1
Alek uniósł szablę.
- En garde, sir!
Deryn dźwignęła swoją broń, przyglądając się pozie chło-
paka. Jego stopy były rozstawione pod kątem prostym, a lewe
ramię sterczało do tyłu jak uszko filiżanki. Strój do fechtunku
sprawiał, że wyglądał, jakby był zawinięty w gruby pled. Nawet
ta jego wycelowana prosto w nią szabla sprawiała, że
wyglądał cholernie głupio.
- Ja też mam tak stanąć? - zapytała.
- Jeśli chcesz być prawdziwym szermierzem, to tak.
- Raczej prawdziwym idiotą - mruknęła Deryn, ponownie
żałując, że ich pierwsza lekcja fechtunku nie odbywa się
w jakimś ustronniejszym miejscu. Przyglądał im się tuzin
lotników oraz para zaciekawionych wąchaczy wodoru.
Ale pan Rigby, bosman, zakazał zabaw z ostrzami
wewnątrz statku podniebnego.
Westchnęła i uniosła szablę, starając się przybrać taką
samą pozę jak Alek.
Przynajmniej na grzbiecie Lewiatana można było podzi-
wiać pogodny dzień.
Ubiegłej nocy statek zostawił za sobą Półwysep Apeniński
i płaskie morze rozciągało się teraz we wszystkich kierunkach,
a popołudniowe słońce skrzyło się na jego powierzchni. Nad
głowami krążyły mewy niesione przez chłodną bryzę.
Najlepsze ze wszystkiego było to, że na górnym pokładzie
nie było żadnych oficerów, którzy mogliby jej przypomnieć,
że ma wachtę. Podobno gdzieś w pobliżu czaiły się dwa nie-
mieckie okręty i Deryn miała wypatrywać sygnałów od kadeta
Newkirka, który zwisał przyczepiony do Huxleya sześćset
metrów nad ich głowami.
Ale przecież nie próżnowała. Ledwo dwa dni wcześniej ka-
pitan Hobbes nakazał jej mieć Alka na oku, żeby jak najwięcej
się o nim dowiedzieć. Z całą pewnością tajna misja od samego
kapitana była ważniejsza niż jej zwykłe obowiązki.
Może to i głupie, że oficerowie wciąż uważali Alka i jego
ludzi za wrogów, ale przynajmniej miała wymówkę, by spędzać
z nim jak najwięcej czasu.
- Czy ja wyglądam jak przygłup? - zapytała Alka.
- W rzeczy samej, panie Sharp.
- W takim razie ty też! Nawet nie wiem, jak się mówi na
przygłupa w chrzęstomowie.
- To słowo to Dummkopf - odparł. - Ale ja tak nie wy-
glądam, bo moja pozycja nie jest tak tragiczna.
Opuścił szablę i podszedł bliżej, po czym ułożył ramiona i
nogi Deryn we właściwej pozycji, jakby była manekinem w
witrynie sklepowej.
- Ciężar ciała na nogę zakroczną, proszę - powiedział,
rozstawiając szerzej jej stopy. - Żebyś mógł się odepchnąć przy
ataku.
Alek stał teraz za jej plecami. Przycisnął się do niej, popra-
wiając ramię z szablą. Nie zdawała sobie sprawy, że ten cały
fechtunek jest taki kontaktowy.
Chwycił ją w talii, aż poczuła ciarki na skórze.
Gdyby przesunął dłoń nieco wyżej, mógłby zauważyć, co
skrywa starannie uszyte ubranie.
- Zawsze stawaj bokiem do przeciwnika - powiedział, de-
likatnie ją naprowadzając. - W ten sposób klatka
piersiowa jest najmniej odsłonięta.
- Tak, jest najmniej odsłonięta - westchnęła Deryn. Jej ta-
jemnica była, jak się wydawało, bezpieczna.
Alek odsunął się od niej i stanął w pozycji wyjściowej, tak
że sztychy ich szabli niemal się stykały. Deryn wzięła głęboki
wdech, gotowa wreszcie do walki.
Jednak Alek pozostał w bezruchu. Mijały długie sekundy,
nowe silniki statku podniebnego huczały im pod stopami, a
chmury wolno przesuwały się nad głowami.
- Będziemy w końcu walczyć? - zapytała po jakimś czasie
Deryn. - A może mamy zamiar z a g a p i ć się na śmierć?
- Zanim szermierz skrzyżuje broń z przeciwnikiem, musi
się nauczyć tej podstawowej postawy. Ale nie martw się
-Alek uśmiechnął się okrutnie - nie potrwa to nawet
godzinki. W końcu to twoja pierwsza lekcja.
- Co? Cała cholerna godzina... w bezruchu?
Mięśnie już zaczynały doskwierać Deryn i widziała, jak
załoga dusi się ze śmiechu. Jeden z wąchaczy podpełznął do
niej, by powąchać jej but.
- To nic - stwierdził chłopak. - Kiedy zacząłem treningi z
hrabią Volgerem, nawet nie pozwolił mi wziąć szabli do
ręki!
- To raczej kiepski sposób na naukę fechtunku.
- Twoje ciało musi się nauczyć przyjmowania właściwej
pozy. Inaczej nabędziesz złych nawyków.
Deryn parsknęła.
- Można by pomyśleć, że w walce n i e r u s z a n i e się
należy do złych nawyków! A skoro mamy sobie tylko postać,
dlaczego włożyłeś strój ochronny?
Alek nie odpowiedział, tylko zmrużył oczy, a jego klinga
zawisła w bezruchu w powietrzu. Deryn widziała, że jej sztych
zaczął drżeć. Zacisnęła zęby.
Oczywiście Alek, cholerne książątko, został nauczony
walczyć we właściwy sposób. Z tego, co wiedziała, całe jego
życie wypełniała procesja nauczycieli. Teraz, kiedy uciekał,
zostali tylko hrabia Volger, jego nauczyciel fechtunku, i Otto
Klopp, nauczyciel mechaniki. Ale kiedy mieszkał w rodzin-
nym zamku Habsburgów, było ich z pewnością jeszcze z tuzin
i zaśmiecali mu łepetynę rozmaitymi bzdurami: starożytnymi
językami, salonowymi manierami i przesądami chrzęstów. Nic
dziwnego, że sądził, iż stanie w dynamicznej pozycji dwóch
wieszaków może czegoś nauczyć.
Ale Deryn nie zamierzała dać się pokonać temu nadętemu
książątku.
Stała więc bez ruchu, wbijając w niego wzrok. Po dziesięciu
minutach zesztywniało jej całe ciało i mięśnie zaczęły pulso-
wać z wysiłku. A najgorsze było to, co się działo w jej głowie,
bo znudzenie przeszło w złość i frustrację, szum chrzęstowych
silników statku zaś powoli zmieniał jej czaszkę w ul.
Najtrudniej było wytrzymać wzrok chłopaka. Utkwił w niej
spojrzenie swoich ciemnozielonych oczu, które było równie
nieruchome jak jego sztych. Teraz, kiedy znała tajemnice Alka
- zamordowanie rodziców, ból po utracie domu, zimne
brzemię niesnasek w rodzinie, które zapoczątkowały tę strasz-
ną wojnę - Deryn dostrzegała smutek w jego oczach.
Kilka razy wydawało jej się, że widzi w nich łzy, a tylko zacie-
kła, sroga duma je powstrzymywała. A czasami, kiedy rywali-
zowali o jakieś głupstwa, na przykład o to, kto szybciej wespnie
się po takielunku, Deryn niemal pragnęła, żeby to on wygrał.
Jednak nie mogła tego wypowiedzieć na głos, nie jako
chłopak, a Alek nie patrzyłby już nigdy na nią w ten sposób,
gdyby się dowiedział, że jest dziewczyną.
- Alek... - zaczęła.
- Chwila odpoczynku? - Jego złośliwy uśmieszek momen-
talnie zmiótł jej ciepłe myśli.
- Wypchaj się - odparła. - Właśnie się zastanawiałem, co
wy, chrzęsty, zrobicie po przybyciu do Konstantynopola.
Sztych szabli Alka nieznacznie się poruszył.
- Hrabia Volger coś wymyśli. Opuścimy miasto tak szybko,
jak się tylko da, domyślam się. Niemcy nie będą mnie szukać
w bezkresach Imperium Osmańskiego.
Deryn zerknęła na pusty horyzont na wprost. Lewiatan
mógł dotrzeć do Konstantynopola nazajutrz o świcie, a po-
znała Alka ledwo sześć dni temu. Czy naprawdę tak szybko
zniknie z jej życia?
- Nie dlatego, że nam się tu nie podoba. Przeciwnie - po
wiedział Alek. - Wojna wydaje się tutaj nawet odleglejsza niż
w Szwajcarii. Ale nie mogę wiecznie unosić się w powietrzu.
