JEDEN
Austriackie rumaki lśniły w świetle księżyca, a jeźdźcy unosili
się wysoko w strzemionach, wznosząc szable. Za ich
szeregiem stały dwa rzędy napędzanych silnikami Diesla ma-
szyn kroczących, gotowych do oddania salwy z dział wycelo-
wanych gdzieś nad głowami kawalerzystów. Zeppelin,
błyskając metalową powłoką, patrolował ziemię niczyją
pośrodku pola bitwy.
Francuska i angielska piechota kryła się za umocnieniami
-nożem do otwierania kopert, kałamarzem i rzędem wiecznych
piór - wiedząc, że nie ma szans w starciu z potęgą Austro-
Węgier. A za jej plecami czaił się rząd darwinistycznych
potworów gotowych pożreć każdego, kto ośmieliłby się
zrejterować z pola bitwy.
Atak niemal się rozpoczął, kiedy księciu Aleksandrowi wy-
dało się, że coś słyszy za drzwiami...
Przepełniony poczuciem winy zrobił krok w stronę łóżka...
i zamarł, intensywnie wsłuchując się w ciszę. Na zewnątrz
konary drzew kołysały się pod naporem delikatnych powie-
wów wiatru, ale poza tym noc była spokojna. Mama i tato byli
przecież w Sarajewie. Służba nie ośmieliłaby się zakłócić jego
snu.
Alek odwrócił się do biurka i zaczął przestawiać
kawalerzy-stów, uśmiechając się złowieszczo, kiedy bitwa
weszła w decydującą fazę. Austriaccy mechaniczni piechurzy
zakończyli ostrzał i nadeszła pora na cynową kawalerię
gotującą się do wykończenia zdziesiątkowanych Francuzów.
Ustawianie wojsk do ataku trwało całą noc z pomocą
podręcznika cesarskiej taktyki wypożyczonego z gabinetu
ojca.
Alek miał pełne prawo do odrobiny rozrywki, gdy jego ro-
dzice przebywali na manewrach wojskowych. Błagał ich, by
go ze sobą zabrali, żeby mógł zobaczyć szeregi karnego
wojska maszerujące na ich oczach, poczuć w piętach łoskot
sunących machin wojennych.
Oczywiście to matka sprzeciwiła się jego wyjazdowi - na-
uka była ważniejsza niż te całe „parady", jak je nazywała. Nie
rozumiała, że wojskowe manewry są w stanie więcej go
nauczyć niż zramolali belfrzy ze swymi podręcznikami.
Pewnego dnia, już wkrótce, zasiądzie za sterami jednej z
takich maszyn.
W końcu nadciągała wojna. Wszyscy .tak mówili.
Kiedy ostatni oddział cynowej kawalerii przedarł się przez
francuskie szeregi, od strony korytarza znów dobiegł cichy
odgłos, jakby ktoś dzwonił pękiem kluczy.
Alek odwrócił się i wpatrzył w szczelinę pod podwójnymi
drzwiami sypialni. W srebrnym blasku księżyca przesuwały
się tam jakieś cienie i usłyszał syk szeptu.
Ktoś stał tuż przy drzwiach.
Szybko i bezszelestnie przemknął na bosaka po chłodnej
marmurowej podłodze i wśliznął się do łóżka w chwili, kiedy
drzwi uchyliły się odrobinę. Alek zmrużył oczy, zastanawiając
się, który to sługa go szpieguje.
Światło księżyca wlało się do pokoju, aż zalśniły cynowe
żołnierzyki na blacie biurka. Ktoś wszedł do środka, sprawnie
i cicho jak śmierć. Postać zamarła na chwilę, wpatrując się w
Alka, następnie zaś podkradła się do jego szafki. Alek usłyszał
skrzypienie wysuwanej szuflady.
Serce mu załomotało. Żaden sługa nie ośmieliłby się go
okradać!
Ale co będzie, jeśli intruz jest kimś o wiele niebezpiecz-
niejszym niż zwykły złodziej? W uszach rozbrzmiewały mu
ostrzegawcze słowa ojca...
„Masz wrogów od dnia swych urodzin".
Przy łóżku wisiał sznur dzwonka, ale pokoje jego rodziców
były puste. Ojciec ze swym strażnikiem przebywał w
Sarajewie, więc najbliżsi gwardziści znajdowali się na końcu
korytarza
z trofeami myśliwskimi, dobre pięćdziesiąt metrów od jego
komnaty.
Alek wsunął dłoń pod poduszkę i dotknął zimnej stali
swego myśliwskiego noża. Leżał tak, wstrzymując oddech i
ściskając mocno rękojeść noża, i powtarzał w myślach kolejne
ostrzeżenie ojca.
„Zaskoczenie jest skuteczniejsze niż siła".
Wtedy w drzwiach pojawiła się kolejna postać, stukając
obcasami oficerek i brzęcząc metalowymi guzami na kaftanie
jak pękiem kluczy. Skierowała się wprost do jego łóżka.
- Paniczu! Niech się panicz obudzi!
Alek puścił nóż i odetchnął z ulgą. To był tylko stary Otto
Klopp, jego nauczyciel mechaniki.
Pierwsza postać zaczęła przeszukiwać szafkę, wyciągając
ubrania.
- Młody książę nie śpi już od dawna - odezwał się cicho
hrabia Volger. - Drobna rada, Wasza Wysokość. Kiedy ktoś
udaje, że śpi, nie powinien wstrzymywać oddechu.
Alek usiadł na łóżku i skrzywił się z niesmakiem. Jego na-
uczyciel fechtunku miał irytujący zmysł wyczuwania
podstępu.
-Co to ma znaczyć?
-Musisz pójść z nami, paniczu - wymamrotał Otto, wpa-
trując się w marmurową posadzkę. - Polecenie arcyksięcia.
-Ojca? Już wrócił?
-Wydał zalecenia przed wyjazdem - odezwał się hrabia
Volger tym samym irytującym tonem, jakim posługiwał
się podczas lekcji fechtunku. Rzucił spodnie i kurtkę na
łóżko Alka.
Chłopiec wpatrywał się w niego z mieszaniną wściekłości i
dezorientacji.
- Zupełnie jak młody Mozart - rzekł łagodnie Otto. -
W opowieściach arcyksięcia.
Alek zmarszczył brwi, przypominając sobie ulubione opo-
wieści ojca o dorastaniu wielkiego kompozytora. Podobno
nauczyciele Mozarta budzili go w środku nocy, kiedy jego
umysł był bezbronny w półśnie, i wtłaczali mu do głowy
wiedzę muzyczną. Według Alka był to przejaw braku sza-
cunku.
Sięgnął po spodnie.
-Chcecie mnie zmusić, żebym skomponował fugę?
-Kusząca myśl - stwierdził hrabia Volger. - Ale proszę się
pospieszyć.
-Za stajniami czeka na nas machina krocząca, paniczu. -Na
zmartwionej twarzy Ottona pojawiło się coś na kształt
uśmiechu. - Musisz zabrać hełm.
-Krocząca? - Alek otworzył szeroko oczy. Kierowanie
machiną stanowiło element szkolenia, dla którego był
gotów ochoczo zerwać się z łóżka. Ubrał się pospiesznie.
-Tak, pierwsza nocna lekcja panicza! - powiedział Otto,
podając Alkowi buty.
Alek wzuł je i wstał. Następnie sięgnął po ulubione ręka-
wice kierowcy, a oficerki zastukały na marmurowej posadzce.
-A teraz cicho. - Hrabia Volger stał już przy drzwiach
komnaty. Uchylił je nieco i zerknął na korytarz.
-Będziemy się wykradać, Wasza Wysokość! - szepnął Otto.
- Pierwszorzędna zabawa ta lekcja! Tak jak z młodym
Mozartem!
Cała trójka przekradała się przez korytarz z trofeami myśliw-
skimi. Mistrz Klopp wciąż człapał. Volger sunął bezgłośnie.
Portrety przodków Alka, członków rodziny, która rządziła Au-
strią od sześciu stuleci, wisiały na ścianach, a antenaci spo-
glądali na nich z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Poroża
upolowanych przez jego ojca zwierząt rzucały plątaninę cieni,
która przypominała zagajnik skąpany w księżycowej
poświacie. Panująca w zamku cisza sprawiała, że każdy ich
krok potężniał w uszach, a pojawiające się w głowie Alka
pytania odbijały się echem pod czaszką.
Czy sterowanie machiną kroczącą po nocy nie jest aby nie-
bezpieczne? I właściwie dlaczego towarzyszy im jego mistrz
fechtunku? Hrabia Volger przedkładał szpady, rapiery i konie
nad bezduszne machiny i dość obcesowo odnosił się do po-
spólstwa, do którego należał stary Otto. Mistrz Klopp pozycję
na dworze zawdzięczał swym technicznym umiejętnościom, a
nie miejscu na starożytnym drzewie genealogicznym swojej
familii.
