Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 287
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 122

Westerfeld, Scott - Lewiatan 1z3 [z ilustracjami]

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Westerfeld, Scott - Lewiatan 1z3 [z ilustracjami].pdf

Beatrycze99 EBooki W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 327 stron)

Scott Westerfeld LEWIATAN Trylogia Lewiatana, tom 1

Tytuł oryginału: LEVIATHAN Copyright © 2009 by Scott Westerfeld Ilustracje: Mr. Keith Thompson

● JEDEN ● Austriackie rumaki lśniły w świetle księżyca, a jeźdźcy unosili się wysoko w strzemionach, wznosząc szable. Za ich szeregiem stały dwa rzędy napędzanych silnikami Diesla ma­szyn kroczących, gotowych do oddania salwy z dział wycelo­wanych gdzieś nad głowami kawalerzy- stów. Zeppelin, błyskając metalową powłoką, patrolował ziemię niczyją pośrodku pola bitwy. Francuska i angielska piechota kryła się za umocnieniami — nożem do otwierania kopert, kałamarzem i rzędem wiecznych piór — wiedząc, że nie ma szans w starciu z potęgą Austro-Węgier. A za jej plecami czaił się rząd darwinistycznych potwo­rów gotowych pożreć każdego, kto ośmie- liłby się zrejterować z pola bitwy. Atak niemal się rozpoczął, kiedy księciu Aleksandrowi wy­dało się, że coś słyszy za drzwiami... Przepełniony poczuciem winy zrobił krok w stronę łóż­ka... i zamarł, intensywnie wsłuchując się w ciszę. Na zewnątrz konary drzew kołysały się pod naporem delikatnych powiewów wiatru, ale poza tym noc była spokojna. Mama i tato byli przecież w Sarajewie. Służba nie ośmieliłaby się zakłócić jego snu. Alek odwrócił się do biurka i zaczął przestawiać kawalerzystów, uśmiechając się złowieszczo, kiedy bitwa weszła w de­cydującą fazę. Austriaccy mechaniczni piechurzy zakończyli ostrzał i nadeszła pora

na cynową kawalerię gotującą się do wykończenia zdziesiątkowanych Francuzów. Ustawianie wojsk do ataku trwało całą noc z pomocą pod- ręcznika cesarskiej taktyki wypożyczonego z gabinetu ojca. Alek miał pełne prawo do odrobiny rozrywki, gdy jego ro­dzice prze- bywali na manewrach wojskowych. Błagał ich, by go ze sobą zabrali, żeby mógł zobaczyć szeregi karnego wojska maszerujące na ich oczach, poczuć w piętach łoskot sunących machin wojennych. Oczywiście to matka sprzeciwiła się jego wyjazdowi — na­uka była ważniejsza niż te całe „parady", jak je nazywała. Nie rozumiała, że woj- skowe manewry są w stanie więcej go nauczyć niż zramolali belfrzy ze swymi podręcznikami. Pewnego dnia, już wkrótce, zasiądzie za sterami jednej z takich maszyn. W końcu nadciągała wojna. Wszyscy tak mówili. Kiedy ostatni oddział cynowej kawalerii przedarł się przez francu- skie szeregi, od strony korytarza znów dobiegł cichy odgłos, jakby ktoś dzwonił pękiem kluczy. Alek odwrócił się i wpatrzył w szczelinę pod podwójnymi drzwiami sypialni. W srebrnym blasku księżyca przesuwały się tam jakieś cienie i usłyszał syk szeptu. Ktoś stał tuż przy drzwiach. Szybko i bezszelestnie przemknął na bosaka po chłodnej marmurowej podłodze i wśliznął się do łóżka w chwili, kiedy drzwi uchyliły się odro- binę. Alek zmrużył oczy, zastanawiając się, który to sługa go szpieguje. Światło księżyca wlało się do pokoju, aż zalśniły cynowe żołnierzy- ki na blacie biurka. Ktoś wszedł do środka, sprawnie i cicho jak śmierć. Postać zamarła na chwilę, wpatrując się w Alka, następnie zaś podkradła się do jego szafki. Alek usły­szał skrzypienie wysuwanej szuflady. Serce mu załomotało. Żaden sługa nie ośmieliłby się go okradać! Ale co będzie, jeśli intruz jest kimś o wiele niebezpiecz­niejszym niż zwykły złodziej? W uszach rozbrzmiewały mu ostrzegawcze słowa ojca... „Masz wrogów od dnia swych urodzin". Przy łóżku wisiał sznur dzwonka, ale pokoje jego rodziców były puste. Ojciec ze swym strażnikiem przebywał w Sarajewie, więc najbliżsi

