Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 037 263
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań641 007

Westerfeld, Scott - Lewiatan 3z3 - Goliat [z rysunkami]

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :7.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Westerfeld, Scott - Lewiatan 3z3 - Goliat [z rysunkami].pdf

Beatrycze99 EBooki W
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 57 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 384 stron)

Scott Westerfeld GOLIAT Trylogia Lewiatana, tom 3

Tytuł oryginału: GOLIATH Copyright © 2011 by Scott Westerfeld Ilustracje: Mr. Keith Thompson

ROZDZIAŁ 1 — Syberia — stwierdził Alek. Słowo to zsunęło mu się po języku niczym kostka lodu, równie zimna i niemiła jak prze­suwający się pod spodem krajobraz. — Dopiero jutro dotrzemy nad Syberię. — Dylan siedział przy stole, wciąż nacierając na śniadanie. — I będziemy lecieć nad nią tydzień. Rosja jest wielka. — I zimna — dodał Newkirk. Stał obok Alka przy oknie w mesie kadetów, obiema dłońmi obejmując filiżankę herbaty. — Zimna — powtórzył Bovril. Stworzonko wczepiło się w ra­mię Alka nieco mocniej, a przez jego ciałko przebiegł dreszcz. Był początek października i w dole nie widać było jeszcze śniegu. Ale bezchmurne niebo miało lodowatą, błękitną bar­wę. Po ostatniej zimnej nocy na krawędziach bulaja została lodowa koronka. Jeszcze tydzień lotu przez ten ugór, pomyślał Alek. Dalej od Europy i wojny oraz jego przeznaczenia. Lewiatan kierował się na wschód, prawdo- podobnie w stronę Japonii, choć nikt nie był w stanie potwierdzić kursu. Chociaż pomógł brytyjskiej sprawie w Istambule, oficerowie podniebnego statku wciąż traktowali Alka i jego ludzi nieco tylko lepiej niż więźniów. Był księciem chrzęstów, a oni darwinistami, tymczasem woj­na między tymi dwiema technologiami rozprzestrzeniała się z dnia na dzień coraz szybciej. — Zrobi się jeszcze zimniej, kiedy skierujemy się na północ powiedział Dylan z ustami pełnymi jedzenia. — Powinniście skoń- czyć ziemniaczki. Rozgrzejecie się po nich. Alek odwrócił się. — Ale przecież już znajdujemy się na północ od Tokio. Dla­czego mie- libyśmy zbaczać z kursu?

— Trzymamy się ściśle kursu — odparł Dylan. — W zeszłym tygo- dniu pan Rigby kazał nam wyznaczyć ortodromę i trafi­liśmy prosto na Omsk. — Ortodromę? — To taka sztuczka nawigatorów — wyjaśnił Newkirk. Na-chuchał na szybę przed nosem, po czym palcem narysował na niej odwróco- ny uśmiech. — Ziemia jest okrągła, ale papier płaski, czy tak? Dlatego więc prosty kurs wygląda na zakrzy­wiony, kiedy się go rysuje na mapie. Zawsze trafi się dalej na północ, niż można by przypuszczać. — Chyba że jest się poniżej równika — dodał Dylan. — Wtedy jest na odwrót. Bovril parsknął, jakby temat ortodrom był zabawny. Alek nie zrozu- miał z tego ani słowa... ale też nie spodziewał się zrozumieć. To wszystko doprowadzało go do szaleństwa. Dwa tygo­dnie temu wspomógł rewolucję przeciwko osmańskiemu suł­tanowi, władcy staro- żytnego imperium. Buntownicy docenili rady Alka, jego umiejętności pi- lotażu i jego złoto. I razem zwy­ciężyli. Ale tutaj, na pokładzie Lewiatana, był jedynie balastem — marnował wodór, jak mówili podniebni marynarze o nieprzy­datnej osobie. I co z tego, że spędzał czas z Dylanem i Newkirkiem, skoro nie był kadetem. Nie potrafił odczytać danych z sekstansu, nie umiał zawiązać porządnego węzła ani nie był w stanie określić pułapu statku. Najgorsze jednak było to, że nie potrzebowano już Alka w kapsułach silnikowych. Przez miesiąc, podczas którego był zajęty snuciem rewo- lucyjnych planów w Istambule, inżyniero­wie darwinistów bardzo wiele nauczyli się na temat mechani­ki chrzęstów. Nie wołano już Hoffmana i Kloppa do pomocy przy silnikach, nie było też potrzeby korzystania z usług tłu­macza. Po raz pierwszy, od kiedy trafił na Lewiatana, Alek zaczął marzyć o tym, by jakoś pomóc na pokładzie. Ale wszystko, co mógł zaoferować — pilotowanie machiny kroczącej, konwer­sacja w sześciu językach czy fakt, że był wnukiem cesarza — wydawało się bezużyteczne na podniebnym statku. Bez wąt­pienia przedstawiał większą wartość jako młody książę, który przeszedł na drugą stronę, niż jako lotnik.

