DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony188 748
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 828

Cunningham Elaine - Doradcy i królowie 3 - Wojna Magów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :678.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Cunningham Elaine - Doradcy i królowie 3 - Wojna Magów.pdf

DagMarta CYKLE I SERIE Doradcy i Królowie - Elaine Cunningham
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

- Postaraj się wreszcie o jaja, Dhamari! – warknęła Tzigone. – Dzięki tobie i Kivie mogę powiedzieć ci z własnego doświadczenia, że można przetrwać niemal wszystko. W odpowiedzi mag wrzasnął. Tzigone wymamrotała zwrot zasłyszany kiedyś na ulicy pochylił się nad mężczyzną. Szybko wcisnął mu do ręki talizman matki. Wrzaski natychmiast przycichły do żałosnego jęczenia. - Chcę, abyś przeżył – powiedziała. Jej głos był zimny, a spojrzenie całkiem pozbawione figlarności, która stała się jej znakiem i tarczą. – Znajdę sposób na opuszczenie tego miejsca dla nas obojga… a kiedy to się skończy, sama cię zabiję. Wpis do Królewskiej Księgi Mądrości, 22 dnia Księżyca Czerwonego Przypływu, w 73 roku panowania króla Zalathorma. Gdyby bydło było bardami, rzeźników uważałoby za łotrów. To przysłowie jordainów przypomina nam, że każda opowieść jest kształtowana przez tego, kto ją opowiada. Jestem Matteo, nowy doradca króla Zalathorma, jordain zaprzysięgły służbie prawdzie, Halruaa i rządzącym nim magom. Kiedyś, nie tak dawno temu powiedziałbym, że ci trzej władcy mówią jednym głosem. Teraz moje imię wymawiają setki głosów, wszystkie są zniewalające, a wiele z nich jest ze sobą sprzecznych. Niech i tak będzie. Nie ma czasu na oglądanie się wstecz ani filozofowanie – czeka mnie zbyt wiele zadań. Przedstawię moją opowieść jak najprościej. Dzieje Halruaa zaczynają się w Netherilu, starożytnym północnym królestwie słynnym z ekstrawaganckiej magii. Nim jeszcze jego chwała stała się przyczyną jego upadku, grupa magów opuściła swoją ojczyznę i wywędrowała daleko na południe, aby osiedlić się w pięknym otoczonym przez góry i morze. Tu, w naszym Halruaa, uniknęliśmy losu Netherilu dzięki dopracowanym prawom i protokołom oraz serii zabezpieczeń. Jednym z takim zabezpieczeń są jordainowie, doradcy magów. Jesteśmy zakonem wojowników-mędrców, silnych ciałem i duszą, naczyniami, którym przeznaczone jest na zawsze pozostać pozbawionymi Sztuki Mystry. Pani Magii nie dała nam żadnego talentu, za to nasyciła dużą odpornością na magię. Jordainowie się wykrywani przez urodzeniem, zabierani ze swoich rodzin i zapoznawani ze sztuką strategii oraz dziejami naszej ziemi. Ponieważ nie jesteśmy w stanie korzystać z magii, możemy doradzać naszym panom, ale nie wpływać na nich. Żaden mag nie może też podziałać na nas. Powierzonych nam tajemnic nie można wykraść ani przekształcić dzięki magii.

Wierną służbę jordainów zapewniają też dodatkowe prawa i zwyczaje. Nie może nas skusić ambicja, gdyż nie posiadamy tytułów ani majątków. Zakazano nam używać środków mogących zaćmiewać umysł, odradza się też wchodzenie w osobiste związki, które mogą wpłynąć na nasz osąd. Najpotężniejszymi strażnikami czystości jordainów są Ogarowie Magów, czarodzieje służący jako Inkwizytorzy w kościele Azutha, Pana Magii. Ogarowie Magów dysponują czarami i magicznymi przedmiotami, które mogą się przebić nawet przez odporność jordainów. Jeśli Ogar Magów oznajmi, że jordain nie nadaje się do służby, jest ona skończona. Jeśli oznajmi, że jordain jest skażony magią, oznacza to dla niego wyrok śmierci. Surowe to prawa lecz zaufanie między magiem a jego doradcą wymaga absolutnej pewności. Zeszłego lata Ogar Magów, elfka zwana Kivą, odwiedziła Szkołę Jordainów. Wydała wyrok na Andrisa, najbardziej obiecującego studenta, jakiego pamiętano. Jego „śmierć” dokonała się od razu. Jednak Kiva ją sfałszowała. Wykradła Andrisa i w tajemnicy zgromadziła armię odpornych na magię wojowników. Poprowadziła ich na Bagna Akhlaura, nazywane tak od imienia okrytego złą sławą nekromanty, który zniknął dwa wieki temu. Tam zwabiła larakena, potwora karmiącego się magią. Moim zdaniem Kiva nie chciała go zniszczyć, lecz wypuścić w teren. Jej celem, na ile mogę się domyślać, było wywołanie zamętu wśród magów Halruaa. Kivie mogło się udać, gdyby nie młoda kobieta o imieniu Tzigone, dziecko ulicy nieszkolone w sztukach magii. Tzigone posiadała potężny, niećwiczony talent wywoływania. Jej głos miał być przynętą, mającą odciągnąć larakena jak najdalej od jego magicznego środowiska: bulgoczącej sadzawki mającej swoje źródło na Planie Wody. Jednak, jeśli w coś zamieszana jest Tzigone, rzeczy rzadko idą tak, jak się tego spodziewamy! Tzigone przywołała larakena i trzymała go pod swoją kontrolą, podczas gdy my, wojownicy, zaatakowaliśmy. Mogliśmy zniszczyć potwora, lecz uciekł on przez bramę wiodącą na Plan Wody, nim Kiva przeniosła tę bramę do jakiegoś nieznanego miejsca. Czyn ten był ponad siły Kivy i nim walka dobiegła końca, czepiała się życia najcieńszą z możliwych nici. Osobiście zawiozłem ją do sanktuarium Azutha, mając nadzieję, że kapłani uzdrowią ją i dowiedzą się, gdzie ukryła bramę. Kiva rzeczywiście przeżyła. Uciekła i zgromadziła sojuszników, by znów zaatakować Halruaa. Ona raz elfy z dżungli Mhair najechały Zwierciadło Pani, świątynię Azutha i skarbiec rzadkich ksiąg czarów i artefaktów. Inne magiczne skarby zostały dla niej zebrane przez bandę Crinti – „widmowych amazonek” z Dambrath, wojowniczek będących potomkami ludzi i drowów. Choć piszę to z bólem, wśród sojuszników Kivy znalazł się także Andris, który wkrótce po bitwie na Bagnach Akhlaura dowiedział się o swoim odległym elfim dziedzictwie. My jordainowie nie posiadamy rodzin i Andris był przytłoczony perspektywą rodzinnych więzów. Prawdopodobnie to właśnie

kazało mu dostrzec honor w takich działaniach Kivy, w których w żaden sposób nie dawało się go zauważyć. Kiva musiała mieć kontakt z czarodziejami z sąsiednich krajów, gdyż ich plany pokrywały się. Choć waham się zasugerować, że magowie Halruaa również z nią współpracowali, to działania Dhamari Exchelsora, maga, który zaprzyjaźnił się z Tzigone, bez wątpienia powiększyły chaos. (Niech będzie zapisane, że Inkwizytorzy Azutha badali Dhamariego i nie uznali go winnym spiskowania z Kivą). Podczas gdy miały miejsce te różnorodne wydarzenia, jak szukałem Kivy, obawiając się, że elfka otworzyć bramę i wypuścić larakena. Andris, który oczekuje na proces za zdradę, twierdzi, że celem Kivy było zniszczenie wiekowego nekromanty Akhlaura. Podążyła za nim na Plan Wody, zdecydowana go pokonać, lecz nie powróciła. Tak twierdzi Andris. Żałuję, że nie mogę mu uwierzyć. Dla niego Kiva była bohaterką, która poświęciła życie, by zniszczyć najmniejszy nawet ślad po panowaniu Akhlaura. Widziałem Kivę w działaniu i nie wierzę, aby z takiego zła i nienawiści mogło narodzić się coś dobrego. Niezależnie od tego, jak wygląda prawda, Ogar Magów znów została pokonana. Jeszcze raz Tzigone pokrzyżowała jej plany. Dziewczyna zamknęła swoją magią dwoje drzwi: bramę na Plan Wody i zasłonę między naszym światem a światem Niewidzialnego Ludu. Gdy piszę te słowa, ona jest uwięziona w tym mrocznym i nieznany wymiarze. Niech Pani Mystra udzieli jej łaski i sił, by przetrwała do chwili, kiedy zdołamy ją uwolnić! Mimo naszych zwycięstw i ofiar, zamieszanie, jakie wywołała Kiva, nie dało się tał łatwo uspokoić. Z północy uderzyły Crinti, a wojownicy, którzy stawili im czoła, zostali wkrótce potem zaatakowani przez Niewidzialny Lud. Na ulice królewskiego miasta Halarahh wyszła armia nakręcanych żołnierzy. Każdy z tych wrogów byłby łatwy do pokonania, lecz nasza siła została osłabiona przez wcześniejsze intrygi Kivy. Oddziały pospolitego ruszenia zostały rozstawione wzdłuż zachodniej granicy, by strzec nad przed kolejnymi wypadami wrogich elfów. Gdy rozeszła się wieść o pokonaniu larakena, wielu dzielnych magów i poszukiwaczy przygód zniknęło na Bagnach Akhlaura, by szukać skarbu, który, jak niosła wieść, pozostawił po sobie nekromanta. Nawet pory roku zdawały się pomagać Kivie, gdyż wczesnym latem, przed nadejściem monsunów, bardzo nasiliły się ataki piratów. Okręty Halruaa postawiły żagle, by chronić morski handel i przybrzeże miasta, zabierając na pokład wielu najlepszych wojowników. Siła królestwa jest znaczna, lecz była rozdzielona i mocno nadwerężona. I wtedy nadszedł najgorszy cios. Inwazja oddziałów z Mulhorandu, które wkroczyły przez wschodnie góry do samego Halruaa – niewykryte naszą magią. Po raz pierwszy od prawie stulecia król Zalathorm, największy wieszcz kraju, nie zdołał przewidzieć nadciągającego zagrożenia. Nie sposób wyrazić,