-Volger... - zaczął Alek.
-Cisza, chłopcze! - rzucił szlachetka.
Alek zawrzał gniewem i o mało co zakląłby, chociaż z
pewnością położyłoby to kres misternemu planowi
wykradania się z zamku.
Zawsze tak było. Dla sług może i był „młodym
arcyksięciem", ale herbowi, tacy jak Volger, nie pozwalali
Alkowi zapomnieć o jego statusie. Z powodu pospolitego
pochodzenia matki w ich oczach nie był godzien dziedziczyć
królewskiej schedy ani tytułów. Ojciec bez wątpienia był
następnym w kolejności władcą imperium obejmującego
pięćdziesiąt
milionów dusz, ale on sam nie mógłby się pochwalić taką
schedą.
Sam Volger był hrabią pomniejszego sortu - nie miał
majątku, który nosiłby jego nazwisko, ledwo niewielką połać
lasu -ale nawet on czuł wyższość wobec syna ledwo damy
dworu.
Alkowi udało się jednak zachować spokój i stłumił gniew,
kiedy przemierzali przepastne zamkowe kuchnie. Lata afron-
tów nauczyły go, że należy zacisnąć zęby, a zniewagę łatwiej
było znieść w perspektywie nocnego wypadu.
Pewnego dnia nastanie pora jego triumfu. Ojciec mu to
obiecał. Miał to w pewien sposób zmienić kontrakt małżeński,
dzięki któremu krew Alka stanie się bardziej błękitna.
Nawet jeśli miałoby to oznaczać przeciwstawienie się sa-
memu cesarzowi.
DWA
Kiedy docierali da stajni, jedynym zmartwieniem Alka było
to, żeby nie potknąć się o coś w ciemnościach. Księżyca
wisiało na niebie ledwo pół rogala, a przed nimi, w dolinie,
rozciągało się czarne morze lasów łownych należących do
posiadłości. O tej porze nawet światła Pragi przygasły tak
bardzo, że ich lokalizację można było jedynie wyłuskać z
pamięci.
Kiedy Alek zobaczył kroczącego, z jego ust wydobył się
stłumiony okrzyk.
Stał, górując nad dachem stajni, z metalowymi
kończynami zatopionymi w grząskiej ziemi wybiegu dla koni.
Przypominał jednego z tych darwinistycznych potworów
czających się w mroku.
Nie była to machina szkoleniowa, lecz prawdziwe mon-
strum wojny - cyklop pożoga. Z brzucha sterczało mu działo,
a dwa ścięte pyski karabinów maszynowych wyrastały ze łba,
który rozmiarami przypominał wędzarnię.
Do tej pory Alek kierował tylko nieuzbrojonymi małymi
pojazdami i czteronożnymi korwetami szkoleniowymi.
Chociaż jego szesnaste urodziny zbliżały się wielkimi kro-
kami, matka zawsze mówiła, że jest zbyt młody na sterowanie
prawdziwymi machinami wojennymi.
- Ja mam kierować tym czymś?- Chłopak usłyszał,
jak łamie mu się głos. - Mój stary wozik nie sięga mu nawet
do kolan!
Odziana w rękawicę dłoń Ottona Kloppa ciężko poklepała
go po ramieniu.
- Nie przejmuj się, młody Mozarcie. Będę przy twoim
boku.
Hrabia Volger zawołał coś w stronę maszyny i silniki obu-
dziły się do życia, a ziemia pod stopami Alka zadrżała.
Światło księżyca zatańczyło na wilgotnych liściach siatki
maskującej rozciągniętej nad pożogą, a ze stajni dobiegło
stłumione, nerwowe parskanie koni.
Właz w korpusie machiny otworzył się na oścież i wypadła
z niego drabinka sznurowa, rozwijając się aż do ich stóp.
Hrabia Volger przytrzymał ją, a następnie postawił stopę na
pierwszym drążku, by ją unieruchomić.
- Paniczu, jeśli łaska.
Alek objął wzrokiem zwalistą machinę. Starał się
wyobrazić sobie sposób kierowania tym potworem w
ciemnościach, powalanie drzew, niszczenie budynków i
wszystkiego, co miało tego pecha, że stanęło na jej drodze.
Otto Klopp nachylił się bliżej.
- Twój ojciec, arcyksiążę, rzucił nam wyzwanie. Tobie
i mnie. Chce, żebyś był gotów pokierować każdą machiną z
par
ku straży, nawet w środku nocy.
Alek przełknął ślinę. Ojciec zawsze mówił, że kiedy woj-
na puka do bram kraju, wszyscy w domu muszą być do niej
przygotowani. Do tego rozpoczęcie szkolenia pod
nieobecność matki miało głęboki sens. Gdyby Alek rozbił
kroczącego, największe siniaki zdążyłyby zniknąć przed
powrotem księżnej Zofii.
Jednak Alek i tak miał wątpliwości. Właz w korpusie zwa-
listego kolosa przypominał szczęki olbrzymiego drapieżnika
rozwarte, by pożreć ofiarę.
-Naturalnie nie możemy cię do niczego zmusić, Najjaśniej-
szy Panie - stwierdził hrabia Volger rozbawionym głosem.
-Zawsze możemy wytłumaczyć się przed twoim ojcem, żeś
był zbyt przerażony.
-Ja wcale nie jestem przerażony. - Alek chwycił drążek
drabinki i podciągnął się. Poszarpane szczeble wczepiały
się w jego rękawice, kiedy omijał uniemożliwiające
abordaż szpikulce, którymi był najeżony brzuch
kroczącego. Wszedł w ciemną paszczę potwora i nozdrza
wypełnił mu odór ropy i potu, a takt silnika wprawił jego
kości w drżenie.
-Witam na pokładzie, Wasza Wysokość - rozległ się głos.
W kabinie działowych siedziało już dwóch żołnierzy w
błyszczących stalowych hełmach. Alek przypomniał sobie,
że załoga pożogi składa się z pięciu osób. Nie był to
niewielki, trzyosobowy pojazd. Niemal zapomniał oddać
honory.
Hrabia Volger był tuż za nim na drabince, więc chcąc nie
chcąc, Alek musiał wspiąć się dalej, do kabiny dowódcy. Zajął
miejsce przy sterach i zapiął pasy, a Klopp i Volger usadowili
się obok niego.
Położył dłonie na sterach i wyczuł od razu niezwykłą moc
maszyny tętniącą pod opuszkami palców. Świadomość, że te
dwa małe drążki potrafią sterować dwiema olbrzymimi
nogami kroczącego, była niezwykła.
- Pełne otwarcie wizjera - zarządził Klopp, odsuwając
klap
kę tak szeroko, jak się tylko dało. Chłodne nocne powietrze
wdarło się do wnętrza pożogi, a światło księżyca skąpało
liczne
kontrolki i przekładnie.
Czteronożny pojazd, jakim kierował przed miesiącem, miał
jedynie stery, przepustnicę i kompas. Teraz widział przed sobą
niezliczone igły wskaźników drgające nerwowo jak wąsy
kocura.
Do czego one wszystkie służą?
Oderwał wzrok od kontrolek i spojrzał przez wizjer. Od-
ległość od ziemi wywołała lekkie mdłości, czuł się, jakby
spoglądał z poddasza stodoły, nie mając wcale ochoty na
skok.
Krawędź lasu majaczyła ledwie dwadzieścia metrów dalej.
Czy naprawdę oczekują od niego, że poprowadzi tę maszynę
przez gęstą knieję i splątane korzenie... w nocy?
- Proszę się nie spieszyć, paniczu - powiedział hrabia Vol-
ger z wyraźnym znudzeniem.
Alek zacisnął szczęki i postanowił nie dawać dłużej powo-
dów do rozbawienia temu arogantowi. Popchnął stery lekko w
przód i potężne silniki Daimlera zagrały innym rytmem, a
stalowe przekładnie obudziły się do życia.
Pożoga podniósł się wolno, grunt oddalił się jeszcze bar-
dziej. Alek miał teraz widok ponad szczytami drzew, aż do
odległej lśniącej Pragi.
Przyciągnął lewy ster i pchnął prawy. Machina zrobiła nie-
ludzko wielki krok, wciskając go głęboko w fotel pilota.
Prawy pedał uniósł się nieco, kiedy stopa kroczącego wbiła
się w rozmiękły grunt, dociskając do podeszwy Alka. Skręcił
drążki, przekładając ciężar ciała na drugą nogę. Kabina
zachybotała jak domek na drzewie podczas wichury, z każdym
olbrzymim krokiem kołysząc się w przód i w tył. Z dołu, od
silników, dobiegło syczenie, a wskaźniki zatańczyły, kiedy
pneumatyczne stawy pożogi zmagały się z ciężarem kolosa.
