W oczach wojowniczek Crinti zabłysła radość, ponura i jasna niczym
piekielny ogień.
- Nadszedł czas walki? – spytała z zapałem Xibryl.
Shanair pokręciła głową.
- Wkrótce będziemy robić to, co zaplanowałyśmy. Teraz rabujemy i
napadamy. Czekamy na Kivę. We właściwym czasie Crinti wyjdą z cienia, a
całe Halruaa spłynie morzem krwi!
Dedykacja
Dla Mary Kirhoff, która wysłała mnie do Halruaa.
Podziękowania
Ta historia wiele zawdzięcza Andrew, Seanowi, Brandonowi, Tycho i
Tylerowi: drużynie poszukiwaczy przygód, których pierwsza wyprawa w świat
gier fabularnych przypomniała mi, jak to jest odkrywać światy D&D®.
Dziękuję również redaktorowi Peterowi Archerowi, człowiekowi
obdarzonemu ogromnym taktem i cierpliwością, który bez wątpienia w dowód
tego, iż żadna cnota nie ujdzie bezkarnie, wylądował ze mną po raz kolejny.
Ogrody Elżbietańskie na wyspie Roanoke, które łączą tropikalną dekadencję z
narzuconym porządkiem, dostarczyły ziarno, z którego potem wyrósł i
wykształcił się halruański krajobraz. W sztuce M. C. Eschera wszystko zmieni
się w coś innego i nic nie jest tym, czym się wydaje – tu doskonały model
halruańskiej architektury i, jeśli o to chodzi, halruańskiej kultury. Początkiem i
ciągłą inspiracją dla każdej historii osadzonej w Krainach jest, rzecz jasna, Ed
„Człowiek, Którego Nie Trzeba Przedstawiać” Greenwood – to on zbudował
piaskownicę, w której się wszyscy bawimy. Dziękuję także ekipie Wizards of
the Coast, którzy zapewniają miejsce, gdzie snuje się opowieści i zaczyna
przygody.
Wreszcie dziękuję również Andrew za naprawdę pokręconą kombinację
zaklęć w walce nekromanty. Mama jest z ciebie bardzo dumna.
PROLOG
Szala walki przechyliła się na niekorzyść larakena.
Potwór wiedział o tym, ale jego przeciwnicy nie. Walczyli dalej z
zaciekłością typową dla dzielnych mężczyzn, którzy chcieli umrzeć z honorem.
Mężczyźni już wcześniej przychodzili na bagna Akhlaura, ale ci
wojownicy nie byli uzbrojeni w zaklęcia, lecz miecze, włócznie i strzały. Była z
nimi dziwnie znajoma elfka, która nie była ani pożywieniem, ani wrogiem.
Laraken zbliżał się, wrzeszcząc niczym demon, którego przypominał, i
nie zważał na strzały oraz włócznie, które sterczały mu z grzbietu. Pazurzaste
łapy miażdżyły leżących. Przypadkowy kopniak odrzucił na bok ciało wemika –
potężnego lwiego centaura, który zginął, chroniąc elfkę. Zmasakrowane ciało
upadło i przesunęło się po mokrym gruncie, oblewając ocalałych wojowników
śmierdzącą wodą, aby wreszcie zatrzymać się wśród wygiętych korzeni
drzewa bilboa.
Laraken szedł dalej, szarżując na ludzi… i oddalając się od źródła
życiodajnej magii. Jego okrzyki miały niewiele wspólnego z żądzą walki, więcej
z gnębiącym umysł głodem. Z niezliczonych ran wyciekała zielonkawa krew,
lecz to głód, nie ludzka broń, mógł stać się przyczyną śmierci larakena.
Jego jedynym pokarmem były zaklęcia elfki i odrobina magii życia
dostarczana przez wysokiego, rudowłosego wojownika. Laraken chciwie
pochłaniał tę odrobinę pożywienia, czyniąc człowieka przezroczystym niczym
kropla rosy. A jednak mężczyzna żył i walczył!
Podobnie czynili jego towarzysze, jednak żaden z nich nie walczył tak
zaciekle jak śniady człowiek, który przywarł do pleców larakena niczym
kleszcz, tnąc, dopóki potwór nie zaczął wrzeszczeć z gniewu i bólu.
Największym wrogiem larakena była drobna, ludzka kobieta, której oczy
były ciemnymi sadzawkami pełnymi magii i której głosu nie można było
ignorować. Jej pieśń przyciągała stwora, choć instynkt nakazywał uciekać do
wycieku płynnej magii, będącej jego głównym pożywieniem.
Ta, Która Wzywa siedziała na wysokim drzewie, nad polem bitwy.
Wyciekająca z niej magiczna pieśń przepełniała larakena ogromną tęsknotą,
wydając się zarówno kusić go, jak i szydzić z jego głody. Frustracja powoli
ustąpiła miejsca strachowi: laraken pamiętał z dawnych czasów czarodzieja,
którego magii nie można było zjeść.
Ku oku larakena skoczyła srebrna błyskawica i wybuchła potwornym
bólem. Laraken zawył i poderwał górną parę rąk do zniszczonego oka. Dolne
młóciły wściekle, poszukując wojownika, który go oślepił. Pazury odnalazły
ludzkie ciało. Człowiek zwolnił wreszcie ucisk i stoczył się z jego pleców.
Popędzony rozpaczliwym odruchem przetrwania, laraken wyrwał się z
uścisku pieśniarki i pognał w stronę sadzawki. Elfka wykrzyczała dziwne
słowo i rzuciła coś na bulgoczący wyciek magii. Bańki błyskawicznie urosły w
opalizujące kopuły wielkości człowieka i wybuchły deszczem życiodajnych
kropel. Laraken odruchowo zanurkował w wodę.
Natychmiast został otoczony płynną burzą, która wytłumiła furię walki.
Laraken wpadł – a może przeleciał – przez wirujący, biały koszmar. Jego
otępiałe zmysły zarejestrowały bolesny upadek, ryk wody i grzmiące
dudnienie zamykającej się magicznej bramy.
A potem nastała cisza.
Zaskoczony i zdezorientowany laraken wynurzył się nad wodę.
Dryfował, ledwo świadom szczypania energii, która ze szmerem ocierała się o
jego pancerny grzbiet i wsiąkała głęboko w jego kości i ścięgna.
Po chwili zaczął dostrzegać swoje nowe otoczenie. Woda znajdowała się
wszędzie, ale nie tak, jak woda na jego bagnach. Była to płynna magia – mniej
gęsta niż zwykła woda, bardziej żywa niż powietrze. Laraken mógł w niej
oddychać, a każdy oddech przynosił nowe siły.
Potwór ostrożnie ruszył naprzód, poruszając się dzięki czterem
płetwowatym kończynom. Nie podziwiał piękna koralowych pałaców czy
falujących morskich lasów, tak bujnych i kolorowych jak dżungla. Nie zwrócił
uwagi na kunsztownie rzeźbiony łuk okalający miejsce, gdzie, tuż za granicą
wzroku i zmysłu, kryła się magiczna brama. Podobne do węgorzy wyrostki
otaczające demoniczną twarz larakena poruszyły się. Wężowe oczy otworzyły
się gwałtownie, szczęki rozwarły szeroko, a kły wyciągnęły niczym ukryte
pazury. Węgorze zaczęły drżeć, kłapiąc pyskami na widok przepływającej
kolonii drobnych, kolorowych rybek.
Larakena otoczył przytłaczający zapach magii, gryzący, ściskający
żołądek odór, który potwór odruchowo rozpoznał jako sygnał
niebezpieczeństwa. Obrócił się z warknięciem, by stawić czoła niewidocznemu
zagrożeniu.
Biała smuga nadpłynęła z nienaturalną szybkością. Pierwszym, co ujrzał
laraken, by wielki rozmiar i otwarta paszcza ogromnej, ohydnej bramy. W
ciągu jednego uderzenia serca dostrzegł, że ta „brama” była tak naprawdę
paszczą gigantycznego rekina, tak wielką, że mogła połknąć wysoką na
dwanaście stóp ofiarę. Klinowate zęby otaczały szczękę kilkoma rzędami. Dalej
była kość, i nic więcej.
Instynkt nakazywał larakenowi ucieczkę, ale wyczuwał, że ten czyn
byłby daremny. Zamiast tego skoczył wprost w bramę z kłów, napierając w
stronę otwartej wody, znajdującej się za pustymi, białymi żebrami.
Kości rekina zacisnęły się wokół swej ofiary. Chrząstka zaskrzypiała,
kiedy kości zwarły się i zacisnęły niczym palce. Nagle głowa larakena uderzyła
w wąski koniec zrobionego z kości kokonu, niespodziewanie odcinającego mu
drogę na wolność. Dwa zaciśnięte żebra przycięły jedną z węgorzowatych
macek larakena. Odcięty rybi łeb popłynął we wzburzonej wodzie.
Przepływająca obok ryba złapała go i tryumfalnie odpłynęła.
Laraken zacisnął pazury stóp na kręgosłupie rekina i szarpnął się do
góry, złapać parę zaciśniętych żeber wszystkimi czterema kończynami.
Napinając nogi, skupił całą siłę na rozerwaniu prętów swojej klatki. Elastycznie
kości rekina wygięły się, lecz nie pękły. Przerażony laraken miotał się z jednego
końca więzienia w drugi, póki nie poobijał się i nie zaczął krwawić. Szkielet
rekina po prostu płynął dalej, dawno temu zapomniawszy o pragnieniu krwi.
Laraken odrzucił do tyłu swoją ohydną głowę i wrzasnął niczym demon
właśnie skazany na potępienie. Wypuszczone bańki zaczęły mieszać się z
gwałtownymi prądami wody.
Przez odgłos wzburzonej wody i własne ryki na granicy świadomości
potwora przebiła się nowa nuta, magia bardziej skoncentrowana i ostra niż ta
w wodzie. Laraken odruchowo sięgnął po nią, ale nie znalazł żadnego
pożywienia. Nieuchwytna magia pachniała podobnie jak siła życiowa elfki,
tylko mocniej.
Mocniej i dziwnie znajomo.
Larakena ścisnęło skrajnie przerażenie. Porzuciwszy nadzieję na
ucieczkę, skulił się w najdalszym kącie swojej klatki i zaczął bezmyślnie
wrzeszczeć, niczym małpka, która przywiera do pnia czekając, aż zacisną się
na niej szczęki dzikiego kota.
Laraken zobaczył maga, a jego wrzaski przeszły w stłumione łkanie. W
zapadłej ciszy potwór oczekiwał – i liczył – na śmierć.
***
Akhlaur podszedł w stronę szkieletu rekina, poruszając się w wodzie tak
łatwo, jak kiedyś kroczył pod niebem Halruaa. Magia nekromanty
podtrzymywała jego życie podczas tego długiego wygnania, jednak dwieście lat
na planie żywiołu wody bardzo go zmieniło. Nadal był potężnym człowiekiem,
wysokim i chudym, z czarnymi i ostrymi, proporcjonalnymi rysami twarzy.
Obecnie jego skórę pokrywały jednak drobne łuski, a na bokach szyi
wachlowały skrzela o kształcie błyskawic. Zaciskając się na lasce palce były
długie i spięte błoną, a skóra miała lekko zielony odcień.
Mag nie tylko przetrwał, ale i nieźle dawał sobie radę. Jego słudzy
dostarczyli mu szat uszytych z dobrej tkaniny o barwie morskiej zieleni,
ozdobionej runami wykonanymi z czarnych pereł. Widać było jego
nekromancie umiejętności. Laska, którą nosił, nie była wykonana z drewna,
lecz z żywego węgorza, znieruchomiałego w dzikiej, sztywnej pozie. Z
wykrzywionego w grymasie pyska ryby wyskakiwały drobne, rzucając światło
błyskawice, migoczące na gołej dłoni maga.
Akhlaur wyciągnął laskę i dotknął czaszki rekina między pustymi,
błyszczącymi oczyma
- Co mi przyniosłeś, mój mały? – spytał szeptem.
Błękitna błyskawica przeskoczyła z węgorza na nieumarłego rekina.
Koścista klatka rozbłysła niespodziewanym światłem, wywołując grzmiący,
zamierający powoli wrzask jego ostatniej ofiary. W wodzie zawirowała masa
baniek i długi, wznoszący się i opadający krzyk.
Akhlaur, zaintrygowany, ale nie zaskoczony, pochylił się, aby się temu
lepiej przyjrzeć. Jego oczy nagle się rozszerzyły.
- Przekleństwo i prądy! Znam tę bestię!
Jego skrzela zafalowały, gdy zastanawiał się nad tym, co daje mu
najnowsza zdobycz. To był laraken, bękart poczęty z wodnych demonów i elfiej
magii! To było jego dzieło, połączenie z ojczyzną. Skoro laraken odnalazł drogę
na plan wody, być może wreszcie on, Akhlaur, znajdzie drogę na zewnątrz!
- Jak się tu znalazłeś? – spytał mag. – Co przyniosłeś mi tym razem?
Oparł laskę o koralowy obelisk i zaczął gestykulować obiema rękami, z
łatwością odszukując czar, którego nie rzucał od dwustu lat.
W odpowiedzi ze stwora zaczęła wyciekać magia, niczym krew ze
śmiertelnej rany. Laraken chwycił się klatki z kości, podczas gdy mag wysączał
go aż do chwili, kiedy znalazł się o włos od śmierci.
Akhlaur delektował się skradzionymi czarami niczym koneser łykiem
wina.
- Ciekawe. Bardzo ciekawe – ocenił. – Mieszanina wszystkich szkół magii
z dominacją Azutha. Z pewnością to halruańskie zaklęcia, ale odmiana zaklęcia
jest nieco inna, jakby mag nie pochodził stamtąd. Sądząc po akcencie był to…
elf?
Mag zadumał się. Tak, ofiarą larakena był elf, prawdopodobnie kobieta.
Wpływ treningu Azutha nadawał zaklęciom specyficzny posmak – dla
Akhlaura ślad kapłańskiej magii był tak nieprzyjemnie mdły jak cukier w
gulaszu.
Warknął, wypuszczając przy tym strumień baniek.
- Naprawdę, Halruaa jest w żałosnym stanie. Elfie dziewki i kapłani
Azutha!
Mimo wszystko ta perspektywa wcale nie była nieprzyjemna. Zabił setki
elfów, przechytrzył i pokonał wielu kapłanów. Takich wrogów z łatwością
pokona.
Mógłby, gdyby tylko zdołał wyrwać się z tego miejsca!
Jakimś dziwnym zrządzeniem losu Akhlaur, największy nekromanta
swoich czasów, został wygnany z kraju, którym przeznaczone mu było rządzić.
Przez ponad dwieście lat każda próba uwolnienia się z tego więzienia kończyła
się niepowodzeniem. Jak zatem jakiś mniej potężny mag zdołał otworzyć
bramę na tyle szeroką, aby przepuścić larakena?
To powinno być niemożliwe. Każdy mag, który zbliżył się do larakena,
powinien zostać zniszczony, a jego magia i siły życiowe wyssane przez
nienasyconego potwora. Oczywiście Akhlaur był na to odporny, w końcu to on
stworzył potwora, starannie tworząc kanały, czyniące z larakena przekaźnik,
który płynęła skradziona magia. Było to jedno z najdoskonalszych osiągnięć
Akhlaura, szczyt nekromancji. Stworzenie larakena zajęło wiele lat. Kilka prób
zakończyło się niepowodzeniem, kiedy rosnący potwór niszczył swoją elfią
nosicielkę. Dopóki Akhlaur nie wymyślił, aby związać go na śmierć i życie z
elfią dziewką, która przezwał Kiva…
Jego tok myśli zatrzymał się na tym niespodziewanym spostrzeżeniu.
- Nie – wymruczał. – To niemożliwe!
Lecz było to możliwe. Kiva była świadkiem wielu jego najbardziej
tajemnych eksperymentów. Trzymała się życia tam, gdzie setki innych poddały
się bólowi i rozpaczy. Udało się jej nawet przeżyć narodziny larakena… z
trudem, ale jednak. Akhlaur nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi. Kto by
przypuszczał, że ta wychudła elfka nie tylko przeżyje, ale jeszcze się czegoś
nauczy?
- Wygląda na to – zauważył – że nieoczekiwanie zyskałem uczennicę.
Skinął głową, przyjmując to wyjaśnienie. Najwyraźniej odporność Kivy
na larakena przetrwała poza jego narodziny. Była w stanie podejść na tyle
blisko, aby otworzyć bramę i przepuścić przez nią potwora, nawet jeśli
oznaczało to utratę zaklęć.
Czemu to zrobiła?
Akhlaur przyjrzał się istocie, skulonej wewnątrz nieumarłego rekina. Co
zmusiło Kivę do ryzykowania życiem, aby odesłać larakena tutaj? Na pewno
nie matczyne uczucie! Elfy ledwo tolerują stosunki z ludźmi, a co dopiero z
wodnymi demonami. Jedynym motywem, który mógł sobie wyobrazić Akhlaur,
była zemsta.
Z pewnością jednak Kiva zrozumiała, że laraken nie mógł zabić swojego
twórcy. Być może wysłała potwora nie jako zabójcę, ale posłańca.
Tak, przyznał Akhlaur. To była właściwa odpowiedź. Mała Kiva wysłała
mu wiadomość.
Mag spojrzał na koralowy obelisk, gdzie starannie wyryte runy znaczyły
przejście każdego księżycowego przypływu. Księżycowy rytm odbijał się
echem w maleńkim otworze, który szydził z jego pojmania, a obelisk
wskazywał drogę do domu niczym palec bogini. Wkrótce, kiedy księżyc będzie
w pełni, a ścieżka między światami najkrótsza i najpewniejsza, złakniona
zemsty i nadzwyczaj potężna Kiva przybędzie, aby odpłacić mu tą samą
monetą.
- Chodź, mała elfko – nucił, spoglądając wzdłuż obelisku w stronę
niewidzialnej bramy. – Chodź, dowiedz się całej prawdy o więzi na śmierć i
życie, którą stworzyliśmy.
Do pani Mystry
Wielka pani, nie rozmawialiśmy wcześniej… a przynajmniej nie słowami,
które bym ułożył i dostrzegł. Jestem Matteo, doradca królowej Beatrix z Halruaa.
To lato oznacza drugi rok pełnienia mojej powinności jako jordaina w służbie
prawdy, Halruaa i magów, którzy nią rządzą. Zawsze wiedziałem, że opiekujesz
się tą krainą. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się dziwne, że to pierwsza
modlitwa, jaką odmawiam.
Widzisz, my, jordainowie, zostaliśmy nauczeni, aby czcić Panią Magii i
szanować Azutha, Patrona Czarodziejów, ale zawsze z dala. Jesteśmy nietknięci
przez Sztukę i posiadany silną odporność na jej moc. Zostaliśmy wyszkoleni tak,
aby stać z dala od nurtu halruańskiego życia, obserwując i doradzając.
Lecz nigdy nie działając!
Proszę, wybacz mi ten wybuch. Był nie tylko niestosowny, ale i nieszczery.
Od zeszłego lata uczyniłem wiele rzeczy i przez działanie odszedłem daleko od
pierwotnej wizji służby jordaina. Nie jest już dla mnie tak jasne, kim jestem i kim
powinienem być.