gwardziści znajdowali się na końcu korytarza z trofeami myśliwskimi, dobre pięćdziesiąt metrów od jego komnaty. Alek wsunął dłoń pod poduszkę i dotknął zimnej stali swego myśliw- skiego noża. Leżał tak, wstrzymując oddech i ściskając mocno rękojeść noża, i powtarzał w myślach kolejne ostrze­żenie ojca. „Zaskoczenie jest skuteczniejsze niż siła". Wtedy w drzwiach pojawiła się kolejna postać, stukając ob­casami oficerek i brzęcząc metalowymi guzami na kaftanie jak pękiem kluczy. Skierowała się wprost do jego łóżka. — Paniczu! Niech się panicz obudzi! Alek puścił nóż i odetchnął z ulgą. To był tylko stary Otto Klopp, jego nauczyciel mechaniki. Pierwsza postać zaczęła przeszukiwać szafkę, wyciągając ubrania. — Młody książę nie śpi już od dawna — odezwał się cicho hrabia Volger. — Drobna rada, Wasza Wysokość. Kiedy ktoś udaje, że śpi, nie powinien wstrzymywać oddechu. Alek usiadł na łóżku i skrzywił się z niesmakiem. Jego na­uczyciel fechtunku miał irytujący zmysł wyczuwania podstępu. — Co to ma znaczyć? — Musisz pójść z nami, paniczu — wymamrotał Otto, wpa­trując się w marmurową posadzkę. — Polecenie arcyksięcia. — Ojca? Już wrócił? — Wydał zalecenia przed wyjazdem — odezwał się hrabia Volger tym samym irytującym tonem, jakim posługiwał się podczas lekcji fech- tunku. Rzucił spodnie i kurtkę na łóżko Alka. Chłopiec wpatrywał się w niego z mieszaniną wściekłości i dezorien- tacji. — Zupełnie jak młody Mozart — rzekł łagodnie Otto. — W opowie- ściach arcyksięcia. Alek zmarszczył brwi, przypominając sobie ulubione opo­wieści ojca o dorastaniu wielkiego kompozytora. Podobno nauczyciele Mozarta budzili go w środku nocy, kiedy jego umysł był bezbronny w półśnie, i

wtłaczali mu do głowy wiedzę muzyczną. Według Alka był to przejaw braku sza­cunku. Sięgnął po spodnie. — Chcecie mnie zmusić, żebym skomponował fugę? — Kusząca myśl — stwierdził hrabia Volger. — Ale proszę się po- spieszyć. — Za stajniami czeka na nas machina krocząca, paniczu. — Na zmar- twionej twarzy Ottona pojawiło się coś na kształt uśmiechu. — Musisz zabrać hełm. — Krocząca? — Alek otworzył szeroko oczy. Kierowanie machiną stanowiło element szkolenia, dla którego był gotów ochoczo zerwać się z łóżka. Ubrał się pospiesznie. — Tak, pierwsza nocna lekcja panicza! — powiedział Otto, podając Alkowi buty. Alek wzuł je i wstał. Następnie sięgnął po ulubione ręka­wice kierow- cy, a oficerki zastukały na marmurowej posadzce. — A teraz cicho. — Hrabia Volger stał już przy drzwiach komnaty. Uchylił je nieco i zerknął na korytarz. — Będziemy się wykradać, Wasza Wysokość! — szepnął Otto. — Pierwszorzędna zabawa ta lekcja! Tak jak z młodym Mozartem! Cała trójka przekradała się przez korytarz z trofeami myśliw­skimi. Mistrz Klopp wciąż człapał. Volger sunął bezgłośnie. Portrety przodków Alka, członków rodziny, która rządziła Au­strią od sześciu stuleci, wisiały na ścianach, a antenaci spo­glądali na nich z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Poroża upolowanych przez jego ojca zwierząt rzucały plątaninę cieni, która przypominała zagajnik skąpany w księżycowej poświacie. Panująca w zamku cisza sprawiała, że każdy ich krok potężniał w uszach, a pojawiające się w głowie Alka pytania odbijały się echem pod czaszką. Czy sterowanie machiną kroczącą po nocy nie jest aby nie­bezpieczne? I właściwie dlaczego towarzyszy im jego mistrz fechtunku? Hrabia Volger przedkładał szpady, rapiery i konie nad bezduszne machiny i dość obceso- wo odnosił się do po­spólstwa, do którego należał stary Otto. Mistrz Klopp

pozycję na dworze zawdzięczał swym technicznym umiejętnościom, a nie miejscu na starożytnym drzewie genealogicznym swojej familii. — Volger... — zaczął Alek. — Cisza, chłopcze! — rzucił szlachetka. Alek zawrzał gniewem i o mało co zakląłby, chociaż z pew­nością po- łożyłoby to kres misternemu planowi wykradania się z zamku. Zawsze tak było. Dla sług może i był „młodym arcyksięciem", ale herbowi, tacy jak Volger, nie pozwalali Alkowi za­pomnieć o jego statusie. Z powodu pospolitego pochodzenia matki w ich oczach nie był godzien dziedziczyć królewskiej schedy ani tytułów. Ojciec bez wątpienia był na- stępnym w kolejności władcą imperium obejmującego pięćdziesiąt milio- nów dusz, ale on sam nie mógłby się pochwalić taką schedą. Sam Volger był hrabią pomniejszego sortu — nie miał mająt­ku, który nosiłby jego nazwisko, ledwo niewielką połać lasu — ale nawet on czuł wyższość wobec syna ledwo damy dworu. Alkowi udało się jednak zachować spokój i stłumił gniew, kiedy przemierzali przepastne zamkowe kuchnie. Lata afron-tów nauczyły go, że należy zacisnąć zęby, a zniewagę łatwiej było znieść w perspektywie nocnego wypadu. Pewnego dnia nastanie pora jego triumfu. Ojciec mu to obiecał. Miał to w pewien sposób zmienić kontrakt małżeński, dzięki któremu krew Alka stanie się bardziej błękitna. Nawet jeśli miałoby to oznaczać przeciwstawienie się sa­memu cesa- rzowi.

