DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony184 931
  • Obserwuję126
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań107 183

DePrince Michaela - Wytańczyć marzenia. Historia osieroconej, czarnoskórej dziewczynki,

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

DePrince Michaela - Wytańczyć marzenia. Historia osieroconej, czarnoskórej dziewczynki,.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 306 osób, 83 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

DePrince Michaela Wytańczyć marzenia. Historia osieroconej, czarnoskórej dziewczynki, która stała się słynną primabaleriną

Dla Charlesa DePrince’a, czułego oraz wielkodusznego ojca i męża

Prolog Czarny łabędź Stoję za kulisami ubrana w obszerną czarną tutu udekorowaną równie czarnymi piórami oraz krwistoczerwonymi kwiatami. Srebrna tiara nabijana cyrkoniami zdobi moje włosy upięte z tyłu w ciasny kok. Po kolei rozgrzewam kostki stóp, rozciągam mięśnie nóg i staję na palcach, aby sprawdzić, czy wstążki moich point są zawiązane i bezpiecznie schowane. „Profesjonalna balerina nigdy nie pozwala, aby wstążki zwisały luźno wokół kostek” − ostrzegał mnie jeden z moich ulubionych nauczycieli. Kąciki moich ust unoszą się w lekkim uśmiechu, kiedy przypominam sobie tę siedmioletnią dziewczynkę z powiewającymi u nóg wstążkami. Mam wrażenie, że śnię. Profesjonalna balerina, czy to naprawdę ja? Wydaje mi się, jakbym zaledwie wczoraj była sierotą – małą, umorusaną, wygłodzoną, przerażoną i trzymającą się życia dzięki marzeniu, że zostanie baleriną. Jako Mabinty Bangura tańczyłam podczas pory deszczowej w błocie na gołych stopach i odganiałam chmarę komarów, które w złości kąsały i zarażały malarią. Moje ramiona pokryły się gęsią skórką. Potarłam je, pamiętając, co kiedyś powiedziała do mnie moja siostra Mia: „To łabędzia skórka, Michaela, nie gęsia”. Czy moją łabędzią skórkę wywołał stres, chłodne powietrze Berkshire w Ted Shawn Theatre w Jacob’s Pillow, czy nawiedzające mnie wspomnienia? Czym miałabym się denerwować? To nie pierwszy raz, kiedy tańczę pas de deux w drugim akcie Jeziora łabędziego, występując w roli Odylii, mrocznej i przebiegłej córki złego czarnoksiężnika Rotbarta. Ale to pierwszy raz, kiedy tańczę przed tak dużą publicznością złożoną z krytyków i innych tancerzy, którzy przybywają do Jacob’s Pillow każdego czerwca, aby wziąć udział w tym głośnym festiwalu. I oto zaraz na scenie pojawię się ja – najmłodsza z nich, zawodowa balerina, tańcząca rolę, która wymaga dojrzałości i finezji. Czuję się jak oszustka. Czarny Łabędź to uwodzicielka kusząca księcia Zygfryda swoimi kobiecymi wdziękami, aby odebrać go Odetcie − Białemu Łabędziowi. Co ja wiem o kobiecych urokach czy uwodzeniu? Po moim kwietniowym wystąpieniu jeden z krytyków napisał: „To najsłodsza uwodzicielka, jaką kiedykolwiek widzieliście, ale musi jeszcze popracować nad tajemniczością baleriny. Ma zaledwie osiemnaście lat”. Pokazałam tę recenzję mojemu chłopakowi Skylerowi. – Zgadzasz się z tym? – zapytałam go ze łzami w oczach. – Ma rację. Jesteś słodka – odpowiedział. – Ale ja nie chcę być słodka. Chcę mieć kobiecy urok. Chcę być uwodzicielska. Chcę emanować tajemniczością baleriny. Skyler zaśmiał się i powiedział: – Jesteś urocza, a do tego zabawna. – Ale ja nie chcę być urocza i zabawna. Chcę być tajemnicza. – Cóż, czasem jesteś dla mnie kompletną tajemnicą – przyznał ze złośliwym uśmiechem. – To nie to samo co tajemniczość baleriny. Mamy teraz ostatnie przedstawienie sezonu. Muszę odegrać swoją rolę doskonale. Przez krótką chwilę mam ochotę uciec, ale rozbrzmiewa muzyka i wychodzę na scenę. Nagle nie jestem już ani Mabinty Bangura, ani Michaela DePrince. Jestem Czarnym Łabędziem. I jak napisze później recenzent: „Nikczemna Odylia była zachwycająco chłodna, kiedy uwodziła nieświadomego księcia”.