Ta sama niepewność sprowadza mnie do ciebie. Przysiągłem, że nie będę
mieć innej niż prawda, ale jak człowiek może zmierzyć prawdę? Kiedyś
wierzyłem magom, zakonowi jordainów, kapłanom i ogarom magów, prawom
Halruaa, wiedzy i naukom, które musiałem zapamiętać. To wszystko są rzeczy
dobre, ale nie mogę być ślepo posłuszny żadnej z nich. Poza tym, jaki śmiertelnik
jest na tyle mądry, aby tworzyć własną ścieżkę? Jaki wzór powinien zobaczyć w
dziwnych zakrętach, jakie pojawiły się w moim życiu?
Od czasu opuszczenia Szkoły Jordainów byłem doradcą Procopio Septusa,
lorda burmistrza Halarahh, a teraz królowej Beatrix. Dowiedziałem się, że
wielcy magowie mają swoje wady i mylą się. Opłakałem „śmierć” Andrisa,
mojego najlepszego przyjaciela, po czym spotkałem go tylko po to, aby bezradnie
przyglądać się, jak zostaje odarty ze wszystkiego, aż pozostał tylko cieniem
człowieka. Spodziewałem się, że będę doradzał magom w sprawach strategii, a
nie sprawdzał umiejętności i odwagę w prawdziwej walce. A jednak walczyłem u
boku moich braci jordainów – wielu z nich miało odebrane dotychczasowe życie
przez fałszywą ogar magów, Kivę. Pokonaliśmy wielkie i starożytne zło, po czym
oddaliśmy Kivę pod surowy osąd kapłanów Azutha. Jednak najdziwniejsza chyba
była moja przyjaźń z wychowaną na ulicy dziewczyną o imieniu Tzigone.
Przypuszczam, że Tzigone, podobnie jak ja, nie modli się za często. Życie
nie dało jej zbyt wielu powodów, aby błogosławić magów Halruaa czy – wybacz
mi – ich boginię. Jednak Tzigone jest niczym cygański skowronek, wesoła i pełna
pieśni, niezależnie od wewnętrznej ciemności, na tyle głębokiej, że skrywa jej
najwcześniejsze wspomnienia. Chce rozwikłać zagadki swojej przeszłości i
poznać o matce, której właściwie nie pamięta. Przypuszczam, że Tzigone,
podobnie jak ja chce dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest.
Jej prawda, moja prawda… przypuszczam, że są one w jakiś sposób ze
sobą powiązane. To przekonanie zaprzecza logice i nie może być wytłumaczone
moim szkoleniem jordaina. Jednak wiem, że tak jest. Moje własne serce jest dla
mnie obce, ale dostrzegam, że posiada własną logikę i własną mądrość.
Jednak ta wizja jest młoda i daleka od przejrzystości. Po raz pierwszy, o
Pani, rozpoznaję potrzebę ciebie. Pomóż mi dotrzymać przysięgi i nie zdradzić
własnego serca. Naucz mnie rozpoznawać prawdę, kiedy ją widzę, wiedzieć,
kiedy mówić, a kiedy honorowo milczeć. Nie są to łatwe prośby, a kiedy je
wypowiadam, przypuszczam, że nie żałujesz zbytnio mojego wcześniejszego
milczenia! Nie podoba mi się też zbytnio myśl, że człowiek może znaleźć własną
drogę, prowadzony tylko przez prawdę własnego serca i głos bogini.
Być może z upływem kolejnych dni coraz bardziej będziemy zgodni.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Słońce oświetlało udeptaną ziemię pola treningowego Szkoły Jordainów.
Znad zatoki Taertal wiała lekka bryza, przynosząc ze sobą smak soli, ale nie
dając ulgi w upale letniego słońca. Ciepło wznosiło się z ziemi migoczącymi
falami, pot błyszczał na nagich torsach dwóch stojących naprzeciw siebie
wojowników o wykrzywionych gniewem twarzach, trzymających dobyte
miecze.
Matteo niespodziewanie rzucił się do przodu, opuszczając ostrze – był to
atak, który, gdyby się powiódł, mógł przeciąć ścięgna przeciwnika i szybko
zakończyć walkę. Andris z łatwością go zablokował i odskoczył. Odpowiedział
serią krótkich pchnięć, celując to wysoko, to nisko, we wzorze zbyt złożonym,
aby można go było przewidzieć. Matteo parował każdy atak, radując się ostrym
szczękiem stali, jak mędrzec dobrą rozmową. Było to tak znajome, że przez
kilka chwil niemal zapomniał o zmianach, jakie przyniósł ostatni rok.
Jak mógł?
Kiedyś włosy Andrisa były kasztanowe, oczy zielone, a skóra piegowata
od słońca. Żartował, że miałby ładną opaleniznę, gdyby tylko jego piegi
zgodziły się połączyć. Teraz te wszystkie dziwne kolory były jedynie
widmowymi cieniami. Nawet miecz w jego ręku bardziej przypominał szkło,
niż metal. Andris nie był bardziej materialny niż tęcza o kształcie człowieka.
Jakby chcąc odpędzić ponure myśli Mattea, Andris wzmógł tak. Nacierał,
wyprowadzający ciosy, które miały odpowiednią siłę i masę. Dwaj mężczyźni
krążyli wokół siebie, wymieniając ataki w gwałtownym, brzęczącym dialogu.
Kiedy wpadli w nowy rytm, Matteo dostrzegł, że poranek właściwie już minął –
słońce kierowało się w stronę kopuły wieńczącej Salę Werdyktów. Przez
przezroczystą postać Andrisa łatwo można było dostrzec budynek i słońce.
Matteo odepchnął te myśli i odskoczył, aby uniknąć ukośnego cięcia z
wysoka. Sparował atak, trzymając miecz pod ostrym kątem wobec ramienia.
Kiedy ostrze Andrisa ześlizgiwało się po jego ostrzu, Matteo przeniósł masę
ciała na wysuniętą do przodu nogę, aby usunąć się z zasięgu ewentualnej
kontry. Odskoczył, wyginając rękę, by ustawić broń do kolejnego ataku.
Niespodziewanie uderzył go promień światła. Matteo od razu zrozumiał,
co uczynił Andris. Dał mu doskonałą okazję do sparowania ciosu. W chwili,
kiedy Matteo odwrócił się bokiem, Andris wykorzystał swój przezroczysty
miecz jako pryzmat, aby pochwycić poranne słońce i skierować je wprost na
twarz przeciwnika.
Matteo cofnął się o kilka kroków, mrugając, aby odpędzić ciemne plamy
tańczące mu przed oczami. Nie był jednak zbyt szybki. Płaz broni Andrisa trafił
go w biodro. Matteo opuścił miecz i cofnął się, pocierając uderzone miejsce.
- Niezła sztuczka – przyznał.
- Znam jeszcze lepszą – odparł chytrze Andris.
Widmowy jordain zaatakował serią szybkich pchnięć. Kiedy jego miecz
skupił uwagę Mattea, Andris wyciągnął zza pasa sztylet. Trzymał go w górze,
zmieniając swoje ruchy tak, że niezależnie od tego, co robiła reszta ciała,
sztylet pozostawał pod tym samym kątem w stosunku do słońca. Światło
przeszło przez metal i skupiło się w cienkim promyku, który padł na ziemię. Z
czerniejącego, rozszerzającego się koła zaczął unosić się dym.
W rękach kogokolwiek innego taka broń oznaczała śmierć. Matteo nie
obawiał się swojego przyjaciela, lecz walczył zażarcie, aby rozwiązać zagadkę,
którą zadał mu Andris. Przez kilka chwil walczyli ze sobą w zwarciu. Tylko to
mógł zrobić, aby parować każdy z ataków przeciwników. Nie miał szansy na
kontratak, a co dopiero na wybicie Andrisa z miejsca i zmuszenie go, by opuścił
sztylet.
Niespodziewanie Andris opuścił nieco broń. Linia czerwonego światła
nagle rozdzieliła się na dwa promienie, z których jeden podniósł się i zacisnął
na ramieniu Mattea.
Matteo jęknął z zaskoczenia i odskoczył. Szybko wziął się w garść i natarł
zaciekle, chwytając miecz przeciwnika pod swój i sprowadzając go ku ziemi.
Pochylił się, wykorzystując masę ciała, aby wbić czubek miecza w piach i
przygwoździć pod nim broń Andrisa. Wolną ręką chwycił za nadgarstek dłoni
ze sztyletem. Andris mógł go przewyższać o głowę, ale Matteo przebijał go
ciężarem i ilością mięśni. Szybkim obrotem pozbawił wysokiego mężczyznę
sztyletu. Kolejny obrót zmusił Andrisa do uklęknięcia na jedno kolano.
- Jesteś mój – oznajmił tryumfująco Matteo.
- Nie sądzę – wysoki jordain spojrzał na jego ramię.
Wzrok Mattea podążył za jego wzrokiem, a usta wykrzywiły się w
krzywym uśmiechu. Pochwycone przez sztylet światło wypaliło na jego skórze
runę – runę oznaczającą imię Andrisa.
- Wygląda na to, że zostałem napiętnowany – przyznał. Wsunął miecz do
pochwy i pomógł Andrisowi wstać, gratulując mocnym klepnięciem w plecy. –
A ponieważ to krowa idzie pod nóż, a nie rolnik, moja deklaracja zwycięstwa
brzmi fałszywie! Stałeś się podstępny.
Miała to być szczera pochwała, ale chytry uśmiech Andrisa znikł z jego
twarzy tak gwałtownie, że Matteo spodziewał się, iż usłyszy, jak z brzękiem
uderza o ziemię.
- Lepszy jest podstępny umysł niż arogancka pewność – powiedział
Andris. – My, jordainowie, chcemy wierzyć, że wszystko jest proste i osiągalne.
Tępy wyraz przezroczystych oczu Andrisa zaskoczył Mattea.
- Ostatnio zdarzyło się wiele dziwnych rzeczy – zgodził się – ale w
gruncie rzeczy nasze cele są takie same, jak wcześniej.
- Być może – wzruszył ramionami wysoki jordain.
Niepokój Mattea jeszcze bardziej się pogłębił. Kiedy usłyszał własne
wątpliwości wypowiedziane przez kogoś innego, nabrały one konkretny
kształtów. Z drugiej strony, dlaczegóż nie mieliby porozmawiać otwarcie? Być
może mogliby znaleźć wreszcie jakieś rozwiązanie.
- Powiedz, co się zmieniło – zachęcił go.
Andris, nim odpowiedział, wrzucił rozgrzany słońcem sztylet do
cebrzyka z wodą; przyglądał się, jak unosi się z niego para i rozwiewa się w
powietrzu.
- Wiesz, że mam w sobie elfią krew.
Matteo zamrugał, zaskoczony nieoczekiwany zwrotem.
- Tak. I co?
- To wszystko zmienia. Nie mówię o rzeczach oczywistych – wyjaśnił
Andris, wskazując na swoją przezroczystą postać. – Ścieżka mojego życia
byłaby inna, nawet gdyby na bagnach Akhlaura nie zmienił się mój wygląd.
Zamilkli, przypomniawszy sobie to straszne miejsce. Pierwszy odezwał
się Matteo.
- Czemu odległe elfie dziedzictwo miałoby określić twoje przeznaczenie?
- Dziedzictwo to potężne rzecz. Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego
jordainom nie wolno poszukiwać swoich rodziców?
W umyśle Mattea pojawił się niepokojący obrazek: wspomnienie
drobnej, zagubionej kobiety, uwięzionej we własnym umyśle. Jeśli Tzigone po
raz pierwszy powiedziała czystą prawdę, tak smutna kobieta była jego
rodzicielką. Jakimś dziwnym kaprysem losu dziewczyna odnalazła ją, szukając
własnej matki. Matteo nie rozumiał jej gorączkowej potrzeby posiadania
rodziny, ale w widmowych oczach Andrisa rozpoznawał te same emocje.
- Zakon ma swoje powody – rzekł Matteo, usiłując nie zagłębić się w
podpowiedzi Tzigone, dotyczące tożsamości jego drugiego rodzica. – Zatem
posiadasz elfią krew. Czy teraz, kiedy o tym wiesz, jesteś innym człowiekiem,
niż wcześniej?
Andris odwrócił się i podszedł do ekwipunku, starannie ułożonego na
skraju pola. Zatrzymał się przy skórzanej torbie i wyciągnął stamtąd mały,
migoczący przedmiot.
- Wiedza przynosi odpowiedzialność – powiedział, trzymając go na
otwartej dłoni.
Leżała na niej szczegółowo wykonana figurka, drobny, skrzydlaty
chochlik, nie większy niż dłoń. Wyglądał, jakby wykonano go z kryształu; był
doskonały w każdym szczególe, zupełnie jak żywa istota, którą zresztą kiedyś
był. Matteo dziwił się, czemu Andris go zachował. Na bagnach Akhlaura wpadł
przypadkiem na przezroczystego elfa i przekonał się, że nie było to solidne
szkło, lecz pustka o kształcie elfa, zimniejsza od lodu.
Położył dłoń na przezroczystym ramieniu przyjaciela.
- Elfy z bagien Akhlaura i chochlik, którego obraz trzymasz, zostały
uwolnione przez śmierć dawno przed twoimi narodzinami. Nic więcej nie
można zrobić. To o ciebie się martwię, druhu. Kapłani Azutha zrobili, co mogli,
a teraz ty musisz to odsunąć na bok i podjąć obowiązki jordaina.
Andris wzruszył ramionami i odwrócił się, ale Matteo zdążył dostrzec w
jego oczach zmieszanie.
- Przeraża cię przesłuchanie – zauważył.
- A ciebie nie? – odparł jego przyjaciel. W milczeniu schował
przezroczystego chochlika wyprostował się i odwrócił w stronę Mattea. – Znasz
kapłanów. Będą sprawdzać, rozmawiać, ostukiwać i modlić się, aż samej
Mystrze się to znudzi. Może dzięki temu lepiej zrozumieją magię, ale nie
odpowiedzą na najważniejsze pytania: dlaczego przeżyłam? Czemu przeżyła
Kiva? Jest elfem. Czemu nie stała się przezroczystą pustką, jak wszystkie inne?
- Być może Kiva zdołałaby na to odpowiedzieć.
- Wróciła do życia? – oczy Andrisa rozbłysły.
- Nie do końca – odparł Matteo. – Ogarowie magów, którzy ją sprawdzali
mówili, że wiele jej mocy zniknęło wraz z czarami. Wygląda na to, że magia i
siły życiowe mocniej splatają się w elfach, niż w ludziach. Mówią, iż to cud, że
przeżyła.
Spomiędzy zębów Andrisa wyrwało się pełne niecierpliwości syknięcie.
- W świątyni jest więcej kapłanów niż kleszczy u niedźwieżuk. Czy żaden
z nich nie może jej uleczyć?
- Zadałem to samo pytanie – Matteo potrząsnął z niesmakiem głową. –
Kiva dysponuje informacjami ważnymi dla całego kraju. Jednak kapłani
uważają, że modlitwa o uzdrawiające zaklęcia dla zdrajcy będzie
świętokradztwem.
Andris mruknął coś. Podniósł biała tunikę i założył ją przez głowę. Kiedy
tkanina nasunęła się na jego ciało, również stała się przezroczysta. Jordain
znów się pochylił, tym razem aby podnieść bukłak z wodą. Wyciągnął korek i
pociągnął głęboki łyk. Matteo odruchowo liczył, że zobaczy, jak płyn ścieka w
głąb niematerialnego gardła jego przyjaciela, ale woda znikała, kiedy tylko
dotknęła ust jordaina.
Andris zauważył jego spojrzenie i odruchowo opuścił bukłak. Matteo
natychmiast odwrócił oczy.
- Przepraszam. Nie powinienem był się tak gapić.
- Żadnej magii, żadnej kary – odparł lekko, zbywając przeprosiny
sloganem znanym początkującym jordainom. – Co będziesz teraz robił?
Wracasz do pałacu królowej?
Matteo pokręcił głową.
- Wydaje mi się, że królowa Beatrix nie potrzebuje moich rad bardziej,
niż Halruaa mojego działania. Kiva nie zamknęła bramy na plan żywiołu
wody, lecz ją tylko przeniosła. Trzeba odnaleźć to nowe miejsce. Obiecałem też
pomóc Tzigone odszukać jej matkę, a przynajmniej dowiedzieć się czegoś o jej
losie.
- Pierwszego ci nie zazdroszczę, drugie może być dość łatwe. Kiva
opisywała Keturah jako mistrzynię wywoływania. Tacy magowie są szeroko
znani. Musisz tylko popytać.
- To bardzo skomplikowane – przyznał Matteo. – Pytania mogą wywołać
niepożądane, a może nawet niebezpieczne zainteresowanie osobą Tzigone.
Nikt nie może wiedzieć, że jest córką Keturah. Musisz przyrzec, że nigdy o tym
nie wspomnisz.
Na twarzy Andrisa pojawiło się zrozumienie, szybko zastąpione
przerażeniem.
- Na Pana i Panią! Matteo, nie mówisz chyba, że Tzigone to bękart maga?
- Nie, nie zamierzałem ci tego powiedzieć – odparł Matteo – ale taka jest
prawda.
Andris przesunął dłonią po lekko brązowych włosach i westchnął ciężko.
- Masz ciekawe towarzystwo, przyjacielu. Czy wie o tym ktoś jeszcze?
- Poza Kivą, chyba nie – opowiedział Andrisowi o wiadomością, którą
sfałszowała Kiva, liście, który miał pochodzić od Cassii, jordainki doradzającej
królowi; prosiła w nim wszystkich jordainów z Halarahh, aby pomogli jej
odnaleźć córkę Keturah. – Z początku sądziłem, że ta wiadomość była rozesłana
do wszystkich, ale Kiva chciała, abyśmy zobaczyli ją tylko ja i Tzigone. Chciała
ściągnąć nas do komnaty Cassii, a stamtąd na bagna Akhlaura, machając
dziedzictwem Tzigone przed jej nosem niczym marchewką przed zgłodniałym
osłem.
- A za jaką marchewką ty podążyłeś? – spytał Andris. Jego widmowe,
orzechowe oczy stały się nagle czujne i skoncentrowane. – Za dziewczyną?
Pytanie nie było pozbawione sensu i Matteo głęboko się zastanowił, nim
odpowiedzią. Nie mógł jednak znaleźć słów, którymi zdołałby wyjaśnić swoją
przyjaźń z Tzigone.
- Tak sądzę – przyznał.
Andris skrzywił się.
- Wiesz, rzecz jasna, że jordainom nie wolno się żenić.
Obraz Tzigone, z łobuzerską minką zastąpioną przez poważny uśmiech i
oczy skromnie ukryte pod woalką był tak zabawny, że Matteo wybuchnął
śmiechem.
- Nigdy mi to nie przyszło do głowy i gotów jestem zastawić posąg
królowej, że jej również! Tzigone jest przyjacielem i nikim więcej.
Andrisowi wyraźnie ulżyło.
- Pewnego dnia będzie magiem. Jordainowie mają służyć magom
Halruaa, a nie przyjaźnić się z nimi.
W tej chwili podbiegł do nich młody student, ratując Mattea przed
potwierdzeniem tej niewygodnej prawdy. Spojrzenie chłopaka spoczęło na
Andrisie i prześlizgnęło się dalej.
- Andris ma pozwolenie na opuszczenie szkoły – oznajmił – a dyrektor
chce rozmawiać z Matteo.
- Pójdę prosto do niego – zapewnił go Matteo. Odczekał, aż posłaniec
oddali się poza zasięg słuchu i ciągnął dalej: – Szkoda, że magowie ze szkoły nie
mogą cię sprawdzić i oszczędzić wędrówki na północ.
Andris skrzywił się.