jak mocny był to cios dla umysłów jego poddanych. Być może na to właśnie cały czas liczyła Kiva. Jeśli ta uwaga wydaje się nieco niewiarygodna, trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jedno: jednym z sojuszników Kivy, twórcą niszczycielskiej armii, była ukochana małżonka Zalathorma, królowa Beatrix. Nie żywię wobec mojego króla nic poza podziwem, lecz mówiąc prawdę muszę nazwać Beatrix największą słabością Zalathorma. Niezależnie od tego, kim była kiedyś, nie jest już władczynią Halruaa. Poraniona i cierpiąca wewnętrznie, stopniowo wycofywała się ze świata, szukając towarzystwa pośród nakręcanych istot, których tworzenie nadzorowała. Na początku ostatniego cyklu księżycowego, jeden z mechanicznych żołnierzy Beatrix wymknął się spod kontroli. Walczyłem i zniszczyłem go, lecz zdążył zabić jednego robotnika, a kilku innych poranić. Nim zdołałem zanieść o tym wiadomość królowi, mechaniczne potwory magicznie zniknęły. Rodzinie zabitego robotnika zaproponowano jego wskrzeszenie, a rannych uleczono i dano nowe ubrania. O sprawie być może by zapomniano, gdyby Tzigone znów nie interweniowała. Potrafisz z niesłychaną dokładnością naśladować głosy obcych; panuje nad widownią z talentem, którego mógłby jej pozazdrościć nawet bard. Ostatnio porzuciła życie ulicznego artysty na rzecz nauki u czarodzieja, lecz niespokojne życie wyostrzyło jej inne, mało chwalebne zdolności. Ma szybkie i zwinne palce. Przywołuje rozśmieszające półprawdy z taką samą łatwością, z jaką behir pluje ogniem. Stąpa cicho jak cień, wspina się jak jaszczurka i parska ironicznie na widok najbardziej skomplikowanych zamków. Nawet straże pałacowe i alarmy nie mogą jej zatrzymać. Tzigone wślizgnęła się do warsztatu Beatrix i dzięki posążkowi z magicznymi ustami nagrała bardzo niepokojącą rozmowę, jaką królową przeprowadziła z Kivą. Elfka przyszła do Beatrix, skomentowała jej prace i zabrała metalowe potwory, by przygotować się do nadchodzącej walki. Gdy Tzigone posążek do mnie, obowiązek nakazywał mi poinformować Zalathorma o zdradzie żony. Królową czeka proces. Ta tragedia zniszczyła to, co w przeciwnym wypadku mgło zostać uznane za jeden z największych tryumfów Halruaa. Zniszczone? Tak, tego się obawiam. Najeźdźcy zostali odparci, a Brama Wody zamknięta dosłownie i w przenośni. Lecz królowa staje przed sądem oskarżona o zdradę. Choć nikt nie ośmiela się wypowiedzieć tych słów, wszyscy wiedzą, że król Zalathorm również jest w tym procesie sądzony. Jeśli król wiedział o perfidii swojej królowej, jest tak samo winny jak ona. Jak najpotężniejszy wieszcz w całym Halruaa mógł nie zauważyć, co się dzieje w jego własnym pałacu? A z drugiej strony, jeśli rzeczywiście tego nie zauważył? Czy jego moc zniknęła? Czy dlatego nie wiedział o inwazji, póki oddziały z Mulhorandu nie stanęły na halruańskiej ziemi?

Wszyscy w państwie szeptem zadają sobie te pytania. Jeśli koło historii tak się właśnie potoczy, wkrótce potężni i ambitni magowie zaczną robić coś więcej, niż tylko szeptać. Nikt nie sięgnął po koronę Zalathorma przez prawie trzy pokolenia, a kraj rozkwitał w spokoju. Jednak w przeszłości Halruaa było miejscem straszliwych wojen wywołanych przez ambicje, wojen, w których czarodziej stawał przeciw czarodziejowi rzucając zaklęcia o zadziwiającej konstrukcji i niszczycielskiej mocy. W ten sposób moja opowieść zatoczyła pełne koło i do kolejnego zabezpieczenia, jakie zapewniamy my, jordainowie. Jesteśmy strażnikami wiedzy; pierwszy dwadzieścia lat naszego życia spędzamy na uczeniu się na pamięć dziejów Halruaa. Opowieści o wojnach magów są najgorszymi, jakie znam. Codziennie modlę się do Pani Mystry, by Halruańczycy nauczyli się czegoś z tych często powtarzanych opowieści i stali na tyle mądrzy, by uniknąć wojny. Nie mogę jednak zamykać oczy na niepokojącą prawdę: jeśli te modlitwy zostaną wysłuchane, to staniemy się pierwszymi naprawdę mądrymi ludźmi w dziejach/ PROLOG Jakieś dwieście lat temu, w ponurym momencie dziejów Halruaa, na skraju starego bagna wznosiła się czarna wieża. Klatki stały wzdłuż ścian wielkiej sali, dużej, okrągłej komnaty zajmujące cały parter wieży, która z kolei była znacznie większa, niż sugerowały to jej czarne, marmurowe ściany. Wewnątrz tych klatek rozmaici więźniowie chodzili w kółko lub w akcie rozpaczy rzucali się na kraty. Wieżę wypełniały ich rozpaczliwe krzyki, brzmiąc niczym echo dochodzące z piekielnych czeluści. Odziani w czerwone szaty uczniowie spokojnie zajmowali się swoimi sprawami, nie zauważając tego albo się tym nie przejmując. W jednej z klatek kuliła się drobna, brudna kobieta, odziana w krótką koszulkę, która nie ukrywała blizn pozostałych po często powtarzanych magicznych eksperymentach. Wyglądała przez będące dziełem krasnoludów kraty, a jej oczy lśniły świadomością nieuniknionej śmierci. Kiedyś była Akivarią, dumną elfią dziewczyną z klanu Szkarłatnego Drzewa, a teraz po prostu Kivą, ulubioną niewolnicą i zabawką Akhlaura. Jej serce umarło w dniu, w którym nekromanta wymordował cały jej klan, lecz życie podtrzymywały niespodziewanie głębokie rezerwy upory i sprytu. Przeżyła nawet narodziny larakena, co zaskoczyło zarówno ją, jak i jej ludzkiego dręczyciela. Lecz dziś, choć trwało to długo, jej życie wreszcie się zakończy. Kiva odważyła się spojrzeć w duże, owalne szkło wstawione między kraty jej klatki – okno do świata wody i magii. Za nim szalał przerażający

potwór, demon zaglądał na Plan Wody z pierwotnych głębin Otchłani. Był najczystszym złem odzianym w potężne ciało: dwa razy większy od człowieka i niemal tak samo dobrze umięśniony jak krasnolud. Kiva dobrze znała demona – czarodziej pojmał go i torturował wcześniej – a wspomnienia minionych z nim spotkań przepełniały ją przerażeniem i obrzydzeniem. Wielkie pięści demona uderzały bezgłośnie o portal. Niczym u meduzy, jego głowę wieńczył węgorze, wijące się wściekle wokół ohydnej, asymetrycznej twarzy. Ich drobne kły kłapały w kontrapunkcie do cichych wrzasków demona. Nekromanta często trzymał demona uwięzionego w magicznym piekle aż do chwili, gdy wpadał w szał. Kiva nigdy nie wiedziałą, kiedy demon może wpaść do jej klatki. To czekanie było jedną z najokrutniejszych tortur czarodzieja. Przypomniała sobie o eksperymencie szykowanym na dzisiejszą noc. Eksperymencie, którego nie będzie w stanie przeżyć, lecz nawet obietnica śmierci nie była zbyt pocieszająca. Radości elfiego życia po śmierci znajdowały się daleko poza jej zasięgiem, podobnie jak marzenia o wbiciu noża w serce nekromanty! Przekręciła głowę, rozglądając się za ulubioną zabawką nekromanty – szkarłatnym klejnotem, w którym uwięził dusze pokonanych elfów z jej klanu. Dla Akhlaura elfia esencja życia była źródłem energii, równie wartościowym, jak kilka drewienek, dzięki, którym kucharka może podtrzymać ogień. Dla jednego z elfów Akhlaura śmierć nie oznaczała nic innego, jak tylko nowy rodzaj niewoli. Klejnot nie znajdował się na swoim zwykły miejscu. Oznaczało to, że Akhlaur i jego laraken znów ruszyli na łowy. Ponad kakofonią dźwięków rozległo się długie, przeraźliwe skrzypienie. Kiva usiadła, nagle znowu czujna, a jej wytrwały duch rozpalił się nadzieją. Obudzili się wreszcie kamienni strażnicy! Wieża nekromanty była strzeżona przez armie nieumarłych i straszliwe pułapki, zaś przed interwencją czarodziejów chronił ją wysysający magię, wiecznie głodny laraken. Nikt jeszcze nie przebił się przez te zabezpieczenia, by uruchomić bliźniacze gargulce, chroniące drzwi do wieży. Kiva zerwała się na równe nogi i odrzuciła na bok pasemko włosów, które kiedyś miało barwę kuszącego jadeitu. Przywarła do krat i nadstawiła ucha, nasłuchując odgłosów walki. Odległy hałas stawał się coraz głośniejszy, aż dotarł do kamiennych magazynów, w których siedziała większość jeńców nekromanty. Serce elfki zaczęło bić żywiej – w tych celach przebywało wielu z jej ludu! Słyszała, jak twarde dębowe drzwi magazynów pękają niczym drzewa trafione błyskawicą. Buchnął chór elfiej pieśni, który ucichł, gdy uwolnieni jeńcu uciekli do pobliskiego lasu. Z oczy Kivy spływały łzy radości, choć sama nie mogła mieć nadziei na uwolnienie.