- Nie, chyba nie - przyznała Deryn, skupiając uwagę na
sztychach szabel. Może i kapitan nie wiedział, kim jest ojciec
Alka, ale było oczywiste dla wszystkich, że chłopak jest Au
striakiem. Wypowiedzenie wojny Wielkiej Brytanii przez Au-
stro-Węgry było kwestią czasu, a wtedy kapitan nie pozwoli
chrzęstom odejść.
Nie było w porządku, że Alek jest uważany za wroga, cho-
ciaż dwukrotnie już uratował statek. Raz przed lodową śmier-
cią, dając im żywność, a po raz drugi od śmierci z rąk Niemców,
dając silniki, które pozwoliły im uciec.
Niemcy wciąż ścigali Alka, chcąc dokończyć to, co zaczęli
w Sarajewie. Ktoś musiał być po jego stronie...
A Deryn, jak stopniowo przekonywała się w ciągu tych
kilku dni, nie miała nic przeciwko temu, by tym kimś była
właśnie ona.
Ruch w górze przyciągnął jej uwagę i Deryn opuściła obo-
lałe ramię z szablą.
- Ha! - wykrzyknął Alek. - Masz dość?
- To Newkirk - odparła, starając się odczytać nerwowe
sygnały chłopaka.
Chorągiewki sygnalizacyjne raz jeszcze załopotały,
przekazując wiadomość, i z wolna dotarła do niej jej treść.
- Dwa zestawy kominów czterdzieści mil stąd -
powiedzia
ła, sięgając do gwizdka marynarskiego. - Niemieckie krążow
niki!
Gwiżdżąc, ku swemu zaskoczeniu, nawet się uśmiechnęła
-może jednak nie tak szybko znajdą się w Konstantynopolu.
Alarmujący skowyt rozprzestrzeniał się szybko od jednego do
drugiego wąchacza. Wkrótce cały kadłub statku rozbrzmiewał
zawodzeniem tych stworzeń.
Na grzbiecie zaroiło się od załogi, która zaczęła ustawiać
działa na sprężone powietrze i nosić worki z obrokiem dla
nietoperzy strzałkowych. Wąchacze ruszyły po takielunku,
sprawdzając, czy na kadłubie Lewiatana nie ma żadnych wy-
cieków wodoru.
Deryn i Alek skręcali linę Huxleya, ściągając Newkirka
bliżej statku.
- Zostawimy go na trzystu metrach - powiedziała Deryn,
obserwując oznaczenia na linie. - Cholerny fuks! Będzie
mógł oglądać bitwę z góry!
- Ale przecież nie będzie żadnej bitwy, prawda? - zdziwił się
Alek. - Co statek powietrzny może zrobić dwóm
krążownikom?
- Myślę sobie, że będziemy musieli godzinę pozostać w bez-
ruchu. Żebyśmy nie nabrali złych nawyków.
Alek wywrócił oczami.
- Mówię poważnie, Dylan. Na Lewiatanie nie ma ciężkich
dział. Jak mamy z nimi walczyć?
- Ogromny wodorowy stwór może wiele. Mamy jeszcze
kilka bomb, mamy nietoperze strzałkowe... - Głos Deryn
zamarł. - Czy powiedziałeś: „Jak mamy z nimi
walczyć?"
- Słucham?
- Właśnie powiedziałeś: „Jak mamy z nimi walczyć?" Jakbyś
był jednym z nas!
- No, chyba tak właśnie powiedziałem. - Alek spojrzał na
swoje oficerki. - Moi ludzie w końcu s ł u ż ą na tym
statku, mimo że jesteście zgrają bezbożnych
darwinistów.
Deryn uśmiechnęła się, znów mocując linę Huxleya.
- Powtórzę to kapitanowi, kiedy następnym razem będzie
mnie pytał, czy nie jesteś szpiegiem chrzęstów.
- Jak miło z twojej strony - powiedział Alek, po czym
uniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. - Ale ciekawi
mnie... czy oficerowie zaufają nam podczas bitwy.
- A niby czemu nie mieliby wam zaufać? Ocaliliście statek.
Daliście nam silniki z waszego cyklopa!
- Tak, ale gdybym nie miał takiego gestu, wciąż tkwili-
byśmy z wami na tym lodowcu. Albo gnili w
niemieckim więzieniu, co bardziej prawdopodobne. To
nie był gest przyjaźni.
Deryn zmarszczyła brwi. Może i sprawy były nieco
zagmatwane, teraz kiedy zbliżała się bitwa. Ludzie Alka i
załoga Le-wiatana stali się sojusznikami przypadkiem, i to
ledwo kilka dni wcześniej.
- Obiecaliście nam tylko pomoc w dotarciu do Imperium
Osmańskiego - powiedziała cicho. - Nie było mowy o wspólnej
walce z innymi chrzęstami.
Alek pokiwał głową.
- Tak właśnie pomyślą wasi oficerowie.
- Tak, ale co t y o tym myślisz?
- Posłuchamy rozkazów. - Wskazał w stronę dziobu. - Wi-
dzisz? Klopp i Hoffman już pracują.
Była to prawda. Kapsuły z silnikami na obu burtach wielkie-
go stwora ryczały coraz głośniej, posyłając w powietrze gęste
snopy spalin. Ale widok silników chrzęstów na statku darwini-
stów był kolejnym przypomnieniem dziwacznej koalicji, którą
zawiązał Lewiatan. W porównaniu z niewielkimi brytyjskimi
silnikami, jakie zaprojektowano na potrzeby tego statku, dud-
niły i dymiły jak dwa pociągi towarowe.
- Może to jest szansa, żeby się sprawdzić - powiedziała
Deryn. - Powinieneś pomóc swoim ludziom. Żeby
dogonić te okręty przed zmierzchem, będziemy musieli
osiągnąć dobrą prędkość. - Pacnęła go w ramię. - Ale nie
daj się przy tym zabić.
- Postaram się. - Alek uśmiechnął się i zasalutował jej.
-Powodzenia, panie Sharp. - Odwrócił się i pobiegł
wzdłuż grzbietu.
Odprowadzając go wzrokiem, Deryn zastanawiała się, co
myślą oficerowie na mostku. Lewiatan szykował się do bitwy
z nowymi, ledwo sprawdzonymi silnikami obsługiwanymi
przez ludzi, którzy według wszelkich prawideł powinni wal-
czyć po drugiej stronie.
Ale kapitan przecież nie miał specjalnego wyboru, prawda?
Mógł albo zaufać chrzęstom, albo bezradnie dryfować na
wietrze. I Alek wraz ze swymi ludźmi musiał się włączyć do
walki albo straciliby swoich jedynych sojuszników. Jak się nad
tym głębiej zastanowić, to - zdaje się - nikt nie miał wyboru.
Deryn westchnęła, myśląc sobie, jak ta wojna jest pogma-
twana.
2
Biegnąc w kierunku silników, Alek zastanawiał się, czy
powiedział Dylanowi całą prawdę.
Coś było nie tak z tym jego zapałem do walki. Alek i po-
zostali wielokrotnie już walczyli z Niemcami - nawet z Au-
striakami - podczas ucieczki do Szwajcarii. Ale teraz było
inaczej - te okręty nie ścigały go.
Według podsłuchanych przez hrabiego Volgera przekazów
telegraficznych zostały uwięzione na Morzu Śródziemnym z
początkiem wojny. Brytyjczycy kontrolowali Gibraltar i Kanał
Sueski, więc nie były w stanie wrócić do Niemiec. Przez
ostatni tydzień tylko uciekały.
Alek wiedział, jak to jest być ściganym, zmuszonym do
walki, którą ktoś inny rozpoczął. Jednakże był gotów pomóc
darwinistom posłać te dwa okręty wraz z załogami na dno.
Olbrzymie sztuczne stworzenie poruszało się pod jego
stopami, rzęski pokrywające jego boki falowały jak łan trawy
targany wiatrem, kiedy wchodziło w lekki zakręt. Sztuczne
ptaki kołowały wokół Alka, a niektóre, już w uprzężach, niosły
narzędzia zagłady.
To była kolejna różnica. Tym razem będzie walczył u boku
tych stworzeń. Alek został wychowany w przekonaniu, iż są
bezbożnym paskudztwem, ale po czterech dniach na pokładzie
statku ich skrzeki i piski zaczęły brzmieć niezwykle naturalnie.
Może poza nietoperzami strzałkowymi, stworzenia te mogły
się nawet wydawać piękne.
Czyżby zmieniał się w darwinistę?
Dotarłszy na wysokość kapsuł silników, skierował się do
bocznego takielunku. Statek przechylał się, gotując do wspi-
naczki po niebie, i morze zaczęło zostawać coraz bardziej w do-
le. Liny były śliskie od słonego morskiego powietrza i kiedy
wczepiał się w nie kurczowo, aby nie spaść, kwestia lojalności
zatarła się w jego umyśle.
Dotarł do kapsuły silnika przepocony i żałował, że włożył
ochronny strój do fechtunku.