- To jedno z niebezpieczeństw związanych z byciem jordainem. Na nas
działa tylko magia ogara magów. To, oczywiście, ważne zabezpieczenie.
Matteo nie skomentował tej wyraźnej ironii: Andris został uznany –
niesłuszne – za fałszywego jordaina przez ogara magów z zakonu Azutha.
Teraz jego życie po raz wtóry spoczęło w ich rękach.
Nie mógł pozwolić, aby przyjaciel stanął przed nimi samotnie.
- Kiedy wyjeżdżasz?
Andris odwrócił się i zaczął zbierać swoje rzeczy.
- Najwcześniej jutro rano.
- Pojadę z tobą – kiedy Andris spojrzał na niego pytająco, dodał: – kiedy
Kiva odzyska siły, mam do niej pytania, których raczej nie powierzyłbym
ogarowi magów.
- Ważki argument – Andris wstał i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
– Lepiej zobacz, czego chce dyrektor. Reszta może poczekać do jutra, Ferris
Grail nie.
Matteo zareagował prychnięciem na celny dowcip przyjaciela i szybko
ruszył w stronę wieży dyrektora.
Widmowy jordain przyglądał się, jak odchodzi. Z westchnieniem
zarzucił swoje rzeczy na ramię i poszedł w stronę kwater dla gości. Wydawało
mu się dziwne, że jest gościem w jedynym domu, jaki kiedykolwiek miał. Z
drugiej strony, po kilku miesiącach z dala od niego, życie w Szkole Jordainów
zdawało się dalekim snem.
Andris, nie ciesząc się zbytnio, oczekiwał zbliżającego się przesłuchania,
lecz mimo doświadczenia z Kivą, nie wierzył, by wszyscy ogarowie magów byli
fałszywi i skorumpowani. Po jej zdradzie kapłani Azutha bez wątpienia
starannie oczyścili swoje szeregi. Przesłuchanie nie będzie przyjemne, ale
wreszcie się skończy. A potem co? Powrót do zakonu jordainów? Służba
magowi, któremu nie będzie przeszkadzać przezroczysta postać jordaina i jego
wątpliwa sława?
W jego umyśle pojawił się niespodziewany obraz: skupiona i uradowana
twarz Kivy, gdy rozbijała kryształową kulę przyniesioną z bagna Kilmaruu i
uwalniała pojmane przez złego Akhlaura duchy dawno zabitych elfów.
Ten obraz, uznał Andris, przeważył szalę.
Z początku podążał za Kivą, gdyż sądził, że mówi w imieniu króla
Zalathorma. Ta bajeczka szybko przestała być prawdziwa, ale pojawiły się inne
powody, na tyle ważne, aby utrzymać go u jej boku.
Według wszystkiego, co Andris wiedział i w co wierzył, zgodnie z
prawami kraju i dekretem Rady Starszych, Kiva była zdrajczynią Halruaa. Czy
to możliwe, że szła za głosem jakiejś głębszej, ukrytej prawdy? Czy jej sprawa
była tego warta, nawet jeśli ścieżki, którymi podążała, były czasem kręte i
ciemne?
Zadumany Andris otworzył drzwi do swojego pokoju. Powitał go cichy,
ochrypły skrzek i trzepotanie jasnych skrzydeł.
Jego usta wykrzywiły się, kiedy zobaczył siedzącą na parapecie papugę.
Nie była większa od jego pięści, jej upierzenie zdobił niemal kwiatowy wzór
różu i żółci. Ptak siedział spokojnie, kiedy jordain zbliżał się do niego. Jasno
upierzona głowa przekrzywiła się na bok, spoglądając na zbliżającego się
człowieka.
- Witaj, przyjacielu – powiedział Andris. – Jak sądzę, uciekłaś komuś.
Gratuluję ucieczki. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ktoś miałby zamykać ptaki
w klatkach tylko dla ich śpiewu!
- Zgadzam się – odparł czystym głosem ptak. – Na szczęście to mądre
zdanie wydaje się być podzielone w tej okolicy. Wchodzę i wychodzę, kiedy mi
się podoba.
Andris cofnął się o krok. Wiele z halruańskich ptaków gaworzyło jak
małe, upierzone echa. Rozumiem ptaki wcale nie były rzadkością. Nigdy jednak
nie spodziewał się, że ktokolwiek w Szkole Jordainów mógłby posiadać takiego
ptaka.
- To nieoczekiwana przyjemność, mój przyjacielu. Czy mogę spytać, co
cię tu sprowadza?
Ptak podskoczył kilka kroków bliżej. Jego łepek obracał się na wszystkie
strony, jakby chciał się upewnić, że nikt go nie podsłuchuje.
- Wiadomość.
- Wiadomość? Od kogo?
- Czytaj książki.
- Książki? – spytał tępo Andris.
Różowożółte skrzydła zatrzepotały niecierpliwie.
- Ukryte pod materacem. Przeczytaj je i odłóż.
Ptak znikł. Nie odleciał: po prostu… znikł.
Andris był zaskoczony. To była robota maga, i to całkiem
skomplikowana! Surowe prawa zakazywały jordainom używania magii
samodzielnie lub przez kogoś innego w ich imieniu. Znikający ptak mógł być
albo jakąś istotą, albo przywołanym obrazem: oba były zakazane.
Świadomość ta nie powstrzymała go od spojrzenia pod materac.
Wyciągnął starą księgę oprawioną w cieką, pożółkłą skórę. Porządny
pergamin, z którego były wykonane strony, postarzał się do bladej sepii,
pokrywały go wyblakłe rysunki. Andris przeniósł książkę do okna i zaczął
czytać.
Z każdą obróconą stroną oddalał się od niej, jakby chciał zdystansować
się od potworności, jakich się dowiedział. Trzymał w swoich rękach dziennik
Akhlaura! Te runy zapisała ręka maga śmierci, to jego dłoń przewracała te
karty!
Andris poczuł ciarki. Chore uczucie wzmogło się, kiedy zobaczył oprawę.
Żadne zwierzę nie miało tak cienkiej i delikatnej skóry. Była to skóra
człowieka, albo, co bardziej prawdopodobne, elfa.
To podejrzenie w miarę lektury zmieniło się w pewność. Staranne,
drobne runy i szczegółowe rysunki opisywały z wyraźną obojętnością
okrucieństwa wykraczające poza najmroczniejsze wyobrażenia Andrisa. Elfy
były ulubionymi obiektami doświadczalnymi nekromanty, a żaden z nich nie
wytrzymał tak wiele, jak dziewczynka Akivaria, w skrócie nazywana Kivą.
Andris czuł się jak chory na malarię – płonął gniewem, lecz jednocześnie
opanowało go otępiające niezdecydowanie. Ta książka zawierała tajemnice,
które, gdyby zostały ujawnione, mogły zniszczyć zakon jordainów. Teraz je
poznał.
Jak powiedział Matteo, wiedza niesie ze sobą odpowiedzialność.
Drżącymi rękami Andris wyciągnął drugą książkę, która okazała się być
szczegółową genealogią zakonu od jego początku. Kiedy czytał, modlił się, aby
przyjaciółka Matteo Tzigone nie poznała szczegółów jego elfiego pochodzenia,
albo nie uświadomiła sobie, że jeden z jego przodków wciąż żyje i jest
„gościem” świątyni Azutha.
Zerwał się gwałtownie, złapał kilka należących do niego rzeczy i wrzucił
je do podróżnej torby. Po chwili wahania spakował również książki.
Oczy piekły go od łez, kiedy wyślizgiwał się drogą, którą opracował jego
przyjaciel Themo, by wymykać się na potajemne wycieczki do Khaerbaal. Nikt
nie zauważył zniknięcia widmowej sylwetki. Po raz pierwszy Andris był
wdzięczny, że jordainowie stali się tak dobrze w odwracaniu wzroku. Mógł
poruszać się między nimi, jakby naprawdę był duchem.
W pewnym sensie nim był. Jego przyszłość zniknęła, pochwycona przez
szaleństwo czarodzieja Akhlaura i nauczycieli jordainów, którzy najpierw
utajnili tę wiedzę, po czym rozsypali ją przed nim jednym, oślepiającym
błyskiem. Jedynym życiem, jakie Andris znał, było życie jordaina. Jego
przyszłość zniknęła.
Stąpając cicho i szybko, Andris zamierzał odzyskać swoją przeszłość.
ROZDZIAŁ DRUGI
Matteo ruszył za chłopakiem, który szedł w stronę wieży dyrektora
niczym ogar na tropie.
- Znam drogę – zauważył. – Jeśli masz inne obowiązki, nie będę cię
zatrzymywał.
Chłopak rzucił mu przez ramię nieufne spojrzenie.
- Dyrektor kazał mi cię sprowadzić – w jego mniemaniu był to początek i
koniec sprawy.
Matteo westchnął, zazdroszcząc mu jego pewności. Gdy credo jordainów
– prawda, Halruaa i magowie – były trzema nierozerwalnymi aspektami
całości, życie wydawało się znacznie prostsze.
Zbudowana z białego marmuru wieża wznosiła się lekkim łukiem,
przypominając smukłą łodygę zwieńczoną rozwijającym się pąkiem lotosu.
Ogromne rozmiary nie burzyły poczucia gracji i spokoju, którymi emanował
ten kwiat. Budowlę otaczał bogaty ogród, po którym kręcili się ogrodnicy
odziani w proste, zielone stroje.
Na przekór zakazom używania magii, wieża czarodzieja, jak najbardziej
pasowała do tego miejsca. Jordainowie musieli znać magię niemal tak dobrze,
jak sami czarodzieje. Matteo mógł rozpoznać setki zaklęć po geście czy z
połączonego zapachu rozmaitych składników zaklęcia. Posiadanie maga jako
pana wydawało mu się czymś zwykłym i naturalnym.
- Zwykłym i naturalnym – wymruczał z większą goryczą niż chciał. Nie
było nic naturalnego w obrazie, którym codziennie go nawiedzał: postarzałej
kobiety o wymizerowanej twarzy i pustych oczach. Nie znał jej imienia. Nie
wiedział o niej nic poza tym, że dała mu życie.
Co dziwniejsze, gdyby wskazówki Tzigone okazały się prawdziwe, imię
jego ojca była mu dobrze znane. Najprawdopodobniej słyszał je przez całe
życie, nie zdając sobie sprawy z jego wartości.
Od czasu, kiedy wrócił do Szkoły Jordainów, Matteo często łapał się na
tym, że przyglądał się twarzom byłych mistrzów szukając podobieństwa do
siebie. To dodawało nadchodzącemu przesłuchaniu niepewności.
Odziany w zieloną szatę służący wpuścił Mattea i zaprowadził do małego
przedpokoju, gdzie miał czekać na wezwanie. Jordain usiadł, a kiedy nie mógł
już wysiedzieć, zaczął się przechadzać. Miał dość czasu, gdyż zanim służący
pojawił się znowu, słońce minęło zenit i opuściło się na dystans trzy razy
większy od swojej średnicy. Do tego czasu Matteo po cichu gotował się z
niecierpliwości. Czemu Ferris Grail przywołał go do wieży i kazał tak długo
czekać?
Przybrał spokojny wyraz twarzy i wszedł do gabinetu. Czekało na niego
dwóch magów. Ferris Grail był wysokim mężczyzną w średnim wieku, mocno
umięśnionym i odzianym w proste, białe szaty jordaina. Można go było wziąć
za jednego z uczniów-wojowników, gdyby nie starannie przystrzyżona czarna
bródka i złoty talizman z pieczęcią maga. Gdyby był jordainem, byłby gładko
ogolony i nosiłby medalion z ich emblematem: zielone i żółte półkole
rozdzielone jasnoniebieską błyskawicą. Drugi mag był starszy, o twarzy
zasuszonej przez upływ czasu i rzucanie potężnej magii. Vishna, ulubiony
mistrz Mattea, był magiem bitewnym, nim przeszedł na emeryturę i zaczął
nauczać w Szkole Jordainów.
Ferris Grail gestem zaprosił Mattea do środka.
- Jest dla ciebie wiadomość – powiedział bez wstępów, wskazując na
umieszczoną na piedestale kulę z księżycowego kamienia.
Matteo spojrzał na nią skonsternowany, marszcząc brwi. W kuli odbijała
się twarz kobiety, biała jak porcelana i nienaturalnie obojętna. Jej ciemne oczy
były pozbawione wyrazu, starannie umalowane proszkiem antymonowym; na
nienaturalnie białej twarzy wydawały się bardzo duże. Była to piękna twarz,
otoczona starannie wykonaną perukę o białych i srebrnych splotach, na
których spoczywała srebrna korona.
- Królowa Beatrix czeka – przynaglił go dyrektor.
Młody jordain posłał mu zdziwione spojrzenie. Ferris Grail przełknął
ślinę.
- Królowa zna ograniczenia dotyczące swoich doradców-jordnainów. Nie
wzywałaby cię przy pomocy magii, gdyby nie zaistniała ku temu bardzo
poważna potrzeba. Służba magom Halruaa jest pierwszą zasadą, której musisz
przestrzegać.
Matteo nie był tego pewien, ale po namyśle uznał, że kula wróżąca nie
stanowiła prawdziwego niebezpieczeństwa. Dziś rano wraz z Andrisem
ćwiczyli mieczami, zamiast parami sztyletów, tradycyjnym orężem jordainów.
Prawda nie była zmienna. Długość broni i sposób komunikacji z czyimś panem
tak.
Świadomość akceptowała ten sposób rozumowania, ale kiedy podchodził
do kuli i stawał w polu widzenia swojej pani, stopy miał jak z ołowiu.
Nic nie wskazywało na to, że królowa go rozpoznała, ale po chwili
wymówiła jego imię gładkim, niemal pozbawionym intonacji głosem.
- Jestem gotowa na swój spacer po Promenadzie. Możesz pójść ze mną.
Matteo stłumił westchnienie.
- Wasza Wysokość, pozwoliłaś mi opuścić pałac, aby załatwić ważne
sprawy. Byłem poza nim przez ponad jeden cykl księżyca.
Wyraz twarzy królowej wcale się nie zmienił. Nie wyglądała na smutną,
że o tym zapomniała, ani zirytowana nieobecnością Mattea.
- Czy te sprawy są załatwione?
Powiększanie się bagien Akhlaura zostało powstrzymane, laraken
odpędzony. Kiva znajdowała się w rękach kapłanów Azutha. Jordainowie
fałszywie skazani przez Kivę i zmuszeni do walki w jej osobistej armii zostali
oczyszczeni ze wszystkich zarzutów. W oczach wszystkich poza sobą samym,
Matteo z nawiązką wypełnił swoje obowiązki doradcy.
- Nie, moja królowo – odparł w końcu. – Są sprawy, których jeszcze nie
załatwiłem.
- Dobrze – powiedziała to tak, jakby odpowiedź, a może jego obecność,
nie miała dla niej żadnego znaczenia. Jej obraz zniknął z kuli, pozostawiając
tylko słabo świecący księżycowy kamień.
- Sprawy do załatwienia? – spytał Ferris Grail. – Jakie?
Matteo z szacunkiem ukłonił się przed mężczyzną.
- Sprawy osobiste, panie. Jeśli masz jakieś pytanie, zwróć się do mojej
pani.
W ten sposób Matteo zbliżył się do nieprawdy tak bardzo, jak tylko mógł.
Nie powiedział, że załatwiał sprawy królowej, ale jego słowa można było w ten
sposób rozumieć. Ferris Grail uniósł w zdziwieniu czarną brew.
Vishna zeskoczył z krzesła i dotknął ramienia Mattea.
- Zatem najlepiej będzie, jeśli już pójdziesz – powiedział ciepło. – I tak
straciłeś tu zbyt wiele czasu.
Matteo pozwolił staremu magowi wyciągnąć się z wieży. Kiedy dotarli na
podwórze, wysunął ramię z jego uścisku i skłonił głowę w pełnym
wdzięczności ukłonie.
- To miło z twojej strony. Nie zamierzałem przeciągnąć tego spotkania.
Vishna uśmiechnął się chytrze.
- Synu, najpierw posłuchaj dobrej rady, a potem zdecydujesz, czy mi
dziękować. Masz wiele talentów, ale łganie do nich nie należy! Jeśli masz uczyć
się tej sztuczki, radzę poćwiczyć przed lustrem, póki nie zamaskujesz na twarz
poczucia winy!
Ton głosu maga był spokojny i karcący, ale Matteo nie mógł znaleźć
żadnej odpowiedzi. Cóż miał rzec, jeśli zaufany mistrz mówił o świadomym
kłamstwie, jakby było dobrym i szlachetnym celem?
Kiedy milczenie się przeciągało, Vishna z troską przyjrzał się twarzy
młodego mężczyzny.
- Ta niedokończona sprawa musi być naprawdę poważna.
- Nie bardziej niż ta, która stoi przed każdym jordainem – odparł krótko
Matteo. – Szukam prawdy.
- Ach – w uśmiechu mężczyzny kryła się nagana. – Poszukiwanie prawdy
może zaprowadzić na niespodziewane ścieżki. Twoje i zakonu jordainów
rozeszły się.
Sugestia mężczyzny zaskoczyła Mattea.
- Dlaczego to mówisz?
- Znam cię od czasu, kiedy opuściłeś żłobek i zacząłeś się uczyć. Nigdy
nie dawałeś wymijających odpowiedzi. To świadczy o słabnącym zaufaniu.
Matteo nie mógł temu zaprzeczyć.
- Jeśli cię uraziłem, mistrzu Vishna, błagam o przebaczenie.
- Nie trzeba – mag poklepał go po ramieniu. – Mądry człowiek zbyt
szybko nie pokłada w kimś zaufania ani nie odzywa się bez potrzeby.
- To prawda, ale podejrzenia męczą duszę, podobnie jak cisza. Szkoda, że
minęły już dni, kiedy mogliśmy mówić otwarcie to, co myślimy, bez subtelności
i ukrytych znaczeń.
- To przywilej dziecka, Matteo. A ty nie jesteś już dzieckiem – uśmiech
Vishmy usunął z jego słów wszelki możliwy jad. – Ale pozwólmy sobie na ten
luksus. Cóż więc martwi mojego najlepszego ucznia?
Tym razem Matteo staranniej dobierał słowa.
- Uważa się nas, jordainów, za strażników wiedzy Halruaa, ale jest wiele
rzeczy, których nas nie nauczono.
- Ach. Przypuszczam, że chodzi ci o coś konkretnego.
- Kilka rzeczy. Dlaczego nie uczy się nas historii halruańskich elfów?
- Nie ma elfów, o których można by mówić – zauważył Vishna.
- Dokładnie tak. Jednak dawno temu na bagnach Akhlaura i Kilmaruu
mieszkało wielu elfów. Wydaje się dziwnie, że takie miejsca, z których żadne
nie jest bagnem od zarania dziejów, wyrosły na gruzach elfich osiedli.
Vishna uśmiechnął się pobłażliwie i powtórzył przysłowie jordainów o
tym, że bagna Kilmaruu istnieją po to, aby ograniczać liczbę głupców w
Halruaa do znośnego poziomu.
- Andris nie jest głupcem – oznajmił Matteo – i za to Halruaa powinna
dziękować Mystrze. Nie zauważyłeś, że nieumarli z Kilmaruu spoczywają w
pokoju?
- Skoro o tym wspominasz – powiedział w zadumie mag – to farmy i
wybrzeże w okolicy bagna są ostatnio dość spokojne. Mówisz, że to dzieło
Andrisa?