Rozdział 1 Z domu po prawej Zanim zostałam „nikczemną” i „chłodną” Odylią, byłam Michaelą DePrince, a zanim zostałam Michaelą, byłam Mabinty Bangura − to jest historia mojej drogi od wojennej sieroty do gwiazdy baletu. Kiedy mieszkałam z rodzicami w Afryce, mój papa uwielbiał harmattan – pylisty, suchy wiatr wiejący od Sahary każdego grudnia lub stycznia. „Ach, harmattan znowu przyniósł nam szczęście!” – krzyczał, wracając ze zbiorów ryżu. Uśmiechałam się, gdy to mówił, bo wiedziałam, że zaraz doda: „Ale szczęście nie tak wielkie jak wtedy, gdy przyniósł nam Mabinty. Nie, tak wielkie szczęście się nie powtórzy!”. Rodzice opowiadali, że urodziłam się z donośnym płaczem i charakterem ostrym niczym afrykański jeż. Co gorsza, byłam dziewczynką, a do tego cętkowaną, ponieważ urodziłam się z chorobą skórną zwaną bielactwem, która powodowała, że wyglądałam jak mały lampart. Niemniej rodzice przyjęli moje narodziny z wielką radością. Kiedy ojciec przyznał, że moje przyjście na świat było najważniejszą chwilą w jego życiu, jego starszy brat Abdullah potrząsał głową i mówił: „Pechowy jest harmattan, który przynosi córkę, bezwartościową cętkowaną córkę, taką, za którą nie dostaniesz wysokiego mahru”. Matka mówiła, że ojciec śmiał się z brata. On i wujek Abdullah w zasadzie w niczym się nie zgadzali. Pod jednym względem wuj miał rację: w typowej rodzinie z okręgu Kenema w południowo-wschodnim Sierra Leone w Afryce Zachodniej moje narodziny nie były powodem do świętowania. Ale nasza rodzina nie była typowa. Po pierwsze małżeństwo moich rodziców nie zostało zaaranżowane. Pobrali się z miłości, a mój ojciec odmówił poślubienia innej kobiety, nawet po kilku latach małżeństwa, kiedy wyglądało na to, że będę ich jedynym dzieckiem. Po drugie oboje potrafili czytać i mój ojciec uważał, że jego córka też powinna się tego nauczyć. – Jeśli mój brat ma rację i nikt nie będzie chciał poślubić dziewczyny ze skórą jak lampart, to ważne, aby nasza córka chodziła do szkoły. Przygotujmy ją na to – powiedział matce. I tak oto zaczął mnie uczyć abjad, arabskiego alfabetu, kiedy byłam jeszcze małym, ledwo drepczącym szkrabem. – Głupcze! – wrzasnął wujek Abdullah, kiedy zobaczył, jak papa układa moje małe paluszki dokoła kawałka węgla. – Po co uczysz dziewczynkę? Będzie zbyt wiele o sobie myślała. Jedyne, co musi wiedzieć, to, jak gotować, sprzątać, szyć i zajmować się dziećmi. Moje plamy odstraszały dzieci z naszej wioski. Nikt nie chciał się ze mną bawić, czasem tylko moi kuzyni, więc często siedziałam sama na ganku naszej chaty i rozmyślałam. Zastanawiałam się, dlaczego mój ojciec pracuje tak ciężko, wypłukując w kopalniach diamenty, których i tak nie będzie mógł zatrzymać. To była trudna, obciążająca plecy praca, w której trzeba było pochylać się przez cały dzień. Nocami ojciec kuśtykał po domu, bo bolały go plecy, kostki i stopy. Jego dłonie boleśnie puchły od przesiewania przez sito ciężkiej, mokrej gleby. I wtedy, pewnej nocy, gdy mama wcierała masło shea zmieszane z pieprzem w opuchnięte stawy papy, podsłuchałam ich rozmowę i zrozumiałam. – To ważne, aby nasza córka poszła do szkoły i nauczyła się więcej, niż my sami możemy jej przekazać. Chciałbym, żeby poszła do dobrej szkoły. – Jeśli będziemy oszczędni, pieniądze z kopalni wystarczą, aby opłacić jej czesne, Alhaji