Czuł się tak, jakby wszyscy starali się ze wszystkich sił, by tylko mar- nował wodór. Wtedy przypomniał sobie, co mówił jego ojciec: „Jedynym lekar- stwem na ignorancję jest przyznać się do niej". Wciągnął wolno powietrze w płuca. — Mam pełną świadomość tego, że Ziemia jest okrągła, panie Newkirk. Ale wciąż nie rozumiem tej całej ortodromy. — Zrozumiałbyś w mig, gdybyś miał przed sobą globus — powie- dział Dylan, odsuwając od siebie talerz. — Jeden stoi w kajucie nawigacyj- nej. Zakradniemy się tam, kiedy nie będzie oficerów. — Byłoby to bardzo wskazane. — Alek odwrócił się z powro­tem do okna i splótł ręce z tyłu. — Nie ma się czego wstydzić, książę Aleksandrze — powie­dział Newkirk. — Wciąż ślęczę godzinami, żeby wyznaczyć poprawnie kurs. Nie tak jak obecny tu pan Sharp, który wie­dział wszystko na temat sek- stansu, zanim jeszcze wstąpił do Sił Powietrznych. — Nie każdy z nas miał tyle szczęścia, że jego tata był lot­nikiem — stwierdził Alek. — Tata? — Newkirk odwrócił się od okna, marszcząc brwi. — Wydawało mi się, że lotnikiem był pański stryj, panie Sharp. Bovril pisnął cicho, mocniej zatapiając pazurki w ramie­niu Alka. Dylan jednak nie skomentował tego. Rzadko mówił o swym ojcu, który spłonął żywcem na jego oczach. Ten wy­padek wciąż prześladował Dylana, a ogień był jedyną rzeczą, której tak naprawdę się bał. Alek stwierdził, że jest pierwszej wody Dummkopfem, i za­stanawiał się, po co w ogóle wspomniał o jego ojcu. Czy był zły na Dylana za to, że jest we wszystkim taki doskonały? Już miał przeprosić, kiedy Bovril znów się poruszył i nachy­lił do przodu, by wyjrzeć przez okno. — Bestyjka — rzucił lemur przemyślny. Po pustym błękitnym niebie krążył płynnie jakiś czarny kształt. Był to olbrzymi ptak, o wiele większy niż jastrzębie, których chmary kilka dni wcześniej okrążały statek w górach.

Miał wielkość i pazury drapieżnika, ale takiego, jakiego Alek nigdy wcześniej nie widział. Kierował się wprost na statek. — Czy ten ptak według pana nie wygląda dość dziwnie, panie Newkirk? Newkirk odwrócił się na powrót do okna i uniósł do oczu lornetkę, którą wciąż nosił na szyi po porannej wachcie. — Tak — powiedział po chwili. — Myślę, że to imperialny orzeł! Za nimi rozległo się pospieszne szuranie nóg krzesła. Dylan pojawił się przy bulaju, przysłaniając oczy rękami. — Wciórności, masz rację... dwie głowy! Ale imperialne orły przyno- szą wieści wyłącznie od samego cara... Alek zerknął na Dylana, zastanawiając się, czy się nie prze­słyszał. Dwie głowy? Orzeł zbliżył się, migając za szybą w plątaninie czarnych piór i po- łyskując złotą uprzężą w porannym słońcu. Gdy już przefrunął, Bovril wybuchnął szaleńczym śmiechem. — Kieruje się w stronę mostka, czy tak? — zapytał Alek. — Tak. — Newkirk opuścił lornetkę. — Ważne wiadomości trafiają wprost do kapitana. Iskierka nadziei zaczęła przedzierać się przez ponury nastrój Alka. Rosjanie byli sojusznikami Brytyjczyków, darwinistami, którzy wytwa- rzali mamutowce i wielkie bojowe niedźwiedzie. A jeśli car potrzebował pomocy w walce z armiami chrzęstów i teraz wzywał statek, by zawrócił z obranego kursu? Nawet walka na lodowatym rosyjskim froncie była lep- sza niż marno­wanie czasu w tej głuszy. — Muszę się dowiedzieć, co to za wiadomość. Newkirk parsknął tylko. — No to może zapyta pan kapitana? — Jasne — dodał Dylan. — A jak już będziesz pytał, to poproś go, żeby dał mi cieplejszą kabinę. — A cóż szkodzi zapytać? — zdziwił się Alek. — Przecież nie za- mknął mnie jeszcze w pace.

Kiedy Alek powrócił na Lewiatana dwa tygodnie temu, spodziewał się, że go zakują w kajdany za ucieczkę ze statku. Ale oficerowie trakto- wali go z pełnym szacunkiem. Może to nie było takie złe, że wszyscy w końcu dowiedzieli się, iż jest synem zmarłego arcyksięcia Ferdynanda, a nie jakimś austriackim szla- chetką, który chce uciec przed wojną. — Mamy jakąś dobrą wymówkę, by znaleźć się na most­ku? — zapy- tał. — Nie ma sensu niczego wymyślać — odparł Newkirk. — Ten ptak przyleciał aż z Sankt Petersburga. Zawołają nas, byśmy się nim zajęli i nakarmili go. — A wasza wysokość nigdy nie widziała ptasiej kolonii — dodał Dylan. — Więc równie dobrze może się z nami zabrać. — Dziękuję, panie Sharp — odparł Alek z uśmiechem. — Bar­dzo będę zobowiązany. Dylan wrócił do stołu, by zająć się resztą drogocennych ziemniaków, prawdopodobnie wdzięczny losowi, że rozmo­wa zeszła z jego ojca. Alek postanowił, że przed końcem dnia przeprosi go za poruszenie tego tema- tu. Dziesięć minut później jaszczurka kurierska wychyliła łebek z rury w suficie mesy kadetów. — Panie Sharp, proszę na mostek. Panie Newkirk, proszę zameldo- wać się na pokładzie towarowym — powiedziała głosem mistrza sternika. Cała trójka ruszyła do drzwi. — Na pokładzie towarowym? — dziwił się Newkirk. — O co tu cho- dzi, do stu beczek suchego piachu? — Może chcą, by znów zrobił pan spis zapasów — rzekł Dy-lan. — Podróż może potrwać nieco dłużej. Alek zmarszczył brwi. Czy „nieco dłużej" oznaczało za­wrócenie w stronę Europy czy obranie jeszcze dalszego kursu? Kiedy we trójkę szli w stronę mostka, Alek poczuł, że sta­tek drży pod ich stopami. Nie ogłoszono alarmu, ale załoga krzątała się gorączkowo przy swoich zadaniach. Gdy Newkirk oddzielił się od nich, by ruszyć

