Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 037 263
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań641 007

Westerfeld, Scott - Lewiatan 2z3 - Behemot [z rysunkami]

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :4.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Westerfeld, Scott - Lewiatan 2z3 - Behemot [z rysunkami].pdf

Beatrycze99 EBooki W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 93 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 349 stron)

Scott Westerfeld BEHEMOT Trylogia Lewiatana, tom 2

Tytuł oryginału: BEHEMOTH Copyright © 2010 by Scott Westerfeld Ilustracje: Mr. Keith Thompson

Dla Justine: Dziewięć lat, siedemnaście powieści i końca nie widać...

ROZDZIAŁ 1 Alek uniósł szablę. – En garde, sir! Deryn dźwignęła swoją broń, przyglądając się pozie chło­paka. Jego stopy były rozstawione pod kątem prostym, a lewe ramię sterczało do tyłu jak uszko filiżanki. Strój do fechtunku sprawiał, że wyglądał, jakby był zawinięty w gruby pled. Nawet ta jego wycelowana prosto w nią szabla sprawiała, że wyglądał cholernie głupio. – Ja też mam tak stanąć? – zapytała. – Jeśli chcesz być prawdziwym szermierzem, to tak. – Raczej prawdziwym idiotą – mruknęła Deryn, ponow­nie żałując, że ich pierwsza lekcja fechtunku nie odbywa się w jakimś ustronniejszym miejscu. Przyglądał im się tuzin lot­ników oraz para zaciekawionych wą- chaczy wodoru. Ale pan Rigby, bosman, zakazał zabaw z ostrzami we- wnątrz statku podniebnego. Westchnęła i uniosła szablę, starając się przybrać taką samą pozę jak Alek. Przynajmniej na grzbiecie Lewiatana można było podzi­wiać pogodny dzień. Ubiegłej nocy statek zostawił za sobą Półwysep Apeniński i płaskie morze rozciągało się teraz we wszystkich kierunkach, a popołudniowe słońce skrzyło się na jego powierzchni. Nad głowami krążyły mewy nie- sione przez chłodną bryzę. Najlepsze ze wszystkiego było to, że na górnym pokładzie nie było żadnych oficerów, którzy mogliby jej przypomnieć, że ma wachtę. Podobno gdzieś w pobliżu czaiły się dwa nie­mieckie okręty i Deryn miała wypatrywać sygnałów od kade­ta Newkirka, który zwisał przyczepiony do Huxleya sześćset metrów nad ich głowami. Ale przecież nie próżnowała. Ledwo dwa dni wcześniej ka­pitan Hobbes nakazał jej mieć Alka na oku, żeby jak najwięcej się o nim

dowiedzieć. Z całą pewnością tajna misja od samego kapitana była waż- niejsza niż jej zwykłe obowiązki. Może to i głupie, że oficerowie wciąż uważali Alka i jego ludzi za wrogów, ale przynajmniej miała wymówkę, by spędzać z nim jak najwię- cej czasu. – Czy ja wyglądam jak przygłup? – zapytała Alka. – W rzeczy samej, panie Sharp. – W takim razie ty też! Nawet nie wiem, jak się mówi na przygłupa w chrzęstomowie. – To słowo to Dummkopf – odparł. – Ale ja tak nie wy­glądam, bo moja pozycja nie jest tak tragiczna. Opuścił szablę i podszedł bliżej, po czym ułożył ramio­na i nogi Deryn we właściwej pozycji, jakby była manekinem w witrynie sklepowej. – Ciężar ciała na nogę zakroczną, proszę – powiedział, rozstawiając szerzej jej stopy. – Żebyś mógł się odepchnąć przy ataku. Alek stał teraz za jej plecami. Przycisnął się do niej, popra­wiając ra- mię z szablą. Nie zdawała sobie sprawy, że ten cały fechtunek jest taki kontaktowy. Chwycił ją w talii, aż poczuła ciarki na skórze. Gdyby przesunął dłoń nieco wyżej, mógłby zauważyć, co skrywa sta- rannie uszyte ubranie. – Zawsze stawaj bokiem do przeciwnika – powiedział, de­likatnie ją naprowadzając. – W ten sposób klatka piersiowa jest najmniej odsłonięta. – Tak, jest najmniej odsłonięta – westchnęła Deryn. Jej ta­jemnica była, jak się wydawało, bezpieczna. Alek odsunął się od niej i stanął w pozycji wyjściowej, tak że sztychy ich szabli niemal się stykały. Deryn wzięła głęboki wdech, gotowa wresz- cie do walki. Jednak Alek pozostał w bezruchu. Mijały długie sekun­dy, nowe silni- ki statku podniebnego huczały im pod stopami, a chmury wolno przesu- wały się nad głowami. – Będziemy w końcu walczyć? – zapytała po jakimś czasie Deryn. – A może mamy zamiar zagapić się na śmierć?

– Zanim szermierz skrzyżuje broń z przeciwnikiem, mu­si się nauczyć tej podstawowej postawy. Ale nie martw się – Alek uśmiechnął się okrut- nie – nie potrwa to nawet godzinki. W końcu to twoja pierwsza lekcja. – Co? Cała cholerna godzina... w bezruchu?