Drzwi do wieży otwarły się i uderzyły o mur. Do pokoju wkroczyły dwa wielkie gargulce, podobne z wyglądu do wodnego demona. Zajęły pozycje po obu stronach drzwi. Po chwili zaskoczenia uczniowie uzbroili się w różdżki i zaklęcia kul ognistych. Jeden przywołał szkarłatną błyskawicę i trzymał ją w wysoko uniesionej ręce niczym oszczep. Nawet sama wieża przygotowywała się do uderzenia. pęknięcia wśród jasnych żyłek marmuru zapłonęły ogniem, gromadząc moc, która mogła buchnąć gejzerami zabójczych płomieni. Ożyły kamienne płaskorzeźby. Z reliefu na suficie zerwały się skrzydlate węże i po spirali zleciały w dół. Marmurowe szkielety z czarnego marmuru wyrwały się z ponuro wyrzeźbionych splotów, które uchodziły za sztukę. W wieży zapadła cisza, gdy jeńcy oczekiwali nadchodzącej walki z mieszaniną przerażenia i nadziei. Na górę, szybko! Cicha komenda rozbrzmiewała w umyśle Kivy niczym elfki okrzyk bojowy. Zmieszanie na twarzach pozostałych więźniów świadczyło o tym, że wiadomość dotarła do wszystkich. W cichym głosie kryła się potężna magia, nietknięta przez złowrogie rozbawienie nekromanty. Kivie to wystarczyło. Nadzieja dodała jej sił. Podskoczyła, chwyciła poprzeczny pręt, podciągnęła nogi i przełożyła przez sztabę, po czym podciągnęła się i sięgnęła do następnego uchwytu. W całej komnacie więźniowie gramolili się do góry najlepiej, jak potrafili. Z rykiem godnym pojmanego smoka wewnątrz wieży pojawiła się szara chmura i eksplodowała ulewą. Jej siła groziła zmyciem Kivy z miejsca, gdzie siedziała, lecz wspinała się jak szalona. Gdy wyobraziła sobie strategię atakujących, kąciki jej ust wygięły się w dziwny, nieznany jej łuk. Gdy wyczarowana woda spadła na ukryte płomienie nekromanty, z podłogi z przerażającym sykiem uniosła się woda. Uczniowie cofnęli się chwiejnie, krzycząc i odrzucając magiczną broń, by osłonić twarze przed unoszącą się, parzącą mgłą. Chmura natychmiast zmieniła się w olbrzymią, lodowato-błękitną osłonę. Otuliła ona Kivę widmowym uściskiem, po czym spadła na gorącą mgłę. Para zmieniła się w delikatną pajęczynę lodowych kryształków, które z kolei z chrzęstem stały się grubymi, solidnymi taflami lodu. Kamienni i marmurowi strażnicy zamarli, gdy ich stopy zostały uwięzły w lodzie i zniknęła ożywiająca ich magia. Jeden ze skrzydlatych węży jeszcze nie wylądował. Gdy minęła go lodowa chmura, skrzydła mu znieruchomiały i spadł, rozsypując na zamrożonej podłodze deszcze igieł z czarnego marmuru. Tylko bliźniacze gargulce otrząsnęły się z pozbawiającego magii ataku. Szarpały się gorączkowo, lecz nie mogły się uwolnić z lodowej pułapki. Jednak komuś innemu najwyraźniej się to udało. Wokół nich pojawiły się szerokie szczeliny, a kamienne potwory

wzniosły się w powietrze wraz z niewielkimi kwadratami lodu niczym potworni sułtani na swoich małych latających dywanach. Wciąż szarpiąc się, wyleciały przez otwarte drzwi i z głuchym łomotem wylądowały na swoich miejscach. Kiva opadła na podłogę swojej klatki, ignorując parzące bose stopy zimno. Szybko rozejrzała się wokół, szukając innych obrońców. Kilka uczniów nekromanty leżało martwych, ich ciała pokrywały gruby całun lodu. Inni tkwili po kostki w lodzie, niektórzy krzyczeli w agonii, inni milczeli w szoku. Jeden z nich miał dość rozumu, by wspiąć się powyżej poziomu mgły. Usiadł na ramionach marmurowego szkieletu, spoglądając z ogłupiałym zdziwieniem na kawałek szkarłatnej lin w dłoni – tylko tyle zostało z jego wspaniałej błyskawicy. W połowie kręconych schodów stała uczennica o dzikim spojrzeniu i wyrywała ze swojej różdżki wijące się dziko pędy, jakby to miało przywrócić jej dawną funkcję. Gdy napastnicy weszli, popatrzyła na nich z roztargnieniem i ponownie skupiła cała uwagę na zniszczonej różdżce. Do komnaty weszło kilku mężczyzn w strojach wojowników, ich wzrok szukał dalszych punktów oporu. Gdy nikogo nie znaleźli, zajęli się uwalnianiem jeńców. Do klatki Kivy podszedł wysoki, dobrze zbudowany człowiek o nosie jak sejmitar i ciemnobrązowych włosach zebranych w warkocz. Wyjął zza pasa małą różdżkę i wymierzył go w zamek o kształcę czaszki. - Nie! – zaskrzeczała Kiva głosem zdartym od zbyt wielu krzyków i zbyt krótkich chwil śpiewu. Sięgnęła przez kraty i chwyciła jego nadgarstek. Drugą ręką wskazała na „lustro” oraz demona, który był niespodziewanie spokojny i czujny. Potwór wyszczerzył się w oczekiwaniu. Z jego kłów zwisały długie nici krwawej śliny. - Nie możesz – powtórzyła Kiva. – Narusz zamek, a uwolnisz demona. Mag popatrzył na szczerzącego się potwora. - Nie obawiaj się, dziecko. Nie pozwolimy, aby cię skrzywdził. - Lord Akhlaur wkrótce powróci! Nie możecie walczyć równocześnie z nim i z demonem – tłumaczyła. - Akhlaur też nie może stoczyć dwóch walk naraz. Czy ten demon jest wobec niego lojalny? Lojalny wobec Akhlaura? – powtórzyła bezgłośnie i z niedowierzaniem. - Demon jest więźniem. - Zatem nie musisz obawiać się jego uwolnienia. Nie będzie szukał ani mnie, ani ciebie. Bądź tylko gotowa szybko uciec, gdy drzwi zostaną otwarte. Nagle oczy maga zaćmiły się, jakby słuchał odległych głosów. Po chwili jego wzrok wyostrzy się, był twardszy. Odwrócił się do swoich towarzyszy. - Akhlaur nadchodzi. Stanęli w szeregach, trzymając różdżki niczym miecze, lub też jasne

kule, trzeszczące i dygoczące od nagromadzonej w nich mocy. Do wieży wszedł wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Bogate czarno-czerwone szaty wirowały wokół niego, gdy rozglądał się niczym dworak, który wszedł do Sali balowej. Za nim szła Noor, jego ulubiona uczennica, kobieta o łagodnej urodzie, gołębich oczach i żelaznej ambicji. W dłoniach niosła kryształ o barwie rubiny i kształcie wieloramiennej gwiazdy, wielki niczym głowa i migoczący tysiącami fasetek. Całkiem dosłownie pulsował życiem. Wzrok Kivy przywarł do szkarłatnego kamienia z mieszaniną tęsknoty i rozpaczy. - Miło cię widzieć, Zalathorm – rzekł Akhlaur z nutką rozbawienia. To imię zaskoczyło Kivę. Słyszała je nawet tu, jako więzień w położonej na odludziu wieży! Słyszała opowieść o magu, który powoli zaprowadzał spokój i ład w morderczym chaosie, jaki wywołała potęga Akhlaura. Drugi dreszcz przeszedł ją, gdyby jeden z magów wyrwał się z szeregu i ruszył do przodu. Wielki Zalathorm był mężczyzną w średnim wieku i przeciętnego wzrostu. Jego włosy i broda miały kolor delikatnego brązu, który według standardów Halruaa był barwą dość bladą. Nic w jego twarzy ani stroju nie sugerowało wielkiej mocy. W dłoniach nie widać było żadnej broni ani magii. Był o głowę niższy od Akhlaura, a ponura twarz o prostych rysach stanowiła ostry kontrast wobec arystokratycznych rysów nekromanty. W głowie Kivy pojawił się obraz walki między kasztanowym kucykiem farmera a czarnym jak kruk pegazem. - Zastanawiałem się, kiedy wpadniesz z wizytą – powiedział Akhlaur. Popatrzył na Zalathorma, a potem jego wzrok przesunął się na gotowych do walki magów. Krzywy uśmieszek zmienił się w pełen pogardy grymas. – To wszystko, na co cię stać? Zamiana w bezmyślnych nieumarłych wyszłaby im tylko na dobre! Siwowłosy mag splunął i uniósł różdżkę, by pomścić tę zniewagę. Gdy wycelował ją w Akhlaura, Kiva dostrzegła na twarzy Noor czystą panikę. Uczennica krzyknęła cicho i wyciągnęła dłoń, jakby chciała odpędzić magiczny atak. Z różdżki starego maga buchnęło światło. Skręciło ostro z dala od Akhlaura i poleciała w stronę Noor niczym błyskawica przyciągana przez magnetyt. Gdy magiczna energia wpadła w szkarłatny kamień, czarne włosy Noor uniosły się i skręciły wokół jej wykrzywionej twarzy. Różdżką szybko straciła swoją moc, poczerniała i opadłą jako cienka linia popiołu. Magia działała dalej, płynęła aż do chwili, gdy z wyciągniętej ręki maga została tylko skóra i kości. Gdzie było życie, była też magia, a szkarłatna gwiazda Akhlaura spijała chciwie i jedno, i drugie. Dzielny człowiek umarł szybko, a jego pusta powłoka z cichym stukotem opadła na pokrytą lodem posadzkę. Wśród magów zapanowała pełna zaskoczenia cisza. Tylko Zalathorm