- Dobrze... doskonale - zamruczał Otto ze stanowiska do
wodzenia. - Proszę jednak uważać na ciśnienie kolanowe.
Alek odważył się zerknąć na kontrolki, ale wciąż nie miał
pojęcia, o czym mówi mistrz Klopp. Ciśnienie kolanowe? W
jaki sposób ktokolwiek jest w stanie śledzić te wszystkie
wskaźniki i nie wpaść przy tym na drzewo?
- Lepiej - stwierdził mężczyzna po dalszych kilku krokach.
Alek pokiwał odruchowo głową, ciesząc się, że do tej pory
o nic się nie potknął.
Las już się zbliżał, wypełniając wizjer mroczną plątaniną
kształtów. Pierwsze lśniące gałęzie znikły w tyle, omiatając
wylot wizjera i opryskując twarz Alka zimnymi kroplami rosy.
-Czy nie powinniśmy włączyć oświetlenia? - zapytał.
Klopp pokręcił głową.
-Panicz zapomniał? Udajemy, że nie chcemy być widoczni.
- Obrzydliwy sposób przemieszczania się - mruknął Vol-
ger i Alek znów zadał sobie pytanie, w jakim celu ten
człowiek
się tu znalazł. Czy po podróży miała nastąpić lekcja fechtun-
ku? W jakiego to wojowniczego młodego Mozarta starał się
go zmienić ojciec?
Zgrzyt trących o siebie przekładni wypełnił kabinę. Lewy
pedał strzelił pod stopą Alka, a maszyna niebezpiecznie rzu-
ciła się w przód.
-Paniczu, zaklinował się! - zawołał Otto, chcąc już przejąć
stery.
-Wiem! - krzyknął Alek, kręcąc drążkami. Opuścił gwał-
townie prawą nogę machiny, a staw kolanowy zaświszczał
jak gwizdek lokomotywy. Cyklop pożoga przez chwilę
zataczał się jak pijany i wydawało się, że runie na ziemię.
Po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach Alek
poczuł, jak ciężar machiny osadza się w mchu i ściółce.
Odzyskała równowagę, robiąc klasyczny szermierczy
wykrok i zostawiając jedną nogę daleko z tyłu. Pchnął oba
drążki. Lewa noga szarpnęła to, co ją trzymało, prawa
przyjęła ciężar kroczącego. Silniki Daimlera zajęczały, a z
metalowych stawów dobiegł głośny syk. W końcu kabiną
wstrząsnęło i dał się słyszeć odgłos wyrywanych korzeni -
pożoga podnosił się. Przez moment stał wyprostowany jak
kura na jednej łapie, po czym znów ruszył naprzód.
Alek drżącymi dłońmi zmusił maszynę do wykonania kilku
kolejnych kroków.
-Doskonale, paniczu! - wykrzyknął Otto. Aż klasnął.
-Dziękuję, Klopp - odezwał się Alek beznamiętnym gło-
sem, czując, jak pot strumyczkami ścieka mu po twarzy.
Mocno ściskał stery, ale machina szła teraz jak po sznurku.
Stopniowo zapominał, że siedzi za sterami, i kroki potwora
przypominały jego chód. Kołysanie kabiny zestroiło się z ru-
chami jego ciała, a rytm przekładni i pneumatycznych stawów
nie odbiegał znacznie od tych, jakich doświadczał w pojeździe
treningowym, jeśli nie liczyć większego hałasu. Alek za-
czął nawet dostrzegać prawidłowość w zestawach drgających
strzałek na wskaźnikach panelu kontrolnego - kilka z nich
wchodziło na czerwone pole, ilekroć stopa opadała na grunt, i
cofało się, kiedy kroczący się prostował. Jasne, ciśnienie ko-
lanowe.
Jednak wielka moc machiny wciąż wzbudzała w nim
niepokój. Żar bił z urządzeń zamontowanych w kabinie, a do
środka wślizgiwały się lodowate palce nocnego powietrza.
Alek starał się sobie wyobrazić, jak sterowałoby się tą
machiną na polu bitwy, przy zasuniętym do połowy wizjerze
chroniącym przed świszczącymi kulami i odłamkami.
W końcu rozsunęły się przed nimi sosnowe gałęzie i Klopp
powiedział:
-Proszę tutaj skręcić, paniczu, będzie stabilniejsze podłoże.
-Ale czy to nie jedna ze ścieżek, którymi jeździ konno
moja matka? - zapytał chłopak. - Dobierze mi się do skóry,
jak ją zryjemy stopami pożogi!
Ilekroć jakiś koń księżnej Zofii potknął się na śladzie ma-
chiny kroczącej, mistrz Klopp, Alek, a nawet ojciec
pokutowali za to wiele dni.
Ale zmniejszył gaz, wdzięczny za chwilę odpoczynku, i za-
trzymał pożogę na ścieżce. Był cały mokry od potu pod swoją
kurtką pilota.
- To jest oczywiście naganne pod każdym względem, Wa
sza Wysokość - odezwał się Volger. - Ale niezbędne, jeśli ma
my dziś w nocy osiągnąć dobry czas.
Alek odwrócił się do Ottona Kloppa z gniewną miną.
- Osiągnąć dobry czas? Przecież to tylko ćwiczenia. Nie
idziemy w żadne konkretne miejsce, prawda?
Klopp nie odpowiedział, obrzucił tylko spojrzeniem
hrabiego. Alek zdjął dłonie ze sterów i zakręcił się na fotelu
kierowcy.
- Volger, co się dzieje?
Hrabia spoglądał na niego w milczeniu i chłopak nagle po-
czuł się bardzo samotny w tych ciemnościach.
Znów przypomniał sobie ostrzeżenie ojca. Jak to niektórzy
arystokraci uważają, że gminne pochodzenie Alka stanowi
zagrożenie dla cesarstwa. I że pewnego dnia te szykany mogą
się zmienić w coś dużo poważniejszego...
Ale przecież oni nie mogą być zdrajcami. Volger tysiące
razy trzymał klingę przy jego szyi podczas lekcji fechtunku, a
nauczyciel mechaniki? Niepodobna.
-Dokąd my idziemy, Otto? Masz mi to wyjaśnić w tej
chwili.
-Udajesz się z nami, Wasza Wysokość - powiedział cicho
Otto Klopp.
-Musimy odejść jak najdalej od Pragi - dodał Volger.
-Polecenie ojca panicza.
-Ale mojego ojca tu nie ma... - Chłopak zgrzytnął zębami i
zaklął. Ależ był głupi, dawszy się wyciągnąć do lasu pod
pozorem nocnych ćwiczeń, jak dziecko na widok łakoci.
Całe domostwo było pogrążone we śnie, a rodzice
znajdowali się daleko, w Sarajewie.
Alek wciąż odczuwał w ramionach zmęczenie po zmaga-
niach z pożogą i był zbyt dokładnie przypięty do fotela pilota,
by mógł wyciągnąć nóż. Zamknął oczy - zostawił broń w po-
koju, pod poduszką.
- Arcyksiążę wydał szczegółowe instrukcje - powiedział
hrabia Volger.
-Łżesz! - krzyknął Alek.
-Chciałbym, żeby tak było, paniczu - powiedział Volger,
sięgając do kieszeni kurtki.
Nagły przypływ paniki przedarł się przez rozpacz, jaka
ogarnęła Alka. Jego dłonie zaczęły szukać wśród nieznanych
mu przekładni sznura uruchamiającego alarmowy gwizdek.
Nie byli aż tak daleko od domu. Z pewnością ktoś usłyszy
dobiegające z pożogi wołanie o pomoc.
Otto rzucił się do Alka i chwycił go za ramiona. Volger
wyciągnął jakąś buteleczkę i przystawił ją do twarzy chłopaka.
Słodki odór wypełnił kabinę, wywołując u niego gwałtowny
zawrót głowy. Starał się wstrzymać oddech, siłując się z męż-
czyznami.
Wtedy jego palce natrafiły na sznur uruchamiający
gwizdek alarmowy i pociągnął za niego.
Ale ręka mistrza Kloppa spoczęła już na panelu sterowania,
uwalniając całe ciśnienie pneumatyki pożogi. Gwizdek wydał
cichy świst przypominający odgłos czajnika zdejmowanego z
ognia.
Alek wciąż walczył, wstrzymując oddech - jak mu się wy-
dawało - długie minuty, ale w końcu jego płuca poddały się.
Wciągnął kilka urywanych haustów powietrza i ostry zapach
chemikaliów uderzył mu do głowy...
Na urządzenia padła kaskada jasnych plam i z jego ramion
zniknął olbrzymi ciężar. Miał wrażenie, że płynnym ruchem
uwalnia się z uścisku mężczyzn i unosi nieograniczony pętami
pasów bezpieczeństwa... czy nawet siłą grawitacji.
- Ojciec skróci was za to o głowę - usłyszał swój schryp
nięty głos.