– powiedziała matka. – Ach, Jemi, przelicz pieniądze. Ile do tej pory odłożyliśmy? – zapytał papa. Mama roześmiała się. – Tyle plus suma, którą policzyłam, gdy pytałeś mnie o to poprzednim razem – oznajmiła, trzymając monety, które przyniósł do domu tego wieczoru. Uśmiechnęłam się dyskretnie schowana w małej wnęce za zasłoną. Uwielbiałam słuchać nocą głosów moich rodziców. Nie mogę powiedzieć tego samego o głosach wuja Abdullaha i jego żon. Nasz dom był położony po prawej stronie od domu wujka, który miał trzy żony i czternaścioro dzieci. Na jego nieszczęś­cie wśród nich było trzynaście dziewczynek. Wujek i jego drogocenny syn Usman, dziecko jego pierwszej żony, byli w domu jedynymi mężczyznami. Wiele razy słyszałam płacze i krzyki złości dobiegające z podwórka. Odgłosy z domu wujka Abdullaha bijącego żony i córki przepełniały moich rodziców smutkiem. Wątpiłam, czy wujek Abdullah kiedykolwiek kochał którąś ze swoich żon, bo przecież wtedy by ich nie bił. Natomiast z pewnością nie kochał swoich licznych córek. Obwiniał je za każde swoje niepowodzenie. Wujek troszczył się jedynie o syna. Nazywał Usmana swoim skarbem i karmił go pysznymi mięsnymi smakołykami, podczas gdy jego córki patrzyły głodne i wzdęte od skrobiowej diety składającej się z ryżu i manioku – długiego korzenia o brązowej skórce, któremu brakuje witamin i minerałów. I nic go tak nie irytowało jak widok mnie siedzącej ze skrzyżowanymi nogami na trawiastej macie, uczącej się i przepisującej litery z Koranu. Nie mógł powstrzymać się od szturchania mnie czubkiem swojego sandała i mówienia, abym zajęła się kobiecymi obowiązkami. – Głupcze! – wuj Abdullah krzyczał do mojego ojca. – Zagoń to dziecko do pracy. – Jakie kobiece obowiązki mogłaby wypełniać? Przecież to jeszcze dziecko – przypominał papa swojemu bratu. Nie mógł się też powstrzymać, aby nie dodać: – Tak, nie ma jeszcze czterech lat, a już potrafi mówić w językach mende, temne, limburskim, krio i arabskim. Podchwytuje języki na targowisku i szybko się ich uczy. Kiedyś na pewno zostanie uczoną. Nie musiał „wcierać więcej soli” w rany wujka Abdullaha, przypominając mu, że Usman, o kilka lat starszy ode mnie, był w nauce daleko za mną. – Potrzebuje solidnego lania – skontrował wujek Abdullah. – A ta twoja żona! Jej też przyda się okazyjne bicie. Rozpuszczasz swoje kobiety, Alhaji. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Być może papa nie powinien chwalić się moimi postępami w nauce. Mieszkańcy wioski i mój wujek uważali, że przez swoje cętki jestem już wystarczająco dziwna. Moja umiejętność czytania sprawiła, że stałam się w ich oczach jeszcze dziwniejsza, a wujek zaczął mnie nienawidzić. Jedyną rzeczą, która łączyła mojego ojca z bratem, była ziemia, która nas żywiła, dawała schronienie i dostarczała ryżu, wina palmowego oraz masła shea, które sprzedawaliśmy na targowisku. Nocą, kiedy słyszałam zawodzenia płynące z podwórka, nastawiałam uszy w kierunku moich rodziców odpoczywających po drugiej stronie zasłony. Dobiegały mnie stamtąd słodkie słowa miłości i delikatny śmiech. Dziękowałam wtedy Allahowi za to, że urodziłam się w domu po prawej, a nie po lewej stronie.