zachował przytomność umysłu. Skinął w stronę gwiazdy. Klejnot wyfrunął ze szczupłych dłoni i przyleciał do niego. Ku zaskoczeniu Kivy, Akhlaur nie wtrącał się. - Nie możemy zrobić mi tym krzywdy – powiedział nekromanta, w jego głosie nadal rozbrzmiewała nutka rozbawienia. - Ty mnie również – odparł ponuro Zalathorm. – Wraz z tym kamieniem powierzyliśmy nasze życia sobie nawzajem. Nekromanta uniósł czarną, krzaczastą brew w szyderczym zdziwieniu. - Doprawdy, Zalathormie! Uważaj albo zacznę podejrzewać, iż żywisz jakieś wątpliwości co do naszej przyjaźni! - Wątpliwości? Nie wiem, co jest większą perwersją: to, jak wykorzystałeś ten klejnot, czy to, jakiego potwora uczyniłeś z człowieka, którego kiedyż zwałem przyjacielem. Akhlaur popatrzył ze zdziwieniem na swoją uczennice. Noor stała nad zabitym magiem, trzymając dłonie przy ustach, a po jej ślicznej twarzy płynęły strumienie łez. Nekromanta zdawał się nie zauważać jej rozpaczy. - Nudny jest, nieprawdaż? – skinął głową w stronę Zalathorma. – Ale czegóż można oczekiwać od człowieka, którego rodzinne motto brzmi „Zbyt głupi, by umrzeć”? Zalathorm uniósł klejnot jakby w groźnym geście, po czym zwinnie wykonał druga ręką gest zaklęcia. Każdy mag w pomieszczeniu powtórzył jego ruchy. Pokój eksplodował białym światłem i trzeszczącą mocą. Kiva zgięła się i przypadła do podłogi klatki, gdy wieża wyrwała się ze swoich fundamentów i poleciała ponad leśnym poszyciem. Znów się uśmiechnęła, gdyż moc zaklęcia była równie potężna jak magia, której doświadczyła z rąk Akhlaura. Poruszenie całej wieży, wieży maga – wieży Akhlaura! – było czymś zaskakującym! Natychmiast wyczuła zamiary Zalathorma i znów odważyła się mieć nadzieję. Gdy wieża zatrzęsła się po raz ostatni, Kiva zamknęła oczy i wciągnęła głęboko powietrze, jakby chciała wciągnąć w siebie las. Niemożliwe do opisania dla człowieka zmysły powiedziały jej, gdzie wieża wylądowała. Głęboko na bagnach znajdowała się szczelina wyrzeźbiona w ziemi przez dawny kataklizm, zwany przez elfy Roztrzaskaniem. Szczelina była miejscem ukrytym, doskonałym grobowcem dla wieży Akhlaura… a także oddalonym od larakena i jego wysysającej magię mocy. Kiva dźwignęła się na kolana i rozejrzała w poszukiwaniu nekromanty. Stał przykucnięty w pozycji obronnej, trzymając zwieńczone czaszką berło i hebanową różdżkę, jakby to była para mieczy. Gardło się jej ścisnęło, gdyż wiedziała, jakie zaklęcia kryją się w tym orężu i wiedziała, że Akhlaur może bardzo długo bronić się magicznymi atakami. A jednak nie uderzał.

Spojrzała na jego twarz. Minęła pełna zaskoczenia chwila, gdy zrozumiała, co znaczy ten dziki wyraz oczu i skrzywiona twarz. Akhlaur się bał. Oczywiście! Magiczny deszcz pozbawił mocy nawet te potężne bronie! Akhlaur pokładał zaufanie w swoim larakenie i jego zdolności do wyciągania czarów z innych magów, by potem przekazać je swemu panu. Teraz wieża znajdowała daleko od terenów łowieckich larakena, a do nadstawionego berła i różdżki nie wpływała żadna magia. Rozbiegane spojrzenie Akhlaura spoczęło na jego uczennicy. - Laraken! – wrzasnął do Noor, zamierzając się na otaczających go magów berłem jak ktoś, kto próbuje patykiem odpędzić wilki. – Przywołaj larakena! Kiva roześmiała się. Dźwięk był szorstki, a jednak rozbrzmiewał nienawiścią i tryumfem. Noor nie zrobi tego, o co prosił ją Akhlaur. Zabity mag był jej ojcem – Kiva czuła to we krwi i w kościach, tak jak czuła, że duch starego maga jest teraz uwięziony w szkarłatnej gwieździe, wraz z krewniakami Kivy. Ból i wina malujące się na twarzy Noor w chwili śmierci siwego czarodzieja były dla Kivy równie znajome jak odgłos bicia własnego serca. Jednak posłuszeństwo wobec Akhlaura okazało się potężnym przyzwyczajeniem. Nim pojęła, co robi, jej dłonie zaczęły poruszać się w geście zaklęcia przywołania. Zawahała się, a na wpół ukształtowana magia trzeszczała w błyszczącej aureoli, podczas gdy kobieta rozglądała się niepewnie po komnacie. Kilku magów wycelowało w nią swoje różdżki, gotowi zabić ją w razie potrzeby. Wszyscy patrzyli na Zalathorma, który uniósł dłoń i przyjrzał się Noor uważnie i z sympatią. - Twój ojciec – powiedział cicho – był człowiekiem twardym, ale dobrym. Wierzył, że za magię płaci się wysoką cenę. Przybył Ti, by spłacić długi swojej córki. Spojrzenie Noor nie odrywało się od szkarłatnej gwiazdy w dłoniach Zalathorma. - Czy go uwolnisz? - Tak – odparł krótko mag i dodał ciszej: – Zapewnię mu spoczynek i szacunek. Radość wybuchnęła w Kivie niczym wiosna. Przez pełną radości chwilę sądziła, że Zalathorm uwolni ją, uwolni ich wszystkich! Jednym ostrym gestem Noor dokończyła zaklęcie wezwania. Kiva wiele razy widziała przywoływanie larakena i od razu wiedziała, że to nie było zaklęcie, jakie Noor zaczęła rzucać. Wnętrze wieży zatrzeszczało od mocy, powietrze wypełnił ryk rozwścieczonych mórz. Nad przypływem rozległ się niesamowity, żądny zemsty skrzek. Skrzek, który Kiva doskonale znała.

Rozpaczliwie cofnęła się od portalu, rozpłaszczyła na prętach, oczekując uwolnienia demona. Cofnij się! Znów w jej głowie zabrzmiał ten głos – głos maga, który zaczynał ją uwalniać. Kiva cofnęła się od prętów. Przeskoczyła między nimi jasna energia, a szczęka kłódki-czaszki opadła stopiona. Kiva skoczyła do drzwi, nie przejmując się tym, że rozgrzany metal parzy ją w palce. Chwiejnie wypadła z klatki. Nikt nie zauważył jej ucieczki, gdyż uwaga magów była skupiona na potworze, wyrywającym się z błyszczącego owalu i otwartej klatki. Wodny demon osłonił lśniące czerwone oczy pazurzastą łapą, a jego spojrzenie omiotło komnatę. Czerwone źrenice skupiły się na nekromancie. Nienawiść płonęła w nich z mocą piekielnego ognia. - Akhlaur – powiedział demon szorstkim, bulgoczącym głosem, wypowiadając te słowa niczym obrzydliwe przekleństwo. Skoczył niewiarygodnie szybko, unosząc wielkie łapska z zakrzywionymi pazurami. Mag rzucił bezużyteczną broń i chwycił potwora za nadgarstki. Gorączkowo wyśpiewywał zaklęcia, aby wezwać nienaturalną siłę i zabójczą magię. Magowie Zalathorma cofnęli się, gdy zło walczyło ze złem niczym dwa ciemne płomienie, z których każdy był zdecydowany pochłonąć drugi. Moc trzeszczała wokół nich jak czarna błyskawica. Bujne czar włosy Akhlaura zniknęły w chmurze pyłu. Przystojna twarzy pokryła się pęcherzami i skrzywiła z bólu – bólu karmiącego jego napędzane śmiercią zaklęcia. Nagle węgorze na głowie demona wrzasnęły i zatrzepotały w agonii. Płonęły i wiły się jeden po drugim, poczym opadały bezwładnie na masywne ramiona potwora niczym pasemka włosów. Z jego ciała uniosła się śmierdząca para, a czarno-zielone łuski odpadały niczym zużyte dachówki. Demon, zbyt rozwścieczony, by umierać samotnie, zaczął nieubłaganie ciągnąć Akhlaura w stronę portalu. Przepełnione nienawiścią oczy nekromanty spojrzały w stronę twarzy Noor. Gdy ich spojrzenia spotkały się, uniósł jedną z rąk demona, naśladując cięcie pazurami. Głowa dziewczyny odskoczyła do tyłu, a na jej gardle otworzyły się cztery krwawe linie. A potem Akhlaur zniknął. W zwierciadle splecione ze sobą postacie nekromanty i demona malały gwałtownie, aż znikły w lśniącym portalu. Kiva poczuła przypływ tryumfu, a potem nagłe, skręcając wnętrzności uczucie spadania. Ku swemu zaskoczeniu poczuła, że jest wciągana na Plan Wody wraz z nekromantą! Poleciała w dół, tonąc w morzu magii, z dala od lasu, klanu i rodaków. Z dala od przeszłości i dziedzictwa. Z dala od siebie. Zbyt daleko, by kiedykolwiek wrócić.