Otto Klopp, mistrz mechaniki, stał przy przełącznikach w
mundurze Gwardii Habsburgów powycieranym po sześciu
tygodniach tułaczki. Obok niego tkwił pan Hirst, główny
inżynier Lewiatana, przyglądając się ryczącemu silnikowi z
wyraźnym niesmakiem. Alek musiał przyznać, że obracające
się ramiona tłoków i trzaskające ogniwa świec wyglądały dość
dziwacznie obok falującego boku podniebnej bestii, zupełnie
jak koła zębate przyczepione do motylich skrzydeł.
- Mistrzu Klopp. - Alek próbował przekrzyczeć ryk. - Jak
idzie?
Starszy mężczyzna podniósł wzrok znad wskaźników.
- Wystarczająco sprawnie jak na tę prędkość. Wie panicz,
co się tam dzieje?
Otto Klopp nie mówił po angielsku. Nawet gdyby jaszczurka
kurierska przyniosła mu wiadomość do kapsuły, nie wiedziałby,
dlaczego statek zmienia kurs. Widział wyłącznie kolory kodo-
we wysyłane z mostka do cętki sygnalizacyjnej i posłusznie
wykonywał rozkaz.
- Dostrzegliśmy dwa niemieckie okręty. - Alek zamilkł na
chwilę; czyżby znów powiedział „my"? - Statek je ściga.
Klopp zmarszczył brwi, przez chwilę trawiąc tę
informację, a następnie wzruszył ramionami.
- Cóż, nie można powiedzieć, żeby Niemcy ostatnio nas
jakoś hołubili. Ale jest faktem, paniczu, że możemy w każdej
chwili doprowadzić do pęknięcia tłoka.
Alek spojrzał w stronę obracających się przekładni. Prze-
robione silniki wciąż jeszcze stawiały opór i co rusz sprawiały
niespodziewane problemy. Załoga nie wiedziałaby, że awaria
została wywołana specjalnie.
Ale nie czas teraz zdradzać nowo zyskanych sojuszników.
Mimo tych wszystkich pochwał w związku z uratowaniem
Lewiatana, tak naprawdę to statek ocalił Alka. Plan jego ojca
zakładał, że Alek przez całą wojnę będzie się ukrywał w szwaj-
carskich Alpach i pojawi się znów wyłącznie po to, by ujawnić
swoją tajemnicę - że jest dziedzicem tronu Austro-Węgier.
Awaryjne lądowanie podniebnego statku wybawiło go od lat
chowania się w śniegach. To on zawdzięczał darwinistom wy-
bawienie, a także to, iż zaufali jego ludziom na tyle, że mogli
obsługiwać te silniki.
- Miejmy nadzieję, że nic takiego się nie wydarzy, Ottonie.
- Skoro panicz tak mówi.
- Coś się stało? - zapytał pan Hirst. Alek
przeszedł na angielski.
- Nie, nic. Mistrz Klopp mówi, że maszyny pracują gład
ko. Zdaje się, że hrabia Volger został przydzielony do ekipy
na
sterburcie. Mam zostać i potłumaczyć trochę?
Główny inżynier podał Alkowi gogle, żeby osłonił oczy
przed iskrami i wiatrem. - Bardzo proszę. Nie chcielibyśmy,
żeby w ogniu walki powstało jakieś... nieporozumienie.
- Naturalnie, że nie. - Alek założył gogle, zastanawiając
się, czy pan Hirst zauważył wahanie Kloppa. Jako główny inży
nier statku Hirst był jednym z niewielu darwinistów mających
wiedzę z zakresu mechaniki. Zawsze z podziwem patrzył, jak
Klopp obsługiwał silniki chrzęstów, chociaż mówili innymi
językami. Nie było sensu wzbudzać teraz jego podejrzeń.
Na szczęście ta bitwa skończy się bardzo szybko i będą mo-
gli bez dalszej zwłoki udać się do Konstantynopola.
Tuż przed zmrokiem na horyzoncie pojawiły się dwa srebrzy-
ste okruchy.
- Na tego małego nawet nie ma co patrzeć - powiedział
Klopp, odrywając lornetkę od oczu.
Alek wziął lornetkę i spojrzał w dal. Mniejszy okręt był już
uszkodzony. Jedna z jego wież poczerniała od ognia, a w kilwa-
terze ciągnął się oleisty szlak niczym błyszcząca czarna tęcza
w ostatnich promieniach słońca.
- Czyżby już stoczyły walkę? - zapytał pana Hirsta.
- O tak, flota przegoniła je po całym Morzu Śródziemnym.
Kilkakrotnie ostrzelano je z oddali, ale wciąż się wymykały.
-Uśmiechnął się. - Jednak tym razem nie ujdą.
- Nam z całą pewnością nie uciekną - powiedział Alek. Le-
wiatan zniwelował dystans sześćdziesięciu kilometrów w
ciągu zaledwie kilku godzin.
- I nie mogą też odpowiedzieć ogniem - stwierdził pan
Hirst. - Jesteśmy dla nich za wysoko. Musimy tylko je
spowolnić. Flota już tu płynie.
Głośne „bum" rozległo się nad grzbietem i rój czarnych
skrzydeł podniósł się z nosa statku.
- Najpierw wysyłają nietoperze - powiedział Alek do
Kloppa.
- A cóż to za bezbożne stworzenia?
- Jedzą szpikulce. - Tylko tyle potrafił powiedzieć. Prze-
szył go dreszcz.
Rój zaczął się formować, tworząc czarną chmurę. Szperacze
na gondoli ożyły i pod gasnącym słońcem nietoperze groma-
dziły się wokół snopów światła jak ćmy.
Lewiatan stracił mnóstwo tych stworzeń podczas ostatnich
bitew, ale z wolna dochodził do siebie. Kolejne nietoperze już
rosły, niczym knieja wracająca do równowagi po długim
okresie polowań. Darwiniści nazywali statek „ekosystemem".
Z oddali ciemny rój kotłujący się wokół snopów światła wy-
glądał hipnotycznie. Ruszył w stronę mniejszego okrętu, go-
tów uwolnić deszcz metalowych szpikulców. Większość załogi
będzie bezpieczna pod pancerzem, ale ludzie przy mniejszych
działach na pokładzie zostaną rozerwani na strzępy.
- Dlaczego zaczynamy od nietoperzy? - zapytał Alek. -
Szpikulce nie zatopią krążownika.
- Nie, ale zniszczą flagi sygnalizacyjne i anteny telegrafu -
odparł Hirst. - Jeśli przeszkodzimy w komunikacji między
dwoma jednostkami, nie rozdzielą się i nie będą próbowały
uciec.
Alek przetłumaczył wszystko Kloppowi, ten zaś wskazał na
coś w oddali.
- Ten duży już się szykuje.
Chłopak ponownie uniósł lornetkę do oczu i dopiero po
chwili odnalazł sylwetkę większego okrętu na ciemniejącym
horyzoncie. Zdołał przeczytać nazwę na burcie - Goeben wy-
glądał wspaniale, dużo lepiej niż jego towarzysz. Miał trzy duże
wieże artyleryjskie i dwie wyrzutnie żyrokopterów, a kształt
kilwateru zdradzał obecność skrytych pod linią wodną ramion
do walki z krakenami.
Na pokładzie rufowym stało coś dziwnego - wysoka wieża
połyskująca metalowym takielunkiem, jakby połączono w jed-
no tuzin telegrafów.
- A co on ma na rufie? - zapytał Alek.
Klopp wziął lornetkę i spojrzał. Od lat współpracował z
niemieckim wojskiem i zwykle miał najświeższe wiadomości
w sprawach militarnych. Ale teraz zmarszczył tylko brwi i
odpowiedział z dużą ostrożnością:
- Nie jestem pewien. Przypomina mi to zabawkę, którą
widziałem tylko raz... - Ścisnął mocniej obudowę lornetki. -
Wypuszczają żyrokopter!
Niewielki kształt został wystrzelony z jednej z wyrzutni.
Szedł zdecydowanym kursem, obracając łopatami wirników,
wprost w chmarę nietoperzy.
- Co on kombinuje? - zapytał cicho Klopp.
Alek patrzył na to z grymasem. Żyrokoptery były delikat-
nymi maszynami, które ledwo mogły unieść pilota. Służyły
do działań zwiadowczych, a nie do ataku. Ale niewielki statek
powietrzny sunął prosto na chmurę nietoperzy, a łopaty jego
wirników obracały się z niezwykłą prędkością.
Kiedy zbliżył się do trzepocącego roju, nagle roz-
jarzył się w ciemnościach. Snopy płomieni wystrze-
liły z przodu korpusu jak festony jaskrawych ogni
sztucznych wykwitające na niebie.
Alek przypomniał sobie coś, co Dylan powie-
dział mu na temat nietoperzy - straszliwie
bały
się czerwonego światła i momentalnie wy-
pluwały połknięte
wcześniej szpikulce.
Snopy płomieni
przedzierały się przez
rój, rozpraszając
nietoperze na wszystkie strony.
Kilka chwil później
stworzenia zniknęły jak nasiona czarnego
dmuchawca na wietrze.
