju. Trochę minęło, gdy do ciemnego pokoju, który był jedynie oświetlony dwoma lampami olejnymi wszedł ksiądz. Usiadł koło mnie. Podparł się rękoma o stół i powoli oceniał mnie wzrokiem. Tak jakby nie potrafił przypomnieć sobie kim ja do cholery jestem. Jego zmarszczki na czole wyginały się w pytanie, skąd ty masz tę wizytówkę. W końcu odrzekł 25