- Opracował strategię, aby pozbyć się nieumarłych z bagien i przedstawił
to jako pracę na piątym roku. Jestem zaskoczony, że o tym nie słyszałeś,
mistrzu.
- Hm. – Mag zastanowił się nad tym, a jego pomarszczona twarz
wyrażała głęboki niepokój.
- Szkoła Jordainów jest mniej otwarta, jeśli chodzi o przekazywanie
informacji, niż by sugerowała jej reputacja – ciągnął Matteo. – Na własne oczy
widziałem, że kiedyś na bagnach Akhlaura żyło wielu elfów. Dlaczego się o tym
nie mówi?
Vishna rozłożył ręce.
- Takie rzeczy trudno się zgłębia. Jeśli gdzieś pojawiają się elfy, zawsze
pojawia się więcej legend niż faktów. Równie dobrze możesz szukać prawdy o
Koterii!
Jego głos był spokojny i łagodny, gdy wymienił najlepszy przykład
daremnych poszukiwań, ale Matteo nie był w nastroju do żartów ani
pobłażania. Założył ręce i na uśmiech czarodzieja odpowiedział uważnym
spojrzeniem.
- Być może takie badania mają swoje zalety.
Uśmiech Vishny znikł, a oczy spoważniały.
- Nie zgadzasz się tym – naciskał Matteo.
- Nie. Elfy zniknęły, za wyjątkiem kilku, mieszkających tu i ówdzie. Tak
to już jest z naturą. Przed nimi rządziły smoki. Ich liczba znacznie się
zmniejszyła, ale nie będą patrzeć spokojnie, jak usiłujesz zabrać im jajka i
zadbać o nie do chwili, kiedy się wyklują młode. Podobnie elfy nie podziękują
ci za wtrącanie się w ich życie, i kiedy spróbujesz zajrzeć im w historię, nie
powitają cię z otwartymi ramionami.
- A co z Koterią? Słyszałem o niej przez całe życie, ale niczego się o niej
nie dowiedziałem.
- I słusznie. Koteria to szczególny przypadek legendy – rzekł powoli
Vishna. – Z tych, które nabierają kształtu przez cały czas, składając się z
pogłosek powtarzanych tak często, że zaczynają wydawać się prawdziwe.
- Niektórzy mówią, że to głęboko ukryty spisek.
Vishna prychnął.
- Spiski są pożyteczne. Odciągają puste, leniwe umysły od prawdziwego
myślenia. Tacy ludzie uznają ponure ostrzeżenia za dowód mądrości. Obaj
spotkaliśmy halruańczyków, którzy pogodnego wieszczka uznaliby za
bluźniercę, albo w najlepszym przypadku, szarlatana.
- Jak mówi przysłowie, nigdy nie myl ponurego nastawienia z głęboką
myślą.
- Dokładnie tak, chłopcze. – Mag odprężył się, wróciwszy na znajomy
grunt. – Kiedy ruszysz zajmować się sprawami królowej?
- Jutro rano, o świcie – odparł Matteo. – Pojadę z Andrisem do świątyni
Azutha.
Stary mag spojrzał na niego pytająco.
- Ależ Andris już wyjechał.
- Co?!
Jego ostry ton zaskoczył Vishnę.
- To prawda – zapewnił, jakby Matteo wywołał u niego przypływ
prawdomówności. – Okno dyrektora wychodzi na tylną, kuchenną bramę.
Kiedy rozmawiałem z dyrektorem widziałem, jak Andris się wymyka. Dlaczego
to takie dziwne? Miał zezwolenie na opuszczenie szkoły, czekając na niego w
świątyni Azutha.
Matteo nie znalazł odpowiedzi. Czuł, jakby jego gardło ścisnęła łapa
żelaznego golem. Mógł pogodzić się z faktem, że niektórzy z magów Halruaa
mieli swoje ponure sekrety. Z trudem mógł pojąć, że jego ukochany zakon mógł
brać udział w ich ukrywaniu. Ale że Andris, jego najbliższy przyjaciel, otwarcie
mu skłamał – to było niepojęte.
Obrócił się na pięcie. Vishna chwycił go za ramię.
- Nie, Matteo – powiedział cicho. – Dla dobra twojego przyjaciela,
zatrzymaj się i zastanów. Nie powiem ci, dlaczego Andris wyruszył sam, ale
jedno wiem na pewno: nie zawsze musisz rozumieć wybory swoich przyjaciół,
lecz powinieneś je uszanować. Wróć do Halarahh i pozwól mu podążać za
przeznaczeniem, jakie dała mu bogini.
Matteo delikatnie się wyrwał.
- Dziękuję ci za lekcję, mistrzu Vishna – powiedział, używając
tradycyjnego zwrotu stosowanego pomiędzy jordainem-uczniem i
nauczycielem. – Twe słowa jak zwykle niosą ogromną wiedzę.
Na twarzy maga odbiła się wielka ulga.
- Zatem wrócisz na dwór?
- To nie jest wniosek, jaki wyciągnąłem z twojej lekcji – powiedział cicho
młody mężczyzna. – Słyszałem, jak mówiłeś, że nie trzeba rozumieć czyjegoś
wyboru, ale go uszanować – Matteo skłonił się, obrócił i pognał do stajni.
Przy wrotach chwycił siodło i zestaw wędrowna.
- Biorę Cyrica – oznajmił zaskoczonemu stajennemu. – Sam go osiodłam.
Westchnienie ulgi, jakie wydał chłopak, było niemal komiczne. Cyric,
czarny ogier potrafiący biec niesamowicie szybko i posiadający ognisty
temperament nosił imię złego i szalonego boga. Niemal nie sposób było na nim
jeździć, ale jego charakter znakomicie pasował do nastroju i potrzeb Mattea.
Zabrał się za siodłanie i nakładane koniowi uprzęży. Cyric wyczuł
pośpiech jordaina i uznał, że mu to pasuje. Po raz pierwszy ogier stał spokojnie,
otworzył nawet pysk, aby włożyć mu wędzidło. Ledwo Matteo usiadł w siodle,
Cyric wystrzelił ze stajni niczym pocisk, z łoskotem kopyt kierując się w stronę
bramy i wszystkiego, co za nią czekało.
ROZDZIAŁ TRZECI
W swojej wodnej kryjówce Akhlaur pochylił się nad stołem, w
gorączkowym pośpiechu przepisując runy na delikatny, lekko niebieski
pergamin. Po wielu próbach odkrył, że skóra trytona była najlepszym
pergaminem – trwałym i odpornym na wodę, nie wspominając o przyjemnym,
lazurowym odcieniu.
Trzy oszołomione magią trytony, póki co wciąż okryte swoją niebieską
skórą, kuliły się w jednej z klatek, stojących pod ścianą rozległej komnaty
wzniesionej z korala. Akhlaur bardzo je lubił i pod względem użyteczności
uważał za niemal doskonały odpowiednik elfów. Za wyjątkiem ubarwienia,
wspaniałego piękna i foczych płetw bardzo przypominały ludzi i jako takie
były znakomitym obiektem testów. Jednak ich wrodzona magia zapewniała
niespodziewane i ciekawe możliwości.
Akhlaur nie ograniczał swoich badań do trytonów. Każda klatka mieściła
istoty, których życie i śmierć przyczyniały się do rozwoju sztuki nekromanty.
Ich jęki i krzyki stanowiły kontrapunkt dla jego gniewnych myśli.
- To bardzo ciekawe zaklęcie – mruczał, bazgrząc. – Nie sądziłem, że elf
je zniesie. Elfy nie mogą być nekromantami. Phi! Ktokolwiek to powiedział, nie
spotkał mojej małej Kivy.
Do wynurzeń maga wkradła się nuta dumy. Odrzucił na bok cała lata jej
uwięzienia i zadawanych jej tortur, wolał traktować ją jak „uczennicę”.
- Uczniowie wyzywają swych mistrzów. Taka jest kolej rzeczy. Dobrze się
sprawiłaś, mała elfko… – przerwał, aby skupić się na napisaniu szczególnie
przemyślnej i zabójczej runy – …ale nie jesteś gotowa, aby w boju stawić czoła
Akhlaurowi.
Mag zamaszyście dokończył zaklęcie. Wstał i pogładził się po
łuskowatym podbródku, przechadzając się wzdłuż szeregu klatek.
Zatrzymał się przed wykonanym z kości i koralu lochem, w którym
mieszkał laraken. Potwór instynktownie rzucił się w stronę otaczającej
Akhlaura życiodajnej magii, po czym cofnął się, uświadomiwszy sobie jej
źródło.
Mag przez długą chwilę przyglądał się swojemu zwierzakowi.
Potrzebował istoty, na której mógłby przetestować właśnie przepisane, trudne
zaklęcie. Laraken już raz przeżył jego działanie, ale Akhlaur nie był pewien,
czy uda mu się to ponownie. Większość zaklęć wyciągniętych z Kivy przeszła
przez larakena w całości; ten dotarł do nekromanty jako zaledwie cień czaru.
Podczas jego rzucania potwór przejął jego ogólny kształt i postać, po czym
przekazał ten niedoskonały zapis swemu panu. Akhlaur musiał zapełnić kilka
dziur. Najprawdopodobniej ulepszył je, ale kto wie, jak to jest z elfią magią.
- To zbyt ryzykowne – uznał. – Wyślijmy inną bestię i zobaczmy, jak daje
sobie radę.
Nekromanta przespacerował się wśród swojej kolekcji potworów. Wpadł
mu w oko dziki, czteroraki człowiek-ryba przypominający zmutowanego
sahuagina. Na planie żywiołu wody te istoty były dość powszechnie spotykane.
Gdyby eksperyment się nie powiódł, z łatwością złapałby następnego.
Kiwnąwszy głową, Akhlaur potrząsnął zwojem i zaczął głośno czytać. W
żywej wodzie zabrzmiało zaklęcie wzięte od larakena, który z kolei zabrał je
Kivie. Z ust nekromanty wypłynęły bańki, które otoczyły zamkniętą w klatce
bestię. Wirowały, nurkowały i rozbłyskiwały, przywodząc na myśl tańczące
pod gwiazdami elfy. Akhlaur zignorował elfi smak zaklęcia Kivy i skupił się na
jego pomysłowości.
Wraz z kontynuowaniem czaru, bańki zaczęły się łączyć i rosnąć. Kiedy
Akhlaur wypowiedział ostatnie, ostre słowo mocy, bańki połączyły się w
otaczająca potwora sferę.
Przez chwilę nekromanta tylko stał i obserwował, jak istota miota się z
jednego końca więzienia w drugi, sapiąc w rzadkim i nieznany sobie
powietrzu. Zapach jego przerażenia był tak trujący, jak zielny ogródek zielonej
wiedźmy. Akhlaur wdychał go wielkimi haustami, rozkoszując się jego
ostrością. Kiedy wreszcie poczuł się zadowalająco nasycony, wyjął z sakiewki
małe, koralowe kółko i umieścił je między sobą a uwięzionym potworem.
Wisiało niczym okrągła, pusta rama na niewidzialnej ścianie albo wizjer, jaki ci
przesądni i pozbawieni mocy często montowali w swoich drzwiach.
Akhlaur znów rozpoznał śpiewanie. Ściana mocy zaczęła wypływać z
krawędzi koralowego okręgu, świecąc dziwnym, zielonkawym światłem. Kiedy
ściana objęła cała obszerną komnatę, mag wziął mały, metalowy krążek i rzucił
w koralową ramę, wykrzykując słowo.
Krążek znikł z hukiem w rozbłysku światła. Wielka bańka popłynęła w
stronę koralowego kręgu. Przywarła do niego, a zawarte wewnątrz klatki
powietrze pomknęło przez dziurę w wirze baniek. Potwór również został
przyciągnięty do otworu. Jego postać wydłużyła się dziwnie i przeleciała przez
otwór niczym dżin wynurzający się z butelki o długiej szyjce.
W ciągu kilku chwil wielka bańka znikła, a potwór znajdował się o trzy
kroki od Akhlaura. Mag jednym gestem rozproszył zaklęcie i uśmiechnął się do
swego ohydnego więźnia. Potwór odsłonił kły i warknął niczym osaczony wilk.
- Zaatakuj mnie – zachęcił go nekromanta. – Ten dzień nie obfitował w
rozrywki.
Przez chwile instynkt walczył z instynktem, kiedy istota rozważała
pewną śmierć i dalszą niewolę. Z jej gardła wydarł się pełen udręczenia ryk.
Akhlaur wzruszył ramionami.
- Niezdecydowanie to też decyzja – zauważył. Kiwnął głową i wykonana
z kości krata w klatce potwora otworzyła się. Delikatny ruch palców
nekromanty stworzył miniaturowy wir, który wciągnął bestię do więzienia i
zatrzasnął za nią drzwi.
Nie zwracając sobie nią głowy, nekromanta wrócił do pracy, mocując
koralową ramkę do jednego z prętów klatki i zabezpieczając ją zaklęciami.
- Prezent dla ciebie, mała Kivo – powiedział, spoglądając na kolejne
drobne rozdarcie niedoskonałą bramę, przeciek przez który do Halruaa
wylewała się woda i magia. – Wysłałaś do mnie larakena. Kiedy dotkniesz
wody ze źródła, odpowiem własnym posłańcem. Biorąc pod uwagę ilość
kłopotów, które sobie zadałaś, zignorowanie cię byłoby czymś niegrzecznym.
W końcu pewne zasady muszą zostać zachowane.
Nekromanta zachichotał, wyobrażając sobie zaskoczenie elfki, kiedy z
bramy wyskoczy czteroręka bestia. Był to drobny podstęp, zaledwie finta w
rozpoczynającej się walce. Och, lecz jakże cudowna była wizja godnego siebie
przeciwnika!
Akhlaur pozwolił sobie na odpłynięcie w sny o zemście. Jego myśli nie
dotyczyły tylko elfki, ale również jego najstarszych przyjaciół… najbardziej
znienawidzonych wrogów.
***
Nath, północno-wschodni róg Halruaa, był jednym z najdzikszych i
najbardziej bezludnych miejsc w kraju. Biegło tędy kilka dróg, ale były one
wąskie i rzadko uczęszczane. Nagie, kamieniste doliny wiły się wśród wzgórz
pełnych jaskiń i często porośniętych gęstym lasem. W tych miejscach mieli
swoje kryjówki bandyci i potwory, ale jeszcze niebezpieczniejsze były zwinne,
szare postacie, które poruszały się jak cienie między dymiącymi
pozostałościami karawany.
Wszystkie były kobietami Crinti, podchodzącą od elfów rasą, która miała
szare włosy, skórę i dusze. Ich przywódczyni trzymała się z boku, siedząc na
siwym koniu i kierując wszystkim rzadkimi gestami szczupłych, szarych dłoni.
Jeszcze rzadziej zdarzało jej się warknąć komendę w języku, który kiedyś,
dawno temu był językiem drowów. Shanair, przywódczyni Crinti, była bardzo
dumna ze swego ponurego dziedzictwa.
Halruańczycy nazywali je „widmowymi amazonkami”. Dzięki ludzkim
barbarzyńcom, którzy byli niegdyś jej przodkami, Shanair, jak na kogoś z
krwią elfa, była wysoka i do tego potężnie zbudowana. Kończyny miła długie i
chude, a ciało silnie umięśnione, lecz jednocześnie kobieco zaokrąglone. Włosy
o barwie żelaza spadały na ramiona niczym górski strumień, otaczając twarz
składającą się właściwie z samych płaszczyzn i ostrych kątów. Choć jej uszy
były tylko lekko zaostrzone, podkreślała swoje elfie pochodzenie srebrnymi
nakładkami o przesadnie długich, zaostrzonych końcach. Jej buty, skórzany
strój i płaszcz były szare. Poza oczami, które miały wyjątkowo jasny odcień
błękitu, jedyną plamą o innej barwie był poszarpany czerwony tatuaż,
otaczający jej ramię i czerwona farba, która zmieniła paznokcie w
zakrwawione szpony.
Znad wzgórz nadleciał odległy krzyk. Głowa Shanair odwróciła się
gwałtownie.
- Rekatra!
Uderzyła końskie boki piętami.
Dwie adiutancki Shanair wskoczyły na swoje wierzchowce i ruszyły za
nią, gnając w stronę skazanego na zagładę zwiadowcy – skazanego przez
własny głos, gdyż żadna prawdziwa Crinti nie krzyczała ze strachu ani bólu.
Znalazły Rekatrę rozciągniętą obok małego strumienia, zaciskającą
dłonie na czterech głębokich, szerokich ranach, które rozdarły skórzaną zbroję
i wyorały głębokie bruzdy w brzuchu i jelitach. Ze zwiadowcy Crinti uszła
niemal cała krew. Oczy, którymi spojrzała w twarz Shanair, były już błyszczące
i zmętniałe.
- Matko – powiedziała słabo. W jej głosie kryła się nadzieja i przeprosiny,
skarga zranionego dziecka.
Shanair zeskoczyła z konia i podkradła się do zwiadowcy. Jednym
płynnym ruchem wyciągnęła dwa zakrzywione miecze. Spadły, przecinając na
krzyż gardło wojowniczki i pokrywając się krwią.
Wódz Crinti schowała do pochwy zakrwawione ostrza i przeszła nad
zwłokami, które były jej zwiadowcą i córką. Dwie pozostałe kobiety również
zsiadły z koni i zbliżyły się. Na ich twarzach nie było żadnego ślady wstrętu ani
zaskoczenia na widok zachowania ich przywódczyni.
- Spójrzcie na te ślady – Shanair wskazała krawędź jednego z głębokich
nacięć.
Kobieto pochyliły się. Cięcia były na tyle głębokie, aby zabić, ale
wewnątrz każdego z nich znajdowało się kolejne rozdarcie, nachylone pod
ostrym kątem w stosunku do głównego cięcia.
- To, co ją przecięło było nie tylko ostre, ale i zagięte – zauważyła
Whizzra, zastępczyni Shanair.
- Oraz wielkie – dodała trzecia Crinti. Xibryl, tęga wojowniczka
dorównująca Shanair wzrostem i siłą położyła dłoń na brzuchu martwego
zwiadowcy i rozstawiła grube palce najszerzej jak mogła. Były długie, a
paznokcie podobnie jak Shanair dzięki farbie wyglądały jak zakrwawione
szpony.
- Jeśli te ślady pochodzą od szponów, to łapa musiała być cztery razy
większa od mojej. Jakie stworzenie ze wzgórz mogło zrobić coś takiego?
Shanair odchyliła się na piętach i wstała płynnym ruchem.
- Coś nowego. Coś, czego jeszcze nie widziałyśmy.
Jej oczy rozglądały się po ponurym terenie, szukając wskazówek. Jej
bystre oko nie dostrzegło żadnych śladów, żadnej ścieżki. To, co zaatakowało
Rekatrę, uciekło z biegiem strumienia.
Błękitne oczy Shanair zwęziły się, gdy ujrzała bulgoczący strumień.
Śnieg wciąż leżał na najwyższych szczytach gór otaczających Halruaa, ale
wiosenna odwilż dawno już minęła. Było lato, lecz ciężkie monsunowe deszcze
miały nadejść dopiero za dwa, trzy księżyce. Woda nie powinna płynąć tak
szybko.
- Pójdziemy do źródła tego strumienia – oznajmiła. Wskoczyła na konia i
ruszyła kłusem na północ, nie zajmując się martwą dziewczyną ani sekundy
dłużej.
Z każdą chwilą teren stawał się coraz bardziej płaski i niegościnny.