Mięśnie już zaczynały doskwierać Deryn i widziała, jak za­łoga dusi się ze śmiechu. Jeden z wąchaczy podpełznął do niej, by powąchać jej but. – To nic – stwierdził chłopak. – Kiedy zacząłem treningi z hrabią Volgerem, nawet nie pozwolił mi wziąć szabli do ręki! – To raczej kiepski sposób na naukę fechtunku. – Twoje ciało musi się nauczyć przyjmowania właściwej pozy. Inaczej nabędziesz złych nawyków. Deryn parsknęła. – Można by pomyśleć, że w walce nieruszanie się należy do złych nawyków! A skoro mamy sobie tylko postać, dlaczego włożyłeś strój ochronny? Alek nie odpowiedział, tylko zmrużył oczy, a jego klinga zawisła w bezruchu w powietrzu. Deryn widziała, że jej sztych zaczął drżeć. Zacisnęła zęby. Oczywiście Alek, cholerne książątko, został nauczony walczyć we właściwy sposób. Z tego, co wiedziała, całe jego życie wypełniała procesja nauczycieli. Teraz, kiedy uciekał, zostali tylko hrabia Volger, jego nauczy- ciel fechtunku, i Otto Klopp, nauczyciel mechaniki. Ale kiedy mieszkał w rodzin­nym zamku Habsburgów, było ich z pewnością jeszcze z tuzin i zaśmiecali mu łepetynę rozmaitymi bzdurami: starożytnymi językami, salonowymi manierami i przesądami chrzęstów. Nic dziwnego, że sądził, iż stanie w dynamicznej pozycji dwóch wieszaków może czegoś nauczyć. Ale Deryn nie zamierzała dać się pokonać temu nadętemu książątku. Stała więc bez ruchu, wbijając w niego wzrok. Po dziesięciu minutach zesztywniało jej całe ciało i mięśnie zaczęły pulso­wać z wysiłku. A naj- gorsze było to, co się działo w jej głowie, bo znudzenie przeszło w złość i frustrację, szum chrzęstowych silników statku zaś powoli zmieniał jej czaszkę w ul. Najtrudniej było wytrzymać wzrok chłopaka. Utkwił w niej spojrze- nie swoich ciemnozielonych oczu, które było równie nieruchome jak jego sztych. Teraz, kiedy znała tajemnice Al­ka – zamordowanie rodziców, ból po utracie domu, zimne brzemię niesnasek w rodzinie, które zapoczątko- wały tę strasz­ną wojnę – Deryn dostrzegała smutek w jego oczach.

Kilka razy wydawało jej się, że widzi w nich łzy, a tylko zacie­kła, sroga duma je powstrzymywała. A czasami, kiedy rywali­zowali o jakieś głupstwa, na przykład o to, kto szybciej wespnie się po takielunku, Deryn niemal pragnęła, żeby to on wygrał. Jednak nie mogła tego wypowiedzieć na głos, nie jako chło­pak, a Alek nie patrzyłby już nigdy na nią w ten sposób, gdyby się dowiedział, że jest dziewczyną. – Alek... – zaczęła. – Chwila odpoczynku? – Jego złośliwy uśmieszek momen­talnie zmiótł jej ciepłe myśli. – Wypchaj się – odparła. – Właśnie się zastanawiałem, co wy, chrzę- sty, zrobicie po przybyciu do Konstantynopola. Sztych szabli Alka nieznacznie się poruszył. – Hrabia Volger coś wymyśli. Opuścimy miasto tak szybko, jak się tylko da, domyślam się. Niemcy nie będą mnie szukać w bezkresach Imperium Osmańskiego. Deryn zerknęła na pusty horyzont na wprost. Lewiatan mógł dotrzeć do Konstantynopola nazajutrz o świcie, a po­znała Alka ledwo sześć dni temu. Czy naprawdę tak szybko zniknie z jej życia? – Nie dlatego, że nam się tu nie podoba. Przeciwnie – powiedział Alek. – Wojna wydaje się tutaj nawet odleglejsza niż w Szwajcarii. Ale nie mogę wiecznie unosić się w powietrzu. – Nie, chyba nie – przyznała Deryn, skupiając uwagę na sztychach szabel. Może i kapitan nie wiedział, kim jest ojciec Alka, ale było oczywi- ste dla wszystkich, że chłopak jest Austriakiem. Wypowiedzenie wojny Wielkiej Brytanii przez Austro-Węgry było kwestią czasu, a wtedy kapitan nie pozwoli chrzęstom odejść. Nie było w porządku, że Alek jest uważany za wroga, cho­ciaż dwu- krotnie już uratował statek. Raz przed lodową śmier­cią, dając im żywność, a po raz drugi od śmierci z rąk Niemców, dając silniki, które pozwoliły im uciec. Niemcy wciąż ścigaliAlka, chcąc dokończyć to, co zaczęli w Sarajewie. Ktoś musiał być po jego stronie...