główną klatką schodową w dół, przemknął obok nich oddział takielunko- wych w lotniczych uniformach, również kierując się w tamtą stronę. — Dokąd oni tak pędzą, do diabła? — zapytał Alek. Takie-lunkowi zawsze pracowali na górnym pokładzie, przy linach podtrzymujących wielką membranę wodorową statku. — Cholernie dobre pytanie — rzekł Dylan. — Zdaje się, że wiado- mość od cara przewróciła wszystko do góry nogami. Przed mostkiem stał na straży wartownik, a tuzin jasz­czurek kurier- skich przywarło do sufitu, czekając na rozkazy. W nerwowym zachowa- niu ludzi i zwierząt można było wyczuć niezwykłe podniecenie. Bovril wiercił się na ramieniu Alka, a on przez podeszwy butów wyczuł zmianę rytmu silników — statek ruszał „całą naprzód". Przy głównym sterze oficerowie skupili się wokół kapita­na, który trzymał ozdobny zwój. W grupie tej była też doktor Barlow z drugim le- murem na ramieniu oraz ulubionym tygry­sem tasmańskim, Tazzą, sie- dzącym przy jej boku. Z prawej strony dobiegł Alka jakiś skrzek i kiedy chłopak się obrócił, znalazł się twarzą w twarz z najdziwniejszym stwo­rzeniem pod słońcem... Imperialny orzeł był zbyt duży, by można go było wsadzić do klat- ki dla ptaków kurierskich, posadzono go więc na pulpicie sygnałowym. Przestępował tam z jednej zbrojnej w szpony łapy na drugą, trzepocząc lśniącymi czarnymi piórami. I to, co powiedział Dylan, okazało się prawdą. Stworzenie miało dwie głowy, no i oczywiście dwie szyje owijające się wo­kół siebie niczym para czarnych, pierzastych węży. Na oczach przerażonego Alka jedna głowa dziobnęła drugą, wysuwając czerwony, wijący się język. — Rany boskie — rzucił na bezdechu. — Tak jak ci mówiliśmy — stwierdził Dylan. — To imperial­ny orzeł. — Masz na myśli, że to imperialne paskudztwo. — Cza­sami wyda- wało się, że stworzenia darwinistów zostały wyho­dowane nie z powodu ich użyteczności, ale po prostu po to, by przerażały. Dylan wzruszył ramionami. — To tylko dwugłowy ptaszek, taki jak na herbie cara.

— Tak, masz rację — wykrztusił Alek. — Ale na herbie to miał być symbol. — Ależ tak, ta bestyjka to symbol. Tylko taki, który też od­dycha. — Dzień dobry, książę Aleksandrze. — Doktor Barlow odłą­czyła się od grupy oficerów i przeszła przez mostek z carskim — zwojem w dłoni. — Widzę, że poznał już pan naszego gościa. Doskonały przykład rosyj- skiej myśli zoologicznej, czyż nie? — Dzień dobry pani. — Alek skłonił się. — Nie mam pojęcia, czego przykładem jest to stworzenie, wiem tylko, że według mnie jest nieco... — Przełknął ślinę, obserwując, jak Dylan wkłada grube rękawice sokolnika. — Zbyt dosłowne? — Doktor Barlow zachichotała cicho. — Chyba tak, ale car Mikołaj naprawdę lubi swoje pupilki. — Pupilki, phi! — powtórzył jej lemur z nowej grzędy na klatkach kurierskich rybitw, na co Bovril zachichotał. Oba stworzenia znów zaczę- ły do siebie niezrozumiale szeptać, jak zawsze, kiedy się spotykały. Alek oderwał wzrok od orła. — Mówiąc szczerze, bardziej interesuje mnie wiadomość, którą przy- niósł. — Och... — Zaczęła zwijać pergamin. — Obawiam się, że to na razie tajemnica wojskowa. Alek skrzywił się. Jego sojusznicy w Istambule nie mieli przed nim żadnych tajemnic. Gdyby tylko udało mu się tam w jakiś sposób zostać. We­dług do- niesień prasowych powstańcy przejęli już kontrolę nad stolicą, a reszta Imperium Osmańskiego szła w jej ślady. Tam by go szanowano — byłby użyteczny i nie marnowałby niczyjego wodoru. I rzeczywiście, pomoc w obaleniu sułtana była najbar­dziej użyteczną rzeczą, jaką Alek zrobił w ży- ciu. Pozbawiła ona Niemców chrzęstowego sojusznika i udowodniła, że on, książę Aleksander Hohenberg, może wpłynąć na losy wojny. Dlaczego posłuchał Dylana i wrócił na ten ohydny pod­niebny statek? — Nic panu nie jest, książę? — zapytała doktor Barlow. — Chciałbym tylko wiedzieć, co wy, darwiniści, knujecie — odparł Alek z nagłą nutą irytacji. — Zabranie mnie i moich ludzi w kajdanach do