● DWA ● Kiedy docierali da stajni, jedynym zmartwieniem Alka było to, żeby nie potknąć się o coś w ciemnościach. Księżyca wisiało na niebie ledwo pół rogala, a przed nimi, w dolinie, rozciągało się czarne morze lasów łow- nych należących do posiadłości. O tej porze nawet światła Pragi przygasły tak bardzo, że ich lokalizację można było jedynie wyłuskać z pamięci. Kiedy Alek zobaczył kroczącego, z jego ust wydobył się stłu­miony okrzyk. Stał, górując nad dachem stajni, z metalowymi kończynami zatopio- nymi w grząskiej ziemi wybiegu dla koni. Przypomi­nał jednego z tych darwinistycznych potworów czających się w mroku. Nie była to machina szkoleniowa, lecz prawdziwe mon­strum wojny — cyklop pożoga. Z brzucha sterczało mu działo, a dwa ścięte pyski ka- rabinów maszynowych wyrastały ze łba, który rozmiarami przypominał wędzarnię. Do tej pory Alek kierował tylko nieuzbrojonymi małymi pojazdami i czteronożnymi korwetami szkoleniowymi. Chociaż jego szesnaste urodziny zbliżały się wielkimi kro­kami, mat- ka zawsze mówiła, że jest zbyt młody na sterowanie prawdziwymi machi- nami wojennymi. — Ja mam kierować tym czymś?— Chłopak usłyszał, jak łamie mu się głos. — Mój stary wozik nie sięga mu nawet do kolan! Odziana w rękawicę dłoń Ottona Kloppa ciężko poklepała go po ra- mieniu. — Nie przejmuj się, młody Mozarcie. Będę przy twoim boku. Hrabia Volger zawołał coś w stronę maszyny i silniki obu­dziły się do życia, a ziemia pod stopami Alka zadrżała. Światło księżyca zatańczyło na wilgotnych liściach siatki maskującej rozciągniętej nad pożogą, a ze stajni dobiegło stłumione, ner­wowe parskanie koni.

Właz w korpusie machiny otworzył się na oścież i wypad­ła z niego drabinka sznurowa, rozwijając się aż do ich stóp. Hrabia Volger przytrzy- mał ją, a następnie postawił stopę na pierwszym drążku, by ją unierucho- mić.

— Paniczu, jeśli łaska. Alek objął wzrokiem zwalistą machinę. Starał się wyobrazić sobie sposób kierowania tym potworem w ciemnościach, po­walanie drzew, niszczenie budynków i wszystkiego, co miało tego pecha, że stanęło na jej drodze. Otto Klopp nachylił się bliżej. — Twój ojciec, arcyksiążę, rzucił nam wyzwanie. Tobie i mnie. Chce, żebyś był gotów pokierować każdą machiną z parku straży, nawet w środku nocy. Alek przełknął ślinę. Ojciec zawsze mówił, że kiedy woj na puka do bram kraju, wszyscy w domu muszą być do niej przygotowani. Do tego rozpoczęcie szkolenia pod nieobecność matki miało głęboki sens. Gdyby Alek rozbił kroczącego, naj­większe siniaki zdążyłyby zniknąć przed po- wrotem księżnej Zofii. Jednak Alek i tak miał wątpliwości. Właz w korpusie zwa­listego ko- losa przypominał szczęki olbrzymiego drapieżnika rozwarte, by pożreć ofiarę. — Naturalnie nie możemy cię do niczego zmusić, Najjaśniej­szy Panie — stwierdził hrabia Volger rozbawionym głosem. — Zawsze możemy wytłumaczyć się przed twoim ojcem, żeś był zbyt przerażony. — Ja wcale nie jestem przerażony. — Alek chwycił drążek drabinki i podciągnął się. Poszarpane szczeble wczepiały się w jego rękawice, kiedy omijał uniemożliwiające abordaż szpikulce, którymi był najeżony brzuch kroczącego. Wszedł w ciemną paszczę potwora i nozdrza wypełnił mu odór ropy i potu, a takt silnika wprawił jego kości w drżenie. — Witam na pokładzie, Wasza Wysokość — rozległ się głos. W kabi- nie działowych siedziało już dwóch żołnierzy w błysz­czących stalowych hełmach. Alek przypomniał sobie, że załoga pożogi składa się z pięciu osób. Nie był to niewielki, trzyoso­bowy pojazd. Niemal zapomniał oddać honory. Hrabia Volger był tuż za nim na drabince, więc chcąc nie chcąc, Alek musiał wspiąć się dalej, do kabiny dowódcy. Zajął miejsce przy sterach i zapiął pasy, a Klopp i Volger usadowili się obok niego.

Położył dłonie na sterach i wyczuł od razu niezwykłą moc maszyny tętniącą pod opuszkami palców. Świadomość, że te dwa małe drążki po- trafią sterować dwiema olbrzymimi nogami kroczącego, była niezwykła. — Pełne otwarcie wizjera — zarządził Klopp, odsuwając klapkę tak szeroko, jak się tylko dało. Chłodne nocne powietrze wdarło się do wnę- trza pożogi, a światło księżyca skąpało liczne kontrolki i przekładnie. Czteronożny pojazd, jakim kierował przed miesiącem, miał jedynie stery, przepustnicę i kompas. Teraz widział przed so­bą niezliczone igły wskaźników drgające nerwowo jak wąsy kocura. Do czego one wszystkie służą? Oderwał wzrok od kontrolek i spojrzał przez wizjer. Od­ległość od ziemi wywołała lekkie mdłości, czuł się, jakby spoglądał z poddasza sto- doły, nie mając wcale ochoty na skok. Krawędź lasu majaczyła ledwie dwadzieścia metrów dalej. Czy na- prawdę oczekują od niego, że poprowadzi tę maszynę przez gęstą knieję i splątane korzenie... w nocy? — Proszę się nie spieszyć, paniczu — powiedział hrabia Volger z wy- raźnym znudzeniem. Alek zacisnął szczęki i postanowił nie dawać dłużej powo­dów do rozbawienia temu arogantowi. Popchnął stery lekko w przód i potężne silniki Daimlera zagrały innym rytmem, a stalowe przekładnie obudziły się do życia. Pożoga podniósł się wolno, grunt oddalił się jeszcze bar­dziej. Alek miał teraz widok ponad szczytami drzew, aż do odległej lśniącej Pragi. Przyciągnął lewy ster i pchnął prawy. Machina zrobiła nie­ludzko wielki krok, wciskając go głęboko w fotel pilota. Prawy pedał uniósł się nieco, kiedy stopa kroczącego wbiła się w rozmiękły grunt, dociskając do podeszwy Alka. Skrę­cił drążki, przekłada- jąc ciężar ciała na drugą nogę. Kabina zachybotała jak domek na drzewie podczas wichury, z każ­dym olbrzymim krokiem kołysząc się w przód i w tył. Z do­łu, od silników, dobiegło syczenie, a wskaźniki zatańczyły, kiedy pneumatyczne stawy pożogi zmagały się z ciężarem kolosa.