Żyrokopter starał się zawrócić, ale natrafił na falę ucie-
kających nietoperzy. Alek widział, jak padają szpikulce, poły-
skując w snopach szperaczy. Żyrokopter zaczął się chwiać w po-
wietrzu. Łopaty śmigieł zostały rozdarte i połamane, a resztka
ich energii zaczęła nieszczyć delikatną konstrukcję.
Alek patrzył, jak latająca maszyna spada i niknie w minia-
turowym obłoczku piany na ciemnej powierzchni morza. Za-
stanawiał się, czy pechowy pilot przeżył deszcz szpikulców, by
zasmakować zimnej wody.
Szperacze Lewiatana przeczesywały niebo, ale rój był zbyt
rozproszony, by ponowić atak. Drobne trzepoczące sylwetki
już sunęły w stronę statku powietrznego.
Klopp opuścił lornetkę.
- Zdaje się, że Niemcy mają nowe sztuczki na podorędziu.
- Zawsze tak było - wykrztusił Alek, spoglądając na miej-
sce, w którym rozbił się żyrokopter.
- Mamy nowe rozkazy - powiedział Hirst, wskazując cętkę
sygnalizacyjną. Zmieniła barwę na niebieską, co
oznaczało przejście na niższy bieg. Klopp zmniejszył
obroty, posyłając pytające spojrzenie Alkowi.
- Odstępujemy od ataku? - zapytał chłopak po angielsku.
- Oczywiście, że nie - odparł pan Hirst. - Tylko zmieniamy
kurs. Myślę, że teraz odpuścimy sobie Breslau i skupimy
się na tym większym. Chociażby po to, żeby nie
przeszkodził nam kolejny żyrokopter.
Alek przez chwilę wsłuchiwał się w szum silników. Maszyna
na sterburcie wciąż pracowała na wysokich obrotach, kierując
stopniowo Lewiatana wprost na Goebena. Bitwa się nie skoń-
czyła. Tego dnia zginie jeszcze wielu ludzi.
Spojrzał ponownie na obracające się zębatki silnika. Klopp
był w stanie je zatrzymać na wiele subtelnych sposobów. Jedno
słowo Alka wystarczyło, by przerwać atak.
Ale przyrzekł Dylanowi lojalność w walce. Po tym, jak
porzucił kryjówkę, oddał pożogę i pozbył się ojcowskiego
złota, żeby sprzymierzyć się z darwinistami, absurdem
wydawało się zdradzenie ich właśnie teraz.
Wiedział, że hrabia Volger byłby tego samego zdania.
Podstawowym obowiązkiem Alka, dziedzica tronu Austro-
Węgier, było przetrwać. A wzniecanie buntu w obozie wroga
nie było najlepszym na to sposobem.
- I co teraz? - zapytał Hirsta.
Główny inżynier wziął lornetkę od Kloppa.
- Nie będziemy marnować czasu na niszczenie ich sygna-
lizacji, to pewne. Najprawdopodobniej nadlecimy
bezpośrednio nad okręt i zrzucimy bomby. Nie
zatrzymają ich żyrokop-terami.
- Zamierzamy ich zbombardować. - Alek przetłumaczył
jego słowa dla Kloppa. - Są bezbronni.
Mężczyzna tylko skinął głową i ustawił przyrządy. Cętka
sygnałowa znów zmieniła kolor - na czerwony. Lewiatan
wchodził na właściwy kurs.
3
Upłynęło jednak sporo czasu, zanim Lewiatan zbliżył się
do Goebena.
Wielkie działa okrętu zadudniły, wypluwając ogień i dym
w nocne niebo. Ale pan Hirst miał rację - pociski przeleciały
pod Lewiatanem i wzbiły białe kaskady wody wiele kilome-
trów dalej.
Kiedy Lewiatan zbliżał się do Goebena, Alek obserwował
niemiecką jednostkę przez lornetkę. Na pokładach biegała za-
łoga, chroniąc działa czymś, co z góry wyglądało jak płachty
brezentu. Te zasłony połyskiwały matowo w ostatnich promie-
niach słońca, jakby były ze skóry bądź kauczuku. Alek zasta-
nawiał się, czy materiał ten jest na tyle wytrzymały, że może
powstrzymać nietoperzowe szpikulce.
Ale żaden kauczuk nie był w stanie wytrzymać eksplozji
bomb.
Jednak załoga okrętu najwyraźniej nie przejmowała się
tym zbytnio. Nie szykowano szalup ratunkowych, a drugi
żyrokop-ter stał spokojnie na swojej katapulcie z wirnikami
przymo-
cowanymi przed szkwałem. Wkrótce on też został przykryty
czarną, błyszczącą płachtą.
- Paniczu - odezwał się Klopp - co tam się dzieje na rufie?
Alek przesunął szkła lornetki i zobaczył światła błyskające
na szczycie dziwacznego masztu jednostki.
Zmrużył oczy. U podstawy konstrukcji pracowali jacyś
ludzie w mundurach z tego samego błyszczącego materiału co
pokrywy na działa. Nie spieszyli się, zupełnie jak muchy w
smole.
Alek zmarszczył brwi.
- Niech pan spojrzy, mistrzu Klopp. Szybko, proszę.
Kiedy staruszek wziął od niego lornetkę, mrugające światła
stały się jeszcze intensywniejsze - Alek widział je teraz gołym
okiem. Wzdłuż rusztowań wieży zaczęły się ślizgać dziwne
odblaski, niczym nerwowe węże z łuku elektrycznego...
- To guma - stwierdził Alek cicho. - Osłaniają wszystko
gumowanym materiałem. Cała ta wieża najwyraźniej jest na
ładowana elektrycznością.
Klopp zaklął.
- Powinienem był się zorientować. Ale podczas demon
stracji pokazywali nam jedynie model, zabawkę, która nie
była
taka wielka!
- Model czego? Staruszek oderwał
lornetkę od oczu.
- To działo Tesli. Prawdziwe.
Alek pokręcił głową.
- Od nazwiska Tesli, tego, który wymyślił radioodbiornik?
To wieża przekaźnikowa?
- Od tego właśnie Tesli, paniczu, ale to nie jest żaden prze-
kaźnik. - Klopp miał śnieżnobiałą twarz. - To jest broń, ge-
nerator piorunów.
Alek wpatrywał się z przerażeniem w połyskujący maszt.
Dylan często powtarzał, że piorun jest naturalnym wrogiem
podniebnych statków. Jeśli energia elektryczna dotknie powłoki
Lewiatana, nawet najmniejszy wyciek wodoru może wzniecić
płomień.
- Czy już jesteśmy w ich zasięgu?
- Te, które widziałem, nie były w stanie wystrzelić na dłu-
gość pokoju - odparł Klopp. - Wywoływały tylko
łaskotanie w koniuszkach palców i włosy się od tego
jeżyły. Ale ten tutaj jest olbrzymi, a do tego zasilany
kotłami okrętu!
Alek obrócił się do pana Hirsta, który obserwował ich rozmo-
wę bez większego zainteresowania, i odezwał się po
angielsku:
- Musimy zmienić kurs! Ta wieża na rufie to coś w rodzaju...
działa miotającego błyskawice!
Pan Hirst uniósł brew.
- Działa miotającego błyskawice?
- Tak! Klopp współpracował z niemieckimi siłami lądo-
wymi. Widział już te urządzenia. - Alek westchnął. -
Cóż, przynajmniej model.
Główny inżynier zerknął na Goebena. Elektryczność strze-
lała coraz jaśniej, układając się w pajęczynę roztańczoną na
takielunku masztu.
- Nie widzi pan tego?! - krzyknął Alek.
- Dość to dziwaczne. - Pan Hirst się uśmiechnął. - Ale
żeby błyskawice? Wątpię, aby pańscy przyjaciele,
chrzęsty, już zdołali opanować siły natury.
- Musi pan to przekazać na mostek!
- Jestem pewien, że na mostku widać wszystko jak na dło
ni. - Hirst wyciągnął gwizdek bosmański z kieszeni i wydo
był z niego krótki dźwięk. - Ale nie omieszkam
poinformować
ich o pańskiej teorii.
-Teorii?!- zawołał Alek. - Nie mamy czasu na dyskusje!
Musimy zawracać!
- Na pewno będziemy wykonywać rozkazy - powiedział
pan Hirst, chowając gwizdek do kieszeni.
Alek stłumił jęk irytacji i odwrócił się do Kloppa.
- Ile mamy czasu? - zapytał po niemiecku.
- Na pokładzie nie ma już nikogo oprócz tych marynarzy
w dziwnych mundurach. Może się to więc zacząć w
każdej chwili. - Klopp oderwał okulary lornetki od oczu.
- Jak damy całą wstecz na tym silniku, to zawrócimy
najszybciej.
- Cała wstecz od całej naprzód? - Alek pokręcił głową.
-Choćbyś robił, co w twojej mocy, to nie będzie
wyglądało na wypadek przy pracy.
- Nie, ale mogę sprawić, że będzie to wyglądało na mój
pomysł - powiedział Klopp, po czym złapał Alka za
kołnierz i cisnął nim o pokład.