Londynu miałoby przynajmniej jakiś sens. Jaki sens ma natomiast ciąga- nie nas przez pół świata? — Udajemy się tam, dokąd nas wojna zawiedzie, książę Alek­sandrze — powiedziała doktor Barlow uspokajająco. — Chyba nie dzieje się panu zbyt wielka krzywda na naszym statku, prawda? Alek skrzywił się, ale nie mógł z tym polemizować. W koń­cu dzięki Lewiatanowi nie przeczekiwał wojny w lodowatym zamku w Alpach. Poza tym zabrał się na jego pokładzie do Istambułu, gdzie mógł po raz pierw- szy odpłacić Niemcom pięknym za nadobne. Opanował się. — Może i ma pani rację, doktor Barlow. Ale ja wolę sam wybierać swój los. — Ta chwila może nadejść szybciej, niż pan się spodziewa. Alek uniósł brew, zastanawiając się, co to może oznaczać. — No chodźże, wasza książęcość — wtrącił się Dylan. Orzeł miał te- raz założone kaptury i spokojnie siedział na ramieniu chłopaka. — Nie ma sensu kłócić się ze specjalistami. A my musimy nakarmić ptaszka.

ROZDZIAŁ 2 Orzeł okazał się pokojowo nastawionym stworzeniem, kiedy tylko Deryn założyła mu kaptury na swarliwe łebki. Opadł całym ciężarem na jej chronione rękawicą ramię — dobre pięć kilo mięśni i piór. Kiedy wraz z Alkiem szła na rufę, już po chwili była wdzięczna losowi, że ptaki mają puste kości. Ptaszarnia była oddzielona od głównej gondoli i znajdowała się w połowie drogi do płetwy brzusznej. Prowadzące do niej przejście było ogrzewane przez gastryczne ciepło, ale mroźny wiatr powodował, że membraną po obu bokach targały skur­cze. Zważywszy na fakt, iż znaj- dowali się we wnętrzu trzystu-metrowego żywego statku podniebnego, który utkano z nici życia wieloryba oraz setki innych gatunków, nie było prawie nic czuć. Zapach przypominał odór potu i nawozu zwierzę­cego w stajni latem. Idący obok niej Alek bacznie przyglądał się imperialnemu orłowi. — Myślisz, że ma dwa mózgi? — Oczywiście, że tak — odparła Deryn. — Po co komu głowa bez mózgu? Bovril parsknął śmiechem, jakby wiedział, że Deryn żarto­wała sobie w ten sposób z chrzęstów. Alek był drażliwy cały poranek, więc nie roz- winęła tematu. — A gdyby miały odmienne zdanie na temat tego, dokąd ten zwierz ma polecieć? Deryn zaśmiała się. — Podejrzewam, że ustalają to, walcząc, jak każdy. Ale wąt­pię, żeby się dużo kłóciły. Głowę ptaka zajmuje w większości nerw optyczny... kie- ruje się on bardziej wzrokiem niż pomy­ślunkiem. — A więc przynajmniej nie wie, biedactwo, jak straszliwie wygląda.

Spod jednego z kapturów dobiegł ostrzegawczy skrzek, a Bovril od razu go sparodiował. Deryn zmarszczyła brwi. — Skoro dwugłowe bestyjki są tak przerażające, dlaczego miałeś po- dobne na swoim cyklopie? — To był herb Habsburgów. Symbol mojej rodziny. — A czego jest symbolem? Nadwrażliwości? Alek wywrócił oczami, po czym rozpoczął wykład. — Dwugłowego orła używano najpierw w Bizancjum, by pokazać, że jest to imperium rządzące na wschodzie i na zacho­dzie. Ale odkąd współ- czesne monarchie przejęły ten symbol, jedna głowa symbolizuje władzę na ziemi, a druga boskie do niej prawo. — Boskie prawo? — Zasadę, że król jest pomazańcem bożym. Deryn parsknęła głośno i dobitnie. — Niech no zgadnę, kto to sobie wymyślił. Pewnie jakiś król, co? — No może jest to nieco staromodne — rzekł Alek, lecz De­ryn i tak zastanawiała się, czy on w to wierzy. Miał pod su­fitem mnóstwo tych za- tęchłych idei i zawsze powtarzał, jak to opatrzność prowadziła go, kiedy