Jakąś częścią umysłu Kiva wiedziałą, że została uwięziona we śnie. Od czasu pokonania Akhlaura minęło dwieście lat. Obudziła się gwałtownie, ale bez drgnięcia, które zwykle następowało po gwałtownie przerwanym śnie. Ku swemu przerażeniu wciąż spadała, wirując bezradnie w górskim powietrzu. Wizja wieży Akhlaura była tylko snem, lecz ten koszmar był bardzo, bardzo prawdziwy! Elfka machała kończynami i wirowała w powietrzu, usiłując rozcapierzonymi palcami chwycić pustą ciemność. Wiatr świszczał jej w uszach i niósł jej wrzask w obojętną noc. Nad jej głową gwiazdy wirowały i kręciły się szydząc z dawno zapomnianych wspomnień o tańcach na oświetlonych przez nie elfich łąkach. Kiva nie czuła żalu za zapomnianą niewinnością – była to zbyt stara strata, by ją opłakiwać. Spadając ku pewnej śmierci żałowała tylko, że nie dokończy zemsty, która żyła przez ostatnie dwieście lat. Nagle minęła ją smuga światła i barw, zakręciła i zniknęła z pola widzenia. Kiva uderzyła w coś miękkiego i poczuła, iż została przechwycona i kołysze się w mocnych, jedwabistych ramionach. Przez kilka chwil leżała na brzuchu, zbyt oszołomiona, by się poruszyć, zbyt ogłuszona, by zdawać sobie sprawę z upadku czy z ocalenia. Po chwili uniosła głowę i popatrzyła na skomplikowany wzór na dywanie. Wiatr wciąż szumiał jej w uszach, ale nie był już zimny ani szyderczy. A zatem latający dywan. Kiva namacała krawędzie magicznego środka transportu i przeturlała się ku bardziej bezpiecznemu środkowi. Ostrożnie usiadła i znalazła się twarzą w twarz z samym Akhlaurem. Dwa wieki wygnania na Planie Wody odcisnęły na nim swoje piętno. Bujne czarne włosy ustąpiły miejsca czaszce pokrytej eleganckimi, lekko zielonymi łuskami. Długie palce miał połączone błoną pławną, a szeregi skrzeli wyglądały jak poszarpane błyskawice, migoczące po bokach karku, lecz wyraz lekkiego, pogardliwego rozbawienia nie zmienił się walce. Przez chwilę Kiva z całego serca żałowała, że nie pozostawiła go w tym wodnym więzieniu. - Niespokojnie śpisz, moja mała Kivo – zauważył łobuzerskim tonem. - Elfy nie śpią – przypomniała mu, choć zdziwiła się, czemu ją to obchodzi. Akhlaur nie był zainteresowany naturą elfów, chyba że było mu to potrzebne do jego eksperymentów. - Ufam, że nic sobie nie zrobiłaś podczas tej małej przygody? – spytał, szyderczo naśladując ton pana troszczącego się o wiernego sługę. Kiva zdobyła się na słaby uśmiech, choć przypuszczała, że to Akhlaur zrzucił ją z dywanu, aby po prostu rozkoszować się jej spadaniem i przerażeniem! - To było… zabawne – przyznała, zabarwiając swoje słowa ponurą ironią, która Akhlaur tak bardzo lubił. – A ja jestem wdzięczna za ratunek. Nekromanta pochylił głowę w geście łaskawości, przyjmując jej

podziękowania. Miał powód, by troszczyć się o Kivę. Między nimi zadzierzgnęły się więzy śmierci, wykute dwa stulecia temu, by mogła przeżyć narodziny larakena. Kiva nie mogła zranić Akhlaura, nie raniąc siebie, i liczyła, że to właśnie przekona maga o szczerości jej intencji. - Śpij – poleciał jej. – Jutro mamy wiele do zrobienia. Kiva posłusznie zwinęła się na dywanie i udawała, że znów odpłynęła w śnienie, lecz sny o przeszłości były przyćmione wizją czekającej ich wielkiej bitwy. Podczas tej bitwy Akhlaur, mag, którego tak niewiele dzieliło od podboju Halruaa, będzie walczył nie jako jej pan, ale jako jej zabójcze i nieświadome narzędzie. ROZDZIAŁ PIERWSZY Drobny, śniady młody mężczyzna przemykał niczym brązowy cień po labiryncie korytarzy pod pałacem króla Zalathorma. Do świtu było jeszcze daleko, a to położone głęboko miejsce oświetlała tylko niewielka błękitna kula w dłoni młodego czarodzieja. Stąpając z pewnością, jaką może dać tylko doświadczenie, nie zwracał uwagi na stare szkielety, zalegające boczne korytarze – milczące świadectwo hartu ducha halruaańskich poszukiwaczy przygód i skuteczności zabezpieczeń najgłębiej ukrytych skarbów w kraju. Dostał się do centrum labiryntu i wstąpił do kręgu otoczonego przez głęboko wycięte runy. Gdy śpiewał w starożytnym, tajemnym języku halruaańskiej magii, kamień pod jego stopami zniknął, opadając niczym gęsta szara mgła i pojawiając się ponownie jako wąskie, kręcone schody. Schodził na dół, coraz niżej i niżej, aż do serca ziemi. Z każdym krokiem intonował wyjątkowe, tajemne słowo, które było wymagane. Z szacunkiem omijał poczerniałe plamy oznaczające miejsca ostatniego spoczynku tych czarodziejów, których zawiodła pamięć. U stóp schodów znajdowała się wielka sala, wzdłuż każdej ze ścian stał tuzin żywych strażników. Zgromadzono tu wielu z największych nekromantów Halruaa, czuwając nad tajemnicami wyszeptanymi na łożu śmierci przez usta, które dawno temu rozpadły się w proch. Gdy młody człowiek przechodził, kiwali mu głową, okazując szacunek należny królewskiemu posłańcowi. Nikt z nich nie domyślał się prawdziwej tożsamości czarnookiego młodzieńca o brązowej skórze. Przebrany mag stanął przed wielkimi drzwiami i skłonił się strzegącemu ich wiekowemu arcymagowi o trupim wyglądzie. Wręczył starcowi zwój. - Pismo od króla – powiedział ze śpiewnym akcentem typowym dla przybrzeżnych wysp. Arcymag spojrzał na wiadomość, po czym jeszcze raz na posłańca.

- Z rozkazu króla musimy odpowiedzieć na twoje pytania z taką samą szczerością, jaką oferowaliśmy jemu. Daję słowo maga, że tak będzie. Młodzieniec pochylił głowę w pełnym szacunku podziękowaniu. - Chciałbym wiedzieć, kto stworzył armię nieumarłych i kto nią dowodził podczas bitwy z najeźdźcami z Mulhorandu. Strażnicy popatrzyli po sobie niepewnie. - Mówi się, że to sam król odniósł zwycięstwo – zaryzykował arcymag. Posłaniec prychnął. - A od kiedy to król jest mistrzem nekromancji? Powiedz mi, kto spośród was mógłby zrobić coś takiego. Usta starca zacisnęły się, jakby chciał zdusić odpowiedź, której przysięga zobowiązał się udzielić. - To poza moimi zdolnościami – przyznał w końcu. – Nikt w tej komnacie nie zdołałby rzucić takiego czaru. Oczywiście, możemy ożywiać i kierować umarłymi, lecz nie w takiej liczbie! Skoro to nie król rzucił zaklęcie, musiał zrobić to ktoś równy mu mocą. - A kto jest równy królowi? – spytał przebrany mag, nasączając swój głos taką mieszanką niedowierzania i troski, jaką mógłby okazać wierny, młody posłaniec. - Zakładam, że pytasz retorycznie, tak jak ja – pospiesznie odparł arcymag. – Któż mógłby być równy królowi? Zaiste, kto? Mag stłumił krzywy uśmiech, który wypełzał mu na usta. Riposta arcymaga była zwinna jak u każdego szermierza, lecz tak naprawdę to wielu magów zaczynało się zastanawiać, czy przypadkiem to nie oni okażą się równi królowi. Pytanie strażnika mogło być retorycznie, lecz niezbyt długo pozostanie wyłącznie w pozbawionym krwi królestwie retoryki. Mag skłonił się w podziękowaniu i wskazał na drzwi. Arcymag odsunął się, najwyraźniej zadowolony, że może zakończyć tę kłopotliwą rozmowę. Masywne, okute żelazem wrota otworzyły się do środka na cichych zawiasach, nietkniętych ręką śmiertelnika. Umieszczone na ścianach pochodnie buchnęły płomieniem, oświetlając okrągły pokój z kilkoma drzwiami i czarną dziurą w miejscu podłogi. Uniosły się z niej słabe, ale przerażające skowyty, a wraz z nimi słaby zapach kostnicy i obietnica zapomnienia. Mag wszedł do środka, odliczył kilka kroków na lewo i przeszedł pewnie przez pustkę. Minął jeszcze trzy zabezpieczone magią pokoje i wreszcie dotarł do miejsca, którego szukał. Ostatnia komnata była pusta, jeśli nie liczyć otoczonego rubinową poświatą kryształu, unoszącego się na jej środku. Miał on kształt wieloramiennej gwiazdy i płonął własnym światłem, oświetlając pomieszczenie szkarłatnym blaskiem. Mag pozwolił, by jego przebranie stopiło się, odsłaniając łagodną twarz