— Dobrze... doskonale — zamruczał Otto ze stanowiska dowodze- nia. — Proszę jednak uważać na ciśnienie kolanowe. Alek odważył się zerknąć na kontrolki, ale wciąż nie miał pojęcia, o czym mówi mistrz Klopp. Ciśnienie kolanowe? W jaki sposób ktokolwiek jest w stanie śledzić te wszystkie wskaźniki i nie wpaść przy tym na drze- wo? — Lepiej — stwierdził mężczyzna po dalszych kilku krokach. Alek pokiwał odruchowo głową, ciesząc się, że do tej pory o nic się nie potknął. Las już się zbliżał, wypełniając wizjer mroczną plątani­ną kształtów. Pierwsze lśniące gałęzie znikły w tyle, omiata­jąc wylot wizjera i oprysku- jąc twarz Alka zimnymi kroplami rosy. — Czy nie powinniśmy włączyć oświetlenia? — zapytał. Klopp po- kręcił głową. — Panicz zapomniał? Udajemy, że nie chcemy być widoczni. — Obrzydliwy sposób przemieszczania się — mruknął Volger i Alek znów zadał sobie pytanie, w jakim celu ten człowiek się tu znalazł. Czy po podróży miała nastąpić lekcja fechtunku? W jakiego to wojowniczego młodego Mozarta starał się go zmienić ojciec? Zgrzyt trących o siebie przekładni wypełnił kabinę. Lewy pedał strze- lił pod stopą Alka, a maszyna niebezpiecznie rzu­ciła się w przód. — Paniczu, zaklinował się! — zawołał Otto, chcąc już prze­jąć stery. — Wiem! — krzyknął Alek, kręcąc drążkami. Opuścił gwał­townie prawą nogę machiny, a staw kolanowy zaświszczał jak gwizdek lokomo- tywy. Cyklop pożoga przez chwilę zataczał się jak pijany i wydawało się, że runie na ziemię. Po kilku ciągną­cych się w nieskończoność sekundach Alek poczuł, jak ciężar machiny osadza się w mchu i ściółce. Odzyskała równowagę, robiąc klasyczny szermierczy wykrok i zostawiając jedną nogę daleko z tyłu. Pchnął oba drążki. Lewa noga szarpnęła to, co ją trzy- mało, prawa przyjęła ciężar kroczącego. Silniki Daimlera zajęczały, a z metalowych stawów dobiegł głośny syk. W końcu kabiną wstrząsnęło i dał się słyszeć odgłos wyrywanych korze­ni — pożoga podnosił się. Przez moment stał wyprostowany jak kura na jednej łapie, po czym znów ruszył naprzód.

Alek drżącymi dłońmi zmusił maszynę do wykonania kilku kolej- nych kroków. — Doskonale, paniczu! — wykrzyknął Otto. Aż klasnął. — Dziękuję, Klopp — odezwał się Alek beznamiętnym gło­sem, czu- jąc, jak pot strumyczkami ścieka mu po twarzy. Mocno ściskał stery, ale machina szła teraz jak po sznurku. Stopniowo zapominał, że siedzi za sterami, i kroki potwora przy- pominały jego chód. Kołysanie kabiny zestroiło się z ru­chami jego ciała, a rytm przekładni i pneumatycznych stawów nie odbiegał znacznie od tych, jakich doświadczał w pojeź­dzie treningowym, jeśli nie liczyć więk- szego hałasu. Alek za czął nawet dostrzegać prawidłowość w zestawach drgających strzałek na wskaźnikach panelu kontrolnego — kilka z nich wchodziło na czerwone pole, ilekroć stopa opadała na grunt, i cofało się, kiedy kroczący się prostował. Jasne, ciśnienie ko­lanowe. Jednak wielka moc machiny wciąż wzbudzała w nim niepo­kój. Żar bił z urządzeń zamontowanych w kabinie, a do środka wślizgiwały się lodowate palce nocnego powietrza. Alek starał się sobie wyobrazić, jak sterowałoby się tą machiną na polu bitwy, przy zasuniętym do połowy wizjerze chroniącym przed świszczącymi kulami i odłamkami. W końcu rozsunęły się przed nimi sosnowe gałęzie i Klopp powie- dział: — Proszę tutaj skręcić, paniczu, będzie stabilniejsze podłoże. — Ale czy to nie jedna ze ścieżek, którymi jeździ konno moja matka? — zapytał chłopak. — Dobierze mi się do skóry, jak ją zryjemy stopami pożogi! Ilekroć jakiś koń księżnej Zofii potknął się na śladzie ma­chiny kroczą- cej, mistrz Klopp, Alek, a nawet ojciec pokutowali za to wiele dni. Ale zmniejszył gaz, wdzięczny za chwilę odpoczynku, i za­trzymał pożogę na ścieżce. Był cały mokry od potu pod swoją kurtką pilota. — To jest oczywiście naganne pod każdym względem, Wasza Wysokość — odezwał się Volger. — Ale niezbędne, jeśli mamy dziś w nocy osiągnąć dobry czas. Alek odwrócił się do Ottona Kloppa z gniewną miną.