A Deryn, jak stopniowo przekonywała się w ciągu tych kil­ku dni, nie miała nic przeciwko temu, by tym kimś była właś­nie ona. Ruch w górze przyciągnął jej uwagę i Deryn opuściła obo­lałe ramię z szablą. – Ha! – wykrzyknął Alek. – Masz dość? – To Newkirk – odparła, starając się odczytać nerwowe sygnały chło- paka. Chorągiewki sygnalizacyjne raz jeszcze załopotały, przeka­zując wia- domość, i z wolna dotarła do niej jej treść. – Dwa zestawy kominów czterdzieści mil stąd – powiedziała, sięgając do gwizdka marynarskiego. – Niemieckie krążowniki! Gwiżdżąc, ku swemu zaskoczeniu, nawet się uśmiechnęła – może jednak nie tak szybko znajdą się w Konstantynopolu. Alarmujący skowyt rozprzestrzeniał się szybko od jednego do dru- giego wąchacza. Wkrótce cały kadłub statku rozbrzmiewał zawodzeniem tych stworzeń. Na grzbiecie zaroiło się od załogi, która zaczęła ustawiać działa na sprężone powietrze i nosić worki z obrokiem dla nietoperzy strzałkowych. Wąchacze ruszyły po takielunku, sprawdzając, czy na kadłubie Lewiatana nie ma żadnych wy­cieków wodoru. Deryn i Alek skręcali linę Huxleya, ściągając Newkirka bli­żej statku. – Zostawimy go na trzystu metrach – powiedziała Deryn, obserwując oznaczenia na linie. – Cholerny fuks! Będzie mógł oglądać bitwę z góry! – Ale przecież nie będzie żadnej bitwy, prawda? – zdziwił się Alek. – Co statek powietrzny może zrobić dwóm krążownikom? – Myślę sobie, że będziemy musieli godzinę pozostać w bez­ruchu. Żebyśmy nie nabrali złych nawyków. Alek wywrócił oczami. – Mówię poważnie, Dylan. Na Lewiatanie nie ma ciężkich dział. Jak mamy z nimi walczyć? – Ogromny wodorowy stwór może wiele. Mamy jeszcze kilka bomb, mamy nietoperze strzałkowe... – Głos Deryn za­marł. – Czy powiedziałeś: „Jak mamy z nimi walczyć?" – Słucham?

– Właśnie powiedziałeś: „Jak mamy z nimi walczyć?" Jakbyś był jed- nym z nas! – No, chyba tak właśnie powiedziałem. – Alek spojrzał na swoje ofi- cerki. – Moi ludzie w końcu służą na tym statku, mimo że jesteście zgrają bezbożnych darwinistów. Deryn uśmiechnęła się, znów mocując linę Huxleya. – Powtórzę to kapitanowi, kiedy następnym razem będzie mnie py- tał, czy nie jesteś szpiegiem chrzęstów. – Jak miło z twojej strony – powiedział Alek, po czym uniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. – Ale ciekawi mnie... czy oficerowie zaufają nam podczas bitwy. – A niby czemu nie mieliby wam zaufać? Ocaliliście statek. Daliście nam silniki z waszego cyklopa! – Tak, ale gdybym nie miał takiego gestu, wciąż tkwili­byśmy z wami na tym lodowcu. Albo gnili w niemieckim więzieniu, co bardziej prawdo- podobne. To nie był gest przy­jaźni. Deryn zmarszczyła brwi. Może i sprawy były nieco zagma­twane, te- raz kiedy zbliżała się bitwa. Ludzie Alka i załoga Lewiatana stali się sojusz- nikami przypadkiem, i to ledwo kilka dni wcześniej. –ObiecaliścienamtylkopomocwdotarciudoImperiumOsmańskiego – powiedziała cicho. – Nie było mowy o wspólnej walce z innymi chrzę- stami. Alek pokiwał głową. – Tak właśnie pomyślą wasi oficerowie. – Tak, ale co t y o tym myślisz? – Posłuchamy rozkazów. – Wskazał w stronę dziobu. – Wi­dzisz? Klopp i Hoffman już pracują. Była to prawda. Kapsuły z silnikami na obu burtach wielkie­go stwo- ra ryczały coraz głośniej, posyłając w powietrze gęste snopy spalin. Ale widok silników chrzęstów na statku darwini­stów był kolejnym przypo- mnieniem dziwacznej koalicji, którą zawiązał Lewiatan. W porównaniu z niewielkimi brytyjskimi silnikami, jakie zaprojektowano na potrzeby tego statku, dud­niły i dymiły jak dwa pociągi towarowe.

– Może to jest szansa, żeby się sprawdzić – powiedziała Deryn. – Powinieneś pomóc swoim ludziom. Żeby dogonić te okręty przed zmierz- chem, będziemy musieli osiągnąć dobrą prędkość. – Pacnęła go w ramię. – Ale nie daj się przy tym zabić. – Postaram się. – Alek uśmiechnął się i zasalutował jej. – Powodzenia, panie Sharp. – Odwrócił się i pobiegł wzdłuż grzbietu. Odprowadzając go wzrokiem, Deryn zastanawiała się, co myślą oficerowie na mostku. Lewiatan szykował się do bitwy z nowymi, ledwo sprawdzonymi silnikami obsługiwanymi przez ludzi, którzy według wszelkich prawideł powinni wal­czyć po drugiej stronie. Ale kapitan przecież nie miał specjalnego wyboru, praw­da? Mógł albo zaufać chrzęstom, albo bezradnie dryfować na wietrze. I Alek wraz ze swymi ludźmi musiał się włączyć do walki albo straciliby swoich jedy- nych sojuszników. Jak się nad tym głębiej zastanowić, to – zdaje się – nikt nie miał wyboru. Deryn westchnęła, myśląc sobie, jak ta wojna jest pogma­twana.