Wkrótce skalista przełęcz ustąpiła miejsca lasowi, który, im wyżej się wspinały,
z wolna kurczył się do karłowatych sosenek. Z każdym krokiem pieśń
strumienia stawała się silniejsza i bardziej przynaglająca.
Crinti jechały, póki słońce nie zaszło, a potem dalej przez wydłużające
się cienie zmierzchu. Wśród drzew niosły się echem dźwięki nadchodzącej
nocy – skrzeczenie drapieżników, warkot dzikich kotów, ostry, niespodziewany
pisk ofiar. Kiedy stało się zbyt ciemno, by jechać dalej, zsiadły z koni i
poprowadziły je za uzdy, polegając na zdolności widzenia w nocy,
odziedziczonej po odległych drowich przodkach.
Kiedy dotarły na malutką polanę, już świtało. Z jej środka bił strumień,
wypływający z małej i najwyraźniej płytkiej sadzawki. Ani śladu istoty, która
rozdarła Rekatrę.
Shanair pozostawiła konia na skraju polany i podkradła się bliżej.
Obeszła źródło dookoła, bacznie wpatrując się w porośniętą mchem ziemię.
- Dajcie mi gruby kij – rozkazała.
Xibryl od razu podniosła długi na sześć stóp kawałek martwego drewna,
odcinając toporem boczne gałęzie. Shanair ujęła prymitywną laskę i na próbę
W oczach wojowniczek Crinti zabłysła radość, ponura i jasna niczym piekielny ogień. - Nadszedł czas walki? – spytała z zapałem Xibryl. Shanair pokręciła głową. - Wkrótce będziemy robić to, co zaplanowałyśmy. Teraz rabujemy i napadamy. Czekamy na Kivę. We właściwym czasie Crinti wyjdą z cienia, a całe Halruaa spłynie morzem krwi! Dedykacja Dla Mary Kirhoff, która wysłała mnie do Halruaa. Podziękowania Ta historia wiele zawdzięcza Andrew, Seanowi, Brandonowi, Tycho i Tylerowi: drużynie poszukiwaczy przygód, których pierwsza wyprawa w świat gier fabularnych przypomniała mi, jak to jest odkrywać światy D&D®. Dziękuję również redaktorowi Peterowi Archerowi, człowiekowi obdarzonemu ogromnym taktem i cierpliwością, który bez wątpienia w dowód tego, iż żadna cnota nie ujdzie bezkarnie, wylądował ze mną po raz kolejny. Ogrody Elżbietańskie na wyspie Roanoke, które łączą tropikalną dekadencję z narzuconym porządkiem, dostarczyły ziarno, z którego potem wyrósł i wykształcił się halruański krajobraz. W sztuce M. C. Eschera wszystko zmieni się w coś innego i nic nie jest tym, czym się wydaje – tu doskonały model halruańskiej architektury i, jeśli o to chodzi, halruańskiej kultury. Początkiem i ciągłą inspiracją dla każdej historii osadzonej w Krainach jest, rzecz jasna, Ed „Człowiek, Którego Nie Trzeba Przedstawiać” Greenwood – to on zbudował piaskownicę, w której się wszyscy bawimy. Dziękuję także ekipie Wizards of the Coast, którzy zapewniają miejsce, gdzie snuje się opowieści i zaczyna przygody. Wreszcie dziękuję również Andrew za naprawdę pokręconą kombinację zaklęć w walce nekromanty. Mama jest z ciebie bardzo dumna. PROLOG Szala walki przechyliła się na niekorzyść larakena. Potwór wiedział o tym, ale jego przeciwnicy nie. Walczyli dalej z zaciekłością typową dla dzielnych mężczyzn, którzy chcieli umrzeć z honorem. Mężczyźni już wcześniej przychodzili na bagna Akhlaura, ale ci wojownicy nie byli uzbrojeni w zaklęcia, lecz miecze, włócznie i strzały. Była z nimi dziwnie znajoma elfka, która nie była ani pożywieniem, ani wrogiem. Laraken zbliżał się, wrzeszcząc niczym demon, którego przypominał, i
nie zważał na strzały oraz włócznie, które sterczały mu z grzbietu. Pazurzaste łapy miażdżyły leżących. Przypadkowy kopniak odrzucił na bok ciało wemika – potężnego lwiego centaura, który zginął, chroniąc elfkę. Zmasakrowane ciało upadło i przesunęło się po mokrym gruncie, oblewając ocalałych wojowników śmierdzącą wodą, aby wreszcie zatrzymać się wśród wygiętych korzeni drzewa bilboa. Laraken szedł dalej, szarżując na ludzi… i oddalając się od źródła życiodajnej magii. Jego okrzyki miały niewiele wspólnego z żądzą walki, więcej z gnębiącym umysł głodem. Z niezliczonych ran wyciekała zielonkawa krew, lecz to głód, nie ludzka broń, mógł stać się przyczyną śmierci larakena. Jego jedynym pokarmem były zaklęcia elfki i odrobina magii życia dostarczana przez wysokiego, rudowłosego wojownika. Laraken chciwie pochłaniał tę odrobinę pożywienia, czyniąc człowieka przezroczystym niczym kropla rosy. A jednak mężczyzna żył i walczył! Podobnie czynili jego towarzysze, jednak żaden z nich nie walczył tak zaciekle jak śniady człowiek, który przywarł do pleców larakena niczym kleszcz, tnąc, dopóki potwór nie zaczął wrzeszczeć z gniewu i bólu. Największym wrogiem larakena była drobna, ludzka kobieta, której oczy były ciemnymi sadzawkami pełnymi magii i której głosu nie można było ignorować. Jej pieśń przyciągała stwora, choć instynkt nakazywał uciekać do wycieku płynnej magii, będącej jego głównym pożywieniem. Ta, Która Wzywa siedziała na wysokim drzewie, nad polem bitwy. Wyciekająca z niej magiczna pieśń przepełniała larakena ogromną tęsknotą, wydając się zarówno kusić go, jak i szydzić z jego głody. Frustracja powoli ustąpiła miejsca strachowi: laraken pamiętał z dawnych czasów czarodzieja, którego magii nie można było zjeść. Ku oku larakena skoczyła srebrna błyskawica i wybuchła potwornym bólem. Laraken zawył i poderwał górną parę rąk do zniszczonego oka. Dolne młóciły wściekle, poszukując wojownika, który go oślepił. Pazury odnalazły ludzkie ciało. Człowiek zwolnił wreszcie ucisk i stoczył się z jego pleców. Popędzony rozpaczliwym odruchem przetrwania, laraken wyrwał się z uścisku pieśniarki i pognał w stronę sadzawki. Elfka wykrzyczała dziwne słowo i rzuciła coś na bulgoczący wyciek magii. Bańki błyskawicznie urosły w opalizujące kopuły wielkości człowieka i wybuchły deszczem życiodajnych kropel. Laraken odruchowo zanurkował w wodę. Natychmiast został otoczony płynną burzą, która wytłumiła furię walki. Laraken wpadł – a może przeleciał – przez wirujący, biały koszmar. Jego otępiałe zmysły zarejestrowały bolesny upadek, ryk wody i grzmiące dudnienie zamykającej się magicznej bramy. A potem nastała cisza. Zaskoczony i zdezorientowany laraken wynurzył się nad wodę. Dryfował, ledwo świadom szczypania energii, która ze szmerem ocierała się o
jego pancerny grzbiet i wsiąkała głęboko w jego kości i ścięgna. Po chwili zaczął dostrzegać swoje nowe otoczenie. Woda znajdowała się wszędzie, ale nie tak, jak woda na jego bagnach. Była to płynna magia – mniej gęsta niż zwykła woda, bardziej żywa niż powietrze. Laraken mógł w niej oddychać, a każdy oddech przynosił nowe siły. Potwór ostrożnie ruszył naprzód, poruszając się dzięki czterem płetwowatym kończynom. Nie podziwiał piękna koralowych pałaców czy falujących morskich lasów, tak bujnych i kolorowych jak dżungla. Nie zwrócił uwagi na kunsztownie rzeźbiony łuk okalający miejsce, gdzie, tuż za granicą wzroku i zmysłu, kryła się magiczna brama. Podobne do węgorzy wyrostki otaczające demoniczną twarz larakena poruszyły się. Wężowe oczy otworzyły się gwałtownie, szczęki rozwarły szeroko, a kły wyciągnęły niczym ukryte pazury. Węgorze zaczęły drżeć, kłapiąc pyskami na widok przepływającej kolonii drobnych, kolorowych rybek. Larakena otoczył przytłaczający zapach magii, gryzący, ściskający żołądek odór, który potwór odruchowo rozpoznał jako sygnał niebezpieczeństwa. Obrócił się z warknięciem, by stawić czoła niewidocznemu zagrożeniu. Biała smuga nadpłynęła z nienaturalną szybkością. Pierwszym, co ujrzał laraken, by wielki rozmiar i otwarta paszcza ogromnej, ohydnej bramy. W ciągu jednego uderzenia serca dostrzegł, że ta „brama” była tak naprawdę paszczą gigantycznego rekina, tak wielką, że mogła połknąć wysoką na dwanaście stóp ofiarę. Klinowate zęby otaczały szczękę kilkoma rzędami. Dalej była kość, i nic więcej. Instynkt nakazywał larakenowi ucieczkę, ale wyczuwał, że ten czyn byłby daremny. Zamiast tego skoczył wprost w bramę z kłów, napierając w stronę otwartej wody, znajdującej się za pustymi, białymi żebrami. Kości rekina zacisnęły się wokół swej ofiary. Chrząstka zaskrzypiała, kiedy kości zwarły się i zacisnęły niczym palce. Nagle głowa larakena uderzyła w wąski koniec zrobionego z kości kokonu, niespodziewanie odcinającego mu drogę na wolność. Dwa zaciśnięte żebra przycięły jedną z węgorzowatych macek larakena. Odcięty rybi łeb popłynął we wzburzonej wodzie. Przepływająca obok ryba złapała go i tryumfalnie odpłynęła. Laraken zacisnął pazury stóp na kręgosłupie rekina i szarpnął się do góry, złapać parę zaciśniętych żeber wszystkimi czterema kończynami. Napinając nogi, skupił całą siłę na rozerwaniu prętów swojej klatki. Elastycznie kości rekina wygięły się, lecz nie pękły. Przerażony laraken miotał się z jednego końca więzienia w drugi, póki nie poobijał się i nie zaczął krwawić. Szkielet rekina po prostu płynął dalej, dawno temu zapomniawszy o pragnieniu krwi. Laraken odrzucił do tyłu swoją ohydną głowę i wrzasnął niczym demon właśnie skazany na potępienie. Wypuszczone bańki zaczęły mieszać się z gwałtownymi prądami wody.
Przez odgłos wzburzonej wody i własne ryki na granicy świadomości potwora przebiła się nowa nuta, magia bardziej skoncentrowana i ostra niż ta w wodzie. Laraken odruchowo sięgnął po nią, ale nie znalazł żadnego pożywienia. Nieuchwytna magia pachniała podobnie jak siła życiowa elfki, tylko mocniej. Mocniej i dziwnie znajomo. Larakena ścisnęło skrajnie przerażenie. Porzuciwszy nadzieję na ucieczkę, skulił się w najdalszym kącie swojej klatki i zaczął bezmyślnie wrzeszczeć, niczym małpka, która przywiera do pnia czekając, aż zacisną się na niej szczęki dzikiego kota. Laraken zobaczył maga, a jego wrzaski przeszły w stłumione łkanie. W zapadłej ciszy potwór oczekiwał – i liczył – na śmierć. *** Akhlaur podszedł w stronę szkieletu rekina, poruszając się w wodzie tak łatwo, jak kiedyś kroczył pod niebem Halruaa. Magia nekromanty podtrzymywała jego życie podczas tego długiego wygnania, jednak dwieście lat na planie żywiołu wody bardzo go zmieniło. Nadal był potężnym człowiekiem, wysokim i chudym, z czarnymi i ostrymi, proporcjonalnymi rysami twarzy. Obecnie jego skórę pokrywały jednak drobne łuski, a na bokach szyi wachlowały skrzela o kształcie błyskawic. Zaciskając się na lasce palce były długie i spięte błoną, a skóra miała lekko zielony odcień. Mag nie tylko przetrwał, ale i nieźle dawał sobie radę. Jego słudzy dostarczyli mu szat uszytych z dobrej tkaniny o barwie morskiej zieleni, ozdobionej runami wykonanymi z czarnych pereł. Widać było jego nekromancie umiejętności. Laska, którą nosił, nie była wykonana z drewna, lecz z żywego węgorza, znieruchomiałego w dzikiej, sztywnej pozie. Z wykrzywionego w grymasie pyska ryby wyskakiwały drobne, rzucając światło błyskawice, migoczące na gołej dłoni maga. Akhlaur wyciągnął laskę i dotknął czaszki rekina między pustymi, błyszczącymi oczyma - Co mi przyniosłeś, mój mały? – spytał szeptem. Błękitna błyskawica przeskoczyła z węgorza na nieumarłego rekina. Koścista klatka rozbłysła niespodziewanym światłem, wywołując grzmiący, zamierający powoli wrzask jego ostatniej ofiary. W wodzie zawirowała masa baniek i długi, wznoszący się i opadający krzyk. Akhlaur, zaintrygowany, ale nie zaskoczony, pochylił się, aby się temu lepiej przyjrzeć. Jego oczy nagle się rozszerzyły. - Przekleństwo i prądy! Znam tę bestię! Jego skrzela zafalowały, gdy zastanawiał się nad tym, co daje mu najnowsza zdobycz. To był laraken, bękart poczęty z wodnych demonów i elfiej magii! To było jego dzieło, połączenie z ojczyzną. Skoro laraken odnalazł drogę na plan wody, być może wreszcie on, Akhlaur, znajdzie drogę na zewnątrz!
- Jak się tu znalazłeś? – spytał mag. – Co przyniosłeś mi tym razem? Oparł laskę o koralowy obelisk i zaczął gestykulować obiema rękami, z łatwością odszukując czar, którego nie rzucał od dwustu lat. W odpowiedzi ze stwora zaczęła wyciekać magia, niczym krew ze śmiertelnej rany. Laraken chwycił się klatki z kości, podczas gdy mag wysączał go aż do chwili, kiedy znalazł się o włos od śmierci. Akhlaur delektował się skradzionymi czarami niczym koneser łykiem wina. - Ciekawe. Bardzo ciekawe – ocenił. – Mieszanina wszystkich szkół magii z dominacją Azutha. Z pewnością to halruańskie zaklęcia, ale odmiana zaklęcia jest nieco inna, jakby mag nie pochodził stamtąd. Sądząc po akcencie był to… elf? Mag zadumał się. Tak, ofiarą larakena był elf, prawdopodobnie kobieta. Wpływ treningu Azutha nadawał zaklęciom specyficzny posmak – dla Akhlaura ślad kapłańskiej magii był tak nieprzyjemnie mdły jak cukier w gulaszu. Warknął, wypuszczając przy tym strumień baniek. - Naprawdę, Halruaa jest w żałosnym stanie. Elfie dziewki i kapłani Azutha! Mimo wszystko ta perspektywa wcale nie była nieprzyjemna. Zabił setki elfów, przechytrzył i pokonał wielu kapłanów. Takich wrogów z łatwością pokona. Mógłby, gdyby tylko zdołał wyrwać się z tego miejsca! Jakimś dziwnym zrządzeniem losu Akhlaur, największy nekromanta swoich czasów, został wygnany z kraju, którym przeznaczone mu było rządzić. Przez ponad dwieście lat każda próba uwolnienia się z tego więzienia kończyła się niepowodzeniem. Jak zatem jakiś mniej potężny mag zdołał otworzyć bramę na tyle szeroką, aby przepuścić larakena? To powinno być niemożliwe. Każdy mag, który zbliżył się do larakena, powinien zostać zniszczony, a jego magia i siły życiowe wyssane przez nienasyconego potwora. Oczywiście Akhlaur był na to odporny, w końcu to on stworzył potwora, starannie tworząc kanały, czyniące z larakena przekaźnik, który płynęła skradziona magia. Było to jedno z najdoskonalszych osiągnięć Akhlaura, szczyt nekromancji. Stworzenie larakena zajęło wiele lat. Kilka prób zakończyło się niepowodzeniem, kiedy rosnący potwór niszczył swoją elfią nosicielkę. Dopóki Akhlaur nie wymyślił, aby związać go na śmierć i życie z elfią dziewką, która przezwał Kiva… Jego tok myśli zatrzymał się na tym niespodziewanym spostrzeżeniu. - Nie – wymruczał. – To niemożliwe! Lecz było to możliwe. Kiva była świadkiem wielu jego najbardziej tajemnych eksperymentów. Trzymała się życia tam, gdzie setki innych poddały się bólowi i rozpaczy. Udało się jej nawet przeżyć narodziny larakena… z
trudem, ale jednak. Akhlaur nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi. Kto by przypuszczał, że ta wychudła elfka nie tylko przeżyje, ale jeszcze się czegoś nauczy? - Wygląda na to – zauważył – że nieoczekiwanie zyskałem uczennicę. Skinął głową, przyjmując to wyjaśnienie. Najwyraźniej odporność Kivy na larakena przetrwała poza jego narodziny. Była w stanie podejść na tyle blisko, aby otworzyć bramę i przepuścić przez nią potwora, nawet jeśli oznaczało to utratę zaklęć. Czemu to zrobiła? Akhlaur przyjrzał się istocie, skulonej wewnątrz nieumarłego rekina. Co zmusiło Kivę do ryzykowania życiem, aby odesłać larakena tutaj? Na pewno nie matczyne uczucie! Elfy ledwo tolerują stosunki z ludźmi, a co dopiero z wodnymi demonami. Jedynym motywem, który mógł sobie wyobrazić Akhlaur, była zemsta. Z pewnością jednak Kiva zrozumiała, że laraken nie mógł zabić swojego twórcy. Być może wysłała potwora nie jako zabójcę, ale posłańca. Tak, przyznał Akhlaur. To była właściwa odpowiedź. Mała Kiva wysłała mu wiadomość. Mag spojrzał na koralowy obelisk, gdzie starannie wyryte runy znaczyły przejście każdego księżycowego przypływu. Księżycowy rytm odbijał się echem w maleńkim otworze, który szydził z jego pojmania, a obelisk wskazywał drogę do domu niczym palec bogini. Wkrótce, kiedy księżyc będzie w pełni, a ścieżka między światami najkrótsza i najpewniejsza, złakniona zemsty i nadzwyczaj potężna Kiva przybędzie, aby odpłacić mu tą samą monetą. - Chodź, mała elfko – nucił, spoglądając wzdłuż obelisku w stronę niewidzialnej bramy. – Chodź, dowiedz się całej prawdy o więzi na śmierć i życie, którą stworzyliśmy. Do pani Mystry Wielka pani, nie rozmawialiśmy wcześniej… a przynajmniej nie słowami, które bym ułożył i dostrzegł. Jestem Matteo, doradca królowej Beatrix z Halruaa. To lato oznacza drugi rok pełnienia mojej powinności jako jordaina w służbie prawdy, Halruaa i magów, którzy nią rządzą. Zawsze wiedziałem, że opiekujesz się tą krainą. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się dziwne, że to pierwsza modlitwa, jaką odmawiam. Widzisz, my, jordainowie, zostaliśmy nauczeni, aby czcić Panią Magii i szanować Azutha, Patrona Czarodziejów, ale zawsze z dala. Jesteśmy nietknięci przez Sztukę i posiadany silną odporność na jej moc. Zostaliśmy wyszkoleni tak, aby stać z dala od nurtu halruańskiego życia, obserwując i doradzając. Lecz nigdy nie działając!