— Osiągnąć dobry czas? Przecież to tylko ćwiczenia. Nie idziemy w żadne konkretne miejsce, prawda? Klopp nie odpowiedział, obrzucił tylko spojrzeniem hrabie­go. Alek zdjął dłonie ze sterów i zakręcił się na fotelu kierowcy. — Volger, co się dzieje? Hrabia spoglądał na niego w milczeniu i chłopak nagle po­czuł się bardzo samotny w tych ciemnościach. Znów przypomniał sobie ostrzeżenie ojca. Jak to niektórzy arystokra- ci uważają, że gminne pochodzenie Alka stanowi zagrożenie dla cesar- stwa. I że pewnego dnia te szykany mogą się zmienić w coś dużo poważ- niejszego... Ale przecież oni nie mogą być zdrajcami. Volger tysiące razy trzymał klingę przy jego szyi podczas lekcji fechtunku, a nauczyciel mechaniki? Niepodobna. — Dokąd my idziemy, Otto? Masz mi to wyjaśnić w tej chwili. — Udajesz się z nami, Wasza Wysokość — powiedział cicho Otto Klopp. — Musimy odejść jak najdalej od Pragi — dodał Volger. — Polecenie ojca panicza. — Ale mojego ojca tu nie ma... — Chłopak zgrzytnął zęba­mi i za- klął. Ależ był głupi, dawszy się wyciągnąć do lasu pod pozorem nocnych ćwiczeń, jak dziecko na widok łakoci. Całe domostwo było pogrążone we śnie, a rodzice znajdowali się daleko, w Sarajewie. Alek wciąż odczuwał w ramionach zmęczenie po zmaga­niach z po- żogą i był zbyt dokładnie przypięty do fotela pilota, by mógł wyciągnąć nóż. Zamknął oczy — zostawił broń w po­koju, pod poduszką. — Arcyksiążę wydał szczegółowe instrukcje — powiedział hrabia Volger. — Łżesz! — krzyknął Alek. — Chciałbym, żeby tak było, paniczu — powiedział Volger, sięgając do kieszeni kurtki. Nagły przypływ paniki przedarł się przez rozpacz, jaka ogarnęła Alka. Jego dłonie zaczęły szukać wśród nieznanych mu przekładni sznura

uruchamiającego alarmowy gwizdek. Nie byli aż tak daleko od domu. Z pewnością ktoś usłyszy dobiegające z pożogi wołanie o pomoc. Otto rzucił się do Alka i chwycił go za ramiona. Volger wyciągnął jakąś buteleczkę i przystawił ją do twarzy chłopaka. Słodki odór wypełnił kabinę, wywołując u niego gwałtowny zawrót głowy. Starał się wstrzy- mać oddech, siłując się z męż­czyznami. Wtedy jego palce natrafiły na sznur uruchamiający gwizdek alarmo- wy i pociągnął za niego. Ale ręka mistrza Kloppa spoczęła już na panelu sterowania, uwalnia- jąc całe ciśnienie pneumatyki pożogi. Gwizdek wydał cichy świst przypo- minający odgłos czajnika zdejmowanego z ognia. Alek wciąż walczył, wstrzymując oddech — jak mu się wy­dawało — długie minuty, ale w końcu jego płuca poddały się. Wciągnął kilka ury- wanych haustów powietrza i ostry zapach chemikaliów uderzył mu do głowy... Na urządzenia padła kaskada jasnych plam i z jego ramion zniknął olbrzymi ciężar. Miał wrażenie, że płynnym ruchem uwalnia się z uścisku mężczyzn i unosi nieograniczony pętami pasów bezpieczeństwa... czy na- wet siłą grawitacji. — Ojciec skróci was za to o głowę — usłyszał swój schrypnięty głos. — Obawiam się, że nie, Wasza Wysokość — rzekł hrabia Volger. — Rodzice panicza nie żyją, zostali wieczorem zamor­dowani w Sarajewie. Alek starał się roześmiać na te absurdalne wieści, ale świat rozpadł się na kawałki i cisnął go w mrok i głuchą ciszę.

● TRZY ● — Obudź się, głuptasie! Deryn Sharp otworzyła oko... i zobaczyła bruzdy ciągnące się jak cielsko powietrznej bestii, biegnące jak nurt rzeki opły­wający wysepkę: wykres prądów powietrza. Odrywając twarz od Podręcznika aeronautyki, spostrzegła, że strona przylgnęła do jej policzka. — Nie spałaś całą noc! — W uszach dziewczyny ponownie zadudnił głos jej brata Jasperta. — Mówiłem ci, że masz się wyspać! Deryn delikatnie odkleiła stronę od policzka i zmarszczyła brwi — strużka śliny zmieniła wykres. Zastanawiała się, czy spanie z głową na podręczniku pozwoliło jej przyswoić więcej wiedzy z aeronautyki. — Ależ oczywiście, że się trochę przespałam, Jaspert, prze­cież wpa- rowałeś tu, jak sobie pochrapywałam. — Tak, ale nie jak należy, w łóżku. Kręcił się po niewielkim wynajętym pokoiku, zbierając w ciemno- ściach czyste fragmenty umundurowania pilota. — Mówiłaś, że poczytasz jeszcze tylko godzinkę, a spaliłaś naszą ostatnią świeczkę do knota!