mężczyzny w średnim wieku, który odzyskał szkarłatną gwiazdę jakieś dwieście lat temu. Przyklęknął na kolanie i zaczął skomplikowany proces, którego wymagała każda wizyta: oczyszczenie umysłu z myśli, a serca ze smutku i poczucia winy. Gdy wreszcie cisza w jego wnętrzu dorównywała tej w komnacie, wstał, uniósł spojrzenie na klejnot i przemówił. - Serce Halruaa szuka rady – powiedział cicho król Zalathorm. W krótkich słowach opisał bojowe, zaklęcia, które niecałe dwa dni temu wyssały płyny z setek ludzi, by stworzyć wielkiego żywiołaka wody, a potem podnieść wysuszone ciała jako armię nieumarłych. - Jak mag, żywy lub martwy, mógł rzucić takie zaklęcie? – zakończył. Dostroił swój wewnętrzny słuch do cichej odpowiedzi, znajomego chóru elfich głosów dawno zmarłych mędrców. Odezwali się jednym chórem pozbawionym słów, wszechogarniającego przerażenia. Fale emocji szalały wokół niego niczym lodowa burza, odbierając oddech, powstrzymując bicie serca. Miażdżący ból ścisnął pierś Zalathorma, aż cofnął się chwiejnie. Wpadł na drzwi, nie mogąc poruszyć się ani oddychać. Przez kilka chwil był przekonany, że umrze w tym pokoju. Wreszcie lecząca magia, starsza od pamiętanego przez mędrców przerażenia, zaczęła pulsować ze szkarłatnej gwiazdy. Serce króla podskoczyło boleśnie, po czym zaczęło pracować normalnie. Agonia powoli się cofnęła. Jeszcze raz gwiazda ocaliła swojego twórcę. Jeszcze raz dała Zalathormowi odpowiedź, jakiej nie mógłby znaleźć nigdzie indziej. Klejnot był nieumierającą przeszłością, wiekami doświadczenia zachowanymi w wiecznej teraźniejszości. W całej długiej historii Halruaa Zalathorm znał tylko jednego maga, który w sercach zamarłych w czasie mędrców mógł wywołać takie przerażenie. Choć nie padło żadne słowo, Zalathorm znał odpowiedź. Akhlaur znalazł jakiś sposób, aby powrócić. ROZDZIAŁ DRUGI Choć słońce ledwo wychyliło się poza wschodni mur, ulice przed pałacem króla Zalathorma tętniły życiem. Matteo stał u boku władcy, słuchając jak Zalathorm przyjmuje, zdawałoby się, nieskończoną liczbę interesantów. Był to pierwszy dzień służby Mattea jako Doradcy Króla i już zwalczał chęć nerwowego kręcenia się jak uczniak. Król nakazał mu obronę królowej Beatrix. Dlaczego nie pozwolił, by się tym zajął? Matteo nie mógł zrozumieć, dlaczego król nalegał, by uszanować jego zwyczaj codziennego udzielenia audiencji. W tych wyjątkowych czasach codzienna rutyna wydawała się równie nie na miejscu, jak owieczka między jednorożcami!

Wszędzie było widać pamiątki po ostatnich walkach. Robotnicy wciąż sprzątali śmieci i gruz, zalegające na ulicach królewskiego miasta. Wciąż płonęły stosy na położonych za miastem cmentarzach. Zawodowe płaczki śpiewały aż do utraty głosu i ustępowały miejsca nowym. Ich przejmujące pieśni wznosiły się wraz z kłębami dymu, polecając dusze poległych Halruaańczyków bogom, a ciała niebiosom. Halruaańczycy byli dumnym i butnym ludem, który łączył rytuały pogrzebowe z wystawnymi obchodami zwycięstwa. Uczniowie szkół magii zostali wysłani do domów na faerie, aż do nowego księżyca. Kupcy i rzemieślnicy zamykali swoje sklepy przed południem i nie otwierali ponownie aż do zmierzchu. Kuglarze i bardowie śpiewali swoje piosenki i odstawiali skecze. Na nocnym niebie wybuchały fajerwerki. Poważni, ciężko pracujący Halruaańczycy, tak czarodzieje, jak i zwykli ludzie, poświęcali się pełnym wyzwania świętom, jakby zadzierają nosa wobec wszechobecnej śmierci. Na zewnątrz pałacu znajoma uliczna piosenka zaczęła się szybki crescendo, a po chwili przeszła w lekki fałsz. Zalathorm skinął na Mattea. Młody jordain, rad z polecenia, wyjrzał przez okno, by zobaczyć, co się dzieje. Jak zwykle na zewnątrz stały tłumy, mając nadzieję na audiencję u króla. Panował nastrój festynu. Uliczni handlarze oferowali swoje towary, a kuglarze zabawiali tłum. Matteo szybko odwrócił oczy od ulicznego żonglera, gdyż zwinne ręce chłopaka i beztroski uśmiech zbyt boleśnie przypominały mu o przyjaciółce Tzigone. Jego wzrok prześlizgnął się po tańczącym niedźwiedziu, stąpającym ciężko i obracającym się niczym korpulentna matrona i po poganiaczach głośno zachwalających egzotyczne potwory. Zachwyceni rodzice podsuwali dzieci, by mogły przejechać się na wielbłądzie z pustyni Calimshan albo wielkiej jaszczurce o trzech rogach z dżungli Chult czy starym i dość wyleniałym jednorożcu. Był nawet młody słoń, zwierzę rzadko widywane w Halruaa. Dwójka małych, pokrzykujących dzieci trzymała się jaskrawego żółto-czerwonego koszyka na szerokim, szarym grzbiecie zwierzęcia. Oczy Mattea spoczęły na słoniu. Trąba kołysała się w przód i w tył, jakby opędzał się od roju natrętnych owadów. Przyjrzał mu się bliżej i zrozumiał, że zwierzę dokładnie to robi. Kilkoro ludzi zaczęło obrzucać nieszczęsne zwierzę owocami i słodkimi ciasteczkami. Odwrócił się do Zalathorma. - Jeden z poganiaczy przyprowadził słonia. Tłum go atakuje, być może dlatego, że zwierzę pochodzi z Mulhorandu i przypomina o najeźdźcach. Twarz króla zachmurzyła się. Wstał z tronu i podszedł do oka, gestem nakazując Matteo, by za nim podążył. Dworzanie rozstępowali się przed nimi, spoglądając ze ściągniętymi brwiami, jak król łamie swój własny, niepisany zwyczaj. Zalathorm poszedł do ukrytych schodów, wąskich i krętych,

prowadzących na ulice. Pokonał je zaskakująco żwawym krokiem. - Z całym szacunkiem panie, czy mogę spytać, co planujesz? – zawołał Matteo, spiesząc za królem. Zalathorm zatrzymał się i rzucił okiem na swojego doradcę. - Ludzie przed pałacem oczekują, że będę rozsądzał spory. Ta jedna sprawa z każdą chwilą będzie się robić coraz gorsza. Matteo sprzeciwiłby się uznaniu wejścia w sam środek ulicznego zamieszanie za rozsądne posunięcie, ale zakładał, że król miał swoje powody. Szedł szybko, poluzowując węzły pokoju na swoich sztyletach. Nim dotarli na ulicę, panował tam już chaos. Słoń kręcił się to w jedną, to w drugą stronę, rzucając się na swoich ciemiężycieli w krótkich i zaskakująco szybkich szarżach. Dwaj magowie rzucili zaklęcia lewitacji, by zdjąć przerażone dzieci z pudełkowatej lektyki. Kopiąc i machając rękami płynęły w powietrzu, by wpaść w wyciągnięte ręce rodziców. Kilku innych magów zbliżyło się do zwierzęcia. Z ich wyciągniętych dłoni wyleciały niewielkie kule trzeszczącej, błękitnej energii, które z ostrym, syczącym pyknięciem eksplodowały na boku słonia. Matteo natychmiast wyczuł ich strategię: zapędzić słonia do otoczonego murem ogrodu, gdzie łatwo będzie można go uspokoić. Jednak zwierzę było zbyt spanikowane, aby współpracować. Trąbiąc zaczęło stawać dęba i wierzgać niczym użądlony przez gza ogier. - Idioci – mruknął Zalathorm. Ponieważ miniaturowe kule nie skłoniły słonia do ucieczki, magowie zaczęli rzucać większymi pociskami. W jego stronę poleciała niewielka fala wielobarwnych światełek. Król uniósł ręce i uderzył prawą pięścią w lewa dłoń. Pociski natychmiast uderzyły w niewidzialny mur i skręciły pod ostrym kątem, lecąc w niebo niczym fajerwerki. Jeden z pocisków, energia o kształcie czerwonego oszczepu, odbił się od magicznej bariery i skręcił niczym ryba gwałtownie zmieniająca kierunek w szybko płynącym strumieniu. Poleciał wprost na maga, który zakłócił tor jego lotu. Odpowiedź Mattea była częściowo wytrenowana, częściowo instynktowna. Wskoczył przed króla, wyciągając ręce w stronę drzewca magicznego oszczepu. Broń wpadła w jego zaciśniętą pięść – tylko wrodzona odporność na magię sprawiła, iż nie spłonął do kości. Gdy palce zacisnęły się na drzewcu, przekręcił lekko nadgarstek, nie tylko usiłując zatrzymać broń, co zmienić tor jej lotu. Magiczna broń zakręciła, lecz dalej trzymała kurs. Prawe ramię Mattea wypadło z barku z rozdzierającym, rozpalonym do białości błyskiem bólu. Poleciał do tyłu, wciąż trzymając czerwony pocisk, i wpadł na mur. Odrzucił znikającą broń i sięgnął po lewy sztylet, gotów w razie potrzeby