Proszę, wybacz mi ten wybuch. Był nie tylko niestosowny, ale i nieszczery. Od zeszłego lata uczyniłem wiele rzeczy i przez działanie odszedłem daleko od pierwotnej wizji służby jordaina. Nie jest już dla mnie tak jasne, kim jestem i kim powinienem być. Ta sama niepewność sprowadza mnie do ciebie. Przysiągłem, że nie będę mieć innej niż prawda, ale jak człowiek może zmierzyć prawdę? Kiedyś wierzyłem magom, zakonowi jordainów, kapłanom i ogarom magów, prawom Halruaa, wiedzy i naukom, które musiałem zapamiętać. To wszystko są rzeczy dobre, ale nie mogę być ślepo posłuszny żadnej z nich. Poza tym, jaki śmiertelnik jest na tyle mądry, aby tworzyć własną ścieżkę? Jaki wzór powinien zobaczyć w dziwnych zakrętach, jakie pojawiły się w moim życiu? Od czasu opuszczenia Szkoły Jordainów byłem doradcą Procopio Septusa, lorda burmistrza Halarahh, a teraz królowej Beatrix. Dowiedziałem się, że wielcy magowie mają swoje wady i mylą się. Opłakałem „śmierć” Andrisa, mojego najlepszego przyjaciela, po czym spotkałem go tylko po to, aby bezradnie przyglądać się, jak zostaje odarty ze wszystkiego, aż pozostał tylko cieniem człowieka. Spodziewałem się, że będę doradzał magom w sprawach strategii, a nie sprawdzał umiejętności i odwagę w prawdziwej walce. A jednak walczyłem u boku moich braci jordainów – wielu z nich miało odebrane dotychczasowe życie przez fałszywą ogar magów, Kivę. Pokonaliśmy wielkie i starożytne zło, po czym oddaliśmy Kivę pod surowy osąd kapłanów Azutha. Jednak najdziwniejsza chyba była moja przyjaźń z wychowaną na ulicy dziewczyną o imieniu Tzigone. Przypuszczam, że Tzigone, podobnie jak ja, nie modli się za często. Życie nie dało jej zbyt wielu powodów, aby błogosławić magów Halruaa czy – wybacz mi – ich boginię. Jednak Tzigone jest niczym cygański skowronek, wesoła i pełna pieśni, niezależnie od wewnętrznej ciemności, na tyle głębokiej, że skrywa jej najwcześniejsze wspomnienia. Chce rozwikłać zagadki swojej przeszłości i poznać o matce, której właściwie nie pamięta. Przypuszczam, że Tzigone, podobnie jak ja chce dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest. Jej prawda, moja prawda… przypuszczam, że są one w jakiś sposób ze sobą powiązane. To przekonanie zaprzecza logice i nie może być wytłumaczone moim szkoleniem jordaina. Jednak wiem, że tak jest. Moje własne serce jest dla mnie obce, ale dostrzegam, że posiada własną logikę i własną mądrość. Jednak ta wizja jest młoda i daleka od przejrzystości. Po raz pierwszy, o Pani, rozpoznaję potrzebę ciebie. Pomóż mi dotrzymać przysięgi i nie zdradzić własnego serca. Naucz mnie rozpoznawać prawdę, kiedy ją widzę, wiedzieć, kiedy mówić, a kiedy honorowo milczeć. Nie są to łatwe prośby, a kiedy je wypowiadam, przypuszczam, że nie żałujesz zbytnio mojego wcześniejszego milczenia! Nie podoba mi się też zbytnio myśl, że człowiek może znaleźć własną drogę, prowadzony tylko przez prawdę własnego serca i głos bogini. Być może z upływem kolejnych dni coraz bardziej będziemy zgodni.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Słońce oświetlało udeptaną ziemię pola treningowego Szkoły Jordainów. Znad zatoki Taertal wiała lekka bryza, przynosząc ze sobą smak soli, ale nie dając ulgi w upale letniego słońca. Ciepło wznosiło się z ziemi migoczącymi falami, pot błyszczał na nagich torsach dwóch stojących naprzeciw siebie wojowników o wykrzywionych gniewem twarzach, trzymających dobyte miecze. Matteo niespodziewanie rzucił się do przodu, opuszczając ostrze – był to atak, który, gdyby się powiódł, mógł przeciąć ścięgna przeciwnika i szybko zakończyć walkę. Andris z łatwością go zablokował i odskoczył. Odpowiedział serią krótkich pchnięć, celując to wysoko, to nisko, we wzorze zbyt złożonym, aby można go było przewidzieć. Matteo parował każdy atak, radując się ostrym szczękiem stali, jak mędrzec dobrą rozmową. Było to tak znajome, że przez kilka chwil niemal zapomniał o zmianach, jakie przyniósł ostatni rok. Jak mógł? Kiedyś włosy Andrisa były kasztanowe, oczy zielone, a skóra piegowata od słońca. Żartował, że miałby ładną opaleniznę, gdyby tylko jego piegi zgodziły się połączyć. Teraz te wszystkie dziwne kolory były jedynie widmowymi cieniami. Nawet miecz w jego ręku bardziej przypominał szkło, niż metal. Andris nie był bardziej materialny niż tęcza o kształcie człowieka. Jakby chcąc odpędzić ponure myśli Mattea, Andris wzmógł tak. Nacierał, wyprowadzający ciosy, które miały odpowiednią siłę i masę. Dwaj mężczyźni krążyli wokół siebie, wymieniając ataki w gwałtownym, brzęczącym dialogu. Kiedy wpadli w nowy rytm, Matteo dostrzegł, że poranek właściwie już minął – słońce kierowało się w stronę kopuły wieńczącej Salę Werdyktów. Przez przezroczystą postać Andrisa łatwo można było dostrzec budynek i słońce. Matteo odepchnął te myśli i odskoczył, aby uniknąć ukośnego cięcia z wysoka. Sparował atak, trzymając miecz pod ostrym kątem wobec ramienia. Kiedy ostrze Andrisa ześlizgiwało się po jego ostrzu, Matteo przeniósł masę ciała na wysuniętą do przodu nogę, aby usunąć się z zasięgu ewentualnej kontry. Odskoczył, wyginając rękę, by ustawić broń do kolejnego ataku. Niespodziewanie uderzył go promień światła. Matteo od razu zrozumiał, co uczynił Andris. Dał mu doskonałą okazję do sparowania ciosu. W chwili, kiedy Matteo odwrócił się bokiem, Andris wykorzystał swój przezroczysty miecz jako pryzmat, aby pochwycić poranne słońce i skierować je wprost na twarz przeciwnika. Matteo cofnął się o kilka kroków, mrugając, aby odpędzić ciemne plamy tańczące mu przed oczami. Nie był jednak zbyt szybki. Płaz broni Andrisa trafił go w biodro. Matteo opuścił miecz i cofnął się, pocierając uderzone miejsce. - Niezła sztuczka – przyznał. - Znam jeszcze lepszą – odparł chytrze Andris.
Widmowy jordain zaatakował serią szybkich pchnięć. Kiedy jego miecz skupił uwagę Mattea, Andris wyciągnął zza pasa sztylet. Trzymał go w górze, zmieniając swoje ruchy tak, że niezależnie od tego, co robiła reszta ciała, sztylet pozostawał pod tym samym kątem w stosunku do słońca. Światło przeszło przez metal i skupiło się w cienkim promyku, który padł na ziemię. Z czerniejącego, rozszerzającego się koła zaczął unosić się dym. W rękach kogokolwiek innego taka broń oznaczała śmierć. Matteo nie obawiał się swojego przyjaciela, lecz walczył zażarcie, aby rozwiązać zagadkę, którą zadał mu Andris. Przez kilka chwil walczyli ze sobą w zwarciu. Tylko to mógł zrobić, aby parować każdy z ataków przeciwników. Nie miał szansy na kontratak, a co dopiero na wybicie Andrisa z miejsca i zmuszenie go, by opuścił sztylet. Niespodziewanie Andris opuścił nieco broń. Linia czerwonego światła nagle rozdzieliła się na dwa promienie, z których jeden podniósł się i zacisnął na ramieniu Mattea. Matteo jęknął z zaskoczenia i odskoczył. Szybko wziął się w garść i natarł zaciekle, chwytając miecz przeciwnika pod swój i sprowadzając go ku ziemi. Pochylił się, wykorzystując masę ciała, aby wbić czubek miecza w piach i przygwoździć pod nim broń Andrisa. Wolną ręką chwycił za nadgarstek dłoni ze sztyletem. Andris mógł go przewyższać o głowę, ale Matteo przebijał go ciężarem i ilością mięśni. Szybkim obrotem pozbawił wysokiego mężczyznę sztyletu. Kolejny obrót zmusił Andrisa do uklęknięcia na jedno kolano. - Jesteś mój – oznajmił tryumfująco Matteo. - Nie sądzę – wysoki jordain spojrzał na jego ramię. Wzrok Mattea podążył za jego wzrokiem, a usta wykrzywiły się w krzywym uśmiechu. Pochwycone przez sztylet światło wypaliło na jego skórze runę – runę oznaczającą imię Andrisa. - Wygląda na to, że zostałem napiętnowany – przyznał. Wsunął miecz do pochwy i pomógł Andrisowi wstać, gratulując mocnym klepnięciem w plecy. – A ponieważ to krowa idzie pod nóż, a nie rolnik, moja deklaracja zwycięstwa brzmi fałszywie! Stałeś się podstępny. Miała to być szczera pochwała, ale chytry uśmiech Andrisa znikł z jego twarzy tak gwałtownie, że Matteo spodziewał się, iż usłyszy, jak z brzękiem uderza o ziemię. - Lepszy jest podstępny umysł niż arogancka pewność – powiedział Andris. – My, jordainowie, chcemy wierzyć, że wszystko jest proste i osiągalne. Tępy wyraz przezroczystych oczu Andrisa zaskoczył Mattea. - Ostatnio zdarzyło się wiele dziwnych rzeczy – zgodził się – ale w gruncie rzeczy nasze cele są takie same, jak wcześniej. - Być może – wzruszył ramionami wysoki jordain. Niepokój Mattea jeszcze bardziej się pogłębił. Kiedy usłyszał własne wątpliwości wypowiedziane przez kogoś innego, nabrały one konkretny
kształtów. Z drugiej strony, dlaczegóż nie mieliby porozmawiać otwarcie? Być może mogliby znaleźć wreszcie jakieś rozwiązanie. - Powiedz, co się zmieniło – zachęcił go. Andris, nim odpowiedział, wrzucił rozgrzany słońcem sztylet do cebrzyka z wodą; przyglądał się, jak unosi się z niego para i rozwiewa się w powietrzu. - Wiesz, że mam w sobie elfią krew. Matteo zamrugał, zaskoczony nieoczekiwany zwrotem. - Tak. I co? - To wszystko zmienia. Nie mówię o rzeczach oczywistych – wyjaśnił Andris, wskazując na swoją przezroczystą postać. – Ścieżka mojego życia byłaby inna, nawet gdyby na bagnach Akhlaura nie zmienił się mój wygląd. Zamilkli, przypomniawszy sobie to straszne miejsce. Pierwszy odezwał się Matteo. - Czemu odległe elfie dziedzictwo miałoby określić twoje przeznaczenie? - Dziedzictwo to potężne rzecz. Czy zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego jordainom nie wolno poszukiwać swoich rodziców? W umyśle Mattea pojawił się niepokojący obrazek: wspomnienie drobnej, zagubionej kobiety, uwięzionej we własnym umyśle. Jeśli Tzigone po raz pierwszy powiedziała czystą prawdę, tak smutna kobieta była jego rodzicielką. Jakimś dziwnym kaprysem losu dziewczyna odnalazła ją, szukając własnej matki. Matteo nie rozumiał jej gorączkowej potrzeby posiadania rodziny, ale w widmowych oczach Andrisa rozpoznawał te same emocje. - Zakon ma swoje powody – rzekł Matteo, usiłując nie zagłębić się w podpowiedzi Tzigone, dotyczące tożsamości jego drugiego rodzica. – Zatem posiadasz elfią krew. Czy teraz, kiedy o tym wiesz, jesteś innym człowiekiem, niż wcześniej? Andris odwrócił się i podszedł do ekwipunku, starannie ułożonego na skraju pola. Zatrzymał się przy skórzanej torbie i wyciągnął stamtąd mały, migoczący przedmiot. - Wiedza przynosi odpowiedzialność – powiedział, trzymając go na otwartej dłoni. Leżała na niej szczegółowo wykonana figurka, drobny, skrzydlaty chochlik, nie większy niż dłoń. Wyglądał, jakby wykonano go z kryształu; był doskonały w każdym szczególe, zupełnie jak żywa istota, którą zresztą kiedyś był. Matteo dziwił się, czemu Andris go zachował. Na bagnach Akhlaura wpadł przypadkiem na przezroczystego elfa i przekonał się, że nie było to solidne szkło, lecz pustka o kształcie elfa, zimniejsza od lodu. Położył dłoń na przezroczystym ramieniu przyjaciela. - Elfy z bagien Akhlaura i chochlik, którego obraz trzymasz, zostały uwolnione przez śmierć dawno przed twoimi narodzinami. Nic więcej nie można zrobić. To o ciebie się martwię, druhu. Kapłani Azutha zrobili, co mogli,
a teraz ty musisz to odsunąć na bok i podjąć obowiązki jordaina. Andris wzruszył ramionami i odwrócił się, ale Matteo zdążył dostrzec w jego oczach zmieszanie. - Przeraża cię przesłuchanie – zauważył. - A ciebie nie? – odparł jego przyjaciel. W milczeniu schował przezroczystego chochlika wyprostował się i odwrócił w stronę Mattea. – Znasz kapłanów. Będą sprawdzać, rozmawiać, ostukiwać i modlić się, aż samej Mystrze się to znudzi. Może dzięki temu lepiej zrozumieją magię, ale nie odpowiedzą na najważniejsze pytania: dlaczego przeżyłam? Czemu przeżyła Kiva? Jest elfem. Czemu nie stała się przezroczystą pustką, jak wszystkie inne? - Być może Kiva zdołałaby na to odpowiedzieć. - Wróciła do życia? – oczy Andrisa rozbłysły. - Nie do końca – odparł Matteo. – Ogarowie magów, którzy ją sprawdzali mówili, że wiele jej mocy zniknęło wraz z czarami. Wygląda na to, że magia i siły życiowe mocniej splatają się w elfach, niż w ludziach. Mówią, iż to cud, że przeżyła. Spomiędzy zębów Andrisa wyrwało się pełne niecierpliwości syknięcie. - W świątyni jest więcej kapłanów niż kleszczy u niedźwieżuk. Czy żaden z nich nie może jej uleczyć? - Zadałem to samo pytanie – Matteo potrząsnął z niesmakiem głową. – Kiva dysponuje informacjami ważnymi dla całego kraju. Jednak kapłani uważają, że modlitwa o uzdrawiające zaklęcia dla zdrajcy będzie świętokradztwem. Andris mruknął coś. Podniósł biała tunikę i założył ją przez głowę. Kiedy tkanina nasunęła się na jego ciało, również stała się przezroczysta. Jordain znów się pochylił, tym razem aby podnieść bukłak z wodą. Wyciągnął korek i pociągnął głęboki łyk. Matteo odruchowo liczył, że zobaczy, jak płyn ścieka w głąb niematerialnego gardła jego przyjaciela, ale woda znikała, kiedy tylko dotknęła ust jordaina. Andris zauważył jego spojrzenie i odruchowo opuścił bukłak. Matteo natychmiast odwrócił oczy. - Przepraszam. Nie powinienem był się tak gapić. - Żadnej magii, żadnej kary – odparł lekko, zbywając przeprosiny sloganem znanym początkującym jordainom. – Co będziesz teraz robił? Wracasz do pałacu królowej? Matteo pokręcił głową. - Wydaje mi się, że królowa Beatrix nie potrzebuje moich rad bardziej, niż Halruaa mojego działania. Kiva nie zamknęła bramy na plan żywiołu wody, lecz ją tylko przeniosła. Trzeba odnaleźć to nowe miejsce. Obiecałem też pomóc Tzigone odszukać jej matkę, a przynajmniej dowiedzieć się czegoś o jej losie. - Pierwszego ci nie zazdroszczę, drugie może być dość łatwe. Kiva
opisywała Keturah jako mistrzynię wywoływania. Tacy magowie są szeroko znani. Musisz tylko popytać. - To bardzo skomplikowane – przyznał Matteo. – Pytania mogą wywołać niepożądane, a może nawet niebezpieczne zainteresowanie osobą Tzigone. Nikt nie może wiedzieć, że jest córką Keturah. Musisz przyrzec, że nigdy o tym nie wspomnisz. Na twarzy Andrisa pojawiło się zrozumienie, szybko zastąpione przerażeniem. - Na Pana i Panią! Matteo, nie mówisz chyba, że Tzigone to bękart maga? - Nie, nie zamierzałem ci tego powiedzieć – odparł Matteo – ale taka jest prawda. Andris przesunął dłonią po lekko brązowych włosach i westchnął ciężko. - Masz ciekawe towarzystwo, przyjacielu. Czy wie o tym ktoś jeszcze? - Poza Kivą, chyba nie – opowiedział Andrisowi o wiadomością, którą sfałszowała Kiva, liście, który miał pochodzić od Cassii, jordainki doradzającej królowi; prosiła w nim wszystkich jordainów z Halarahh, aby pomogli jej odnaleźć córkę Keturah. – Z początku sądziłem, że ta wiadomość była rozesłana do wszystkich, ale Kiva chciała, abyśmy zobaczyli ją tylko ja i Tzigone. Chciała ściągnąć nas do komnaty Cassii, a stamtąd na bagna Akhlaura, machając dziedzictwem Tzigone przed jej nosem niczym marchewką przed zgłodniałym osłem. - A za jaką marchewką ty podążyłeś? – spytał Andris. Jego widmowe, orzechowe oczy stały się nagle czujne i skoncentrowane. – Za dziewczyną? Pytanie nie było pozbawione sensu i Matteo głęboko się zastanowił, nim odpowiedzią. Nie mógł jednak znaleźć słów, którymi zdołałby wyjaśnić swoją przyjaźń z Tzigone. - Tak sądzę – przyznał. Andris skrzywił się. - Wiesz, rzecz jasna, że jordainom nie wolno się żenić. Obraz Tzigone, z łobuzerską minką zastąpioną przez poważny uśmiech i oczy skromnie ukryte pod woalką był tak zabawny, że Matteo wybuchnął śmiechem. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy i gotów jestem zastawić posąg królowej, że jej również! Tzigone jest przyjacielem i nikim więcej. Andrisowi wyraźnie ulżyło. - Pewnego dnia będzie magiem. Jordainowie mają służyć magom Halruaa, a nie przyjaźnić się z nimi. W tej chwili podbiegł do nich młody student, ratując Mattea przed potwierdzeniem tej niewygodnej prawdy. Spojrzenie chłopaka spoczęło na Andrisie i prześlizgnęło się dalej. - Andris ma pozwolenie na opuszczenie szkoły – oznajmił – a dyrektor chce rozmawiać z Matteo.