Deryn przetarła oczy i rozejrzała się po niewielkim, przy­tłaczającym pokoju. Zawsze panowała tu wilgoć i unosił się swąd końskiego nawozu ze znajdującej się poniżej stajni. Na szczęście, miała nadzieję, była to ostat- nia noc w tej norze, w łóżku czy nie. — To bez znaczenia. Siły Powietrzne mają świec pod dostatkiem. — Tak, pod warunkiem że zdasz egzamin. Deryn parsknęła. Wkuwała po nocach wyłącznie dlatego, że nie mo- gła zasnąć. Na poły podekscytowana, że ma w końcu zdać wstępny egza- min lotniczy, na poły przerażona, że ktoś zauważy jej przebranie. — O to się martwić nie musisz, Jaspert. Zdam. Jej brat wolno pokiwał głową, ale na jego obliczu pojawiła się figlarna mina. — Prawda to, masz dryg do sekstantów i aeronautyki. I może nawet potrafisz narysować każdą podniebną bestię floty. Ale jest jeszcze jeden sprawdzian, o którym ci nie wspomniałem. I nie chodzi tu o wiedzę z książek, tylko o to, co nazywają „wyczu- ciem przestworzy". — Wyczuciem przestworzy?— powtórzyła Deryn. — Czy ty mnie aby nie nabierasz? — To mroczny sekret Sił Powietrznych. — Nachylił się i ści­szył głos do szeptu. — Ryzykuję wyrzucenie z lotnictwa, wspo­minając o tym cywi- lowi. — Gadasz, jakbyś się szaleju najadł, Jaspert! — Nic więcej nie powiem. — Włożył przez głowę bluzę z guzikami, a jego twarz wyłoniła się z niej cała uśmiech­nięta. Deryn skrzywiła się, wciąż nie wiedząc, czy sobie z niej żartuje, czy nie. Jakby jeszcze jej było trzeba do szczęścia jego głupich żartów. Była wystarczająco zdenerwowana. Jaspert zawiązał na szyi chustkę lotnika. — Wkładaj ciuchy. Zobaczymy, jak w nich wyglądasz. Jeśli twoje umiejętności krawieckie nie przekonają ich, to nic ci po tej całej nauce. Deryn wpatrywała się smutno w stertę pożyczonych ubrań. Po mie- siącach nauki i przy tym, czego nauczyła się od taty, kiedy jeszcze żył,

egzamin na kadeta to pestka. Ale wszystko, co miała w głowie, nie będzie miało najmniejszego znaczenia, jeśli nie oszuka speców z Sił Powietrznych i nie przekona ich, że ma na imię Dylan, a nie Deryn. Przerobiła stare ubrania Jasperta, by zmienić ich fason, a by­ła bar- dzo wysoka, wyższa niż większość kadetów w jej wieku. Jednak wzrost i kształty to nie wszystko. Potwierdziły to mie­sięczne ćwiczenia na ulicach Londynu i przed lustrem. Chłopaki miały coś jeszcze... swoistą zawadiacką butę. Kiedy już się przebrała, popatrzyła na swoje odbicie w ciem­nej szy- bie. Spoglądało na nią piętnastoletnie dziewczątko. Sta­ranne przeróbki krawieckie sprawiły jedynie, że wyglądała dziwnie chudo, nie jak chło- pak, ale jak kij od szczotki prze­brany w stare łachy, żeby straszyć ptaki na polu. — No i? — zapytała w końcu. — Mogę uchodzić za Dylana? Jaspert wędrował wzrokiem z dołu do góry i z powrotem, ale nie odzywał się. — Jestem wysoka na swoje szesnaście lat, prawda? — zapytała bła- galnie. W końcu pokiwał głową. — Tak, myślę, że ujdziesz w tłoku. To dobrze, żeś z przodu płaska jak deska. Deryn aż szczęka opadła i pospiesznie zakryła piersi ra­mionami. — A ty jesteś wredny łobuz wytarzany w łajnie! Jaspert wybuchnął śmiechem i walnął ją mocno dłonią w plecy. — I o to właśnie chodzi. Jeszcze będzie z ciebie zawadiacki, wyszcze- kany kadet! Londyńskie autobusy były o wiele szykowniejsze niż te w Szko­cji, i do tego szybsze. Ten, którym zabrali się na lotnisko w Wormwood Scrubs, ciągnięty był przez hipopotamowatego zwierza, szerokiego na dwa byki w kłębie. Potężny zwierzak dowiózł ich do Scrubs, zanim na dobre się rozwidniło. Deryn patrzyła przez okno, przyglądając się ruchom wierz­chołków drzew i miotanych wiatrem śmieci, by przewidzieć, jaka będzie pogoda.