Kiedy głowa Alka walnęła z całej siły o metalową podłogę
kapsuły silnikowej, przez chwilę zawirowały mu gwiazdy
przed oczami.
- Klopp! Co, do diabła, wyprą...
Zgrzyt zębatek zagłuszył jego słowa, a cała kapsuła zadrżała
w posadach. Powietrze nagle stanęło w bezruchu, kiedy me-
chanizm śmigła zapluł, zakaszlał i zatrzymał się.
- Co to ma znaczyć?! - krzyknął Hirst.
Alek doszedł do siebie w chwili, kiedy Klopp zamachnął się
Sz.P. Scott Westerfeld BEHEMOT
1 Alek uniósł szablę. - En garde, sir! Deryn dźwignęła swoją broń, przyglądając się pozie chło- paka. Jego stopy były rozstawione pod kątem prostym, a lewe ramię sterczało do tyłu jak uszko filiżanki. Strój do fechtunku sprawiał, że wyglądał, jakby był zawinięty w gruby pled. Nawet ta jego wycelowana prosto w nią szabla sprawiała, że wyglądał cholernie głupio. - Ja też mam tak stanąć? - zapytała. - Jeśli chcesz być prawdziwym szermierzem, to tak. - Raczej prawdziwym idiotą - mruknęła Deryn, ponownie żałując, że ich pierwsza lekcja fechtunku nie odbywa się w jakimś ustronniejszym miejscu. Przyglądał im się tuzin lotników oraz para zaciekawionych wąchaczy wodoru. Ale pan Rigby, bosman, zakazał zabaw z ostrzami wewnątrz statku podniebnego. Westchnęła i uniosła szablę, starając się przybrać taką samą pozę jak Alek.
Przynajmniej na grzbiecie Lewiatana można było podzi- wiać pogodny dzień. Ubiegłej nocy statek zostawił za sobą Półwysep Apeniński i płaskie morze rozciągało się teraz we wszystkich kierunkach, a popołudniowe słońce skrzyło się na jego powierzchni. Nad głowami krążyły mewy niesione przez chłodną bryzę. Najlepsze ze wszystkiego było to, że na górnym pokładzie nie było żadnych oficerów, którzy mogliby jej przypomnieć, że ma wachtę. Podobno gdzieś w pobliżu czaiły się dwa nie- mieckie okręty i Deryn miała wypatrywać sygnałów od kadeta Newkirka, który zwisał przyczepiony do Huxleya sześćset metrów nad ich głowami. Ale przecież nie próżnowała. Ledwo dwa dni wcześniej ka- pitan Hobbes nakazał jej mieć Alka na oku, żeby jak najwięcej się o nim dowiedzieć. Z całą pewnością tajna misja od samego kapitana była ważniejsza niż jej zwykłe obowiązki. Może to i głupie, że oficerowie wciąż uważali Alka i jego ludzi za wrogów, ale przynajmniej miała wymówkę, by spędzać z nim jak najwięcej czasu. - Czy ja wyglądam jak przygłup? - zapytała Alka. - W rzeczy samej, panie Sharp. - W takim razie ty też! Nawet nie wiem, jak się mówi na przygłupa w chrzęstomowie. - To słowo to Dummkopf - odparł. - Ale ja tak nie wy- glądam, bo moja pozycja nie jest tak tragiczna. Opuścił szablę i podszedł bliżej, po czym ułożył ramiona i nogi Deryn we właściwej pozycji, jakby była manekinem w witrynie sklepowej. - Ciężar ciała na nogę zakroczną, proszę - powiedział,
rozstawiając szerzej jej stopy. - Żebyś mógł się odepchnąć przy ataku. Alek stał teraz za jej plecami. Przycisnął się do niej, popra- wiając ramię z szablą. Nie zdawała sobie sprawy, że ten cały fechtunek jest taki kontaktowy. Chwycił ją w talii, aż poczuła ciarki na skórze. Gdyby przesunął dłoń nieco wyżej, mógłby zauważyć, co skrywa starannie uszyte ubranie. - Zawsze stawaj bokiem do przeciwnika - powiedział, de- likatnie ją naprowadzając. - W ten sposób klatka piersiowa jest najmniej odsłonięta. - Tak, jest najmniej odsłonięta - westchnęła Deryn. Jej ta- jemnica była, jak się wydawało, bezpieczna. Alek odsunął się od niej i stanął w pozycji wyjściowej, tak że sztychy ich szabli niemal się stykały. Deryn wzięła głęboki wdech, gotowa wreszcie do walki. Jednak Alek pozostał w bezruchu. Mijały długie sekundy, nowe silniki statku podniebnego huczały im pod stopami, a chmury wolno przesuwały się nad głowami. - Będziemy w końcu walczyć? - zapytała po jakimś czasie Deryn. - A może mamy zamiar z a g a p i ć się na śmierć? - Zanim szermierz skrzyżuje broń z przeciwnikiem, musi się nauczyć tej podstawowej postawy. Ale nie martw się -Alek uśmiechnął się okrutnie - nie potrwa to nawet godzinki. W końcu to twoja pierwsza lekcja. - Co? Cała cholerna godzina... w bezruchu? Mięśnie już zaczynały doskwierać Deryn i widziała, jak załoga dusi się ze śmiechu. Jeden z wąchaczy podpełznął do niej, by powąchać jej but.
- To nic - stwierdził chłopak. - Kiedy zacząłem treningi z hrabią Volgerem, nawet nie pozwolił mi wziąć szabli do ręki! - To raczej kiepski sposób na naukę fechtunku. - Twoje ciało musi się nauczyć przyjmowania właściwej pozy. Inaczej nabędziesz złych nawyków. Deryn parsknęła. - Można by pomyśleć, że w walce n i e r u s z a n i e się należy do złych nawyków! A skoro mamy sobie tylko postać, dlaczego włożyłeś strój ochronny? Alek nie odpowiedział, tylko zmrużył oczy, a jego klinga zawisła w bezruchu w powietrzu. Deryn widziała, że jej sztych zaczął drżeć. Zacisnęła zęby. Oczywiście Alek, cholerne książątko, został nauczony walczyć we właściwy sposób. Z tego, co wiedziała, całe jego życie wypełniała procesja nauczycieli. Teraz, kiedy uciekał, zostali tylko hrabia Volger, jego nauczyciel fechtunku, i Otto Klopp, nauczyciel mechaniki. Ale kiedy mieszkał w rodzin- nym zamku Habsburgów, było ich z pewnością jeszcze z tuzin i zaśmiecali mu łepetynę rozmaitymi bzdurami: starożytnymi językami, salonowymi manierami i przesądami chrzęstów. Nic dziwnego, że sądził, iż stanie w dynamicznej pozycji dwóch wieszaków może czegoś nauczyć. Ale Deryn nie zamierzała dać się pokonać temu nadętemu książątku. Stała więc bez ruchu, wbijając w niego wzrok. Po dziesięciu minutach zesztywniało jej całe ciało i mięśnie zaczęły pulso- wać z wysiłku. A najgorsze było to, co się działo w jej głowie, bo znudzenie przeszło w złość i frustrację, szum chrzęstowych silników statku zaś powoli zmieniał jej czaszkę w ul.
Najtrudniej było wytrzymać wzrok chłopaka. Utkwił w niej spojrzenie swoich ciemnozielonych oczu, które było równie nieruchome jak jego sztych. Teraz, kiedy znała tajemnice Alka - zamordowanie rodziców, ból po utracie domu, zimne brzemię niesnasek w rodzinie, które zapoczątkowały tę strasz- ną wojnę - Deryn dostrzegała smutek w jego oczach. Kilka razy wydawało jej się, że widzi w nich łzy, a tylko zacie- kła, sroga duma je powstrzymywała. A czasami, kiedy rywali- zowali o jakieś głupstwa, na przykład o to, kto szybciej wespnie się po takielunku, Deryn niemal pragnęła, żeby to on wygrał. Jednak nie mogła tego wypowiedzieć na głos, nie jako chłopak, a Alek nie patrzyłby już nigdy na nią w ten sposób, gdyby się dowiedział, że jest dziewczyną. - Alek... - zaczęła. - Chwila odpoczynku? - Jego złośliwy uśmieszek momen- talnie zmiótł jej ciepłe myśli. - Wypchaj się - odparła. - Właśnie się zastanawiałem, co wy, chrzęsty, zrobicie po przybyciu do Konstantynopola. Sztych szabli Alka nieznacznie się poruszył. - Hrabia Volger coś wymyśli. Opuścimy miasto tak szybko, jak się tylko da, domyślam się. Niemcy nie będą mnie szukać w bezkresach Imperium Osmańskiego. Deryn zerknęła na pusty horyzont na wprost. Lewiatan mógł dotrzeć do Konstantynopola nazajutrz o świcie, a po- znała Alka ledwo sześć dni temu. Czy naprawdę tak szybko zniknie z jej życia? - Nie dlatego, że nam się tu nie podoba. Przeciwnie - po wiedział Alek. - Wojna wydaje się tutaj nawet odleglejsza niż w Szwajcarii. Ale nie mogę wiecznie unosić się w powietrzu.