ROZDZIAŁ 2 Biegnąc w kierunku silników, Alek zastanawiał się, czy powiedział Dylanowi całą prawdę. Coś było nie tak z tym jego zapałem do walki. Alek i po­zostali wielo- krotnie już walczyli z Niemcami – nawet z Au­striakami – podczas ucieczki do Szwajcarii. Ale teraz było inaczej – te okręty nie ścigały go. Według podsłuchanych przez hrabiego Volgera przekazów telegra- ficznych zostały uwięzione na Morzu Śródziemnym z początkiem wojny. Brytyjczycy kontrolowali Gibraltar i Ka­nał Sueski, więc nie były w stanie wrócić do Niemiec. Przez ostatni tydzień tylko uciekały. Alek wiedział, jak to jest być ściganym, zmuszonym do walki, którą ktoś inny rozpoczął. Jednakże był gotów po­móc darwinistom posłać te dwa okręty wraz z załogami na dno. Olbrzymie sztuczne stworzenie poruszało się pod jego stopami, rzę- ski pokrywające jego boki falowały jak łan trawy targany wiatrem, kiedy wchodziło w lekki zakręt. Sztuczne ptaki kołowały wokół Alka, a niektó- re, już w uprzężach, niosły narzędzia zagłady. To była kolejna różnica. Tym razem będzie walczył u boku tych stwo- rzeń. Alek został wychowany w przekonaniu, iż są bezbożnym paskudz- twem, ale po czterech dniach na pokładzie statku ich skrzeki i piski zaczę- ły brzmieć niezwykle naturalnie. Może poza nietoperzami strzałkowymi, stworzenia te mogły się nawet wydawać piękne. Czyżby zmieniał się w darwinistę? Dotarłszy na wysokość kapsuł silników, skierował się do bocznego takielunku. Statek przechylał się, gotując do wspi­naczki po niebie, i mo- rze zaczęło zostawać coraz bardziej w do­le. Liny były śliskie od słonego morskiego powietrza i kiedy wczepiał się w nie kurczowo, aby nie spaść, kwestia lojalności zatarła się w jego umyśle. Dotarł do kapsuły silnika przepocony i żałował, że włożył ochronny strój do fechtunku. Otto Klopp, mistrz mechaniki, stał przy przełącznikach w mundu- rze Gwardii Habsburgów powycieranym po sześ­ciu tygodniach tułaczki.

Obok niego tkwił pan Hirst, głów­ny inżynier Lewiatana, przyglądając się ryczącemu silni­kowi z wyraźnym niesmakiem. Alek musiał przyznać, że obracające się ramiona tłoków i trzaskające ogniwa świec wyglądały dość dziwacznie obok falującego boku podnieb­nej bestii, zupełnie jak koła zę- bate przyczepione do motylich skrzydeł. – Mistrzu Klopp. – Alek próbował przekrzyczeć ryk. – Jak idzie? Starszy mężczyzna podniósł wzrok znad wskaźników. – Wystarczająco sprawnie jak na tę prędkość. Wie panicz, co się tam dzieje? Otto Klopp nie mówił po angielsku. Nawet gdyby jaszczurka kurier- ska przyniosła mu wiadomość do kapsuły, nie wiedziałby, dlaczego sta- tek zmienia kurs. Widział wyłącznie kolory kodo­we wysyłane z mostka do cętki sygnalizacyjnej i posłusznie wykonywał rozkaz. – Dostrzegliśmy dwa niemieckie okręty. – Alek zamilkł na chwilę; czyżby znów powiedział „my"? – Statek je ściga. Klopp zmarszczył brwi, przez chwilę trawiąc tę informację, a następ- nie wzruszył ramionami. – Cóż, nie można powiedzieć, żeby Niemcy ostatnio nas jakoś hołu- bili. Ale jest faktem, paniczu, że możemy w każdej chwili doprowadzić do pęknięcia tłoka. Alek spojrzał w stronę obracających się przekładni. Prze­robione sil- niki wciąż jeszcze stawiały opór i co rusz sprawiały niespodziewane pro- blemy. Załoga nie wiedziałaby, że awaria została wywołana specjalnie. Ale nie czas teraz zdradzać nowo zyskanych sojuszników. Mimo tych wszystkich pochwał w związku z uratowaniem Lewiatana, tak naprawdę to statek ocalił Alka. Plan jego ojca zakładał, że Alek przez całą wojnę będzie się ukrywał w szwaj­carskich Alpach i pojawi się znów wyłącznie po to, by ujawnić swoją tajemnicę – że jest dziedzicem tronu Austro-Węgier. Awaryjne lądowanie podniebnego statku wybawiło go od lat chowania się w śniegach. To on zawdzięczał darwinistom wy­bawienie, a także to, iż zaufali jego ludziom na tyle, że mogli obsługiwać te silniki. – Miejmy nadzieję, że nic takiego się nie wydarzy, Ottonie. – Skoro panicz tak mówi.