- Obawiam się, że nie, Wasza Wysokość - rzekł hrabia
Volger. - Rodzice panicza nie żyją, zostali wieczorem zamor-
dowani w Sarajewie.
Alek starał się roześmiać na te absurdalne wieści, ale świat
rozpadł się na kawałki i cisnął go w mrok i głuchą ciszę.
TRZY
- Obudź się, głuptasie!
Deryn Sharp otworzyła oko... i zobaczyła bruzdy ciągnące
się jak cielsko powietrznej bestii, biegnące jak nurt rzeki opły-
wający wysepkę: wykres prądów powietrza. Odrywając twarz
od Podręcznika aeronautyki, spostrzegła, że strona przylgnęła
do jej policzka.
- Nie spałaś całą noc! - W uszach dziewczyny ponownie
zadudnił głos jej brata Jasperta. - Mówiłem ci, że masz się
wyspać!
Deryn delikatnie odkleiła stronę od policzka i zmarszczyła
brwi - strużka śliny zmieniła wykres. Zastanawiała się, czy
spanie z głową na podręczniku pozwoliło jej przyswoić więcej
wiedzy z aeronautyki.
-Ależ oczywiście, że się trochę przespałam, Jaspert, prze-
cież wparowałeś tu, jak sobie pochrapywałam.
-Tak, ale nie jak należy, w łóżku.
Kręcił się po niewielkim wynajętym pokoiku, zbierając w
ciemnościach czyste fragmenty umundurowania pilota.
- Mówiłaś, że poczytasz jeszcze tylko godzinkę, a spaliłaś
naszą ostatnią świeczkę do knota!
Deryn przetarła oczy i rozejrzała się po niewielkim, przy-
tłaczającym pokoju. Zawsze panowała tu wilgoć i unosił się
swąd końskiego nawozu ze znajdującej się poniżej stajni. Na
szczęście, miała nadzieję, była to ostatnia noc w tej norze, w
łóżku czy nie.
- To bez znaczenia. Siły Powietrzne mają świec pod do
statkiem.
- Tak, pod warunkiem że zdasz egzamin.
Deryn parsknęła. Wkuwała po nocach wyłącznie dlatego,
że nie mogła zasnąć. Na poły podekscytowana, że ma w
końcu zdać wstępny egzamin lotniczy, na poły przerażona, że
ktoś zauważy jej przebranie.
- O to się martwić nie musisz, Jaspert. Zdam.
Jej brat wolno pokiwał głową, ale na jego obliczu pojawiła
się figlarna mina.
- Prawda to, masz dryg do sekstantów i aeronautyki. I
może
nawet potrafisz narysować każdą podniebną bestię floty. Ale
jest jeszcze jeden sprawdzian, o którym ci nie wspomniałem.
I nie chodzi tu o wiedzę z książek, tylko o to, co nazywają
„wyczuciem przestworzy".
-Wyczuciem przestworzy?- powtórzyła Deryn. -Czy ty
mnie aby nie nabierasz?
-To mroczny sekret Sił Powietrznych. - Nachylił się i ści-
szył głos do szeptu. - Ryzykuję wyrzucenie z lotnictwa,
wspominając o tym cywilowi.
-Gadasz, jakbyś się szaleju najadł, Jaspert!
-Nic więcej nie powiem. - Włożył przez głowę bluzę z
guzikami, a jego twarz wyłoniła się z niej cała uśmiech-
nięta.
Deryn skrzywiła się, wciąż nie wiedząc, czy sobie z niej
żartuje, czy nie. Jakby jeszcze jej było trzeba do szczęścia
jego głupich żartów. Była wystarczająco zdenerwowana.
Jaspert zawiązał na szyi chustkę lotnika.
- Wkładaj ciuchy. Zobaczymy, jak w nich wyglądasz. Jeśli
twoje umiejętności krawieckie nie przekonają ich, to nic ci po
tej całej nauce.
Deryn wpatrywała się smutno w stertę pożyczonych ubrań.
Po miesiącach nauki i przy tym, czego nauczyła się od taty,
kiedy jeszcze żył, egzamin na kadeta to pestka. Ale wszystko,
co miała w głowie, nie będzie miało najmniejszego znaczenia,
jeśli nie oszuka speców z Sił Powietrznych i nie przekona ich,
że ma na imię Dylan, a nie Deryn.
Przerobiła stare ubrania Jasperta, by zmienić ich fason, a
była bardzo wysoka, wyższa niż większość kadetów w jej
wieku. Jednak wzrost i kształty to nie wszystko. Potwierdziły
to miesięczne ćwiczenia na ulicach Londynu i przed lustrem.
Chłopaki miały coś jeszcze... swoistą zawadiacką butę.
Kiedy już się przebrała, popatrzyła na swoje odbicie w
ciemnej szybie. Spoglądało na nią piętnastoletnie
dziewczątko. Staranne przeróbki krawieckie sprawiły jedynie,
że wyglądała dziwnie chudo, nie jak chłopak, ale jak kij od
szczotki przebrany w stare łachy, żeby straszyć ptaki na polu.
- No i? - zapytała w końcu. - Mogę uchodzić za Dylana?
Jaspert wędrował wzrokiem z dołu do góry i z powrotem,
ale nie odzywał się.
- Jestem wysoka na swoje szesnaście lat, prawda? - zapy
tała błagalnie.
W końcu pokiwał głową.
- Tak, myślę, że ujdziesz w tłoku. To dobrze, żeś z przodu
płaska jak deska.
Deryn aż szczęka opadła i pospiesznie zakryła piersi ra-
mionami.
- A ty jesteś wredny łobuz wytarzany w łajnie!
Jaspert wybuchnął śmiechem i walnął ją mocno dłonią w
plecy.
- I o to właśnie chodzi. Jeszcze będzie z ciebie zawadiacki,
wyszczekany kadet!
Londyńskie autobusy były o wiele szykowniejsze niż te w
Szkocji, i do tego szybsze. Ten, którym zabrali się na lotnisko
w Wormwood Scrubs, ciągnięty był przez hipopotamowatego
zwierza, szerokiego na dwa byki w kłębie. Potężny zwierzak
dowiózł ich do Scrubs, zanim na dobre się rozwidniło.
Deryn patrzyła przez okno, przyglądając się ruchom wierz-
chołków drzew i miotanych wiatrem śmieci, by przewidzieć,
jaka będzie pogoda. Horyzont skąpany był w czerwieni, a
autor Podręcznika aerologii twierdził, że „Gdy czerwone jest
niebo, uważaj, młody kolego". Ale tatuś zawsze mówił, że to
bajania starych bab. Dopiero kiedy psy zaczynały się paść na
trawie, należało się spodziewać, że niebiosa zapłaczą.
Jednak drobny deszczyk nie mógł jej zaszkodzić - egzami-
ny odbędą się w koszarach. Młodzi kadeci mieli się wykazać
wiedzą z zakresu nawigacji i aerodynamiki. Ale spoglądanie
na niebo było o wiele bezpieczniejsze niż przypatrywanie się
pasażerom.
Odkąd wsiedli z Jaspertem do autobusu, Deryn nie dawała
spokoju myśl, jak wygląda w oczach nieznajomych. Czy
rozpoznawali w niej dziewczynę pod chłopięcymi ciuchami i
mimo krótkiej fryzury? Czy naprawdę myśleli, że jest młodym
rekrutem w drodze na lotniczy poligon? A może wyglądała jak
panna, której brak piątej klepki i która przebiera się w ciuchy
brata?
Przedostatni przystanek znajdował się przed słynnym wię-
zieniem w Scrubs. Wysiadła tu większość pasażerów; kobiety
niosły koszyki z żywnością i prezenty dla osadzonych męż-
czyzn. Na widok zakratowanych okien żołądek Deryn aż się
skurczył. W jakie tarapaty może wpaść Jaspert, jeśli ich oszu-
stwo wyjdzie na jaw? Czy mogą go wyrzucić z lotnictwa? A
może nawet zamkną w więzieniu?
To nie było w porządku, że urodziła się dziewce nką! Wie-
działa o aeronautyce więcej, niż kiedykolwiek udało się tacie
wtłoczyć w zakutą pałę Jasperta. A do tego lepiej znosiła wy-
sokości.
Najgorsze było to, że jeśli spece od lotnictwa nie przyjmą
jej do służby, będzie musiała spędzić kolejną noc w tym
ohydnym wynajętym pokoiku, a jutro wyruszyć do Szkocji.
Czekały tam na nią mama i cioteczki, pewne, że ten
szalony plan nie wypali. Już szykowały się, by wepchnąć
Deryn z powrotem w sukienki i gorsety. Koniec z marzeniami
o lataniu, koniec z nauką, koniec z przeklinaniem! A na
wyprawę do Londynu poszły ostatnie pieniądze ze schedy po
tacie.