- Pójdę prosto do niego – zapewnił go Matteo. Odczekał, aż posłaniec oddali się poza zasięg słuchu i ciągnął dalej: – Szkoda, że magowie ze szkoły nie mogą cię sprawdzić i oszczędzić wędrówki na północ. Andris skrzywił się. - To jedno z niebezpieczeństw związanych z byciem jordainem. Na nas działa tylko magia ogara magów. To, oczywiście, ważne zabezpieczenie. Matteo nie skomentował tej wyraźnej ironii: Andris został uznany – niesłuszne – za fałszywego jordaina przez ogara magów z zakonu Azutha. Teraz jego życie po raz wtóry spoczęło w ich rękach. Nie mógł pozwolić, aby przyjaciel stanął przed nimi samotnie. - Kiedy wyjeżdżasz? Andris odwrócił się i zaczął zbierać swoje rzeczy. - Najwcześniej jutro rano. - Pojadę z tobą – kiedy Andris spojrzał na niego pytająco, dodał: – kiedy Kiva odzyska siły, mam do niej pytania, których raczej nie powierzyłbym ogarowi magów. - Ważki argument – Andris wstał i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. – Lepiej zobacz, czego chce dyrektor. Reszta może poczekać do jutra, Ferris Grail nie. Matteo zareagował prychnięciem na celny dowcip przyjaciela i szybko ruszył w stronę wieży dyrektora. Widmowy jordain przyglądał się, jak odchodzi. Z westchnieniem zarzucił swoje rzeczy na ramię i poszedł w stronę kwater dla gości. Wydawało mu się dziwne, że jest gościem w jedynym domu, jaki kiedykolwiek miał. Z drugiej strony, po kilku miesiącach z dala od niego, życie w Szkole Jordainów zdawało się dalekim snem. Andris, nie ciesząc się zbytnio, oczekiwał zbliżającego się przesłuchania, lecz mimo doświadczenia z Kivą, nie wierzył, by wszyscy ogarowie magów byli fałszywi i skorumpowani. Po jej zdradzie kapłani Azutha bez wątpienia starannie oczyścili swoje szeregi. Przesłuchanie nie będzie przyjemne, ale wreszcie się skończy. A potem co? Powrót do zakonu jordainów? Służba magowi, któremu nie będzie przeszkadzać przezroczysta postać jordaina i jego wątpliwa sława? W jego umyśle pojawił się niespodziewany obraz: skupiona i uradowana twarz Kivy, gdy rozbijała kryształową kulę przyniesioną z bagna Kilmaruu i uwalniała pojmane przez złego Akhlaura duchy dawno zabitych elfów. Ten obraz, uznał Andris, przeważył szalę. Z początku podążał za Kivą, gdyż sądził, że mówi w imieniu króla Zalathorma. Ta bajeczka szybko przestała być prawdziwa, ale pojawiły się inne powody, na tyle ważne, aby utrzymać go u jej boku. Według wszystkiego, co Andris wiedział i w co wierzył, zgodnie z prawami kraju i dekretem Rady Starszych, Kiva była zdrajczynią Halruaa. Czy
to możliwe, że szła za głosem jakiejś głębszej, ukrytej prawdy? Czy jej sprawa była tego warta, nawet jeśli ścieżki, którymi podążała, były czasem kręte i ciemne? Zadumany Andris otworzył drzwi do swojego pokoju. Powitał go cichy, ochrypły skrzek i trzepotanie jasnych skrzydeł. Jego usta wykrzywiły się, kiedy zobaczył siedzącą na parapecie papugę. Nie była większa od jego pięści, jej upierzenie zdobił niemal kwiatowy wzór różu i żółci. Ptak siedział spokojnie, kiedy jordain zbliżał się do niego. Jasno upierzona głowa przekrzywiła się na bok, spoglądając na zbliżającego się człowieka. - Witaj, przyjacielu – powiedział Andris. – Jak sądzę, uciekłaś komuś. Gratuluję ucieczki. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ktoś miałby zamykać ptaki w klatkach tylko dla ich śpiewu! - Zgadzam się – odparł czystym głosem ptak. – Na szczęście to mądre zdanie wydaje się być podzielone w tej okolicy. Wchodzę i wychodzę, kiedy mi się podoba. Andris cofnął się o krok. Wiele z halruańskich ptaków gaworzyło jak małe, upierzone echa. Rozumiem ptaki wcale nie były rzadkością. Nigdy jednak nie spodziewał się, że ktokolwiek w Szkole Jordainów mógłby posiadać takiego ptaka. - To nieoczekiwana przyjemność, mój przyjacielu. Czy mogę spytać, co cię tu sprowadza? Ptak podskoczył kilka kroków bliżej. Jego łepek obracał się na wszystkie strony, jakby chciał się upewnić, że nikt go nie podsłuchuje. - Wiadomość. - Wiadomość? Od kogo? - Czytaj książki. - Książki? – spytał tępo Andris. Różowożółte skrzydła zatrzepotały niecierpliwie. - Ukryte pod materacem. Przeczytaj je i odłóż. Ptak znikł. Nie odleciał: po prostu… znikł. Andris był zaskoczony. To była robota maga, i to całkiem skomplikowana! Surowe prawa zakazywały jordainom używania magii samodzielnie lub przez kogoś innego w ich imieniu. Znikający ptak mógł być albo jakąś istotą, albo przywołanym obrazem: oba były zakazane. Świadomość ta nie powstrzymała go od spojrzenia pod materac. Wyciągnął starą księgę oprawioną w cieką, pożółkłą skórę. Porządny pergamin, z którego były wykonane strony, postarzał się do bladej sepii, pokrywały go wyblakłe rysunki. Andris przeniósł książkę do okna i zaczął czytać. Z każdą obróconą stroną oddalał się od niej, jakby chciał zdystansować się od potworności, jakich się dowiedział. Trzymał w swoich rękach dziennik
Akhlaura! Te runy zapisała ręka maga śmierci, to jego dłoń przewracała te karty! Andris poczuł ciarki. Chore uczucie wzmogło się, kiedy zobaczył oprawę. Żadne zwierzę nie miało tak cienkiej i delikatnej skóry. Była to skóra człowieka, albo, co bardziej prawdopodobne, elfa. To podejrzenie w miarę lektury zmieniło się w pewność. Staranne, drobne runy i szczegółowe rysunki opisywały z wyraźną obojętnością okrucieństwa wykraczające poza najmroczniejsze wyobrażenia Andrisa. Elfy były ulubionymi obiektami doświadczalnymi nekromanty, a żaden z nich nie wytrzymał tak wiele, jak dziewczynka Akivaria, w skrócie nazywana Kivą. Andris czuł się jak chory na malarię – płonął gniewem, lecz jednocześnie opanowało go otępiające niezdecydowanie. Ta książka zawierała tajemnice, które, gdyby zostały ujawnione, mogły zniszczyć zakon jordainów. Teraz je poznał. Jak powiedział Matteo, wiedza niesie ze sobą odpowiedzialność. Drżącymi rękami Andris wyciągnął drugą książkę, która okazała się być szczegółową genealogią zakonu od jego początku. Kiedy czytał, modlił się, aby przyjaciółka Matteo Tzigone nie poznała szczegółów jego elfiego pochodzenia, albo nie uświadomiła sobie, że jeden z jego przodków wciąż żyje i jest „gościem” świątyni Azutha. Zerwał się gwałtownie, złapał kilka należących do niego rzeczy i wrzucił je do podróżnej torby. Po chwili wahania spakował również książki. Oczy piekły go od łez, kiedy wyślizgiwał się drogą, którą opracował jego przyjaciel Themo, by wymykać się na potajemne wycieczki do Khaerbaal. Nikt nie zauważył zniknięcia widmowej sylwetki. Po raz pierwszy Andris był wdzięczny, że jordainowie stali się tak dobrze w odwracaniu wzroku. Mógł poruszać się między nimi, jakby naprawdę był duchem. W pewnym sensie nim był. Jego przyszłość zniknęła, pochwycona przez szaleństwo czarodzieja Akhlaura i nauczycieli jordainów, którzy najpierw utajnili tę wiedzę, po czym rozsypali ją przed nim jednym, oślepiającym błyskiem. Jedynym życiem, jakie Andris znał, było życie jordaina. Jego przyszłość zniknęła. Stąpając cicho i szybko, Andris zamierzał odzyskać swoją przeszłość. ROZDZIAŁ DRUGI Matteo ruszył za chłopakiem, który szedł w stronę wieży dyrektora niczym ogar na tropie. - Znam drogę – zauważył. – Jeśli masz inne obowiązki, nie będę cię zatrzymywał. Chłopak rzucił mu przez ramię nieufne spojrzenie. - Dyrektor kazał mi cię sprowadzić – w jego mniemaniu był to początek i
koniec sprawy. Matteo westchnął, zazdroszcząc mu jego pewności. Gdy credo jordainów – prawda, Halruaa i magowie – były trzema nierozerwalnymi aspektami całości, życie wydawało się znacznie prostsze. Zbudowana z białego marmuru wieża wznosiła się lekkim łukiem, przypominając smukłą łodygę zwieńczoną rozwijającym się pąkiem lotosu. Ogromne rozmiary nie burzyły poczucia gracji i spokoju, którymi emanował ten kwiat. Budowlę otaczał bogaty ogród, po którym kręcili się ogrodnicy odziani w proste, zielone stroje. Na przekór zakazom używania magii, wieża czarodzieja, jak najbardziej pasowała do tego miejsca. Jordainowie musieli znać magię niemal tak dobrze, jak sami czarodzieje. Matteo mógł rozpoznać setki zaklęć po geście czy z połączonego zapachu rozmaitych składników zaklęcia. Posiadanie maga jako pana wydawało mu się czymś zwykłym i naturalnym. - Zwykłym i naturalnym – wymruczał z większą goryczą niż chciał. Nie było nic naturalnego w obrazie, którym codziennie go nawiedzał: postarzałej kobiety o wymizerowanej twarzy i pustych oczach. Nie znał jej imienia. Nie wiedział o niej nic poza tym, że dała mu życie. Co dziwniejsze, gdyby wskazówki Tzigone okazały się prawdziwe, imię jego ojca była mu dobrze znane. Najprawdopodobniej słyszał je przez całe życie, nie zdając sobie sprawy z jego wartości. Od czasu, kiedy wrócił do Szkoły Jordainów, Matteo często łapał się na tym, że przyglądał się twarzom byłych mistrzów szukając podobieństwa do siebie. To dodawało nadchodzącemu przesłuchaniu niepewności. Odziany w zieloną szatę służący wpuścił Mattea i zaprowadził do małego przedpokoju, gdzie miał czekać na wezwanie. Jordain usiadł, a kiedy nie mógł już wysiedzieć, zaczął się przechadzać. Miał dość czasu, gdyż zanim służący pojawił się znowu, słońce minęło zenit i opuściło się na dystans trzy razy większy od swojej średnicy. Do tego czasu Matteo po cichu gotował się z niecierpliwości. Czemu Ferris Grail przywołał go do wieży i kazał tak długo czekać? Przybrał spokojny wyraz twarzy i wszedł do gabinetu. Czekało na niego dwóch magów. Ferris Grail był wysokim mężczyzną w średnim wieku, mocno umięśnionym i odzianym w proste, białe szaty jordaina. Można go było wziąć za jednego z uczniów-wojowników, gdyby nie starannie przystrzyżona czarna bródka i złoty talizman z pieczęcią maga. Gdyby był jordainem, byłby gładko ogolony i nosiłby medalion z ich emblematem: zielone i żółte półkole rozdzielone jasnoniebieską błyskawicą. Drugi mag był starszy, o twarzy zasuszonej przez upływ czasu i rzucanie potężnej magii. Vishna, ulubiony mistrz Mattea, był magiem bitewnym, nim przeszedł na emeryturę i zaczął nauczać w Szkole Jordainów. Ferris Grail gestem zaprosił Mattea do środka.
- Jest dla ciebie wiadomość – powiedział bez wstępów, wskazując na umieszczoną na piedestale kulę z księżycowego kamienia. Matteo spojrzał na nią skonsternowany, marszcząc brwi. W kuli odbijała się twarz kobiety, biała jak porcelana i nienaturalnie obojętna. Jej ciemne oczy były pozbawione wyrazu, starannie umalowane proszkiem antymonowym; na nienaturalnie białej twarzy wydawały się bardzo duże. Była to piękna twarz, otoczona starannie wykonaną perukę o białych i srebrnych splotach, na których spoczywała srebrna korona. - Królowa Beatrix czeka – przynaglił go dyrektor. Młody jordain posłał mu zdziwione spojrzenie. Ferris Grail przełknął ślinę. - Królowa zna ograniczenia dotyczące swoich doradców-jordnainów. Nie wzywałaby cię przy pomocy magii, gdyby nie zaistniała ku temu bardzo poważna potrzeba. Służba magom Halruaa jest pierwszą zasadą, której musisz przestrzegać. Matteo nie był tego pewien, ale po namyśle uznał, że kula wróżąca nie stanowiła prawdziwego niebezpieczeństwa. Dziś rano wraz z Andrisem ćwiczyli mieczami, zamiast parami sztyletów, tradycyjnym orężem jordainów. Prawda nie była zmienna. Długość broni i sposób komunikacji z czyimś panem tak. Świadomość akceptowała ten sposób rozumowania, ale kiedy podchodził do kuli i stawał w polu widzenia swojej pani, stopy miał jak z ołowiu. Nic nie wskazywało na to, że królowa go rozpoznała, ale po chwili wymówiła jego imię gładkim, niemal pozbawionym intonacji głosem. - Jestem gotowa na swój spacer po Promenadzie. Możesz pójść ze mną. Matteo stłumił westchnienie. - Wasza Wysokość, pozwoliłaś mi opuścić pałac, aby załatwić ważne sprawy. Byłem poza nim przez ponad jeden cykl księżyca. Wyraz twarzy królowej wcale się nie zmienił. Nie wyglądała na smutną, że o tym zapomniała, ani zirytowana nieobecnością Mattea. - Czy te sprawy są załatwione? Powiększanie się bagien Akhlaura zostało powstrzymane, laraken odpędzony. Kiva znajdowała się w rękach kapłanów Azutha. Jordainowie fałszywie skazani przez Kivę i zmuszeni do walki w jej osobistej armii zostali oczyszczeni ze wszystkich zarzutów. W oczach wszystkich poza sobą samym, Matteo z nawiązką wypełnił swoje obowiązki doradcy. - Nie, moja królowo – odparł w końcu. – Są sprawy, których jeszcze nie załatwiłem. - Dobrze – powiedziała to tak, jakby odpowiedź, a może jego obecność, nie miała dla niej żadnego znaczenia. Jej obraz zniknął z kuli, pozostawiając tylko słabo świecący księżycowy kamień. - Sprawy do załatwienia? – spytał Ferris Grail. – Jakie?