– Coś się stało? – zapytał pan Hirst. Alek przeszedł na angielski. – Nie, nic. Mistrz Klopp mówi, że maszyny pracują gładko. Zdaje się, że hrabia Volger został przydzielony do ekipy na sterburcie. Mam zostać i potłumaczyć trochę? Główny inżynier podał Alkowi gogle, żeby osłonił oczy przed iskra- mi i wiatrem. – Bardzo proszę. Nie chcielibyśmy, żeby w ogniu walki po- wstało jakieś... nieporozumienie. – Naturalnie, że nie. – Alek założył gogle, zastanawiając się, czy pan Hirst zauważył wahanie Kloppa. Jako główny inżynier statku Hirst był jednym z niewielu darwinistów mających wiedzę z zakresu mechaniki. Zawsze z podziwem patrzył, jak Klopp obsługiwał silniki chrzęstów, cho- ciaż mówili innymi językami. Nie było sensu wzbudzać teraz jego podej- rzeń. Na szczęście ta bitwa skończy się bardzo szybko i będą mo­gli bez dalszej zwłoki udać się do Konstantynopola. Tuż przed zmrokiem na horyzoncie pojawiły się dwa srebrzy­ste okruchy. – Na tego małego nawet nie ma co patrzeć – powiedział Klopp, odry- wając lornetkę od oczu. Alek wziął lornetkę i spojrzał w dal. Mniejszy okręt był już uszkodzo- ny. Jedna z jego wież poczerniała od ognia, a w kilwa-terze ciągnął się ole- isty szlak niczym błyszcząca czarna tęcza w ostatnich promieniach słońca. – Czyżby już stoczyły walkę? – zapytał pana Hirsta. – O tak, flota przegoniła je po całym Morzu Śródziemnym. Kilkakrotnie ostrzelano je z oddali, ale wciąż się wymykały. – Uśmiechnął się. – Jednak tym razem nie ujdą. – Nam z całą pewnością nie uciekną – powiedział Alek. Le-wiatan zniwelował dystans sześćdziesięciu kilometrów w ciągu zaledwie kilku godzin. – I nie mogą też odpowiedzieć ogniem – stwierdził pan Hirst. – Jesteśmy dla nich za wysoko. Musimy tylko je spo­wolnić. Flota już tu pły- nie.

Głośne „bum" rozległo się nad grzbietem i rój czarnych skrzydeł pod- niósł się z nosa statku. – Najpierw wysyłają nietoperze – powiedział Alek do Kloppa. – A cóż to za bezbożne stworzenia? – Jedzą szpikulce. – Tylko tyle potrafił powiedzieć. Prze­szył go dreszcz. Rój zaczął się formować, tworząc czarną chmurę. Szperacze na gon- doli ożyły i pod gasnącym słońcem nietoperze groma­dziły się wokół sno- pów światła jak ćmy. Lewiatan stracił mnóstwo tych stworzeń podczas ostat­nich bitew, ale z wolna dochodził do siebie. Kolejne nietoperze już rosły, niczym knieja wracająca do równowagi po długim okresie polowań. Darwiniści nazywa- li statek „ekosystemem". Z oddali ciemny rój kotłujący się wokół snopów światła wy­glądał hipnotycznie. Ruszył w stronę mniejszego okrętu, go­tów uwolnić deszcz metalowych szpikulców. Większość załogi będzie bezpieczna pod pance- rzem, ale ludzie przy mniejszych działach na pokładzie zostaną rozerwani na strzępy. – Dlaczego zaczynamy od nietoperzy? – zapytał Alek. – Szpikulce nie zatopią krążownika. – Nie, ale zniszczą flagi sygnalizacyjne i anteny telegrafu – odparł Hirst. – Jeśli przeszkodzimy w komunikacji między dwoma jednostkami, nie rozdzielą się i nie będą próbowały uciec. Alek przetłumaczył wszystko Kloppowi, ten zaś wskazał na coś w oddali. – Ten duży już się szykuje. Chłopak ponownie uniósł lornetkę do oczu i dopiero po chwili odna- lazł sylwetkę większego okrętu na ciemniejącym horyzoncie. Zdołał prze- czytać nazwę na burcie – Goeben wy­glądał wspaniale, dużo lepiej niż jego towarzysz. Miał trzy duże wieże artyleryjskie i dwie wyrzutnie żyrokop- terów, a kształt kilwateru zdradzał obecność skrytych pod linią wodną ramion do walki z krakenami.

Na pokładzie rufowym stało coś dziwnego – wysoka wieża połysku- jąca metalowym takielunkiem, jakby połączono w jed­no tuzin telegrafów. – A co on ma na rufie? – zapytał Alek. Klopp wziął lornetkę i spojrzał. Od lat współpracował z niemieckim wojskiem i zwykle miał najświeższe wiadomo­ści w sprawach militarnych. Ale teraz zmarszczył tylko brwi i odpowiedział z dużą ostrożnością: – Nie jestem pewien. Przypomina mi to zabawkę, którą widziałem tylko raz... – Ścisnął mocniej obudowę lornetki. – Wypuszczają żyrokop- ter! Niewielki kształt został wystrzelony z jednej z wyrzutni. Szedł zde- cydowanym kursem, obracając łopatami wirników, wprost w chmarę nie- toperzy. – Co on kombinuje? – zapytał cicho Klopp. Alek patrzył na to z grymasem. Żyrokoptery były delikat­nymi ma- szynami, które ledwo mogły unieść pilota. Służyły do działań zwiadow- czych, a nie do ataku. Ale niewielki statek powietrzny sunął prosto na chmurę nietoperzy, a łopaty jego wirników obracały się z niezwykłą pręd- kością. Kiedy zbliżył się do trzepocącego roju, nagle roz­jarzył się w ciemno- ściach. Snopy płomieni wystrze­liły z przodu korpusu jak festony jaskra- wych ogni sztucznych wykwitające na niebie.