Wpatrywała się w trzech chłopaków z przodu autobusu,
którzy jak stadko zawadiackich wróbli szturchali się dla do-
dania otuchy i chichotali nerwowo, kiedy zbliżało się lotnisko.
Najwyższy ledwo sięgał Deryn do ramienia. Nie byli też z
pewnością silniejsi, a z tego, co widziała, ani mądrzejsi, ani
odważniejsi. Dlaczego więc oni mieliby zostać przyjęci do
służby, a ona nie?
Deryn Sharp zacisnęła zęby, postanawiając, że nikt nie roz-
pozna jej w tym przebraniu.
Przecież to żadna sztuka udawać głupie chłopaczysko.
Sz.P. Scott Westeffeld LEWIATAN
JEDEN Austriackie rumaki lśniły w świetle księżyca, a jeźdźcy unosili się wysoko w strzemionach, wznosząc szable. Za ich szeregiem stały dwa rzędy napędzanych silnikami Diesla ma- szyn kroczących, gotowych do oddania salwy z dział wycelo- wanych gdzieś nad głowami kawalerzystów. Zeppelin, błyskając metalową powłoką, patrolował ziemię niczyją pośrodku pola bitwy. Francuska i angielska piechota kryła się za umocnieniami -nożem do otwierania kopert, kałamarzem i rzędem wiecznych piór - wiedząc, że nie ma szans w starciu z potęgą Austro- Węgier. A za jej plecami czaił się rząd darwinistycznych potworów gotowych pożreć każdego, kto ośmieliłby się zrejterować z pola bitwy. Atak niemal się rozpoczął, kiedy księciu Aleksandrowi wy- dało się, że coś słyszy za drzwiami... Przepełniony poczuciem winy zrobił krok w stronę łóżka... i zamarł, intensywnie wsłuchując się w ciszę. Na zewnątrz konary drzew kołysały się pod naporem delikatnych powie-
wów wiatru, ale poza tym noc była spokojna. Mama i tato byli przecież w Sarajewie. Służba nie ośmieliłaby się zakłócić jego snu. Alek odwrócił się do biurka i zaczął przestawiać kawalerzy-stów, uśmiechając się złowieszczo, kiedy bitwa weszła w decydującą fazę. Austriaccy mechaniczni piechurzy zakończyli ostrzał i nadeszła pora na cynową kawalerię gotującą się do wykończenia zdziesiątkowanych Francuzów. Ustawianie wojsk do ataku trwało całą noc z pomocą podręcznika cesarskiej taktyki wypożyczonego z gabinetu ojca. Alek miał pełne prawo do odrobiny rozrywki, gdy jego ro- dzice przebywali na manewrach wojskowych. Błagał ich, by go ze sobą zabrali, żeby mógł zobaczyć szeregi karnego wojska maszerujące na ich oczach, poczuć w piętach łoskot sunących machin wojennych. Oczywiście to matka sprzeciwiła się jego wyjazdowi - na- uka była ważniejsza niż te całe „parady", jak je nazywała. Nie
rozumiała, że wojskowe manewry są w stanie więcej go nauczyć niż zramolali belfrzy ze swymi podręcznikami. Pewnego dnia, już wkrótce, zasiądzie za sterami jednej z takich maszyn. W końcu nadciągała wojna. Wszyscy .tak mówili. Kiedy ostatni oddział cynowej kawalerii przedarł się przez francuskie szeregi, od strony korytarza znów dobiegł cichy odgłos, jakby ktoś dzwonił pękiem kluczy. Alek odwrócił się i wpatrzył w szczelinę pod podwójnymi drzwiami sypialni. W srebrnym blasku księżyca przesuwały się tam jakieś cienie i usłyszał syk szeptu. Ktoś stał tuż przy drzwiach. Szybko i bezszelestnie przemknął na bosaka po chłodnej marmurowej podłodze i wśliznął się do łóżka w chwili, kiedy drzwi uchyliły się odrobinę. Alek zmrużył oczy, zastanawiając się, który to sługa go szpieguje. Światło księżyca wlało się do pokoju, aż zalśniły cynowe żołnierzyki na blacie biurka. Ktoś wszedł do środka, sprawnie i cicho jak śmierć. Postać zamarła na chwilę, wpatrując się w Alka, następnie zaś podkradła się do jego szafki. Alek usłyszał skrzypienie wysuwanej szuflady. Serce mu załomotało. Żaden sługa nie ośmieliłby się go okradać! Ale co będzie, jeśli intruz jest kimś o wiele niebezpiecz- niejszym niż zwykły złodziej? W uszach rozbrzmiewały mu ostrzegawcze słowa ojca... „Masz wrogów od dnia swych urodzin". Przy łóżku wisiał sznur dzwonka, ale pokoje jego rodziców były puste. Ojciec ze swym strażnikiem przebywał w Sarajewie, więc najbliżsi gwardziści znajdowali się na końcu korytarza
z trofeami myśliwskimi, dobre pięćdziesiąt metrów od jego komnaty. Alek wsunął dłoń pod poduszkę i dotknął zimnej stali swego myśliwskiego noża. Leżał tak, wstrzymując oddech i ściskając mocno rękojeść noża, i powtarzał w myślach kolejne ostrzeżenie ojca. „Zaskoczenie jest skuteczniejsze niż siła". Wtedy w drzwiach pojawiła się kolejna postać, stukając obcasami oficerek i brzęcząc metalowymi guzami na kaftanie jak pękiem kluczy. Skierowała się wprost do jego łóżka. - Paniczu! Niech się panicz obudzi! Alek puścił nóż i odetchnął z ulgą. To był tylko stary Otto Klopp, jego nauczyciel mechaniki. Pierwsza postać zaczęła przeszukiwać szafkę, wyciągając ubrania. - Młody książę nie śpi już od dawna - odezwał się cicho hrabia Volger. - Drobna rada, Wasza Wysokość. Kiedy ktoś udaje, że śpi, nie powinien wstrzymywać oddechu. Alek usiadł na łóżku i skrzywił się z niesmakiem. Jego na- uczyciel fechtunku miał irytujący zmysł wyczuwania podstępu. -Co to ma znaczyć? -Musisz pójść z nami, paniczu - wymamrotał Otto, wpa- trując się w marmurową posadzkę. - Polecenie arcyksięcia. -Ojca? Już wrócił? -Wydał zalecenia przed wyjazdem - odezwał się hrabia Volger tym samym irytującym tonem, jakim posługiwał się podczas lekcji fechtunku. Rzucił spodnie i kurtkę na łóżko Alka. Chłopiec wpatrywał się w niego z mieszaniną wściekłości i dezorientacji.
- Zupełnie jak młody Mozart - rzekł łagodnie Otto. - W opowieściach arcyksięcia. Alek zmarszczył brwi, przypominając sobie ulubione opo- wieści ojca o dorastaniu wielkiego kompozytora. Podobno nauczyciele Mozarta budzili go w środku nocy, kiedy jego umysł był bezbronny w półśnie, i wtłaczali mu do głowy wiedzę muzyczną. Według Alka był to przejaw braku sza- cunku. Sięgnął po spodnie. -Chcecie mnie zmusić, żebym skomponował fugę? -Kusząca myśl - stwierdził hrabia Volger. - Ale proszę się pospieszyć. -Za stajniami czeka na nas machina krocząca, paniczu. -Na zmartwionej twarzy Ottona pojawiło się coś na kształt uśmiechu. - Musisz zabrać hełm. -Krocząca? - Alek otworzył szeroko oczy. Kierowanie machiną stanowiło element szkolenia, dla którego był gotów ochoczo zerwać się z łóżka. Ubrał się pospiesznie. -Tak, pierwsza nocna lekcja panicza! - powiedział Otto, podając Alkowi buty. Alek wzuł je i wstał. Następnie sięgnął po ulubione ręka- wice kierowcy, a oficerki zastukały na marmurowej posadzce. -A teraz cicho. - Hrabia Volger stał już przy drzwiach komnaty. Uchylił je nieco i zerknął na korytarz. -Będziemy się wykradać, Wasza Wysokość! - szepnął Otto. - Pierwszorzędna zabawa ta lekcja! Tak jak z młodym Mozartem!