Matteo z szacunkiem ukłonił się przed mężczyzną. - Sprawy osobiste, panie. Jeśli masz jakieś pytanie, zwróć się do mojej pani. W ten sposób Matteo zbliżył się do nieprawdy tak bardzo, jak tylko mógł. Nie powiedział, że załatwiał sprawy królowej, ale jego słowa można było w ten sposób rozumieć. Ferris Grail uniósł w zdziwieniu czarną brew. Vishna zeskoczył z krzesła i dotknął ramienia Mattea. - Zatem najlepiej będzie, jeśli już pójdziesz – powiedział ciepło. – I tak straciłeś tu zbyt wiele czasu. Matteo pozwolił staremu magowi wyciągnąć się z wieży. Kiedy dotarli na podwórze, wysunął ramię z jego uścisku i skłonił głowę w pełnym wdzięczności ukłonie. - To miło z twojej strony. Nie zamierzałem przeciągnąć tego spotkania. Vishna uśmiechnął się chytrze. - Synu, najpierw posłuchaj dobrej rady, a potem zdecydujesz, czy mi dziękować. Masz wiele talentów, ale łganie do nich nie należy! Jeśli masz uczyć się tej sztuczki, radzę poćwiczyć przed lustrem, póki nie zamaskujesz na twarz poczucia winy! Ton głosu maga był spokojny i karcący, ale Matteo nie mógł znaleźć żadnej odpowiedzi. Cóż miał rzec, jeśli zaufany mistrz mówił o świadomym kłamstwie, jakby było dobrym i szlachetnym celem? Kiedy milczenie się przeciągało, Vishna z troską przyjrzał się twarzy młodego mężczyzny. - Ta niedokończona sprawa musi być naprawdę poważna. - Nie bardziej niż ta, która stoi przed każdym jordainem – odparł krótko Matteo. – Szukam prawdy. - Ach – w uśmiechu mężczyzny kryła się nagana. – Poszukiwanie prawdy może zaprowadzić na niespodziewane ścieżki. Twoje i zakonu jordainów rozeszły się. Sugestia mężczyzny zaskoczyła Mattea. - Dlaczego to mówisz? - Znam cię od czasu, kiedy opuściłeś żłobek i zacząłeś się uczyć. Nigdy nie dawałeś wymijających odpowiedzi. To świadczy o słabnącym zaufaniu. Matteo nie mógł temu zaprzeczyć. - Jeśli cię uraziłem, mistrzu Vishna, błagam o przebaczenie. - Nie trzeba – mag poklepał go po ramieniu. – Mądry człowiek zbyt szybko nie pokłada w kimś zaufania ani nie odzywa się bez potrzeby. - To prawda, ale podejrzenia męczą duszę, podobnie jak cisza. Szkoda, że minęły już dni, kiedy mogliśmy mówić otwarcie to, co myślimy, bez subtelności i ukrytych znaczeń. - To przywilej dziecka, Matteo. A ty nie jesteś już dzieckiem – uśmiech Vishmy usunął z jego słów wszelki możliwy jad. – Ale pozwólmy sobie na ten
luksus. Cóż więc martwi mojego najlepszego ucznia? Tym razem Matteo staranniej dobierał słowa. - Uważa się nas, jordainów, za strażników wiedzy Halruaa, ale jest wiele rzeczy, których nas nie nauczono. - Ach. Przypuszczam, że chodzi ci o coś konkretnego. - Kilka rzeczy. Dlaczego nie uczy się nas historii halruańskich elfów? - Nie ma elfów, o których można by mówić – zauważył Vishna. - Dokładnie tak. Jednak dawno temu na bagnach Akhlaura i Kilmaruu mieszkało wielu elfów. Wydaje się dziwnie, że takie miejsca, z których żadne nie jest bagnem od zarania dziejów, wyrosły na gruzach elfich osiedli. Vishna uśmiechnął się pobłażliwie i powtórzył przysłowie jordainów o tym, że bagna Kilmaruu istnieją po to, aby ograniczać liczbę głupców w Halruaa do znośnego poziomu. - Andris nie jest głupcem – oznajmił Matteo – i za to Halruaa powinna dziękować Mystrze. Nie zauważyłeś, że nieumarli z Kilmaruu spoczywają w pokoju? - Skoro o tym wspominasz – powiedział w zadumie mag – to farmy i wybrzeże w okolicy bagna są ostatnio dość spokojne. Mówisz, że to dzieło Andrisa? - Opracował strategię, aby pozbyć się nieumarłych z bagien i przedstawił to jako pracę na piątym roku. Jestem zaskoczony, że o tym nie słyszałeś, mistrzu. - Hm. – Mag zastanowił się nad tym, a jego pomarszczona twarz wyrażała głęboki niepokój. - Szkoła Jordainów jest mniej otwarta, jeśli chodzi o przekazywanie informacji, niż by sugerowała jej reputacja – ciągnął Matteo. – Na własne oczy widziałem, że kiedyś na bagnach Akhlaura żyło wielu elfów. Dlaczego się o tym nie mówi? Vishna rozłożył ręce. - Takie rzeczy trudno się zgłębia. Jeśli gdzieś pojawiają się elfy, zawsze pojawia się więcej legend niż faktów. Równie dobrze możesz szukać prawdy o Koterii! Jego głos był spokojny i łagodny, gdy wymienił najlepszy przykład daremnych poszukiwań, ale Matteo nie był w nastroju do żartów ani pobłażania. Założył ręce i na uśmiech czarodzieja odpowiedział uważnym spojrzeniem. - Być może takie badania mają swoje zalety. Uśmiech Vishny znikł, a oczy spoważniały. - Nie zgadzasz się tym – naciskał Matteo. - Nie. Elfy zniknęły, za wyjątkiem kilku, mieszkających tu i ówdzie. Tak to już jest z naturą. Przed nimi rządziły smoki. Ich liczba znacznie się zmniejszyła, ale nie będą patrzeć spokojnie, jak usiłujesz zabrać im jajka i
zadbać o nie do chwili, kiedy się wyklują młode. Podobnie elfy nie podziękują ci za wtrącanie się w ich życie, i kiedy spróbujesz zajrzeć im w historię, nie powitają cię z otwartymi ramionami. - A co z Koterią? Słyszałem o niej przez całe życie, ale niczego się o niej nie dowiedziałem. - I słusznie. Koteria to szczególny przypadek legendy – rzekł powoli Vishna. – Z tych, które nabierają kształtu przez cały czas, składając się z pogłosek powtarzanych tak często, że zaczynają wydawać się prawdziwe. - Niektórzy mówią, że to głęboko ukryty spisek. Vishna prychnął. - Spiski są pożyteczne. Odciągają puste, leniwe umysły od prawdziwego myślenia. Tacy ludzie uznają ponure ostrzeżenia za dowód mądrości. Obaj spotkaliśmy halruańczyków, którzy pogodnego wieszczka uznaliby za bluźniercę, albo w najlepszym przypadku, szarlatana. - Jak mówi przysłowie, nigdy nie myl ponurego nastawienia z głęboką myślą. - Dokładnie tak, chłopcze. – Mag odprężył się, wróciwszy na znajomy grunt. – Kiedy ruszysz zajmować się sprawami królowej? - Jutro rano, o świcie – odparł Matteo. – Pojadę z Andrisem do świątyni Azutha. Stary mag spojrzał na niego pytająco. - Ależ Andris już wyjechał. - Co?! Jego ostry ton zaskoczył Vishnę. - To prawda – zapewnił, jakby Matteo wywołał u niego przypływ prawdomówności. – Okno dyrektora wychodzi na tylną, kuchenną bramę. Kiedy rozmawiałem z dyrektorem widziałem, jak Andris się wymyka. Dlaczego to takie dziwne? Miał zezwolenie na opuszczenie szkoły, czekając na niego w świątyni Azutha. Matteo nie znalazł odpowiedzi. Czuł, jakby jego gardło ścisnęła łapa żelaznego golem. Mógł pogodzić się z faktem, że niektórzy z magów Halruaa mieli swoje ponure sekrety. Z trudem mógł pojąć, że jego ukochany zakon mógł brać udział w ich ukrywaniu. Ale że Andris, jego najbliższy przyjaciel, otwarcie mu skłamał – to było niepojęte. Obrócił się na pięcie. Vishna chwycił go za ramię. - Nie, Matteo – powiedział cicho. – Dla dobra twojego przyjaciela, zatrzymaj się i zastanów. Nie powiem ci, dlaczego Andris wyruszył sam, ale jedno wiem na pewno: nie zawsze musisz rozumieć wybory swoich przyjaciół, lecz powinieneś je uszanować. Wróć do Halarahh i pozwól mu podążać za przeznaczeniem, jakie dała mu bogini. Matteo delikatnie się wyrwał. - Dziękuję ci za lekcję, mistrzu Vishna – powiedział, używając
tradycyjnego zwrotu stosowanego pomiędzy jordainem-uczniem i nauczycielem. – Twe słowa jak zwykle niosą ogromną wiedzę. Na twarzy maga odbiła się wielka ulga. - Zatem wrócisz na dwór? - To nie jest wniosek, jaki wyciągnąłem z twojej lekcji – powiedział cicho młody mężczyzna. – Słyszałem, jak mówiłeś, że nie trzeba rozumieć czyjegoś wyboru, ale go uszanować – Matteo skłonił się, obrócił i pognał do stajni. Przy wrotach chwycił siodło i zestaw wędrowna. - Biorę Cyrica – oznajmił zaskoczonemu stajennemu. – Sam go osiodłam. Westchnienie ulgi, jakie wydał chłopak, było niemal komiczne. Cyric, czarny ogier potrafiący biec niesamowicie szybko i posiadający ognisty temperament nosił imię złego i szalonego boga. Niemal nie sposób było na nim jeździć, ale jego charakter znakomicie pasował do nastroju i potrzeb Mattea. Zabrał się za siodłanie i nakładane koniowi uprzęży. Cyric wyczuł pośpiech jordaina i uznał, że mu to pasuje. Po raz pierwszy ogier stał spokojnie, otworzył nawet pysk, aby włożyć mu wędzidło. Ledwo Matteo usiadł w siodle, Cyric wystrzelił ze stajni niczym pocisk, z łoskotem kopyt kierując się w stronę bramy i wszystkiego, co za nią czekało. ROZDZIAŁ TRZECI W swojej wodnej kryjówce Akhlaur pochylił się nad stołem, w gorączkowym pośpiechu przepisując runy na delikatny, lekko niebieski pergamin. Po wielu próbach odkrył, że skóra trytona była najlepszym pergaminem – trwałym i odpornym na wodę, nie wspominając o przyjemnym, lazurowym odcieniu. Trzy oszołomione magią trytony, póki co wciąż okryte swoją niebieską skórą, kuliły się w jednej z klatek, stojących pod ścianą rozległej komnaty wzniesionej z korala. Akhlaur bardzo je lubił i pod względem użyteczności uważał za niemal doskonały odpowiednik elfów. Za wyjątkiem ubarwienia, wspaniałego piękna i foczych płetw bardzo przypominały ludzi i jako takie były znakomitym obiektem testów. Jednak ich wrodzona magia zapewniała niespodziewane i ciekawe możliwości. Akhlaur nie ograniczał swoich badań do trytonów. Każda klatka mieściła istoty, których życie i śmierć przyczyniały się do rozwoju sztuki nekromanty. Ich jęki i krzyki stanowiły kontrapunkt dla jego gniewnych myśli. - To bardzo ciekawe zaklęcie – mruczał, bazgrząc. – Nie sądziłem, że elf je zniesie. Elfy nie mogą być nekromantami. Phi! Ktokolwiek to powiedział, nie spotkał mojej małej Kivy. Do wynurzeń maga wkradła się nuta dumy. Odrzucił na bok cała lata jej uwięzienia i zadawanych jej tortur, wolał traktować ją jak „uczennicę”. - Uczniowie wyzywają swych mistrzów. Taka jest kolej rzeczy. Dobrze się
sprawiłaś, mała elfko… – przerwał, aby skupić się na napisaniu szczególnie przemyślnej i zabójczej runy – …ale nie jesteś gotowa, aby w boju stawić czoła Akhlaurowi. Mag zamaszyście dokończył zaklęcie. Wstał i pogładził się po łuskowatym podbródku, przechadzając się wzdłuż szeregu klatek. Zatrzymał się przed wykonanym z kości i koralu lochem, w którym mieszkał laraken. Potwór instynktownie rzucił się w stronę otaczającej Akhlaura życiodajnej magii, po czym cofnął się, uświadomiwszy sobie jej źródło. Mag przez długą chwilę przyglądał się swojemu zwierzakowi. Potrzebował istoty, na której mógłby przetestować właśnie przepisane, trudne zaklęcie. Laraken już raz przeżył jego działanie, ale Akhlaur nie był pewien, czy uda mu się to ponownie. Większość zaklęć wyciągniętych z Kivy przeszła przez larakena w całości; ten dotarł do nekromanty jako zaledwie cień czaru. Podczas jego rzucania potwór przejął jego ogólny kształt i postać, po czym przekazał ten niedoskonały zapis swemu panu. Akhlaur musiał zapełnić kilka dziur. Najprawdopodobniej ulepszył je, ale kto wie, jak to jest z elfią magią. - To zbyt ryzykowne – uznał. – Wyślijmy inną bestię i zobaczmy, jak daje sobie radę. Nekromanta przespacerował się wśród swojej kolekcji potworów. Wpadł mu w oko dziki, czteroraki człowiek-ryba przypominający zmutowanego sahuagina. Na planie żywiołu wody te istoty były dość powszechnie spotykane. Gdyby eksperyment się nie powiódł, z łatwością złapałby następnego. Kiwnąwszy głową, Akhlaur potrząsnął zwojem i zaczął głośno czytać. W żywej wodzie zabrzmiało zaklęcie wzięte od larakena, który z kolei zabrał je Kivie. Z ust nekromanty wypłynęły bańki, które otoczyły zamkniętą w klatce bestię. Wirowały, nurkowały i rozbłyskiwały, przywodząc na myśl tańczące pod gwiazdami elfy. Akhlaur zignorował elfi smak zaklęcia Kivy i skupił się na jego pomysłowości. Wraz z kontynuowaniem czaru, bańki zaczęły się łączyć i rosnąć. Kiedy Akhlaur wypowiedział ostatnie, ostre słowo mocy, bańki połączyły się w otaczająca potwora sferę. Przez chwilę nekromanta tylko stał i obserwował, jak istota miota się z jednego końca więzienia w drugi, sapiąc w rzadkim i nieznany sobie powietrzu. Zapach jego przerażenia był tak trujący, jak zielny ogródek zielonej wiedźmy. Akhlaur wdychał go wielkimi haustami, rozkoszując się jego ostrością. Kiedy wreszcie poczuł się zadowalająco nasycony, wyjął z sakiewki małe, koralowe kółko i umieścił je między sobą a uwięzionym potworem. Wisiało niczym okrągła, pusta rama na niewidzialnej ścianie albo wizjer, jaki ci przesądni i pozbawieni mocy często montowali w swoich drzwiach. Akhlaur znów rozpoznał śpiewanie. Ściana mocy zaczęła wypływać z krawędzi koralowego okręgu, świecąc dziwnym, zielonkawym światłem. Kiedy
ściana objęła cała obszerną komnatę, mag wziął mały, metalowy krążek i rzucił w koralową ramę, wykrzykując słowo. Krążek znikł z hukiem w rozbłysku światła. Wielka bańka popłynęła w stronę koralowego kręgu. Przywarła do niego, a zawarte wewnątrz klatki powietrze pomknęło przez dziurę w wirze baniek. Potwór również został przyciągnięty do otworu. Jego postać wydłużyła się dziwnie i przeleciała przez otwór niczym dżin wynurzający się z butelki o długiej szyjce. W ciągu kilku chwil wielka bańka znikła, a potwór znajdował się o trzy kroki od Akhlaura. Mag jednym gestem rozproszył zaklęcie i uśmiechnął się do swego ohydnego więźnia. Potwór odsłonił kły i warknął niczym osaczony wilk. - Zaatakuj mnie – zachęcił go nekromanta. – Ten dzień nie obfitował w rozrywki. Przez chwile instynkt walczył z instynktem, kiedy istota rozważała pewną śmierć i dalszą niewolę. Z jej gardła wydarł się pełen udręczenia ryk. Akhlaur wzruszył ramionami. - Niezdecydowanie to też decyzja – zauważył. Kiwnął głową i wykonana z kości krata w klatce potwora otworzyła się. Delikatny ruch palców nekromanty stworzył miniaturowy wir, który wciągnął bestię do więzienia i zatrzasnął za nią drzwi. Nie zwracając sobie nią głowy, nekromanta wrócił do pracy, mocując koralową ramkę do jednego z prętów klatki i zabezpieczając ją zaklęciami. - Prezent dla ciebie, mała Kivo – powiedział, spoglądając na kolejne drobne rozdarcie niedoskonałą bramę, przeciek przez który do Halruaa wylewała się woda i magia. – Wysłałaś do mnie larakena. Kiedy dotkniesz wody ze źródła, odpowiem własnym posłańcem. Biorąc pod uwagę ilość kłopotów, które sobie zadałaś, zignorowanie cię byłoby czymś niegrzecznym. W końcu pewne zasady muszą zostać zachowane. Nekromanta zachichotał, wyobrażając sobie zaskoczenie elfki, kiedy z bramy wyskoczy czteroręka bestia. Był to drobny podstęp, zaledwie finta w rozpoczynającej się walce. Och, lecz jakże cudowna była wizja godnego siebie przeciwnika! Akhlaur pozwolił sobie na odpłynięcie w sny o zemście. Jego myśli nie dotyczyły tylko elfki, ale również jego najstarszych przyjaciół… najbardziej znienawidzonych wrogów. *** Nath, północno-wschodni róg Halruaa, był jednym z najdzikszych i najbardziej bezludnych miejsc w kraju. Biegło tędy kilka dróg, ale były one wąskie i rzadko uczęszczane. Nagie, kamieniste doliny wiły się wśród wzgórz pełnych jaskiń i często porośniętych gęstym lasem. W tych miejscach mieli swoje kryjówki bandyci i potwory, ale jeszcze niebezpieczniejsze były zwinne, szare postacie, które poruszały się jak cienie między dymiącymi pozostałościami karawany.
Wszystkie były kobietami Crinti, podchodzącą od elfów rasą, która miała szare włosy, skórę i dusze. Ich przywódczyni trzymała się z boku, siedząc na siwym koniu i kierując wszystkim rzadkimi gestami szczupłych, szarych dłoni. Jeszcze rzadziej zdarzało jej się warknąć komendę w języku, który kiedyś, dawno temu był językiem drowów. Shanair, przywódczyni Crinti, była bardzo dumna ze swego ponurego dziedzictwa. Halruańczycy nazywali je „widmowymi amazonkami”. Dzięki ludzkim barbarzyńcom, którzy byli niegdyś jej przodkami, Shanair, jak na kogoś z krwią elfa, była wysoka i do tego potężnie zbudowana. Kończyny miła długie i chude, a ciało silnie umięśnione, lecz jednocześnie kobieco zaokrąglone. Włosy o barwie żelaza spadały na ramiona niczym górski strumień, otaczając twarz składającą się właściwie z samych płaszczyzn i ostrych kątów. Choć jej uszy były tylko lekko zaostrzone, podkreślała swoje elfie pochodzenie srebrnymi nakładkami o przesadnie długich, zaostrzonych końcach. Jej buty, skórzany strój i płaszcz były szare. Poza oczami, które miały wyjątkowo jasny odcień błękitu, jedyną plamą o innej barwie był poszarpany czerwony tatuaż, otaczający jej ramię i czerwona farba, która zmieniła paznokcie w zakrwawione szpony. Znad wzgórz nadleciał odległy krzyk. Głowa Shanair odwróciła się gwałtownie. - Rekatra! Uderzyła końskie boki piętami. Dwie adiutancki Shanair wskoczyły na swoje wierzchowce i ruszyły za nią, gnając w stronę skazanego na zagładę zwiadowcy – skazanego przez własny głos, gdyż żadna prawdziwa Crinti nie krzyczała ze strachu ani bólu. Znalazły Rekatrę rozciągniętą obok małego strumienia, zaciskającą dłonie na czterech głębokich, szerokich ranach, które rozdarły skórzaną zbroję i wyorały głębokie bruzdy w brzuchu i jelitach. Ze zwiadowcy Crinti uszła niemal cała krew. Oczy, którymi spojrzała w twarz Shanair, były już błyszczące i zmętniałe. - Matko – powiedziała słabo. W jej głosie kryła się nadzieja i przeprosiny, skarga zranionego dziecka. Shanair zeskoczyła z konia i podkradła się do zwiadowcy. Jednym płynnym ruchem wyciągnęła dwa zakrzywione miecze. Spadły, przecinając na krzyż gardło wojowniczki i pokrywając się krwią. Wódz Crinti schowała do pochwy zakrwawione ostrza i przeszła nad zwłokami, które były jej zwiadowcą i córką. Dwie pozostałe kobiety również zsiadły z koni i zbliżyły się. Na ich twarzach nie było żadnego ślady wstrętu ani zaskoczenia na widok zachowania ich przywódczyni. - Spójrzcie na te ślady – Shanair wskazała krawędź jednego z głębokich nacięć. Kobieto pochyliły się. Cięcia były na tyle głębokie, aby zabić, ale
wewnątrz każdego z nich znajdowało się kolejne rozdarcie, nachylone pod ostrym kątem w stosunku do głównego cięcia. - To, co ją przecięło było nie tylko ostre, ale i zagięte – zauważyła Whizzra, zastępczyni Shanair. - Oraz wielkie – dodała trzecia Crinti. Xibryl, tęga wojowniczka dorównująca Shanair wzrostem i siłą położyła dłoń na brzuchu martwego zwiadowcy i rozstawiła grube palce najszerzej jak mogła. Były długie, a paznokcie podobnie jak Shanair dzięki farbie wyglądały jak zakrwawione szpony. - Jeśli te ślady pochodzą od szponów, to łapa musiała być cztery razy większa od mojej. Jakie stworzenie ze wzgórz mogło zrobić coś takiego? Shanair odchyliła się na piętach i wstała płynnym ruchem. - Coś nowego. Coś, czego jeszcze nie widziałyśmy. Jej oczy rozglądały się po ponurym terenie, szukając wskazówek. Jej bystre oko nie dostrzegło żadnych śladów, żadnej ścieżki. To, co zaatakowało Rekatrę, uciekło z biegiem strumienia. Błękitne oczy Shanair zwęziły się, gdy ujrzała bulgoczący strumień. Śnieg wciąż leżał na najwyższych szczytach gór otaczających Halruaa, ale wiosenna odwilż dawno już minęła. Było lato, lecz ciężkie monsunowe deszcze miały nadejść dopiero za dwa, trzy księżyce. Woda nie powinna płynąć tak szybko. - Pójdziemy do źródła tego strumienia – oznajmiła. Wskoczyła na konia i ruszyła kłusem na północ, nie zajmując się martwą dziewczyną ani sekundy dłużej. Z każdą chwilą teren stawał się coraz bardziej płaski i niegościnny. Wkrótce skalista przełęcz ustąpiła miejsca lasowi, który, im wyżej się wspinały, z wolna kurczył się do karłowatych sosenek. Z każdym krokiem pieśń strumienia stawała się silniejsza i bardziej przynaglająca. Crinti jechały, póki słońce nie zaszło, a potem dalej przez wydłużające się cienie zmierzchu. Wśród drzew niosły się echem dźwięki nadchodzącej nocy – skrzeczenie drapieżników, warkot dzikich kotów, ostry, niespodziewany pisk ofiar. Kiedy stało się zbyt ciemno, by jechać dalej, zsiadły z koni i poprowadziły je za uzdy, polegając na zdolności widzenia w nocy, odziedziczonej po odległych drowich przodkach. Kiedy dotarły na malutką polanę, już świtało. Z jej środka bił strumień, wypływający z małej i najwyraźniej płytkiej sadzawki. Ani śladu istoty, która rozdarła Rekatrę. Shanair pozostawiła konia na skraju polany i podkradła się bliżej. Obeszła źródło dookoła, bacznie wpatrując się w porośniętą mchem ziemię. - Dajcie mi gruby kij – rozkazała. Xibryl od razu podniosła długi na sześć stóp kawałek martwego drewna, odcinając toporem boczne gałęzie. Shanair ujęła prymitywną laskę i na próbę