Alek przypomniał sobie coś, co Dylan powie­dział mu na temat nieto- perzy – straszliwie bały się czerwonego światła i momentalnie wy­pluwały połknięte wcześniej szpikulce. Snopy płomieni przedzierały się przez rój, rozpraszając nietoperze na wszyst­kie strony. Kilka chwil później stworzenia zniknęły jak nasiona czarnego dmuchawca na wietrze. Żyrokopter starał się zawrócić, ale natrafił na falę ucie­kających nie- toperzy. Alek widział, jak padają szpikulce, poły­skując w snopach szpe- raczy. Żyrokopter zaczął się chwiać w powietrzu. Łopaty śmigieł zostały rozdarte i połamane, a resztka ich energii zaczęła nieszczyć delikatną kon- strukcję. Alek patrzył, jak latająca maszyna spada i niknie w minia­turowym obłoczku piany na ciemnej powierzchni morza. Za­stanawiał się, czy pe- chowy pilot przeżył deszcz szpikulców, by zasmakować zimnej wody. Szperacze Lewiatana przeczesywały niebo, ale rój był zbyt rozproszo- ny, by ponowić atak. Drobne trzepoczące sylwetki już sunęły w stronę statku powietrznego. Klopp opuścił lornetkę. – Zdaje się, że Niemcy mają nowe sztuczki na podorędziu. – Zawsze tak było – wykrztusił Alek, spoglądając na miej­sce, w któ- rym rozbił się żyrokopter. – Mamy nowe rozkazy – powiedział Hirst, wskazując cętkę sygna- lizacyjną. Zmieniła barwę na niebieską, co oznaczało przejście na niższy bieg. Klopp zmniejszył obroty, posyłając pytające spojrzenie Alkowi. – Odstępujemy od ataku? – zapytał chłopak po angielsku. – Oczywiście, że nie – odparł pan Hirst. – Tylko zmienia­my kurs. Myślę, że teraz odpuścimy sobie Breslau i skupimy się na tym większym. Chociażby po to, żeby nie przeszkodził nam kolejny żyrokopter. Alek przez chwilę wsłuchiwał się w szum silników. Maszyna na sterburcie wciąż pracowała na wysokich obrotach, kierując stopniowo Lewiatana wprost na Goebena. Bitwa się nie skoń­czyła. Tego dnia zginie jeszcze wielu ludzi.

Spojrzał ponownie na obracające się zębatki silnika. Klopp był w sta- nie je zatrzymać na wiele subtelnych sposobów. Jedno słowo Alka wystar- czyło, by przerwać atak. Ale przyrzekł Dylanowi lojalność w walce. Po tym, jak po­rzucił kry- jówkę, oddał pożogę i pozbył się ojcowskiego złota, żeby sprzymierzyć się z darwinistami, absurdem wydawało się zdradzenie ich właśnie teraz. Wiedział, że hrabia Volger byłby tego samego zdania. Pod­stawowym obowiązkiem Alka, dziedzica tronu Austro-Węgier, było przetrwać. A wzniecanie buntu w obozie wroga nie było najlepszym na to sposobem. – I co teraz? – zapytał Hirsta. Główny inżynier wziął lornetkę od Kloppa. – Nie będziemy marnować czasu na niszczenie ich sygna­lizacji, to pewne. Najprawdopodobniej nadlecimy bezpośred­nio nad okręt i zrzuci- my bomby. Nie zatrzymają ich żyrokop-terami. – Zamierzamy ich zbombardować. – Alek przetłumaczył jego słowa dla Kloppa. – Są bezbronni. Mężczyzna tylko skinął głową i ustawił przyrządy. Cęt­ka sygnałowa znów zmieniła kolor – na czerwony. Lewiatan wchodził na właściwy kurs.

ROZDZIAŁ 3 Upłynęło jednak sporo czasu, zanim Lewiatan zbliżył się do Goebena. Wielkie działa okrętu zadudniły, wypluwając ogień i dym w noc- ne niebo. Ale pan Hirst miał rację – pociski przeleciały pod Lewiatanem i wzbiły białe kaskady wody wiele kilome­trów dalej. Kiedy Lewiatan zbliżał się do Goebena, Alek obserwował niemiecką jednostkę przez lornetkę. Na pokładach biegała za­łoga, chroniąc działa czymś, co z góry wyglądało jak płachty brezentu. Te zasłony połyskiwały matowo w ostatnich promie­niach słońca, jakby były ze skóry bądź kau- czuku. Alek zasta­nawiał się, czy materiał ten jest na tyle wytrzymały, że może powstrzymać nietoperzowe szpikulce. Ale żaden kauczuk nie był w stanie wytrzymać eksplozji bomb. Jednak załoga okrętu najwyraźniej nie przejmowała się tym zbytnio. Nie szykowano szalup ratunkowych, a drugi żyrokop-ter stał spokojnie na swojej katapulcie z wirnikami przymo cowanymi przed szkwałem. Wkrótce on też został przykryty czarną, błyszczącą płachtą. – Paniczu – odezwał się Klopp – co tam się dzieje na rufie? Alek przesunął szkła lornetki i zobaczył światła błyskające na szczy- cie dziwacznego masztu jednostki. Zmrużył oczy. U podstawy konstrukcji pracowali jacyś ludzie w mundurach z tego samego błyszczącego materiału co pokrywy na działa. Nie spieszyli się, zupełnie jak muchy w smole. Alek zmarszczył brwi. – Niech pan spojrzy, mistrzu Klopp. Szybko, proszę. Kiedy staruszek wziął od niego lornetkę, mrugające światła stały się jeszcze intensywniejsze – Alek widział je teraz gołym okiem. Wzdłuż rusztowań wieży zaczęły się ślizgać dziwne odblaski, niczym nerwowe węże z łuku elektrycznego... – To guma – stwierdził Alek cicho. – Osłaniają wszystko gumowanym materiałem. Cała ta wieża najwyraźniej jest naładowana elektrycznością. Klopp zaklął.