Cała trójka przekradała się przez korytarz z trofeami myśliw- skimi. Mistrz Klopp wciąż człapał. Volger sunął bezgłośnie. Portrety przodków Alka, członków rodziny, która rządziła Au- strią od sześciu stuleci, wisiały na ścianach, a antenaci spo- glądali na nich z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Poroża upolowanych przez jego ojca zwierząt rzucały plątaninę cieni, która przypominała zagajnik skąpany w księżycowej poświacie. Panująca w zamku cisza sprawiała, że każdy ich krok potężniał w uszach, a pojawiające się w głowie Alka pytania odbijały się echem pod czaszką. Czy sterowanie machiną kroczącą po nocy nie jest aby nie- bezpieczne? I właściwie dlaczego towarzyszy im jego mistrz fechtunku? Hrabia Volger przedkładał szpady, rapiery i konie nad bezduszne machiny i dość obcesowo odnosił się do po- spólstwa, do którego należał stary Otto. Mistrz Klopp pozycję na dworze zawdzięczał swym technicznym umiejętnościom, a nie miejscu na starożytnym drzewie genealogicznym swojej familii. -Volger... - zaczął Alek. -Cisza, chłopcze! - rzucił szlachetka. Alek zawrzał gniewem i o mało co zakląłby, chociaż z pewnością położyłoby to kres misternemu planowi wykradania się z zamku. Zawsze tak było. Dla sług może i był „młodym arcyksięciem", ale herbowi, tacy jak Volger, nie pozwalali Alkowi zapomnieć o jego statusie. Z powodu pospolitego pochodzenia matki w ich oczach nie był godzien dziedziczyć królewskiej schedy ani tytułów. Ojciec bez wątpienia był następnym w kolejności władcą imperium obejmującego pięćdziesiąt
milionów dusz, ale on sam nie mógłby się pochwalić taką schedą. Sam Volger był hrabią pomniejszego sortu - nie miał majątku, który nosiłby jego nazwisko, ledwo niewielką połać lasu -ale nawet on czuł wyższość wobec syna ledwo damy dworu. Alkowi udało się jednak zachować spokój i stłumił gniew, kiedy przemierzali przepastne zamkowe kuchnie. Lata afron- tów nauczyły go, że należy zacisnąć zęby, a zniewagę łatwiej było znieść w perspektywie nocnego wypadu. Pewnego dnia nastanie pora jego triumfu. Ojciec mu to obiecał. Miał to w pewien sposób zmienić kontrakt małżeński, dzięki któremu krew Alka stanie się bardziej błękitna. Nawet jeśli miałoby to oznaczać przeciwstawienie się sa- memu cesarzowi.
DWA Kiedy docierali da stajni, jedynym zmartwieniem Alka było to, żeby nie potknąć się o coś w ciemnościach. Księżyca wisiało na niebie ledwo pół rogala, a przed nimi, w dolinie, rozciągało się czarne morze lasów łownych należących do posiadłości. O tej porze nawet światła Pragi przygasły tak bardzo, że ich lokalizację można było jedynie wyłuskać z pamięci. Kiedy Alek zobaczył kroczącego, z jego ust wydobył się stłumiony okrzyk. Stał, górując nad dachem stajni, z metalowymi kończynami zatopionymi w grząskiej ziemi wybiegu dla koni. Przypominał jednego z tych darwinistycznych potworów czających się w mroku. Nie była to machina szkoleniowa, lecz prawdziwe mon- strum wojny - cyklop pożoga. Z brzucha sterczało mu działo, a dwa ścięte pyski karabinów maszynowych wyrastały ze łba, który rozmiarami przypominał wędzarnię. Do tej pory Alek kierował tylko nieuzbrojonymi małymi pojazdami i czteronożnymi korwetami szkoleniowymi.
Chociaż jego szesnaste urodziny zbliżały się wielkimi kro- kami, matka zawsze mówiła, że jest zbyt młody na sterowanie prawdziwymi machinami wojennymi. - Ja mam kierować tym czymś?- Chłopak usłyszał, jak łamie mu się głos. - Mój stary wozik nie sięga mu nawet do kolan! Odziana w rękawicę dłoń Ottona Kloppa ciężko poklepała go po ramieniu. - Nie przejmuj się, młody Mozarcie. Będę przy twoim boku. Hrabia Volger zawołał coś w stronę maszyny i silniki obu- dziły się do życia, a ziemia pod stopami Alka zadrżała. Światło księżyca zatańczyło na wilgotnych liściach siatki maskującej rozciągniętej nad pożogą, a ze stajni dobiegło stłumione, nerwowe parskanie koni. Właz w korpusie machiny otworzył się na oścież i wypadła z niego drabinka sznurowa, rozwijając się aż do ich stóp. Hrabia Volger przytrzymał ją, a następnie postawił stopę na pierwszym drążku, by ją unieruchomić. - Paniczu, jeśli łaska. Alek objął wzrokiem zwalistą machinę. Starał się wyobrazić sobie sposób kierowania tym potworem w ciemnościach, powalanie drzew, niszczenie budynków i wszystkiego, co miało tego pecha, że stanęło na jej drodze. Otto Klopp nachylił się bliżej. - Twój ojciec, arcyksiążę, rzucił nam wyzwanie. Tobie i mnie. Chce, żebyś był gotów pokierować każdą machiną z par ku straży, nawet w środku nocy. Alek przełknął ślinę. Ojciec zawsze mówił, że kiedy woj-
na puka do bram kraju, wszyscy w domu muszą być do niej przygotowani. Do tego rozpoczęcie szkolenia pod nieobecność matki miało głęboki sens. Gdyby Alek rozbił kroczącego, największe siniaki zdążyłyby zniknąć przed powrotem księżnej Zofii. Jednak Alek i tak miał wątpliwości. Właz w korpusie zwa- listego kolosa przypominał szczęki olbrzymiego drapieżnika rozwarte, by pożreć ofiarę. -Naturalnie nie możemy cię do niczego zmusić, Najjaśniej- szy Panie - stwierdził hrabia Volger rozbawionym głosem. -Zawsze możemy wytłumaczyć się przed twoim ojcem, żeś był zbyt przerażony. -Ja wcale nie jestem przerażony. - Alek chwycił drążek drabinki i podciągnął się. Poszarpane szczeble wczepiały się w jego rękawice, kiedy omijał uniemożliwiające abordaż szpikulce, którymi był najeżony brzuch kroczącego. Wszedł w ciemną paszczę potwora i nozdrza wypełnił mu odór ropy i potu, a takt silnika wprawił jego kości w drżenie. -Witam na pokładzie, Wasza Wysokość - rozległ się głos. W kabinie działowych siedziało już dwóch żołnierzy w błyszczących stalowych hełmach. Alek przypomniał sobie, że załoga pożogi składa się z pięciu osób. Nie był to niewielki, trzyosobowy pojazd. Niemal zapomniał oddać honory. Hrabia Volger był tuż za nim na drabince, więc chcąc nie chcąc, Alek musiał wspiąć się dalej, do kabiny dowódcy. Zajął miejsce przy sterach i zapiął pasy, a Klopp i Volger usadowili się obok niego. Położył dłonie na sterach i wyczuł od razu niezwykłą moc maszyny tętniącą pod opuszkami palców. Świadomość, że te
dwa małe drążki potrafią sterować dwiema olbrzymimi nogami kroczącego, była niezwykła. - Pełne otwarcie wizjera - zarządził Klopp, odsuwając klap kę tak szeroko, jak się tylko dało. Chłodne nocne powietrze wdarło się do wnętrza pożogi, a światło księżyca skąpało liczne kontrolki i przekładnie. Czteronożny pojazd, jakim kierował przed miesiącem, miał jedynie stery, przepustnicę i kompas. Teraz widział przed sobą niezliczone igły wskaźników drgające nerwowo jak wąsy kocura. Do czego one wszystkie służą? Oderwał wzrok od kontrolek i spojrzał przez wizjer. Od- ległość od ziemi wywołała lekkie mdłości, czuł się, jakby spoglądał z poddasza stodoły, nie mając wcale ochoty na skok. Krawędź lasu majaczyła ledwie dwadzieścia metrów dalej. Czy naprawdę oczekują od niego, że poprowadzi tę maszynę przez gęstą knieję i splątane korzenie... w nocy? - Proszę się nie spieszyć, paniczu - powiedział hrabia Vol- ger z wyraźnym znudzeniem. Alek zacisnął szczęki i postanowił nie dawać dłużej powo- dów do rozbawienia temu arogantowi. Popchnął stery lekko w przód i potężne silniki Daimlera zagrały innym rytmem, a stalowe przekładnie obudziły się do życia. Pożoga podniósł się wolno, grunt oddalił się jeszcze bar- dziej. Alek miał teraz widok ponad szczytami drzew, aż do odległej lśniącej Pragi. Przyciągnął lewy ster i pchnął prawy. Machina zrobiła nie- ludzko wielki krok, wciskając go głęboko w fotel pilota.