uciekał z domu. I jak jego przeznaczenie nakazuje mu powstrzymać tę wojnę. Według niej ta wojna była zbyt wielka, by mógł ją powstrzy­mać jeden człowiek, nieważne książę czy plebejusz, a los gu­zik obchodziło, co kto ma robić. W końcu przeznaczeniem Deryn było zostać wtłoczoną w suk- nię panną na wydaniu, która potem zamieszka z gromadką kłócących się bachorów. Tymczasem unikanie tego losu szło jej całkiem dobrze dzięki umiejętnościom krawieckim. Oczywiście — były jeszcze inne rodzaje losu, których nie udało jej się uniknąć, takie jak zabujanie się w głupim ksią­żątku, i to tak bardzo, że przychodziły jej do głowy zupełnie nieżołnierskie myśli. Że zostanie jego przyjaciółką, jego wspól­niczką, podczas gdy ciągła, beznadziejna tęsknota za czymś więcej szarpała jej skołatane serduszko. Miała szczęście, że Alek był zbyt zatopiony we własnych problemach i problemach całego cholernego świata, żeby to za­uważyć. Naturalnie ukrywanie uczuć przychodziło jej z więk­szą łatwością, ponieważ on nie miał świadomości, że ma do czynienia z dziewczyną. Nie wiedział o tym nikt na statku, z wyjątkiem hrabiego Volgera, który chociaż był łajdakiem pierwszej wody, przynajmniej potrafił zachować tajemnicę. Stanęli przy włazie do ptaszarni i Deryn sięgnęła do zamka ciśnienio- wego. Jednak miała tylko jedną wolną rękę i mecha­nizm opierał się jej w ciemnościach. — Poświećcie no tutaj, wasza boska książęcość. — Ależ bardzo proszę, panie Sharp — rzekł Alek, wyciągając swój lotniczy gwizdek. Przypatrzył mu się z wystudiowaną uwagą, po czym zagwizdał. Świetliki pod skórą podniebnego statku zaczęły migotać i miękkie zielone światło oblało korytarz. Po chwili Bovril dołączył się ze swoim gwizdem, a jego głos szemrał tak deli­katnie, jakby rozdzwonił się feston srebrnych dzwoneczków. Światło stało się jasne i mocne. — Dobra robota, bestyjko — pochwaliła go Deryn. — Niedługo zro- bimy z ciebie kadeta. Alek westchnął. — Oczywiście o mnie tego nie można powiedzieć.

Deryn zignorowała tę skargę i otworzyła drzwi do ptaszarni. Kiedy wylał się zza nich harmider skrzeków i ptasich krzyków, im- perialne zwierzę mocniej ścisnęło jej ramię, wpijając boleś­nie ostre szpony w ciało pomimo grubej rękawicy. Poprowadziła Alka po podwyższonej kładce, z której roz­ciągał się widok na puste miejsce poniżej. Stało tu w sumie dziewięć klatek, trzy na dole i po trzy po obu stronach, każda dwukrotnie większa od człowieka. Mniejsze drapieżniki i pta­ki kurierskie trzepotały zapalczywie skrzydła- mi, podczas gdy jastrzębie bombardujące siedziały dumnie na swych żer- dziach, ignorując pomniejsze ptactwo. — Rany boskie! — wyszeptał zza niej Alek. — To istny dom waria- tów. — Dom wariatów — powiedział Bovril i zeskoczył z ramienia chło- paka na barierkę. Deryn pokręciła głową. Dla Alka i jego ludzi podniebny sta­tek często wydawał się zbyt chaotyczny jak na ich gust. Życie było burzliwe i po- gmatwane w porównaniu ze schludnymi zę­batkami ustrojstw chrzęstów. Ekosystem Lewiatana, z setkami powiązanych ze sobą gatunków, był o wiele bardziej złożony niż jakakolwiek bezduszna maszyna i tym samym nieco mniej uporządkowany. Ale Deryn uważała, że właśnie dlatego ten świat jest znacznie bardziej interesujący — rzeczywistość nie toczy się dzięki przekładniom i nigdy nie wiadomo, co czło­wieka zaskoczy, wydo- bywając się z wiru chaosu. Z całą pewnością nie spodziewała się, że pewnego dnia bę­dzie poma- gała chrzęstowi robić przewrót, że pocałuje ją dziew­czyna ani że zabuja się w jakimś księciu. Ale to wszystko wyda­rzyło się w ciągu miesiąca, a wojna dopiero nabierała rozmachu. Deryn zauważyła opróżnioną przez opiekunów klatkę, do której szczytu przystawiono płócienny rękaw, by umieścić tam zwierzę. Nie można było wsadzić imperialnego orła wraz z in­nymi ptakami do jednej klatki — a już na pewno nie wtedy, kiedy był głodny.