bronić króla. Nim zdołał jednak odpędzić sprzed oczu tańczące gwiazdki, Zalathorm stanął obok słonia. Król pogładził uspokajająco poraniony bok. Gdy poganiasz zbliżył się, by przejąć wodze, Zalathorm wypowiedział kilka cichych słów. Matteo nie słyszał, co mówi, lecz dostrzegł, jak z twarzy poganiacza odpływa krew. Mężczyzna cofnął się, pochylając głowę w szybkich, nerwowych pokłonach. Spojrzenie Zalathorma spoczęła na cichym, czujnym tłumie. - Przed nami jeszcze wiele zadań. Halruaa traktuje je wszystkie równie poważnie, przynajmniej tak długo, jak długo nasza uwaga nie jest odciągana od istotniejszych spraw. Ci, którzy oczekują na królewski wyrok, mogą czekać w spokoju. Ci, którzy przybyli zobaczyć widowisko, powinno czuć się usatysfakcjonowani i odejść w swoją stronę. Choć król mówił spokojnie, jego głos usłyszeli nawet najdalej stojący ludzie. Niektórzy odeszli, inni na powrót stanęli w szeregu spokojnych twarzy. Matteo stanął u boku Zalathorma, podtrzymując lewą dłonią łokieć rannej ręki. - Dobre przemówienie – mruknął. – Wiele zadań przed nami… trudno o lepszą ilustrację niż fakt, że król jego doradca zajmują się samopoczuciem schwytanego zwierzęcia. Król spojrzał na niego ostro. - Jeśli ten sarkazm jest wywołany przez ból, pozwól natychmiast uleczyć twoje ramię wszelkimi dostępnymi środkami. Matteo ukłonił się lekko. - Wybacz panie. Choć dziękuję za troskę, zaklęcia leczące i modlitwy kapłanów mają taki sam wpływ na jordainów, jak… - …jak komplement na muła – dokończył Zalathorm. – To porównanie, które uważam za zaskakująco trafne. Ujął ramię Mattea i pociągnął ostro nagły, dokładnym ruchem. Ból eksplodował w ramieniu jordaina, rozlał się po kończynach i kręgosłupie. Zniknął tak nagle, jak się pojawił, stał się tępy i przeszywający. Matteo ostrożnie poruszył ramieniem. - Zadziwiające. Wątpię, czy mistrz walki jordainów mógłby zrobić to lepiej. Z jakiego powodu ta uwaga rozbawiła Zalathorma. - To dopiero komplement! Ruszył w stronę pałacu i schodów, które nagle pojawiły się w zupełnie innym miejscu. Matteo szedł za nim. - Czy mogę spytać, co powiedziałeś temu poganiaczowi, panie? - Jaharidowi? Powiedziałem, że uspokoiłem słonia rozmawiając w jego umyśle. Przypomniałem mu, że słoń to inteligentne, a może rozumne zwierzę i zasugerowałem, że ponieważ mógł być świadkiem wielu jego mało legalnych przedsięwzięć, powinien dbać o to zwierzę z należnym mu szacunkiem.

Matteo zastanowił się nad tym. - I słoń ci o tym powiedział? Król popatrzył rozbawiony przez ramię. - Nasz duży, szary przyjaciel nie wypowiadał swojej opinii co do praktyk Jaharida. Niewiele słoni zna się dobrze na halruaańskim prawie. - Rozumiem. Zatem znasz tego Jaharida. - Nigdy nie widziałem go na oczy. Proste zaklęcie objawienia pozwoliło mi poznać jego imię, ujrzałem też interesujący obraz: Jaharid targujący się z piratami z Mulhorandu o słoniątko. Czy gdybyś miał kontakty z Muhorandczykami to chciałbyś, aby wyszły one na jaw? Jestem pewien, że Jaharid będzie dobrze traktował to zwierzę i nie dawał mu powodów do niezadowolenia. Matteo rozważył te słowa. - Według tego, co wiem o sztuce objawień, ta wizja była szczególnie interesująca. Objawienia to zgłębianie przyszłości. Król wzruszył ramionami. - Pory roku odchodzą i powracają. Przyszłość może być często odczytana we wzorach z przeszłości. Choć te słowa brzmiały prozaicznie, niosły ze sobą obraz, który zelektryzował Mattea: Tzigone pogrążona w transie, by odnaleźć swoje najwcześniejsze wspomnienia, przypadkowo przesuwającą się w przeszłość własnych doświadczeń, by być świadkiem wydarzeń, które miały miejsce na długo przed jej narodzinami. Wyglądało na to, że Zalathorm sam posiadał pewne niekonwencjonalne talenty. - Jesteś, panie, kimś więcej niż zwykłym wieszczem – zauważył. Zalathorm zatrzymał się i odwrócił. - Jesteś królem – odparł krótko. Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu i dodał: – Przynajmniej na razie. Ruchem ręki uciął protesty Mattea. - Żaden mag jeszcze mnie nie wyzwał, ale to tylko kwestia czasu. Obaj o tym wiemy. Twój były pan, Procopio Septus, znacznie wybija się nad pozostałych. Matteo zgodził się z tym w cichości ducha. - Panie, wiesz że przysięga zabrania mi wyjaśniania sekretów jednego mojego pana drugiemu. Zalathorm spojrzał na niego badawczo. - A czy prosiłem cię o to? Procopio jest ambitny. Nie potrzebuję jordaina, aby mówił mi to, co widzę własnymi oczami. - Oczywiście, panie – Matteo zawahał się, a potem zadał pytanie, które dręczyło go od czasu, gdy został królewskim doradcą. – Wybacz, ale właściwie do czego jestem ci potrzebny? Przeżyłem dwadzieścia jeden wiosen, niewiele to czasu, by zebrać mądrość, jakiej potrzebuje królewski doradca.

Król uśmiechnął się słabo. - Z pewnością słyszałeś plotki, kwestionujące moją zdolność do rządzenia. Czy zgadzasz się z nimi? Pytanie to zaskoczyło Mattea, a odpowiedź, która się pojawiła, wprawiła w zakłopotanie. Zalathorm czekał, obserwując go oczami, które nie potrzebowały magii, aby ocenić człowieka. - Nie jestem pewien – odparł w końcu Matteo. Zalathorm skinął głową. - I tu leży odpowiedź na twoje pytanie. Starszy, mądrzejszy jordain powiedziałby mi to, co chciałbym usłyszeć. - Jeśli cię uraziłem, błagam o wybaczenie… – zaczął Matteo. król przerwał mu uniesioną ręką. - Jeśli będziesz przepraszać za każdą szczerość, niewiele będziesz mieć czasu na wypowiadanie się w innych sprawach. Uczciwość jest godna pochwały, ale na razie umówmy się, że najbardziej docenia się ją wtedy, gdy rada jest już dana. Te proste słowa przywołały w umyśle Mattea obraz zuchwałej twarzy Tzigone, jej wyrazistych ust wykrzywionych w irytacji, że nie potrafił przydać prawdzie „ciekawych barw”. Przełknął kulę, która nagle pojawiła się w jego gardle i starł z ust tęskny uśmieszek. - Czyżbyś się z tym nie zgadzał? – spytał król. - Nie, panie – odparł, pochylając głowę w lekkim, pełnym szacunku ukłonie. – Po prostu słyszałem już te słowa wcześniej. Do południa wszyscy proszący zostali wysłuchani. Uliczna piosenka stała się sennym mruczeniem, gdy mieszkańcy Halarahh szukali schronienia przed południowym skwarem. W tym gorącym kraju południowa sjesta była zwyczajem i koniecznością. Jednak król i jego doradca nie mieli czasu na odpoczynek. Matteo podążył za Zalathormem przez labirynt korytarzy i kręconych schodów, mijając uzbrojonych strażników i magiczne zabezpieczenia strzegące wysokiej wieży, w której była uwięziona królowa Beatrix. Niewielka komnata była luksusowo urządzona, lecz równie biała, jak gabinet zielonego maga. Ściany zostały niedawno pomalowane na biało, a dywan utkany był z grubego jagnięcego runa. Na łóżku piętrzyły się poduszki z białej satyny, a długa kanapa była przykryta wykończonym na biało jedwabiem. Beatrix siedziała na niej bez ruchu, niczym jedna z metalowych konstrukcji, które były jej pasją i stały się przyczyną upadku. Mimo uwięzienia, była ubrana w elegancką szatę z białej satyny i srebrnego brokatu. Starannie wykonana peruka z białych i srebrnych splotów okalała twarz tak bladą, jakby wykonaną z porcelany. Ciemne oczy podkreślone proszkiem antymonowym na tle nienaturalnej bladości skóry wydawały się bardzo duże.

Zalathorm pochylił się, by pocałować ją w śnieżnobiały policzek. - Czy dobrze się czujesz, moja pani? Odpowiedziała po chwili lekkim skinięciem głowy. Król usiadł obok niej i ujął jej drobną, nieruchomą dłoń. - Jesteś tu z mojego rozkazu. Nie miałem wyboru. Nie wierzę jednak w nic, co zostało o tobie powiedziane. Królowa uniosła oczy, spoglądając niezupełnie na Zalathorma. Spoglądając gdzieś ponad jego ramieniem uniosła wolną rękę i delikatnie dotknęła jego policzka. Król nie wytrzymał chwycił dłoń i przycisnął do swoich ust. Matteo, choć nie chciał przeszkadzać, musiał do nich podejść. - Pani, czy pamiętasz jak Kiva odwiedziła cię, zabierając mechaniczne stworzenia? - Kiva – powtórzyła Beatrix. Matteo mógł wziąć tę odpowiedź za zwykle echo, gdyby nie niezwykły, ponury ton, który pojawił się w głosie królowej. Matteo przykucnął, aby popatrzeć prosto w jej oczy. - Jesteś oskarżona o spiskowanie z Kivą i zbudowanie mechanicznych stworzeń na jej rozkaz. Czy byłaś pod wpływem zaklęcia? - Nie pod zaklęciem Kivy. Matteo i Zalathorm popatrzyli po sobie zmieszani. Królowa wydawała się wyjątkowo rozmowna, lecz te słowa były nieoczekiwane. - Czyjego zatem? - Nie czyjego. – Twarz Beatrix zachmurzyła się, słabe światełko w oczach przygasło. Wysunęło ręce z uścisku króla i złożyła je na swoim łonie. - Jeśli nie przez kogoś – dopytywał się Matteo – to przez coś? Na pomalowanej twarzy pojawiła się iskierka ożywienia, po czym kobieta spojrzała na niego. - Tak. - Tak? - Tak. Coś. Matteo zastanowił się nad tym. Nagle go oświeciło. - Nie zostałaś zaczarowana przez osobę, tylko przez rzecz? Beatrix kiwnęła po chwili głową. Wreszcie jakiś postęp! Matteo popatrzył z tryumfem na króla. Wyraz twarzy Zalathorma ostudził jego radość. Król patrzył na swoją żonę, śmiertelnie blady i przerażony. Opadł na kolana i wtulił twarz w podołek królowej. Jego słowa były ciche i stłumione przez emocje, lecz Matteo wychwycił coś podobnego do „Bogowie, co ja ci zrobiłem?”. Po chwili jordain podszedł do drzwi i zapukał w nie cicho. Strażnicy wypuścili go, a on stał cicho w korytarzu czekając, aż król do niego dołączy. - Panie, choć ta wiadomość była niepokojąca, dokonaliśmy jakiegoś