Rozdział 2 Do domu po lewej Wojna domowa wybuchła w moim kraju w 1991 roku i nim skończyłam trzy lata, toczyła się już od siedmiu lat. Jej powodem było przede wszystkim to, że zlikwidowano szkolnictwo, a bez niego młodzi ludzie nie mogli zdobyć wykształcenia, a później znaleźć pracy. Było to przyczyną biedy i głodu. Czyniło z nich desperatów. Stworzyli armię rewolucyjną, aby walczyć o swoje prawa. Kiedy wojna postępowała, młodzi stracili z oczu swoje wcześniejsze cele i zaczęli mordować niewinnych mieszkańców. Tak więc zamiast szczęścia sucha pora przyniosła nam tym razem inwazję buntowników ze Zjednoczonego Frontu Rewolucyjnego. Nazywali siebie RUF, ale ich ofiary połączyły dwa angielskie słowa: rebel – rebeliant i devil – diabeł, i nazywały ich debils. Harmattan, tak ukochany przez mojego ojca, zdradził nas tego roku. Zamiast szczęścia przyniósł do naszej osady wojnę. Papy nie było w domu tego dnia, gdy rebelianci podpalili plantację ryżu i palmy rosnące na pobliskich wzgórzach. Był w kopalni diamentów. Kiedy wrócił do domu, mama musiała mu powiedzieć, że rebelianci zostawili nas bez upraw, bez ryżu i bez nasion na przyszłoroczny zasiew. Siedziałyśmy z mamą na drewnianej ławce przed naszym domem i oglądałyśmy płomienie roznoszone przez silne wiatry harmattanu. Dym utrudniał oddychanie. Krztusiłam się i kaszlałam, a ona objęła mnie ramionami. – Mamo, dlaczego nie płaczesz? – zapytałam. Mama wskazała kolejną wioskę na wzgórzach. Zobaczyłam dym unoszący się z tamtejszych domów. – Mamy szczęście, że rebelianci oszczędzili nasze domy i nasze życie – odpowiedziała. – Powinniśmy za to dziękować Allahowi. Może miała rację, ale jakoś nie czułam się wdzięczna. Kilka minut później podszedł do nas mężczyzna, który jęczał i zawodził. Powiedział, że jest jedynym ocalałym ze swojej wioski. Rebelianci zmusili go, aby przyglądał się, jak zabijają jego rodzinę i przyjaciół. Później, śmiejąc się, zapytali, czy woli krótki, czy długi rękaw. Odparł, że zazwyczaj nosi długie rękawy, więc odcięli mu dłoń i wysłali w drogę po kraju, aby rozsiewał strach i ostrzegał innych o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Ciocia Yeabu, najmłodsza z żon wujka Abdullaha, pomogła mojej matce zabandażować kikut mężczyzny, podczas gdy ja stałam obok i trzęsłam się ze strachu. Mama zaproponowała mężczyźnie małą porcję ryżu, który został z naszego śniadania. Prosiła, aby odpoczął w naszym domu. Ale on się bał, że rebelianci wkrótce przejdą przez naszą wioskę, rozpoznają go i zabiją, więc zamiast odpocząć, pospieszył na północ, w stronę Makeni, miasta oddalonego o wiele kilometrów, gdzie, jak sądził, jest bezpiecznie. Tej nocy mama wsypała do rondla mniej ryżu niż zazwyczaj. Wiedziałam, że i tak zje niewiele, żebyśmy ja i papa mogli napełnić żołądki. Postanowiłam, że wezmę z niej przykład. Po całodziennej pracy w kopalni diamentów papa potrzebował największej porcji ryżu. Gdy ryż bulgotał w rondlu, my nadal czekałyśmy na ojca. Mama nalegała, abym zaczęła jeść. – Chcę zaczekać na papę – zaprotestowałam.