Jednym płynnym ruchem zdjęła stworzeniu kaptury i we­pchnęła je do rękawa. Opadło z łopotem skrzydeł do klatki, przez chwilę obracając się w powietrzu niczym miotany wi­chrem liść. Następnie spoczęło na naj- wyższej grzędzie. Stamtąd imperialny łypał na towarzyszy niedoli przez kraty, żało- śnie przestępując z łapy na łapę. Deryn zastanawiała się, w jakiej to klatce mieszka to stworzenie w carskim pałacu. Prawdopodobnie ma polerowa- ne pręty, tłuste myszy podają mu na srebrnych półmiskach, a zapach łajna żadnego innego ptaka nie drażni jego nozdrzy. — Dylan — odezwał się Alek — skoro jesteśmy chwilę sam na sam... Odwróciła się do niego. Stał blisko, a jego zielone oczy błyszczały w półmroku. Zawsze najtrudniej było jej wytrzy­mać spojrzenie Alka, kiedy był tak poważny jak w tej chwili, ale jakoś jej się udało. — Przepraszam, że wspomniałem dzisiaj o twoim tacie powiedział. — Wiem, że wciąż bardzo cierpisz z powodu jego śmierci. Deryn westchnęła, zastanawiając się, czy powinna mu po prostu po- wiedzieć, żeby się tym nie przejmował. Ale kryła się w tym pułapka, bo Newkirk pamiętał, że był to stryj. Bezpiecz­niej byłoby powiedzieć Alkowi prawdę — przynajmniej tyle, ile mogła powiedzieć. — Nie ma za co przepraszać — rzekła. — Ale jest coś, o czym powi- nieneś wiedzieć. Tej nocy, kiedy powiedziałem ci o wy­padku mojego taty, nie wyjaśniłem wszystkiego do końca. — Jak to? — Cóż, Artemis Sharp był naprawdę moim tatą, tak jak po­ wiedziałem. — Deryn wolno wciągnęła powietrze. — Ale wszy­scy w Siłach Powietrznych myślą, że był moim stryjem. Widziała po minie Alka, że nie ma w tym dla niego krzty sensu, i bez większego wysiłku zaczęła kłamać jak z nut. — Kiedy się zaciągnąłem, mój starszy brat Jaspert był już w Siłach Powietrznych. Nie mogliśmy więc powiedzieć, że jesteśmy braćmi. Oczywiście było to gadanie trzy po trzy. Prawdziwym po­wodem było to, że Jaspert już powiedział swoim kompanom z załogi, iż ma jedynie

młodszą siostrę. Pojawiający się znikąd brat mógłby wnieść sporo zamie- szania do całej sprawy. — Udajemy, że jesteśmy kuzynami. Rozumiesz? Alek zmarszczył brwi. — W waszym wojsku nie wolno braciom służyć razem? — Nie wolno, jeśli ojciec nie żyje. Bo widzisz, jesteśmy jego jedynymi dziećmi. Więc gdybyśmy obaj... — Wzdrygnęła się, mając nadzieję, że to kupił. — Ach, by nie dopuścić do wygaśnięcia rodu. Bardzo rozsądne. I dla- tego twoja mama nie chciała, żebyś się zaciągnął? Deryn pokiwała posępnie głową, zastanawiając się, jak to jest, że jej łgarstwa są zawsze tak skomplikowane. — Nie zamierzałem mieszać cię w moje machinacje. Ale tamtej nocy myślałem, że opuszczasz statek na dobre, więc powiedziałem ci prawdę zamiast tego, o czym wiedzą wszyscy. — Prawdę — powtórzył Bovril. — Panie Sharp. Alek podniósł dłoń i dotknął kieszeni marynarki. Deryn wiedziała, że tam trzyma list od papieża, ten, dzięki któremu pewnego dnia może zostać cesarzem. — Nie martw się, Dylan. Zachowam twoją tajemnicę w sekrecie, tak jak ty pilnujesz mojej. Deryn jęknęła. Nienawidziła, kiedy Alek tak mówił. Nie mógł zacho- wać wszystkich jej tajemnic, prawda? Bo nie znał największej z nich. Nagle odechciało jej się kłamać. Przynajmniej tak bardzo. — Czekaj — powiedziała. — Właśnie sprzedałem ci cały stek bzdur. Bracia mogą służyć razem. Chodzi o coś innego. — Stek — powtórzył Bovril. Alek stanął bez ruchu z troską na twarzy. — Ale nie mogę ci wyjawić prawdziwego powodu — dokoń­czyła Deryn. — Dlaczego nie?

— Bo... — Pochodziła z plebsu, a on był księciem. I uciekł­by gdzie pieprz rośnie, gdyby się dowiedział. — Źle byś sobie o mnie pomyślał. Patrzył chwilę na Deryn, po czym wyciągnął dłoń i położył ją jej na ramieniu. — Jesteś najlepszym żołnierzem, jakiego znam, Dylan. Chłopakiem, jakim zawsze chciałem być, gdybym nie skończył jako niewydarzony książę. Nigdy, przenigdy nie pomyślałbym niczego złego na twój temat. Jęknęła, odwracając się od niego. Miała szczerą nadzieję, że ogłoszą alarm, że nastąpi atak zeppelinów albo burza z pioru­nami. Wszystko, by- leby tylko mogła uniknąć kontynuowania tej rozmowy. — Posłuchaj mnie — powiedział Alek, opuszczając dłoń. Nawet jeśli twoja rodzina ma jakąś mroczną tajemnicę, jakiś straszny sekret, to kim ja jestem, żeby to oceniać? Mój stryjeczny dziadek spiskował z ludźmi, którzy zabili moich rodziców, na miłość boską! Deryn nie miała pojęcia, co na to odpowiedzieć. Oczywiście Alek wszystko zrozumiał opacznie. Nie był to żaden zatęchły rodzinny sekret, tajemnica należała wyłącznie do niej. Nie pojmie tego, dopóki ona nie wy- jawi mu prawdy. A tego nie zrobi nigdy. — Proszę cię, Alek. Nie mogę. I... poza tym już jestem spóźniony na lekcję fechtunku. Alek uśmiechnął się — ucieleśnienie cierpliwego i wyrozu­miałego przyjaciela. — Kiedy tylko zechcesz mi powiedzieć, Dylan, będzie dobrze. Do tego czasu już cię o to nie będę pytał. Pokiwała głową i całą drogę powrotną szła przodem. — Jak widzę, nie spieszno było panu z moim śniadaniem. — Przepraszam za to waszą hrabiowską mość — powiedziała Deryn, kładąc tacę na biurku hrabiego Volgera. Kapka rozhuśta­nej kawy wylecia- ła z filiżanki i padła na grzankę. — Ale już jest. Hrabia uniósł brew.