- Nie, chyba nie - przyznała Deryn, skupiając uwagę na sztychach szabel. Może i kapitan nie wiedział, kim jest ojciec Alka, ale było oczywiste dla wszystkich, że chłopak jest Au striakiem. Wypowiedzenie wojny Wielkiej Brytanii przez Au- stro-Węgry było kwestią czasu, a wtedy kapitan nie pozwoli chrzęstom odejść. Nie było w porządku, że Alek jest uważany za wroga, cho- ciaż dwukrotnie już uratował statek. Raz przed lodową śmier- cią, dając im żywność, a po raz drugi od śmierci z rąk Niemców, dając silniki, które pozwoliły im uciec. Niemcy wciąż ścigali Alka, chcąc dokończyć to, co zaczęli w Sarajewie. Ktoś musiał być po jego stronie... A Deryn, jak stopniowo przekonywała się w ciągu tych kilku dni, nie miała nic przeciwko temu, by tym kimś była właśnie ona. Ruch w górze przyciągnął jej uwagę i Deryn opuściła obo- lałe ramię z szablą. - Ha! - wykrzyknął Alek. - Masz dość? - To Newkirk - odparła, starając się odczytać nerwowe sygnały chłopaka. Chorągiewki sygnalizacyjne raz jeszcze załopotały, przekazując wiadomość, i z wolna dotarła do niej jej treść. - Dwa zestawy kominów czterdzieści mil stąd - powiedzia ła, sięgając do gwizdka marynarskiego. - Niemieckie krążow niki! Gwiżdżąc, ku swemu zaskoczeniu, nawet się uśmiechnęła -może jednak nie tak szybko znajdą się w Konstantynopolu.
Alarmujący skowyt rozprzestrzeniał się szybko od jednego do drugiego wąchacza. Wkrótce cały kadłub statku rozbrzmiewał zawodzeniem tych stworzeń. Na grzbiecie zaroiło się od załogi, która zaczęła ustawiać działa na sprężone powietrze i nosić worki z obrokiem dla nietoperzy strzałkowych. Wąchacze ruszyły po takielunku, sprawdzając, czy na kadłubie Lewiatana nie ma żadnych wy- cieków wodoru. Deryn i Alek skręcali linę Huxleya, ściągając Newkirka bliżej statku. - Zostawimy go na trzystu metrach - powiedziała Deryn, obserwując oznaczenia na linie. - Cholerny fuks! Będzie mógł oglądać bitwę z góry! - Ale przecież nie będzie żadnej bitwy, prawda? - zdziwił się Alek. - Co statek powietrzny może zrobić dwóm krążownikom? - Myślę sobie, że będziemy musieli godzinę pozostać w bez- ruchu. Żebyśmy nie nabrali złych nawyków. Alek wywrócił oczami. - Mówię poważnie, Dylan. Na Lewiatanie nie ma ciężkich dział. Jak mamy z nimi walczyć? - Ogromny wodorowy stwór może wiele. Mamy jeszcze kilka bomb, mamy nietoperze strzałkowe... - Głos Deryn zamarł. - Czy powiedziałeś: „Jak mamy z nimi walczyć?" - Słucham? - Właśnie powiedziałeś: „Jak mamy z nimi walczyć?" Jakbyś był jednym z nas! - No, chyba tak właśnie powiedziałem. - Alek spojrzał na swoje oficerki. - Moi ludzie w końcu s ł u ż ą na tym statku, mimo że jesteście zgrają bezbożnych darwinistów.
Deryn uśmiechnęła się, znów mocując linę Huxleya. - Powtórzę to kapitanowi, kiedy następnym razem będzie mnie pytał, czy nie jesteś szpiegiem chrzęstów. - Jak miło z twojej strony - powiedział Alek, po czym uniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. - Ale ciekawi mnie... czy oficerowie zaufają nam podczas bitwy. - A niby czemu nie mieliby wam zaufać? Ocaliliście statek. Daliście nam silniki z waszego cyklopa! - Tak, ale gdybym nie miał takiego gestu, wciąż tkwili- byśmy z wami na tym lodowcu. Albo gnili w niemieckim więzieniu, co bardziej prawdopodobne. To nie był gest przyjaźni. Deryn zmarszczyła brwi. Może i sprawy były nieco zagmatwane, teraz kiedy zbliżała się bitwa. Ludzie Alka i załoga Le-wiatana stali się sojusznikami przypadkiem, i to ledwo kilka dni wcześniej. - Obiecaliście nam tylko pomoc w dotarciu do Imperium Osmańskiego - powiedziała cicho. - Nie było mowy o wspólnej walce z innymi chrzęstami. Alek pokiwał głową. - Tak właśnie pomyślą wasi oficerowie. - Tak, ale co t y o tym myślisz? - Posłuchamy rozkazów. - Wskazał w stronę dziobu. - Wi- dzisz? Klopp i Hoffman już pracują. Była to prawda. Kapsuły z silnikami na obu burtach wielkie- go stwora ryczały coraz głośniej, posyłając w powietrze gęste snopy spalin. Ale widok silników chrzęstów na statku darwini- stów był kolejnym przypomnieniem dziwacznej koalicji, którą zawiązał Lewiatan. W porównaniu z niewielkimi brytyjskimi
silnikami, jakie zaprojektowano na potrzeby tego statku, dud- niły i dymiły jak dwa pociągi towarowe. - Może to jest szansa, żeby się sprawdzić - powiedziała Deryn. - Powinieneś pomóc swoim ludziom. Żeby dogonić te okręty przed zmierzchem, będziemy musieli osiągnąć dobrą prędkość. - Pacnęła go w ramię. - Ale nie daj się przy tym zabić. - Postaram się. - Alek uśmiechnął się i zasalutował jej. -Powodzenia, panie Sharp. - Odwrócił się i pobiegł wzdłuż grzbietu. Odprowadzając go wzrokiem, Deryn zastanawiała się, co myślą oficerowie na mostku. Lewiatan szykował się do bitwy z nowymi, ledwo sprawdzonymi silnikami obsługiwanymi przez ludzi, którzy według wszelkich prawideł powinni wal- czyć po drugiej stronie. Ale kapitan przecież nie miał specjalnego wyboru, prawda? Mógł albo zaufać chrzęstom, albo bezradnie dryfować na wietrze. I Alek wraz ze swymi ludźmi musiał się włączyć do walki albo straciliby swoich jedynych sojuszników. Jak się nad tym głębiej zastanowić, to - zdaje się - nikt nie miał wyboru. Deryn westchnęła, myśląc sobie, jak ta wojna jest pogma- twana.
2 Biegnąc w kierunku silników, Alek zastanawiał się, czy powiedział Dylanowi całą prawdę. Coś było nie tak z tym jego zapałem do walki. Alek i po- zostali wielokrotnie już walczyli z Niemcami - nawet z Au- striakami - podczas ucieczki do Szwajcarii. Ale teraz było inaczej - te okręty nie ścigały go. Według podsłuchanych przez hrabiego Volgera przekazów telegraficznych zostały uwięzione na Morzu Śródziemnym z początkiem wojny. Brytyjczycy kontrolowali Gibraltar i Kanał Sueski, więc nie były w stanie wrócić do Niemiec. Przez ostatni tydzień tylko uciekały. Alek wiedział, jak to jest być ściganym, zmuszonym do walki, którą ktoś inny rozpoczął. Jednakże był gotów pomóc darwinistom posłać te dwa okręty wraz z załogami na dno. Olbrzymie sztuczne stworzenie poruszało się pod jego stopami, rzęski pokrywające jego boki falowały jak łan trawy targany wiatrem, kiedy wchodziło w lekki zakręt. Sztuczne
ptaki kołowały wokół Alka, a niektóre, już w uprzężach, niosły narzędzia zagłady. To była kolejna różnica. Tym razem będzie walczył u boku tych stworzeń. Alek został wychowany w przekonaniu, iż są bezbożnym paskudztwem, ale po czterech dniach na pokładzie statku ich skrzeki i piski zaczęły brzmieć niezwykle naturalnie. Może poza nietoperzami strzałkowymi, stworzenia te mogły się nawet wydawać piękne. Czyżby zmieniał się w darwinistę? Dotarłszy na wysokość kapsuł silników, skierował się do bocznego takielunku. Statek przechylał się, gotując do wspi- naczki po niebie, i morze zaczęło zostawać coraz bardziej w do- le. Liny były śliskie od słonego morskiego powietrza i kiedy wczepiał się w nie kurczowo, aby nie spaść, kwestia lojalności zatarła się w jego umyśle. Dotarł do kapsuły silnika przepocony i żałował, że włożył ochronny strój do fechtunku. Otto Klopp, mistrz mechaniki, stał przy przełącznikach w mundurze Gwardii Habsburgów powycieranym po sześciu tygodniach tułaczki. Obok niego tkwił pan Hirst, główny inżynier Lewiatana, przyglądając się ryczącemu silnikowi z wyraźnym niesmakiem. Alek musiał przyznać, że obracające się ramiona tłoków i trzaskające ogniwa świec wyglądały dość dziwacznie obok falującego boku podniebnej bestii, zupełnie jak koła zębate przyczepione do motylich skrzydeł. - Mistrzu Klopp. - Alek próbował przekrzyczeć ryk. - Jak idzie? Starszy mężczyzna podniósł wzrok znad wskaźników.