– Nie, ty zjesz, ja zaczekam – powiedziała mama. – Jesteś dzieckiem. Rośniesz. Jedz. – Nie jestem głodna – załkałam. Zwinęłam się obok niej i zasnęłam. Obudził mnie głos mojego kuzyna Usmana: – Ciociu Jemi – syknął cicho. – Ciociu Jemi, rebelianci przyszli dzisiaj do kopalni. Zastrzelili wszystkich pracowników. – Wszystkich pracowników? – powtórzyła matka. – A Alhaji? – Wujka Alhaji też – wyszeptał Usman. – NIE-E-E! – wrzasnęłam. – Nie papę! – NIE-E-E! – wrzasnęła mama. – Nie mojego Alhaji! Przytuliłyśmy się do siebie mocno. Kołysała mnie w swoich ramionach, a ja głośno płakałam. Wkrótce cała wioska wypełniła się płaczem, ponieważ prawie każda rodzina straciła ojca, brata, syna lub siostrzeńca. W dniu, w którym umarł mój ojciec, wierzyłam, że odczuwam ból najgorszy z możliwych, że takiego bólu nie będę już czuła nigdy. A potem przeniosłam się do domu po lewej stronie i nauczyłam się, że ból, niczym zieleń dżungli, ma wiele odcieni. Wujek Abdullah postanowił wynająć nasz dom rodzinie uchodźców i zmusił mamę i mnie do przeprowadzki pod jego skrzydła. Zgodnie z prawem szariatu wujek Abdullah stał się naszym opiekunem. Przywłaszczył sobie pieniądze, które rodzice odkładali na moją edukację, a skoro nie miałyśmy pieniędzy, nie mogłyśmy uciec. Wuj chciał poślubić mamę, ale szariat dawał jej również prawo do odrzucenia jego propozycji, co też zrobiła. Jej odmowa go rozzłościła, dlatego szukał wymówki, aby nas ukarać. Żyłyśmy z mamą w ciągłym strachu przed wujem. Nigdy nie zapomniałam jego krzyków: „Zostaniecie ukarane! Żadnego jedzenia dla was obu! Ani dziś, ani jutro, ani pojutrze!”. Ciocia Yeabu próbowała przemycać nam jedzenie, ale nie zawsze mogła to robić, ponieważ obserwowały ją pozostałe ciotki. Często chodziłyśmy głodne i przez wiele miesięcy mama oddawała mi większość swojego jedzenia. „Nie jestem dziś specjalnie głodna. Zjedz mój ryż” – mówiła. Nie wierzyłam jej, więc próbowałam odmawiać, ale nalegała. „Wyrzucę, jeśli ty tego nie zjesz” – groziła. Łzy napływały mi do oczu i mimo że byłam bardzo głodna, ryż zamieniał się w moim gardle w dławiącą kulę. Wiedziałam już, że moja matka głoduje i oddaje mi swoje porcje, abym nie głodowała razem z nią. Mimo że zjadałam posiłki, moja twarz puchła, a brzuch nabrzmiewał, co często przytrafia się głodującym dzieciom. Wujek Abdullah krzyczał na mnie: „Jesteś bezużytecznym bachorem! Spójrz na siebie. Jaka jesteś brzydka. Masz cętki lamparta. Marnuję na ciebie jedzenie i pieniądze. Nic za ciebie nie dostanę. Kto chciałby poślubić dziewczynę, która wygląda jak niebezpieczna bestia z dżungli?”. Och, jakże nienawidziłam wtedy mojego wujka. Chciałam mu odpyskować, ale nie ośmieliłam się. Zamiast tego biegłam do matki i kryłam się w jej ramionach.