— Są także pańskie gazety — dodała, wyciągając zwój spod pachy. — Doktor Barlow zachowała je specjalnie dla pana. Choć nie wiem, po co się tak stara. Volger wziął gazety, po czym podniósł wilgotną grzankę i strzepnął z niej resztki kawy. — Zdaje się, że jest pan dzisiaj pełen werwy od rana, panie Sharp. — No tak, cóż, byłem trochę zajęty. — Deryn zmarszczyła brwi. Oczywiście zły nastrój wywołała konieczność okłamania Alka, ale miała ochotę wyżyć się za to na Volgerze. — Nie będę miał czasu na lekcję fech- tunku. — Szkoda. Dobrze panu idzie. Jak na dziewczynę. Deryn skrzywiła się. Straż już nie stała na zewnątrz kajut chrzęstów, ale ktoś mógłby przechodzić korytarzem i to usły­szeć. Podeszła, by za- mknąć drzwi, po czym znów odwróciła się do hrabiego. Był jedyną osobą na statku, która znała prawdę o niej, i ra­czej pamię- tał o tym, by tego nie rozgłaszać. — Czego pan chce? — zapytała cicho. Nie podniósł na nią wzroku, ale celebrował śniadanie, jakby to była przyjacielska pogawędka. — Zauważyłem, że załoga się do czegoś przygotowuje. — Tak, dostaliśmy rano wiadomość. Od cara. Volger jednak podniósł wzrok. — Od cara? Zmieniamy kurs? — Obawiam się, że to tajemnica wojskowa. Nikt jej nie zna poza ofi- cerami. — Deryn zmarszczyła brwi. — I poza panią spe­cjalistką, jak sądzę. Alek ją pytał, ale nie chciała powiedzieć. Hrabia rozsmarowywał masło na wilgotnej grzance, zasta­nawiając się nad tym. Podczas gdy Deryn ukrywała się miesiąc w Istambule, hra­bia i dok- tor Barlow zawiązali coś w rodzaju porozumienia. Doktor Barlow pilno- wała, by Volger miał dostęp do informacji na temat działań wojennych, a on dzielił się z nią opiniami na temat polityki i strategii chrzęstów. Ale Deryn miała wątpli­wości, czy wielka specjalistka odpowiedziałaby mu na

to py­tanie. Gazety i pogłoski to jedno, a zapieczętowane rozkazy to zupeł- nie inna sprawa. — Może ty mogłabyś się tego dowiedzieć. — Nie, nie mogłabym — odparła Deryn. — To tajemnica woj­skowa. Volger nalał sobie kawy. — A jednak często niezwykle trudno jest dochować tajemnicy. Nie uważasz? Deryn poczuła, jak w środku rośnie jej wywołująca mdłości kula zim- na, jak zawsze, kiedy hrabia Volger jej groził. Nie po­trafiła sobie wyobra- zić, co by było, gdyby wszyscy dowiedzieli się, kim naprawdę jest. Nie byłaby już lotnikiem, a Alek już by się do niej nie odezwał. Jednak tego ranka nie miała nastroju, by ulegać szantażom. — Nie mogę panu pomóc, hrabio. Wiedzą to tylko starsi oficerowie. — Ale jestem pewien, że tak pomysłowa dziewczyna jak ty, taka kró- lowa podstępu, może się dowiedzieć. Jedna ujawniona tajemnica za jedną tajemnicę zachowaną, zgoda? Strach zdążył już na nowo zmrozić Deryn i niemal się zgodzi­ła. Ale nagle przyszło jej do głowy coś, o czym wspomniał Alek. — Nie może pan dopuścić, by Alek dowiedział się o mnie. — A to dlaczego? — zapytał Volger, nalewając sobie tym ra­zem her- baty. — Właśnie byliśmy w ptaszarni i niemal mu powiedziałam. Tak cza- sami mam. — Z całą pewnością.Ale w końcu mu nie powiedziałaś, tak? — Volger zacmokał. — Bo wiesz, jak to przyjmie. Bez wzglę­du na to, jak się lubicie, ty pochodzisz z gminu. — Wiem. Ale jestem też żołnierzem, cholernie dobrym żołnierzem. — Zbliżyła się o krok, starając się pozbyć drżenia z głosu. — Jestem takim żołnierzem, jakim mógłby być Alek, gdyby nie został wychowany przez bandę fircyków takich jak pan. Mam życie, które go ominęło, bo jest sy- nem arcyksięcia. Volger zmarszczył czoło, jeszcze w pełni nie rozumiejąc, do czego Deryn zmierza, ale jej rozjaśniało się w głowie z każdym słowem.