Horyzont skąpany był w czerwieni, a autor Podręcznika aerologii twier- dził, że „Gdy czerwone jest niebo, uważaj, młody kolego". Ale tatuś za- wsze mówił, że to bajania starych bab. Dopiero kiedy psy zaczynały się paść na trawie, należało się spodziewać, że niebiosa zapłaczą. Jednak drobny deszczyk nie mógł jej zaszkodzić — egzami­ny odbędą się w koszarach. Młodzi kadeci mieli się wykazać wiedzą z zakresu nawi- gacji i aerodynamiki. Ale spoglądanie na niebo było o wiele bezpieczniej- sze niż przypatrywanie się pasażerom. Odkąd wsiedli z Jaspertem do autobusu, Deryn nie dawała spoko- ju myśl, jak wygląda w oczach nieznajomych. Czy rozpo­znawali w niej dziewczynę pod chłopięcymi ciuchami i mimo krótkiej fryzury? Czy na- prawdę myśleli, że jest młodym rekru­tem w drodze na lotniczy poligon? A może wyglądała jak pan­na, której brak piątej klepki i która przebiera się w ciuchy brata? Przedostatni przystanek znajdował się przed słynnym wię­zieniem w Scrubs. Wysiadła tu większość pasażerów; kobiety niosły koszyki z żyw- nością i prezenty dla osadzonych męż­czyzn. Na widok zakratowanych okien żołądek Deryn aż się skurczył. W jakie tarapaty może wpaść Jaspert, jeśli ich oszu­stwo wyjdzie na jaw? Czy mogą go wyrzucić z lotnictwa? A mo­że nawet zamkną w więzieniu? To nie było w porządku, że urodziła się dziewce nką! Wie­działa o aeronautyce więcej, niż kiedykolwiek udało się tacie wtłoczyć w zakutą pałę Jasperta. A do tego lepiej znosiła wy­sokości. Najgorsze było to, że jeśli spece od lotnictwa nie przyjmą jej do służ- by, będzie musiała spędzić kolejną noc w tym ohydnym wynajętym poko- iku, a jutro wyruszyć do Szkocji. Czekały tam na nią mama i cioteczki, pewne, że ten szalony plan nie wypali. Już szykowały się, by wepchnąć Deryn z po­wrotem w sukienki i gorsety. Koniec z marzeniami o lataniu, koniec z nauką, koniec z przekli- naniem! A na wyprawę do Londynu poszły ostatnie pieniądze ze schedy po tacie. Wpatrywała się w trzech chłopaków z przodu autobusu, którzy jak stadko zawadiackich wróbli szturchali się dla do­dania otuchy i chicho- tali nerwowo, kiedy zbliżało się lotni­sko. Najwyższy ledwo sięgał Deryn

do ramienia. Nie byli też z pewnością silniejsi, a z tego, co widziała, ani mądrzejsi, ani odważniejsi. Dlaczego więc oni mieliby zostać przyjęci do służ­by, a ona nie? Deryn Sharp zacisnęła zęby, postanawiając, że nikt nie roz­pozna jej w tym przebraniu. Przecież to żadna sztuka udawać głupie chłopaczysko. Szereg rekrutów na dziedzińcu nie był wcale imponujący. Więk­szość wyglądała na szesnastolatków, których rodziny wysła­ły na poszukiwanie bogactwa i awansu społecznego. Wśród nich znajdowało się kilku star- szych, prawdopodobnie kadetów z marynarki. Spoglądając na ich zaniepokojone oblicza, Deryn była za­dowolona, iż miała tatę, który zabierał ją na wyprawy balonem na rozgrzane powietrze. Wielokrotnie widziała grunt z wyso­ka. Ale nie koiło to bynajmniej jej zde- nerwowania. Już miała sięgnąć po dłoń Jasperta, ale w porę zorientowała się, jak to by dopiero wyglądało. — W porządku, Dylan — odezwał się cicho, kiedy zbliżali się do punktu przyjęć. — Pamiętaj tylko, co ci mówiłem. Deryn parsknęła. Zeszłego wieczoru Jaspert pokazywał jej, jak chło- pak ogląda sobie paznokcie — patrzy na dłoń od wewnątrz, zginając pal- ce, podczas gdy dziewczyny oglądają paznokcie od góry, z rozstawiony- mi palcami. — W porządku, Jaspert — odparła. — Ale nie sądzisz, że jak każą mi pokazać paznokcie, to szydło samo wyjdzie z worka? Nie zaśmiał się. — Po prostu nie zwracaj na siebie uwagi, dobrze? Deryn nie odpowiedziała, idąc krok w krok za nim do dłu­giego stołu ustawionego na zewnątrz białego namiotu. Za sto­łem siedziało trzech ofi- cerów przyjmujących listy polecające od rekrutów. — Ach, sternik Sharp! — wykrzyknął jeden z nich. Nosił mundur porucznika lotnictwa, ale również melonik z zaokrąglonym rondem, jak przystało na darwinowskiego specjalistę. Jaspert dziarsko zasalutował. — Poruczniku Cook, chciałem przedstawić mojego kuzyna Dylana.

Gdy Cook wyciągnął dłoń do Deryn, poczuła brytyjską du­mę, jaka zawsze towarzyszyła jej myślom o tych podniebnych asach. Oto stała przed człowiekiem, który sięgał do podstaw życia organicznego, by na- giąć je do swych potrzeb. Uścisnęła mu dłoń najsilniej jak mogła. — To zaszczyt pana poznać, sir. — Zawsze to miło spotkać zucha z rodziny Sharpów — od­parł as, parskając śmiechem, jakby powiedział coś zabawne­go. — Twój kuzyn bardzo pochlebnie wyraża się o twojej wiedzy z dziedziny aeronautyki i aerologii. Deryn chrząknęła i odezwała się cichym, niskim głosem, który ćwi- czyła od wielu tygodni. — Mój tato — to jest mój wuj — uczył nas wszystkiego o lo­tach ba- lonem. — A, tak, dzielny człowiek. — Cook pokręcił głową. — To wielka tra- gedia, że nie może uczestniczyć w naszym triumfie i korzystać z żywych statków powietrznych. — Tak, byłby tym zachwycony, sir. — Tato latał wyłącznie balonami na gorące powietrze i nie było mu dane używać wy­korzystywanych przez Siły Powietrzne stworzeń wydychają­cych wodór. Jaspert posłał jej kuksańca i Deryn przypomniała sobie o liście reko- mendacyjnym. Wyciągnęła go z kieszeni i podała porucznikowi Cookowi. Ten udawał, że list przegląda, co by­ło dość idiotyczne, bo sam go napisał na prośbę Jasperta, ale podniebne asy musiały też postępować zgodnie z procedurami Królewskich Sił Powietrznych. — Zdaje się, że wszystko jest w porządku. — Jego wzrok oderwał się od listu i spoczął na pożyczonym stroju Deryn. Przez chwilę wyglądał, jakby coś nie dawało mu spokoju. Deryn stała wyciągnięta jak struna, zastanawiając się, co zrobiła nie tak. Czy chodziło o włosy? A może głos? Czy aby nie wydał jej uścisk dłoni? — Chudzina z ciebie — stwierdził w końcu as. — Tak, sir. Ma pan rację.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech. — No cóż, twojego kuzyna też będziemy musieli podtuczyć. Panie Sharp, proszę wstąpić do szeregu!