– Powinienem był się zorientować. Ale podczas demonstracji pokazy- wali nam jedynie model, zabawkę, która nie była taka wielka! – Model czego? Staruszek oderwał lornetkę od oczu. – To działo Tesli. Prawdziwe. Alek pokręcił głową. – Od nazwiska Tesli, tego, który wymyślił radioodbiornik? To wieża przekaźnikowa? – Od tego właśnie Tesli, paniczu, ale to nie jest żaden prze kaźnik. – Klopp miał śnieżnobiałą twarz. – To jest broń, ge­nerator piorunów. Alek wpatrywał się z przerażeniem w połyskujący maszt. Dylan czę- sto powtarzał, że piorun jest naturalnym wrogiem podniebnych statków. Jeśli energia elektryczna dotknie powłoki Lewiatana, nawet najmniejszy wyciek wodoru może wzniecić płomień. – Czy już jesteśmy w ich zasięgu? – Te, które widziałem, nie były w stanie wystrzelić na dłu­gość pokoju – odparł Klopp. – Wywoływały tylko łaskotanie w koniuszkach palców i włosy się od tego jeżyły. Ale ten tutaj jest olbrzymi, a do tego zasilany kotłami okrętu! Alek obrócił się do pana Hirsta, który obserwował ich rozmo­wę bez większego zainteresowania, i odezwał się po angielsku: – Musimy zmienić kurs! Ta wieża na rufie to coś w rodzaju... działa miotającego błyskawice! Pan Hirst uniósł brew. – Działa miotającego błyskawice? – Tak! Klopp współpracował z niemieckimi siłami lądo­wymi. Widział już te urządzenia. – Alek westchnął. – Cóż, przynajmniej model. Główny inżynier zerknął na Goebena. Elektryczność strze­lała coraz jaśniej, układając się w pajęczynę roztańczoną na takielunku masztu. – Nie widzi pan tego?! – krzyknął Alek. – Dość to dziwaczne. – Pan Hirst się uśmiechnął. – Ale żeby błyska- wice? Wątpię, aby pańscy przyjaciele, chrzęsty, już zdołali opanować siły natury.

– Musi pan to przekazać na mostek! – Jestem pewien, że na mostku widać wszystko jak na dłoni. – Hirst wyciągnął gwizdek bosmański z kieszeni i wydobył z niego krótki dźwięk. – Ale nie omieszkam poinformować ich o pańskiej teorii. –Teorii?!– zawołał Alek. – Nie mamy czasu na dyskusje! Musimy za- wracać! – Na pewno będziemy wykonywać rozkazy – powiedział pan Hirst, chowając gwizdek do kieszeni. Alek stłumił jęk irytacji i odwrócił się do Kloppa. – Ile mamy czasu? – zapytał po niemiecku. – Na pokładzie nie ma już nikogo oprócz tych marynarzy w dziw- nych mundurach. Może się to więc zacząć w każdej chwili. – Klopp ode- rwał okulary lornetki od oczu. – Jak damy całą wstecz na tym silniku, to zawrócimy najszybciej. – Cała wstecz od całej naprzód? – Alek pokręcił głową. – Choćbyś robił, co w twojej mocy, to nie będzie wyglądało na wypadek przy pracy. – Nie, ale mogę sprawić, że będzie to wyglądało na mój pomysł – powiedział Klopp, po czym złapał Alka za kołnierz i cisnął nim o pokład. Kiedy głowa Alka walnęła z całej siły o metalową podło­gę kapsuły silnikowej, przez chwilę zawirowały mu gwiazdy przed oczami. – Klopp! Co, do diabła, wyprą... Zgrzyt zębatek zagłuszył jego słowa, a cała kapsuła zadrżała w po- sadach. Powietrze nagle stanęło w bezruchu, kiedy me­chanizm śmigła zapluł, zakaszlał i zatrzymał się. – Co to ma znaczyć?! – krzyknął Hirst. Alek doszedł do siebie w chwili, kiedy Klopp zamachnął się kluczem na głównego inżyniera. Drugą ręką staruszek bezbłęd­nie zmienił bieg sil- nika na całą wstecz, a następnie nacisnął stopą pedał. Krztusząc się, wirnik obudził się do życia. Tym razem wcią­gał powie- trze w drugą stronę. – Klopp, zaczekaj! – zawołał Alek. Starał się podnieść, ale kręciło mu się w głowie i ponownie opadł na kolano.