— Jestem chłopakiem, jakim Alek chciałby być, bardziej niż kimkol- wiek. A pan chce mu powiedzieć, że jestem dziewczyną? Zdaniem waszej hrabiowskiej mości, jak przyjąłby taką rewelację po stracie rodziców i wy- gnaniu z domu? Mężczyzna wpatrywał się w nią chwilę, po czym wrócił do mieszania herbaty. — Mogłoby to być dla niego dość... destabilizujące. — Jasne, że mogłoby. Smacznego, panie hrabio. Deryn nie mogła się nie uśmiechnąć, po czym obróciła się na pięcie i wyszła z kajuty.

ROZDZIAŁ 3 Kiedy otworzyła się wielka szczęka bramy luku baga­żowego, mar- znący wir powietrza wdarł się do środka i ska­kał wokół, aż szarpało i furkotało skórzanymi pasami lotni­czego kombinezonu Deryn. Nasunęła gogle i wychyliwszy się na zewnątrz, zerkała na szybko umykającą ziemię pod spodem. W dole widać było gdzieniegdzie śnieżne łaty upstrzone sos­nami. Rankiem Lewiatan przeleciał nad syberyjskim miastem Omsk i nie zatrzy- mując się, by uzupełnić zapasy, wciąż parł na północ, w kierunku tajem- niczego miejsca przeznaczenia. Ale Deryn nie miała czasu zastanawiać się, dokąd lecą — od trzy­dziestu godzin, od kiedy pojawił się imperialny orzeł, ćwiczyła przejmowanie ładunku. — Gdzie niedźwiedź? — zapytał Newkirk. Wychylił się dalej niż ona, zwisając na linie bezpieczeństwa w rozrzedzonym powietrzu. — Przed nami, zbiera siły. — Deryn nasunęła mocniej rękawi­ce, po czym całym ciężarem zawisła na ciężkiej linie wyciągarki towarowej, te- stując jej wytrzymałość. Lina była gruba jak jej nadgarstek — przeznaczo- na do wyciągania dwutonowej palety z zaopatrzeniem. Takielunkowi cały dzień majstrowali przy tym urządzeniu, ale dopiero teraz miał nastąpić prawdziwy sprawdzian. Tego manewru nie można było nawet znaleźć w Podręczniku aeronautyki. — Nie lubię niedźwiedzi — wymamrotał Newkirk. — Niektóre z tych futrzaków są cholernie wielkie. Deryn wskazała hak na końcu liny wielki niczym kandelabr w sali balowej. — W takim razie lepiej by było, gdybyś przypadkowo nie wsadził tego zwierzątku do nosa. Bo może zrobić wyjątek. Pod szkłami gogli oczy Newkirka zrobiły się wielkie jak spodki.

Deryn walnęła go w ramię, zazdroszcząc mu stanowiska na końcu liny. To nie w porządku, że Newkirk zdobywał doświad­czenie lotnicze, kiedy ona i Alek przygotowywali powstanie w Istambule. — Dziękuję pięknie za takie dodawanie mi otuchy, panie Sharp! — Myślałem, że już to robiłeś. — Zaliczyliśmy kilka przejęć ładunku z powietrza w Grecji. Ale były to tylko torby z pocztą, a nie ciężki towar. I do tego zgarniane z wozów ciągniętych przez konie, a nie z grzbietu cholernego niedźwiedzia! — To rzeczywiście wygląda nieco inaczej — przyznała Deryn. — Te same zasady, chłopcy, i wszystko pójdzie jak po ma­śle. — Zza ich pleców rozległ się głos pana Rigby'ego. Miał wzrok utkwiony w ze- garku kieszonkowym, ale nie uronił ani słowa, nawet w wyjącym syberyj- skim wichrze. — Pańskie skrzydła, panie Sharp. — Tak jest. Jak u dobrego anioła stróża. — Deryn umieściła skrzydła lotni na ramionach. Będzie unosiła Newkirka i za pomocą skrzydeł kiero- wała nim tak, by znalazł się nad bojowym niedźwiedziem. Pan Rigby dał sygnał lotnikom przy wyciągarce. — Powodzenia, chłopcy. — Dziękujemy, sir! — odkrzyknęło dwoje kadetów jednym głosem. Wyciągarka zaczęła się obracać i hak powoli zsuwał się ku otwartym drzwiom luku bagażowego. Newkirk złapał go i wpiął się do mniejszej liny, która miała utrzymać ich pod­czas lotu. Deryn dała się unieść prostującym się skrzydłom lotni. Z każdym kro- kiem w stronę drzwi luku bagażowego wiatr był coraz silniejszy i bardziej lodowaty. Nawet w bursztynowych goglach słońce świeciło tak ostro, że musiała mrużyć oczy. Chwyciła paski uprzęży łączącej ją z Newkirkiem. — Gotów? — krzyknęła. Pokiwał głową i wkroczyli w ryczącą wichrem pustkę... Lodowaty ciąg powietrza szarpnął Deryn w stronę rufy, świat wokół zawirował, a ziemią wściekle targnęło. Ale po chwili jej skrzydła złapały wiatr ustabilizowane zwisającym Newkirkiem niczym latawiec mocno trzymany za linkę.