- Wystarczająco sprawnie jak na tę prędkość. Wie panicz, co się tam dzieje? Otto Klopp nie mówił po angielsku. Nawet gdyby jaszczurka kurierska przyniosła mu wiadomość do kapsuły, nie wiedziałby, dlaczego statek zmienia kurs. Widział wyłącznie kolory kodo- we wysyłane z mostka do cętki sygnalizacyjnej i posłusznie wykonywał rozkaz. - Dostrzegliśmy dwa niemieckie okręty. - Alek zamilkł na chwilę; czyżby znów powiedział „my"? - Statek je ściga. Klopp zmarszczył brwi, przez chwilę trawiąc tę informację, a następnie wzruszył ramionami. - Cóż, nie można powiedzieć, żeby Niemcy ostatnio nas jakoś hołubili. Ale jest faktem, paniczu, że możemy w każdej chwili doprowadzić do pęknięcia tłoka. Alek spojrzał w stronę obracających się przekładni. Prze- robione silniki wciąż jeszcze stawiały opór i co rusz sprawiały niespodziewane problemy. Załoga nie wiedziałaby, że awaria została wywołana specjalnie. Ale nie czas teraz zdradzać nowo zyskanych sojuszników. Mimo tych wszystkich pochwał w związku z uratowaniem Lewiatana, tak naprawdę to statek ocalił Alka. Plan jego ojca zakładał, że Alek przez całą wojnę będzie się ukrywał w szwaj- carskich Alpach i pojawi się znów wyłącznie po to, by ujawnić swoją tajemnicę - że jest dziedzicem tronu Austro-Węgier. Awaryjne lądowanie podniebnego statku wybawiło go od lat chowania się w śniegach. To on zawdzięczał darwinistom wy- bawienie, a także to, iż zaufali jego ludziom na tyle, że mogli obsługiwać te silniki. - Miejmy nadzieję, że nic takiego się nie wydarzy, Ottonie.
- Skoro panicz tak mówi. - Coś się stało? - zapytał pan Hirst. Alek przeszedł na angielski. - Nie, nic. Mistrz Klopp mówi, że maszyny pracują gład ko. Zdaje się, że hrabia Volger został przydzielony do ekipy na sterburcie. Mam zostać i potłumaczyć trochę? Główny inżynier podał Alkowi gogle, żeby osłonił oczy przed iskrami i wiatrem. - Bardzo proszę. Nie chcielibyśmy, żeby w ogniu walki powstało jakieś... nieporozumienie. - Naturalnie, że nie. - Alek założył gogle, zastanawiając się, czy pan Hirst zauważył wahanie Kloppa. Jako główny inży nier statku Hirst był jednym z niewielu darwinistów mających wiedzę z zakresu mechaniki. Zawsze z podziwem patrzył, jak Klopp obsługiwał silniki chrzęstów, chociaż mówili innymi językami. Nie było sensu wzbudzać teraz jego podejrzeń. Na szczęście ta bitwa skończy się bardzo szybko i będą mo- gli bez dalszej zwłoki udać się do Konstantynopola. Tuż przed zmrokiem na horyzoncie pojawiły się dwa srebrzy- ste okruchy. - Na tego małego nawet nie ma co patrzeć - powiedział Klopp, odrywając lornetkę od oczu. Alek wziął lornetkę i spojrzał w dal. Mniejszy okręt był już uszkodzony. Jedna z jego wież poczerniała od ognia, a w kilwa- terze ciągnął się oleisty szlak niczym błyszcząca czarna tęcza w ostatnich promieniach słońca. - Czyżby już stoczyły walkę? - zapytał pana Hirsta. - O tak, flota przegoniła je po całym Morzu Śródziemnym.
Kilkakrotnie ostrzelano je z oddali, ale wciąż się wymykały. -Uśmiechnął się. - Jednak tym razem nie ujdą. - Nam z całą pewnością nie uciekną - powiedział Alek. Le- wiatan zniwelował dystans sześćdziesięciu kilometrów w ciągu zaledwie kilku godzin. - I nie mogą też odpowiedzieć ogniem - stwierdził pan Hirst. - Jesteśmy dla nich za wysoko. Musimy tylko je spowolnić. Flota już tu płynie. Głośne „bum" rozległo się nad grzbietem i rój czarnych skrzydeł podniósł się z nosa statku. - Najpierw wysyłają nietoperze - powiedział Alek do Kloppa. - A cóż to za bezbożne stworzenia? - Jedzą szpikulce. - Tylko tyle potrafił powiedzieć. Prze- szył go dreszcz. Rój zaczął się formować, tworząc czarną chmurę. Szperacze na gondoli ożyły i pod gasnącym słońcem nietoperze groma- dziły się wokół snopów światła jak ćmy. Lewiatan stracił mnóstwo tych stworzeń podczas ostatnich bitew, ale z wolna dochodził do siebie. Kolejne nietoperze już rosły, niczym knieja wracająca do równowagi po długim okresie polowań. Darwiniści nazywali statek „ekosystemem". Z oddali ciemny rój kotłujący się wokół snopów światła wy- glądał hipnotycznie. Ruszył w stronę mniejszego okrętu, go- tów uwolnić deszcz metalowych szpikulców. Większość załogi będzie bezpieczna pod pancerzem, ale ludzie przy mniejszych działach na pokładzie zostaną rozerwani na strzępy. - Dlaczego zaczynamy od nietoperzy? - zapytał Alek. - Szpikulce nie zatopią krążownika.
- Nie, ale zniszczą flagi sygnalizacyjne i anteny telegrafu - odparł Hirst. - Jeśli przeszkodzimy w komunikacji między dwoma jednostkami, nie rozdzielą się i nie będą próbowały uciec. Alek przetłumaczył wszystko Kloppowi, ten zaś wskazał na coś w oddali. - Ten duży już się szykuje. Chłopak ponownie uniósł lornetkę do oczu i dopiero po chwili odnalazł sylwetkę większego okrętu na ciemniejącym horyzoncie. Zdołał przeczytać nazwę na burcie - Goeben wy- glądał wspaniale, dużo lepiej niż jego towarzysz. Miał trzy duże wieże artyleryjskie i dwie wyrzutnie żyrokopterów, a kształt kilwateru zdradzał obecność skrytych pod linią wodną ramion do walki z krakenami. Na pokładzie rufowym stało coś dziwnego - wysoka wieża połyskująca metalowym takielunkiem, jakby połączono w jed- no tuzin telegrafów. - A co on ma na rufie? - zapytał Alek. Klopp wziął lornetkę i spojrzał. Od lat współpracował z niemieckim wojskiem i zwykle miał najświeższe wiadomości w sprawach militarnych. Ale teraz zmarszczył tylko brwi i odpowiedział z dużą ostrożnością: - Nie jestem pewien. Przypomina mi to zabawkę, którą widziałem tylko raz... - Ścisnął mocniej obudowę lornetki. - Wypuszczają żyrokopter! Niewielki kształt został wystrzelony z jednej z wyrzutni. Szedł zdecydowanym kursem, obracając łopatami wirników, wprost w chmarę nietoperzy. - Co on kombinuje? - zapytał cicho Klopp.