● CZTERY ● Słońce właśnie zaczęło się wyłaniać spoza linii drzew, kiedy pojawili się właściwi instruktorzy wojskowi. Dotarli na płytę lotniska w tereno- wym pojeździe ciągniętym przez dwa tygrolupy i gładko zajechali przed szereg rekrutów. Mięśnie bestii prężyły się pod skórzaną uprzężą, a kiedy jedna z nich potrząsnęła łbem jak domowy kocur, kropelki potu rozprysły się na wszystkie strony. Kątem oka Deryn widziała, jak chłopcy wokół niej sztyw­nieją. Kiedy woźnica wzbudził warkot pary bestii trzaśnięciem bata, w szeregu dało się słyszeć nerwowy szmer. Mężczyzna w mundurze kapitana lotnictwa stał w otwar­tym pojeź- dzie ze szpicrutą pod pachą. — Panowie, witamy w Wormwood Scrubs. Ufam, że nie lę­kacie się tych wytworów filozofii naturalnej? Nikt się nie odezwał. Stworzone sztucznie bestie były wi­doczne wszędzie na ulicach Londynu, ale w niczym nie przy­pominały tych pół- wilczych żylastych tygrysów z wielkimi szponami i złowróżbną inteligen- cją w ślepiach. Deryn patrzyła przed siebie, choć bardzo chciała przyjrzeć się bliżej tygrolupom. Wcześniej widziała te wojskowe wyna­lazki jedynie w zoo. — Pajęcze warkoty! — wyszeptał stojący koło niej młodzian. Był prawie tak wysoki jak ona, a krótkie blond włosy sterczały mu do góry. — Wolałbym, żeby te dwa bydlaki nie zerwały się ze smyczy.

Deryn oparła się pokusie wyjaśnienia mu, że tygrolupy są najłagod- niejsze ze wszystkich wojskowych stworzeń. Wilki to tak naprawdę więk- sze psiaki i równie łatwo można je było tresować. Naturalnie, podniebne stwory należały już do cał­kiem innej kategorii. Nikt nie wystąpił z szeregu, żeby przyznać się do swego strachu. — Doskonale — rzekł. — W takim razie nie ma przeszkód, byście przyjrzeli im się z bliska. Znów strzelił bat woźnicy i wóz potoczył się naprzód tak, że jedna z bestii znajdowała się na wyciągnięcie ręki od stojących w szeregu re- krutów. Bliskość warczących potworów była nie do zniesienia dla trzech chłopaków na końcu szeregu. Uciekli z krzykiem w stronę otwartych bram Scrubs.

Kiedy stwory przechodziły obok, Deryn patrzyła przed sie­bie, ale ich odór — mieszanina zapachu sierści mokrego psa i surowego mięsa — wy- wołała u niej dreszcze. — Nieźle, nieźle — stwierdził kapitan. — Cieszę się, że tylko kilku z naszych młodych ludzi ulega wierze w gusła i gminnym przesądom. Deryn parsknęła. Niewielka część społeczeństwa — nazy­wana małpi- mi wsteczniakami — z zasady obawiała się darwi nowskich bestii. Ludzie ci uważali, że krzyżowanie międzyga-tunkowe to bluźnierstwo, a nie na- uka, chociaż jego wytwory stanowiły podstawę Imperium Brytyjskiego przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Przez chwilę zastanawiała się, czy pokazanie im tych ty­grysków nie było sprawdzianem, o którym mówił Jaspert, i aż się uśmiechnęła na tę myśl ze złośliwą satysfakcją. Jeśli tak, to szkoda ich wysiłków. — Ale nie wszyscy będą w stanie wykazać się nerwami ze stali do końca dnia, panowie — ciągnął kapitan. — Zanim przej­dziemy do dal- szych zadań, przekonamy się, czy macie mocną głowę na wysokości. Sternik? — W prawooo zwrot! — krzyknął lotnik. Szereg niewprawnie obrócił się we wskazanym kierunku, stając na wprost namiotu pełniącego funkcję hangaru. Deryn spostrzegła, że Jaspert wciąż tu jest. Towarzyszył asom. Wszy­scy mieli podejrzanie złowróżbne uśmieszki. A wtedy poły namiotu podniosły się i Deryn opadła szczęka... W środku znajdowała się podniebna bestia: macki szybowca Huxleya przytrzymywało tuzin pracowników obsługi naziem­nej. Kiedy wyprowa- dzali ją z hangaru, jej cielsko pulsowało i drżało, a półprzezroczyste wole gazowe lśniło delikatnie czer­wonym światłem wstającego słońca. — Meduza — wykrztusił stojący obok niej chłopak. Deryn skinęła głową. Była to pierwsza wydychająca wodór istota, jaka została stworzona, zupełnie nieprzypominająca dzisiejszych żywych statków powietrznych z gondolami, ma­szynami i pokładami obserwacyj- nymi.