Prawy pedał uniósł się nieco, kiedy stopa kroczącego wbiła się w rozmiękły grunt, dociskając do podeszwy Alka. Skręcił drążki, przekładając ciężar ciała na drugą nogę. Kabina zachybotała jak domek na drzewie podczas wichury, z każdym olbrzymim krokiem kołysząc się w przód i w tył. Z dołu, od silników, dobiegło syczenie, a wskaźniki zatańczyły, kiedy pneumatyczne stawy pożogi zmagały się z ciężarem kolosa. - Dobrze... doskonale - zamruczał Otto ze stanowiska do wodzenia. - Proszę jednak uważać na ciśnienie kolanowe. Alek odważył się zerknąć na kontrolki, ale wciąż nie miał pojęcia, o czym mówi mistrz Klopp. Ciśnienie kolanowe? W jaki sposób ktokolwiek jest w stanie śledzić te wszystkie wskaźniki i nie wpaść przy tym na drzewo? - Lepiej - stwierdził mężczyzna po dalszych kilku krokach. Alek pokiwał odruchowo głową, ciesząc się, że do tej pory o nic się nie potknął. Las już się zbliżał, wypełniając wizjer mroczną plątaniną kształtów. Pierwsze lśniące gałęzie znikły w tyle, omiatając wylot wizjera i opryskując twarz Alka zimnymi kroplami rosy. -Czy nie powinniśmy włączyć oświetlenia? - zapytał. Klopp pokręcił głową. -Panicz zapomniał? Udajemy, że nie chcemy być widoczni. - Obrzydliwy sposób przemieszczania się - mruknął Vol- ger i Alek znów zadał sobie pytanie, w jakim celu ten człowiek się tu znalazł. Czy po podróży miała nastąpić lekcja fechtun- ku? W jakiego to wojowniczego młodego Mozarta starał się go zmienić ojciec?
Zgrzyt trących o siebie przekładni wypełnił kabinę. Lewy pedał strzelił pod stopą Alka, a maszyna niebezpiecznie rzu- ciła się w przód. -Paniczu, zaklinował się! - zawołał Otto, chcąc już przejąć stery. -Wiem! - krzyknął Alek, kręcąc drążkami. Opuścił gwał- townie prawą nogę machiny, a staw kolanowy zaświszczał jak gwizdek lokomotywy. Cyklop pożoga przez chwilę zataczał się jak pijany i wydawało się, że runie na ziemię. Po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach Alek poczuł, jak ciężar machiny osadza się w mchu i ściółce. Odzyskała równowagę, robiąc klasyczny szermierczy wykrok i zostawiając jedną nogę daleko z tyłu. Pchnął oba drążki. Lewa noga szarpnęła to, co ją trzymało, prawa przyjęła ciężar kroczącego. Silniki Daimlera zajęczały, a z metalowych stawów dobiegł głośny syk. W końcu kabiną wstrząsnęło i dał się słyszeć odgłos wyrywanych korzeni - pożoga podnosił się. Przez moment stał wyprostowany jak kura na jednej łapie, po czym znów ruszył naprzód. Alek drżącymi dłońmi zmusił maszynę do wykonania kilku kolejnych kroków. -Doskonale, paniczu! - wykrzyknął Otto. Aż klasnął. -Dziękuję, Klopp - odezwał się Alek beznamiętnym gło- sem, czując, jak pot strumyczkami ścieka mu po twarzy. Mocno ściskał stery, ale machina szła teraz jak po sznurku. Stopniowo zapominał, że siedzi za sterami, i kroki potwora przypominały jego chód. Kołysanie kabiny zestroiło się z ru- chami jego ciała, a rytm przekładni i pneumatycznych stawów nie odbiegał znacznie od tych, jakich doświadczał w pojeździe treningowym, jeśli nie liczyć większego hałasu. Alek za-
czął nawet dostrzegać prawidłowość w zestawach drgających strzałek na wskaźnikach panelu kontrolnego - kilka z nich wchodziło na czerwone pole, ilekroć stopa opadała na grunt, i cofało się, kiedy kroczący się prostował. Jasne, ciśnienie ko- lanowe. Jednak wielka moc machiny wciąż wzbudzała w nim niepokój. Żar bił z urządzeń zamontowanych w kabinie, a do środka wślizgiwały się lodowate palce nocnego powietrza. Alek starał się sobie wyobrazić, jak sterowałoby się tą machiną na polu bitwy, przy zasuniętym do połowy wizjerze chroniącym przed świszczącymi kulami i odłamkami. W końcu rozsunęły się przed nimi sosnowe gałęzie i Klopp powiedział: -Proszę tutaj skręcić, paniczu, będzie stabilniejsze podłoże. -Ale czy to nie jedna ze ścieżek, którymi jeździ konno moja matka? - zapytał chłopak. - Dobierze mi się do skóry, jak ją zryjemy stopami pożogi! Ilekroć jakiś koń księżnej Zofii potknął się na śladzie ma- chiny kroczącej, mistrz Klopp, Alek, a nawet ojciec pokutowali za to wiele dni. Ale zmniejszył gaz, wdzięczny za chwilę odpoczynku, i za- trzymał pożogę na ścieżce. Był cały mokry od potu pod swoją kurtką pilota. - To jest oczywiście naganne pod każdym względem, Wa sza Wysokość - odezwał się Volger. - Ale niezbędne, jeśli ma my dziś w nocy osiągnąć dobry czas. Alek odwrócił się do Ottona Kloppa z gniewną miną. - Osiągnąć dobry czas? Przecież to tylko ćwiczenia. Nie idziemy w żadne konkretne miejsce, prawda?
Klopp nie odpowiedział, obrzucił tylko spojrzeniem hrabiego. Alek zdjął dłonie ze sterów i zakręcił się na fotelu kierowcy. - Volger, co się dzieje? Hrabia spoglądał na niego w milczeniu i chłopak nagle po- czuł się bardzo samotny w tych ciemnościach. Znów przypomniał sobie ostrzeżenie ojca. Jak to niektórzy arystokraci uważają, że gminne pochodzenie Alka stanowi zagrożenie dla cesarstwa. I że pewnego dnia te szykany mogą się zmienić w coś dużo poważniejszego... Ale przecież oni nie mogą być zdrajcami. Volger tysiące razy trzymał klingę przy jego szyi podczas lekcji fechtunku, a nauczyciel mechaniki? Niepodobna. -Dokąd my idziemy, Otto? Masz mi to wyjaśnić w tej chwili. -Udajesz się z nami, Wasza Wysokość - powiedział cicho Otto Klopp. -Musimy odejść jak najdalej od Pragi - dodał Volger. -Polecenie ojca panicza. -Ale mojego ojca tu nie ma... - Chłopak zgrzytnął zębami i zaklął. Ależ był głupi, dawszy się wyciągnąć do lasu pod pozorem nocnych ćwiczeń, jak dziecko na widok łakoci. Całe domostwo było pogrążone we śnie, a rodzice znajdowali się daleko, w Sarajewie. Alek wciąż odczuwał w ramionach zmęczenie po zmaga- niach z pożogą i był zbyt dokładnie przypięty do fotela pilota, by mógł wyciągnąć nóż. Zamknął oczy - zostawił broń w po- koju, pod poduszką. - Arcyksiążę wydał szczegółowe instrukcje - powiedział hrabia Volger.
-Łżesz! - krzyknął Alek. -Chciałbym, żeby tak było, paniczu - powiedział Volger, sięgając do kieszeni kurtki. Nagły przypływ paniki przedarł się przez rozpacz, jaka ogarnęła Alka. Jego dłonie zaczęły szukać wśród nieznanych mu przekładni sznura uruchamiającego alarmowy gwizdek. Nie byli aż tak daleko od domu. Z pewnością ktoś usłyszy dobiegające z pożogi wołanie o pomoc. Otto rzucił się do Alka i chwycił go za ramiona. Volger wyciągnął jakąś buteleczkę i przystawił ją do twarzy chłopaka. Słodki odór wypełnił kabinę, wywołując u niego gwałtowny zawrót głowy. Starał się wstrzymać oddech, siłując się z męż- czyznami. Wtedy jego palce natrafiły na sznur uruchamiający gwizdek alarmowy i pociągnął za niego. Ale ręka mistrza Kloppa spoczęła już na panelu sterowania, uwalniając całe ciśnienie pneumatyki pożogi. Gwizdek wydał cichy świst przypominający odgłos czajnika zdejmowanego z ognia. Alek wciąż walczył, wstrzymując oddech - jak mu się wy- dawało - długie minuty, ale w końcu jego płuca poddały się. Wciągnął kilka urywanych haustów powietrza i ostry zapach chemikaliów uderzył mu do głowy... Na urządzenia padła kaskada jasnych plam i z jego ramion zniknął olbrzymi ciężar. Miał wrażenie, że płynnym ruchem uwalnia się z uścisku mężczyzn i unosi nieograniczony pętami pasów bezpieczeństwa... czy nawet siłą grawitacji. - Ojciec skróci was za to o głowę - usłyszał swój schryp nięty głos.
- Obawiam się, że nie, Wasza Wysokość - rzekł hrabia Volger. - Rodzice panicza nie żyją, zostali wieczorem zamor- dowani w Sarajewie. Alek starał się roześmiać na te absurdalne wieści, ale świat rozpadł się na kawałki i cisnął go w mrok i głuchą ciszę.