Alek patrzył na to z grymasem. Żyrokoptery były delikat- nymi maszynami, które ledwo mogły unieść pilota. Służyły do działań zwiadowczych, a nie do ataku. Ale niewielki statek powietrzny sunął prosto na chmurę nietoperzy, a łopaty jego wirników obracały się z niezwykłą prędkością. Kiedy zbliżył się do trzepocącego roju, nagle roz- jarzył się w ciemnościach. Snopy płomieni wystrze- liły z przodu korpusu jak festony jaskrawych ogni sztucznych wykwitające na niebie. Alek przypomniał sobie coś, co Dylan powie- dział mu na temat nietoperzy - straszliwie bały się czerwonego światła i momentalnie wy- pluwały połknięte wcześniej szpikulce. Snopy płomieni przedzierały się przez rój, rozpraszając nietoperze na wszystkie strony. Kilka chwil później stworzenia zniknęły jak nasiona czarnego dmuchawca na wietrze. Żyrokopter starał się zawrócić, ale natrafił na falę ucie- kających nietoperzy. Alek widział, jak padają szpikulce, poły-
skując w snopach szperaczy. Żyrokopter zaczął się chwiać w po-
wietrzu. Łopaty śmigieł zostały rozdarte i połamane, a resztka ich energii zaczęła nieszczyć delikatną konstrukcję. Alek patrzył, jak latająca maszyna spada i niknie w minia- turowym obłoczku piany na ciemnej powierzchni morza. Za- stanawiał się, czy pechowy pilot przeżył deszcz szpikulców, by zasmakować zimnej wody. Szperacze Lewiatana przeczesywały niebo, ale rój był zbyt rozproszony, by ponowić atak. Drobne trzepoczące sylwetki już sunęły w stronę statku powietrznego. Klopp opuścił lornetkę. - Zdaje się, że Niemcy mają nowe sztuczki na podorędziu. - Zawsze tak było - wykrztusił Alek, spoglądając na miej- sce, w którym rozbił się żyrokopter. - Mamy nowe rozkazy - powiedział Hirst, wskazując cętkę sygnalizacyjną. Zmieniła barwę na niebieską, co oznaczało przejście na niższy bieg. Klopp zmniejszył obroty, posyłając pytające spojrzenie Alkowi. - Odstępujemy od ataku? - zapytał chłopak po angielsku. - Oczywiście, że nie - odparł pan Hirst. - Tylko zmieniamy kurs. Myślę, że teraz odpuścimy sobie Breslau i skupimy się na tym większym. Chociażby po to, żeby nie przeszkodził nam kolejny żyrokopter. Alek przez chwilę wsłuchiwał się w szum silników. Maszyna na sterburcie wciąż pracowała na wysokich obrotach, kierując stopniowo Lewiatana wprost na Goebena. Bitwa się nie skoń- czyła. Tego dnia zginie jeszcze wielu ludzi. Spojrzał ponownie na obracające się zębatki silnika. Klopp był w stanie je zatrzymać na wiele subtelnych sposobów. Jedno słowo Alka wystarczyło, by przerwać atak.
Ale przyrzekł Dylanowi lojalność w walce. Po tym, jak porzucił kryjówkę, oddał pożogę i pozbył się ojcowskiego złota, żeby sprzymierzyć się z darwinistami, absurdem wydawało się zdradzenie ich właśnie teraz. Wiedział, że hrabia Volger byłby tego samego zdania. Podstawowym obowiązkiem Alka, dziedzica tronu Austro- Węgier, było przetrwać. A wzniecanie buntu w obozie wroga nie było najlepszym na to sposobem. - I co teraz? - zapytał Hirsta. Główny inżynier wziął lornetkę od Kloppa. - Nie będziemy marnować czasu na niszczenie ich sygna- lizacji, to pewne. Najprawdopodobniej nadlecimy bezpośrednio nad okręt i zrzucimy bomby. Nie zatrzymają ich żyrokop-terami. - Zamierzamy ich zbombardować. - Alek przetłumaczył jego słowa dla Kloppa. - Są bezbronni. Mężczyzna tylko skinął głową i ustawił przyrządy. Cętka sygnałowa znów zmieniła kolor - na czerwony. Lewiatan wchodził na właściwy kurs.
3 Upłynęło jednak sporo czasu, zanim Lewiatan zbliżył się do Goebena. Wielkie działa okrętu zadudniły, wypluwając ogień i dym w nocne niebo. Ale pan Hirst miał rację - pociski przeleciały pod Lewiatanem i wzbiły białe kaskady wody wiele kilome- trów dalej. Kiedy Lewiatan zbliżał się do Goebena, Alek obserwował niemiecką jednostkę przez lornetkę. Na pokładach biegała za- łoga, chroniąc działa czymś, co z góry wyglądało jak płachty brezentu. Te zasłony połyskiwały matowo w ostatnich promie- niach słońca, jakby były ze skóry bądź kauczuku. Alek zasta- nawiał się, czy materiał ten jest na tyle wytrzymały, że może powstrzymać nietoperzowe szpikulce. Ale żaden kauczuk nie był w stanie wytrzymać eksplozji bomb. Jednak załoga okrętu najwyraźniej nie przejmowała się tym zbytnio. Nie szykowano szalup ratunkowych, a drugi żyrokop-ter stał spokojnie na swojej katapulcie z wirnikami przymo-
cowanymi przed szkwałem. Wkrótce on też został przykryty czarną, błyszczącą płachtą. - Paniczu - odezwał się Klopp - co tam się dzieje na rufie? Alek przesunął szkła lornetki i zobaczył światła błyskające na szczycie dziwacznego masztu jednostki. Zmrużył oczy. U podstawy konstrukcji pracowali jacyś ludzie w mundurach z tego samego błyszczącego materiału co pokrywy na działa. Nie spieszyli się, zupełnie jak muchy w smole. Alek zmarszczył brwi. - Niech pan spojrzy, mistrzu Klopp. Szybko, proszę. Kiedy staruszek wziął od niego lornetkę, mrugające światła stały się jeszcze intensywniejsze - Alek widział je teraz gołym okiem. Wzdłuż rusztowań wieży zaczęły się ślizgać dziwne odblaski, niczym nerwowe węże z łuku elektrycznego... - To guma - stwierdził Alek cicho. - Osłaniają wszystko gumowanym materiałem. Cała ta wieża najwyraźniej jest na ładowana elektrycznością. Klopp zaklął. - Powinienem był się zorientować. Ale podczas demon stracji pokazywali nam jedynie model, zabawkę, która nie była taka wielka! - Model czego? Staruszek oderwał lornetkę od oczu. - To działo Tesli. Prawdziwe. Alek pokręcił głową. - Od nazwiska Tesli, tego, który wymyślił radioodbiornik? To wieża przekaźnikowa? - Od tego właśnie Tesli, paniczu, ale to nie jest żaden prze-
kaźnik. - Klopp miał śnieżnobiałą twarz. - To jest broń, ge- nerator piorunów. Alek wpatrywał się z przerażeniem w połyskujący maszt. Dylan często powtarzał, że piorun jest naturalnym wrogiem podniebnych statków. Jeśli energia elektryczna dotknie powłoki Lewiatana, nawet najmniejszy wyciek wodoru może wzniecić płomień. - Czy już jesteśmy w ich zasięgu? - Te, które widziałem, nie były w stanie wystrzelić na dłu- gość pokoju - odparł Klopp. - Wywoływały tylko łaskotanie w koniuszkach palców i włosy się od tego jeżyły. Ale ten tutaj jest olbrzymi, a do tego zasilany kotłami okrętu! Alek obrócił się do pana Hirsta, który obserwował ich rozmo- wę bez większego zainteresowania, i odezwał się po angielsku: - Musimy zmienić kurs! Ta wieża na rufie to coś w rodzaju... działa miotającego błyskawice! Pan Hirst uniósł brew. - Działa miotającego błyskawice? - Tak! Klopp współpracował z niemieckimi siłami lądo- wymi. Widział już te urządzenia. - Alek westchnął. - Cóż, przynajmniej model. Główny inżynier zerknął na Goebena. Elektryczność strze- lała coraz jaśniej, układając się w pajęczynę roztańczoną na takielunku masztu. - Nie widzi pan tego?! - krzyknął Alek. - Dość to dziwaczne. - Pan Hirst się uśmiechnął. - Ale żeby błyskawice? Wątpię, aby pańscy przyjaciele, chrzęsty, już zdołali opanować siły natury. - Musi pan to przekazać na mostek!
- Jestem pewien, że na mostku widać wszystko jak na dło ni. - Hirst wyciągnął gwizdek bosmański z kieszeni i wydo był z niego krótki dźwięk. - Ale nie omieszkam poinformować ich o pańskiej teorii. -Teorii?!- zawołał Alek. - Nie mamy czasu na dyskusje! Musimy zawracać! - Na pewno będziemy wykonywać rozkazy - powiedział pan Hirst, chowając gwizdek do kieszeni. Alek stłumił jęk irytacji i odwrócił się do Kloppa. - Ile mamy czasu? - zapytał po niemiecku. - Na pokładzie nie ma już nikogo oprócz tych marynarzy w dziwnych mundurach. Może się to więc zacząć w każdej chwili. - Klopp oderwał okulary lornetki od oczu. - Jak damy całą wstecz na tym silniku, to zawrócimy najszybciej. - Cała wstecz od całej naprzód? - Alek pokręcił głową. -Choćbyś robił, co w twojej mocy, to nie będzie wyglądało na wypadek przy pracy. - Nie, ale mogę sprawić, że będzie to wyglądało na mój pomysł - powiedział Klopp, po czym złapał Alka za kołnierz i cisnął nim o pokład. Kiedy głowa Alka walnęła z całej siły o metalową podłogę kapsuły silnikowej, przez chwilę zawirowały mu gwiazdy przed oczami. - Klopp! Co, do diabła, wyprą... Zgrzyt zębatek zagłuszył jego słowa, a cała kapsuła zadrżała w posadach. Powietrze nagle stanęło w bezruchu, kiedy me- chanizm śmigła zapluł, zakaszlał i zatrzymał się. - Co to ma znaczyć?! - krzyknął Hirst. Alek doszedł do siebie w chwili, kiedy Klopp zamachnął się