postępu. Powinniśmy pytać dalej. Zalathorm pokręcił głową. - Nie dowiesz się już niczego więcej. Ta chwila minęła. - Lecz wcześniej dowiedziałeś się czegoś ważnego. - Tak. – Zalathorm przełknął ślinę, po czym odwrócił się i ruszył ku schodom do wieży. Matteo szedł za nim i czekał, lecz król nie powiedział już nic więcej. Po kilku chwilach jordain przestał udawać, że czeka. Zaszedł królowi drogę, stanął z nim twarzą w twarz i spojrzał wyzywająco. - Z całym szacunkiem, panie, nakazałeś mi strzec królowej, lecz nie powiedziałeś mi nic, co mogłoby mi pomóc w jej obronie! Ku zaskoczeniu Mattea, król pierwszy opuścił wzrok. - Magia nie jest rozwiązaniem każdego problemu. Czasami tworzy ich równie wiele, jak rozwiązuje. Do dziś nie byłem świadom istnienia jednego z nich. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć – uniósł dłoń, by stłumić protesty Mattea. – A przynajmniej nic, co nie jest trzymane w tajemnicy przez potężne zaklęcia i słowa magów. Jordain nie ruszył się z miejsca jeszcze przez kilka chwil. Słowo maga było święte, nie można go było złamać. To nie była tylko kwestia wyboru. Konsekwencją wypowiedzenia „na wiatr i słowo” było to, że usta halruaańskiego maga były magicznie zapieczętowane. Zatem tak to było. Trudne zadanie Mattea sięgnęło królestwa niemożliwości! Miał dwadzieścia dni na odkrycie tajemnicy, o której król nie mógł mówić, tajemnicy, której nie mogła odkryć całą grupa lordów czarodziejów. Dwadzieścia dni, a każdy mijający dzień pozostawiał Tzigone samotną, w miejscu pełnym okropności, których Matteo nawet nie mógł sobie wyobrazić. Po chwili uświadomił sobie, że król mu się przygląda. - Myślisz o swojej przyjaciółce – powiedział łagodnie Zalathorm. Matteo uśmiechnął się słabo. - Nie sądziłem, że ktokolwiek poza Ogarem Magów zdoła zgłębić serce jordaina. - Jest córką swojej matki. Takie kobiety są zdolne w równie wielkiej mierze dawać radość i sprawiać ogromny ból. Nie znam sposobu, jak uwolnić twoją przyjaciółkę – powiedział, przewidując następne pytanie Mattea – ale czy mogę coś zasugerować? - Proszę! - Idź za swoim sercem tam, gdzie cię prowadzi. Być może tajemnice córki rzucą nieco światła na tajemnice matki. Matteo chwycił króla za ramię, zatrzymał. - Przewidujesz to? – spytał z naciskiem.

Król uwolnił się i przyjrzał badawczo. - Czy jesteś sobie w stanie wyobrazić, jordainie, sytuację, w której z własnej woli, a nawet chętnie, złamiesz przysięgę? I to niezależnie od tego, ile ma cię to kosztować, albo ile ktoś inny na tym zyska? Matteo zawahał się i pokręcił głową. - Zatem jesteś lepszym człowiekiem. Już raz zapłaciłem cenę miłości monetą honoru. Zrobiłbym to jeszcze raz, żeby uwolnić Beatrix. A ponieważ nie mogę pomóc królowej, pobłogosławię człowieka, który jest to w stanie zrobić, a sam poniosę tego cenę. Nim jordain zdołał odpowiedzieć, Zalathorm po prostu zniknął. Głęboko zaniepokojony Matteo przyjął prawdę o swoim zadaniu. Zalathorm był tak samo uwięziony jak Beatrix czy Tzigone, a zadaniem jordaina było uwolnić władcę Halruaa. Nawet jeśli miało go to zniszczyć. ROZDZIAŁ TRZECI Głęboka, srebrzysta mgła, tak gęsta, że właściwie mogła uchodzić za mżawkę, i tak blada oraz zimna, że przypominała zmiennokształtne duchy, wirowała w powolnym tańcu w ponurym krajobrazie. Gęsty mech porastający kurhany faerie był nasiąknięty wodą jak gąbką, woda kapała tez w dziwnym, szalonym rytmie z chorych drzew. Pod wątpliwą osłoną niewielkiej kamiennej jaskini kuliła się drobna, sponiewierana postać, obejmując rękami kolana. Jaskinia, choć wilgotna i zimna, dawała przynajmniej złudzenie ochrony, a Tzigone uznała, że w tym miejscu iluzja jest naprawdę czymś potężnym. Jeden z elementów jej wyobraźni obwąchiwał właśnie małą, czarną padlinę. Gryf, choć prawie tak samo niematerialny jak mgła, walczył na jej rozkaz, a ponieważ jego dziób i pazury podobne były do orlich, zmusił Niewidzialny Lud do ucieczki. Jej dręczyciele zostawili ciało zabitego towarzysza. Tzigone zmusiła się, by obejrzeć poszarpane i połamane ciało, mając nadzieję, że znajdziesz jakieś słabe punkty tych, którzy ją pojmali. Ciemne faerie były tak szybkie, że jej oczy nie potrafiły za nimi nadążyć. *** Martwe faerie było niższe od Tzigone – miało wzrost bliższy czterem niż pięciu stopom. Choć Tzigone była bardzo chuda i brakowało jej kobiecości, w porównaniu z tą delikatną istotą czuła się naprawdę krzepka. Jego skóra była smoliście czarna, a rysy jeszcze bardziej pociągłe i kanciaste niż u elfka. Małe, dziwnie kształtowane skrzydła – zniszczone, lecz wciąż piękne – opadały z wąskich ramion. Były dziwnie, przezroczyście czarne, choć pod nimi kotłowała się i migotała cała tęcza barw. Pociągła, owalna głowa nie miła włosów, zresztą

ich nie potrzebowała. Dziwne piękno tej istoty nie zachęcało do jakichkolwiek porównań z ludźmi. Niewidzialny Lud był tym, czym był a był przerażający ponad wszelkie wyobrażenie. Tzigone pozwoliła spojrzeniu prześlizgnąć się dalej, mając nadzieję, że kiedy znów spojrzy na ciało, obwąchująca je bestia zniknie. Nie znikła. W tym miejscu koszmary nie dawały się odpędzić. Iluzja potwora w niczym nie przypominała żadnej żywej istoty, którą znała. Gdy przypadkiem przywołała ją po raz pierwszy, Matteo powiedział, że takiej istoty nie widziano od trzystu lat. Wymarłe dawno temu gryfy miały potężne ciało smoka, skórzaste, nieco opierzone skrzydła i prymitywną ptasią głowę. Szyję otaczała gęsta grzywa, a stąpał na mocnych lwich łapach. Bestia zanurzyła zakrzywiony dziób w padlinie i pociągnęła. Ciało oderwało się z obrzydliwym, mokrym dźwiękiem, któremu towarzyszyło trząśnięcie delikatnej kości. Tzigone wsadziła sobie pięść w usta i starała się zmienić przerażenie we wdzięczność. W końcu mglisty gryf uwolnić ją od ciemnych faerie i ich niekończących się tortur – tortur, które w większości były iluzją, ale wcale nie bolały przez to mniej. Niewidzialny Lud w jakiś sposób zdołał dostać się do jej umysłu i serca. Dręczyli ją wszystkim, co znaleźli w ciemnych zakamarkach i tym, co mogła przywołać jej udręczona wyobraźnia. Potworny gryf okazał się jednak bronią obosieczną. Jej zwinny umysł krążył wokół myśli o ucieczce. Z tego szarego świata musiało istnieć jakieś wyjście. Ona i Matteo walczyli już wcześniej z ciemnymi faerie i widać było, że jordain niewiele wie o swoim przeciwniku. To był zły znak. Zdaniem Tzigone Matteo wiedział więcej, niż bogowie zapomnieli. Skoro nie mógł uporać się z Niewidzialnym Ludem, jaką szansę miała ona? Z drugiej strony Dhamari Exchelsor wiedział, jak otworzyć zasłonę między światami. Najwyraźniej było to jakieś zaklęcie, a Matteo dowie się, jakie. - Dhamari – mruknęła, nagle przypominając sobie, kto dzieli jej los wygnańca. Wstała, krzywiąc się z bólu i ostrożnie sprawdzając swoje kończyny. Zrobiwszy kilka ostrożnych kroków, ruszyła na poszukiwanie zdradzieckiego czarodzieja. Długo szła wśród wirującej mgły. Wreszcie zmęczona i zrezygnowana, kopnęła w wielki muchomor i przyglądała się, jak zarodniki unoszą się w chmurze. W ten sposób nigdy nie znajdzie Dhamariego. Skoro potrafiła przywołać iluzoryczne istoty, to czemu nie wezwać sfory psów gończych? Ta myśl niezbyt się jej uśmiechała. Podczas swojej kariery na ulicy, Tzigone zbyt często była ścigana przez psich strażników, by pałać do nich wielką miłością. Poza tym wezwanie istoty mogły być niebezpieczne i nieprzewidywalne, nawet w świecie, jaki znała. Przypomniała sobie