TRZY - Obudź się, głuptasie! Deryn Sharp otworzyła oko... i zobaczyła bruzdy ciągnące się jak cielsko powietrznej bestii, biegnące jak nurt rzeki opły- wający wysepkę: wykres prądów powietrza. Odrywając twarz od Podręcznika aeronautyki, spostrzegła, że strona przylgnęła do jej policzka. - Nie spałaś całą noc! - W uszach dziewczyny ponownie zadudnił głos jej brata Jasperta. - Mówiłem ci, że masz się wyspać! Deryn delikatnie odkleiła stronę od policzka i zmarszczyła brwi - strużka śliny zmieniła wykres. Zastanawiała się, czy spanie z głową na podręczniku pozwoliło jej przyswoić więcej wiedzy z aeronautyki. -Ależ oczywiście, że się trochę przespałam, Jaspert, prze- cież wparowałeś tu, jak sobie pochrapywałam. -Tak, ale nie jak należy, w łóżku. Kręcił się po niewielkim wynajętym pokoiku, zbierając w ciemnościach czyste fragmenty umundurowania pilota.
- Mówiłaś, że poczytasz jeszcze tylko godzinkę, a spaliłaś naszą ostatnią świeczkę do knota! Deryn przetarła oczy i rozejrzała się po niewielkim, przy- tłaczającym pokoju. Zawsze panowała tu wilgoć i unosił się swąd końskiego nawozu ze znajdującej się poniżej stajni. Na szczęście, miała nadzieję, była to ostatnia noc w tej norze, w łóżku czy nie. - To bez znaczenia. Siły Powietrzne mają świec pod do statkiem.
- Tak, pod warunkiem że zdasz egzamin. Deryn parsknęła. Wkuwała po nocach wyłącznie dlatego, że nie mogła zasnąć. Na poły podekscytowana, że ma w końcu zdać wstępny egzamin lotniczy, na poły przerażona, że ktoś zauważy jej przebranie. - O to się martwić nie musisz, Jaspert. Zdam. Jej brat wolno pokiwał głową, ale na jego obliczu pojawiła się figlarna mina. - Prawda to, masz dryg do sekstantów i aeronautyki. I może nawet potrafisz narysować każdą podniebną bestię floty. Ale jest jeszcze jeden sprawdzian, o którym ci nie wspomniałem. I nie chodzi tu o wiedzę z książek, tylko o to, co nazywają „wyczuciem przestworzy". -Wyczuciem przestworzy?- powtórzyła Deryn. -Czy ty mnie aby nie nabierasz? -To mroczny sekret Sił Powietrznych. - Nachylił się i ści- szył głos do szeptu. - Ryzykuję wyrzucenie z lotnictwa, wspominając o tym cywilowi. -Gadasz, jakbyś się szaleju najadł, Jaspert! -Nic więcej nie powiem. - Włożył przez głowę bluzę z guzikami, a jego twarz wyłoniła się z niej cała uśmiech- nięta. Deryn skrzywiła się, wciąż nie wiedząc, czy sobie z niej żartuje, czy nie. Jakby jeszcze jej było trzeba do szczęścia jego głupich żartów. Była wystarczająco zdenerwowana. Jaspert zawiązał na szyi chustkę lotnika. - Wkładaj ciuchy. Zobaczymy, jak w nich wyglądasz. Jeśli twoje umiejętności krawieckie nie przekonają ich, to nic ci po tej całej nauce.
Deryn wpatrywała się smutno w stertę pożyczonych ubrań. Po miesiącach nauki i przy tym, czego nauczyła się od taty, kiedy jeszcze żył, egzamin na kadeta to pestka. Ale wszystko, co miała w głowie, nie będzie miało najmniejszego znaczenia, jeśli nie oszuka speców z Sił Powietrznych i nie przekona ich, że ma na imię Dylan, a nie Deryn. Przerobiła stare ubrania Jasperta, by zmienić ich fason, a była bardzo wysoka, wyższa niż większość kadetów w jej wieku. Jednak wzrost i kształty to nie wszystko. Potwierdziły to miesięczne ćwiczenia na ulicach Londynu i przed lustrem. Chłopaki miały coś jeszcze... swoistą zawadiacką butę. Kiedy już się przebrała, popatrzyła na swoje odbicie w ciemnej szybie. Spoglądało na nią piętnastoletnie dziewczątko. Staranne przeróbki krawieckie sprawiły jedynie, że wyglądała dziwnie chudo, nie jak chłopak, ale jak kij od szczotki przebrany w stare łachy, żeby straszyć ptaki na polu. - No i? - zapytała w końcu. - Mogę uchodzić za Dylana? Jaspert wędrował wzrokiem z dołu do góry i z powrotem, ale nie odzywał się. - Jestem wysoka na swoje szesnaście lat, prawda? - zapy tała błagalnie. W końcu pokiwał głową. - Tak, myślę, że ujdziesz w tłoku. To dobrze, żeś z przodu płaska jak deska. Deryn aż szczęka opadła i pospiesznie zakryła piersi ra- mionami. - A ty jesteś wredny łobuz wytarzany w łajnie! Jaspert wybuchnął śmiechem i walnął ją mocno dłonią w plecy.
- I o to właśnie chodzi. Jeszcze będzie z ciebie zawadiacki, wyszczekany kadet! Londyńskie autobusy były o wiele szykowniejsze niż te w Szkocji, i do tego szybsze. Ten, którym zabrali się na lotnisko w Wormwood Scrubs, ciągnięty był przez hipopotamowatego zwierza, szerokiego na dwa byki w kłębie. Potężny zwierzak dowiózł ich do Scrubs, zanim na dobre się rozwidniło. Deryn patrzyła przez okno, przyglądając się ruchom wierz- chołków drzew i miotanych wiatrem śmieci, by przewidzieć, jaka będzie pogoda. Horyzont skąpany był w czerwieni, a autor Podręcznika aerologii twierdził, że „Gdy czerwone jest niebo, uważaj, młody kolego". Ale tatuś zawsze mówił, że to bajania starych bab. Dopiero kiedy psy zaczynały się paść na trawie, należało się spodziewać, że niebiosa zapłaczą. Jednak drobny deszczyk nie mógł jej zaszkodzić - egzami- ny odbędą się w koszarach. Młodzi kadeci mieli się wykazać wiedzą z zakresu nawigacji i aerodynamiki. Ale spoglądanie na niebo było o wiele bezpieczniejsze niż przypatrywanie się pasażerom. Odkąd wsiedli z Jaspertem do autobusu, Deryn nie dawała spokoju myśl, jak wygląda w oczach nieznajomych. Czy rozpoznawali w niej dziewczynę pod chłopięcymi ciuchami i mimo krótkiej fryzury? Czy naprawdę myśleli, że jest młodym rekrutem w drodze na lotniczy poligon? A może wyglądała jak panna, której brak piątej klepki i która przebiera się w ciuchy brata? Przedostatni przystanek znajdował się przed słynnym wię- zieniem w Scrubs. Wysiadła tu większość pasażerów; kobiety
niosły koszyki z żywnością i prezenty dla osadzonych męż- czyzn. Na widok zakratowanych okien żołądek Deryn aż się skurczył. W jakie tarapaty może wpaść Jaspert, jeśli ich oszu- stwo wyjdzie na jaw? Czy mogą go wyrzucić z lotnictwa? A może nawet zamkną w więzieniu? To nie było w porządku, że urodziła się dziewce nką! Wie- działa o aeronautyce więcej, niż kiedykolwiek udało się tacie wtłoczyć w zakutą pałę Jasperta. A do tego lepiej znosiła wy- sokości. Najgorsze było to, że jeśli spece od lotnictwa nie przyjmą jej do służby, będzie musiała spędzić kolejną noc w tym ohydnym wynajętym pokoiku, a jutro wyruszyć do Szkocji. Czekały tam na nią mama i cioteczki, pewne, że ten szalony plan nie wypali. Już szykowały się, by wepchnąć Deryn z powrotem w sukienki i gorsety. Koniec z marzeniami o lataniu, koniec z nauką, koniec z przeklinaniem! A na wyprawę do Londynu poszły ostatnie pieniądze ze schedy po tacie. Wpatrywała się w trzech chłopaków z przodu autobusu, którzy jak stadko zawadiackich wróbli szturchali się dla do- dania otuchy i chichotali nerwowo, kiedy zbliżało się lotnisko. Najwyższy ledwo sięgał Deryn do ramienia. Nie byli też z pewnością silniejsi, a z tego, co widziała, ani mądrzejsi, ani odważniejsi. Dlaczego więc oni mieliby zostać przyjęci do służby, a ona nie? Deryn Sharp zacisnęła zęby, postanawiając, że nikt nie roz- pozna jej w tym przebraniu. Przecież to żadna sztuka udawać głupie chłopaczysko.