Niech to gęś kopnie! Jego człowiek naprawdę zrobił mu krzywdę! Hirst ponownie zadął w gwizdek – wydobywał z niego bar­dzo wyso- ki dźwięk – i Alek usłyszał skowyt wąchaczy wodoru. Wkrótce stado tych paskudnych stworzeń uderzy na nich jak huragan. Chłopak podniósł się i wyciągnął rękę po klucz. – Klopp, co ty najlepszego wyprawiasz? Mężczyzna zamachnął się na niego. – To musi wyglądać przekonująco! Klucz ze świstem przemknął tuż nad głową Alka. Chłopak uchylił się i znów z przekleństwem opadł na kolano. Czy ten Klopp zwariował? Pan Hirst sięgnął do kieszeni i wyciągnął pistolet na sprę­żone powie- trze. – Nie! – krzyknął Alek, rzucając się do broni. Kiedy jego palce zacisnę- ły się na nadgarstku Hirsta, pistolet wystrzelił z ogłuszającym trzaskiem. Kula nie trafiła Kloppa, ale rykoszetowała w gondoli silnika, wywołując hałas przypominający dzwonek alarmowy. Coś kopnęło Alka w żebra, wywołując paroksyzm bólu w boku. Runął w tył, a jego palce zsunęły się z nadgarstka Hir-sta. Inżynier jednak nie podniósł ponownie broni. Hirst i Klopp z rozdziawionymi ustami wpatrywali się w bok Le-wiatana. Alek zamrugał, próbując odgonić ból, i popatrzył w tym sa­mym kie- runku. Rzęski falowały wściekle niczym liście miotane wichrem. Olbrzymi bok statku zginał się tak, jak Alek jeszcze nie widział. Wokół nich zaczęła jęczeć rozciągająca się uprząż oraz strzelać liny takielunku. – Bestia wie, że jest w niebezpieczeństwie – powiedział Klopp. Alek patrzył zadziwiony, jak statek zwija się w kłębek w po­wietrzu. Nad ich głowami przesuwały się gwiazdy i wkrótce wielkie zwierzę zato- czyło pełny krąg. – Z powrotem cała naprzód... – zaczął Alek, lecz za bardzo go bolało, by mógł dokończyć. Wydawało się, jakby z każdym słowem dostawał ko- lejnego kopniaka w żebra. Spojrzał w dół, na dłoń przyciśniętą do lewego boku, i zobaczył krew wyciekającą spod palców.

Klopp przestawił już bieg silnika. Pan Hirst ściskał mocno pistolet, wciąż wpatrując się z zaskoczeniem w bok podnieb­nej bestii. – Paniczu, niech pan stąd idzie! – zawołał Klopp, starając się prze- krzyczeć ponownie zaskakujące przekładnie silnika. – Tu wszystko jest z metalu. Błyskawica przeskoczy tędy. – Chyba nie jestem w stanie. Klopp odwrócił się. – Co...? – Zostałem postrzelony. Stary zostawił kontrolki i nachylił się do niego z oczami wielkimi jak spodki. – Zaniosę panicza. – Pilnujże silnika, człowieku! – udało się wykrztusić Al­kowi. – Ale paniczu... – zaczął Klopp, lecz jego słowa utonę­ły w elektrosta- tycznym skwierczeniu rozprzestrzeniającym się w powietrzu. Przekrzywiając się z bólem na bok, Alkowi udało się zerknąć do tyłu. Goeben malał coraz bardziej, ale działo Tesli jaśniało teraz oślepiającym blaskiem. Migotało jak maszyna spawacza, rzucając poszarpane cienie na ciemną toń morza. Koło Alka rzęski statku wciąż się gięły i falowały, pcha­jąc powietrze na podobieństwo milionów miniaturowych wioseł. Szybciej, Alek modlił się do wielkiej powietrznej bestii. U podstawy masztu uformował się wielki piorun kulisty. Zaczął szybko rosnąć, tańcząc na boki i połyskując, kiedy wspi­nał się coraz wyżej i wyżej. Gdy dotarł do szczytu, rozległ się ogłuszający huk. Szpony błyskawicy, olbrzymie, poszarpane, kostropate i przerażają- ce, wystrzeliły z działa Tesli. Najpierw zakryły całe niebo rozgałęzieniami białego płomienia, a następnie skoczyły w stronę Lewiatana, jakby przycią- gał je jego zapach. Błyskawi­ca rozpostarła wokół skóry podniebnej bestii ognistą pajęczy­nę, oślepiającą poświatę która skryła cały jej korpus. W jednej chwili łuk elektryczny przepłynął trzysta metrów od ogona do łba, skacząc z werwą po metalowych wspornikach podtrzymujących kapsułę silnika.

Cała kapsuła zaczęła trzeszczeć, zębatki i tłoki strzeliły na wszystkie strony jasnymi płomykami. Alka przytrzymywała niezwykła niewidzial- na siła, a każdy jego mięsień napiął się do granic wytrzymałości. Dłuższą chwilę błyskawica wyduszała z niego ostatnie tchnienie. W końcu jej moc spadła i chłopak osunął się na metalowy pokład. Silnik znów zakaszlał i zamilkł. Alek poczuł dym i usłyszał niepokojące dudnienie w piersi. Żebra bolały go przy każdym uderzeniu serca. – Paniczu? Słyszy mnie panicz? Zmusił się do otwarcia oczu. – Nic mi nie jest, Klopp. – Jestem odmiennego zdania – odparł stary. – Zaniosę panicza do gondoli. Klopp objął go potężnym ramieniem i uniósł, wywołując nową falę potwornego bólu. – Rany boskie, uważaj! To bardzo boli! Alek zachwiał się oszołomiony bólem. Pan Hirst nie po­magał mu, wodząc jedynie nerwowym wzrokiem po kadłubie Lewiatana za jego ple- cami. W przedziwny sposób statek powietrzny nie zajął się og­niem. – Jak silnik? – zapytał Alek. Klopp pociągnął nosem i pokręcił głową. – Wszystkie przewody się usmażyły, podobnie, zdaje się, na sterbur- cie. Alek odwrócił się do Hirsta. – Straciliśmy silniki. Może jednak schowa pan już ten pistolet. Główny inżynier wpatrywał się w broń. Schował ją po chwili i wycią- gnął gwizdek. – Wezwę chirurga. Powiedz swojemu buntowniczemu przy­jacielowi, żeby cię położył. – Mój „buntowniczy przyjaciel" właśnie ocalił waszą... – zaczął Alek, lecz opanowała go nowa fala nudności. – Pozwól mi usiąść – wymamrotał do Kloppa. – On mówi, że ściągnie tu lekarza.