Rozdział 3 Gdy nadszedł deszcz Pora sucha tamtego roku wydawała się trwać w nieskończoność i powodowała, że zmniejszały się zapasy jedzenia. Odetchnęłam z ulgą, gdy pewnego ranka obudziłam się i poczułam w powietrzu zapach deszczu. Chmury zbierały się nad horyzontem. „Ach, wkrótce nadejdzie pora mokra, na drzewach pojawią się owoce, a zwierzęta w buszu nabiorą tłuszczu” – pomyślałam. Nie mogłam się doczekać, aby powiedzieć o tym mamie, ale spała spokojnie, więc nie chciałam jej budzić. Od kilku dni była chora. Poprzedniej nocy wymiotowała tak bardzo, że z nosa pociekła jej krew. Przez większość nocy słyszałam, jak mama rzucała się i przewracała. Chwilę przed świtem wydała z siebie trzy głośne westchnienia i w końcu się uspokoiła. Uśmiechnęłam się z ulgą, gdy zasnęła. Wyciągnęłam notatnik mojego ojca i pióro i zaczęłam pisać, bo wiedziałam, że kiedy wujek Abdullah się obudzi, znów będę musiała się przed nim ukrywać. W końcu wstali wszyscy, poza mamą i wujkiem Abdullahem. Zaczęłam się martwić. Jeśli wujek wstanie i zastanie moją mamę śpiącą, znów ją zbije. Co gorsza, nie da jej więcej jedzenia. Kiedy go usłyszałam, zerwałam się z mojej trawiastej maty i pobiegłam do niej. – Mamo! Mamo, wstawaj! – krzyczałam, potrząsając jej ramieniem. – Wujek Abdullah cię zbije, jeśli nie wstaniesz. Proszę, mamo! Proszę, mamo! – błagałam ją wciąż na nowo, potrząsając coraz mocniej. Ciocia Huda podbiegła i zobaczyła krew na twarzy mamy. – Jak długo Jemi choruje? – zapytała ciocię Yeabu. – Od paru dni – odpowiedziała. – Głupia! – krzyknęła ciocia Huda. – Ma gorączkę Lassa. Spojrzała na mnie dziwnie i zapytała Yeabu: – Czy to nakrapiane diabelstwo też choruje? Ciocia Yeabu pokręciła głową zbyt przerażona, aby wydobyć z siebie głos. Ciocia Huda wypędziła mnie na podwórko. Wybiegłam na zewnątrz i przykucnęłam blisko drzwi, nasłuchując, jak kłócą się o gorączkę Lassa. Może przynieśli ją uchodźcy, którzy tłoczyli się w pobliskich obozach dla uchodźców. Może ciocia Huda miała rację i moja matka prosiła się o kłopoty, kiedy pomagała mężczyźnie z odciętą dłonią. – Mamo! – zawołałam z progu. – Proszę, czy mogę wejść? Ciocia Yeabu zostawiła kobiety i podeszła do mnie. Podniosła mnie i zakryła moje oczy swoją lapą – długim, kolorowym szalem, który owijał ją i zwisał z jej ramion. Odrzuciłam lapę, ale ciocia Yeabu powiedziała: – Nie, zostaw. Nie chcesz widzieć, jak wynoszą ciało twojej matki. Do tamtej chwili nie rozumiałam, że moja matka nie żyje. Nagle przytłoczyła mnie myśl, że odeszła na zawsze. Zaczęłam krzyczeć. Porażona żalem załkałam: – Proszę! Proszę! Chcę być z mamą! Pochowajcie i mnie! Nie chcę żyć! Nikt mnie nie kocha! – Cicho! – prosiła ciocia Yeabu. – Na twoim miejscu nie podsuwałabym Abdullahowi pomysłu o wspólnym pochówku. Ale nie potrafiłam być cicho. Płakałam i wyłam, gdy przytrzymywała mnie mocniej w obawie, że wskoczę do dziury, którą kopali wujek Abdullah i mężczyźni z wioski. W końcu wyrwałam się z objęć cioci Yeabu, kiedy sypali łopatami piach na ciało mojej matki, ale było już

za późno. Połamałam paznokcie, próbując dłońmi wykopać drogę do niej, kiedy wujek Abdullah złapał mnie i rzucił w stronę swoich żon: – Trzymajcie tę wariatkę! – wrzasnął. Gdy pochowali moją matkę, wujek Abdullah spalił jej rzeczy, bojąc się, że mogą roznosić gorączkę. Nie została mi po niej żadna pamiątka. Wuj Abdullah odwrócił się od mojej zalanej łzami twarzy. Miał tylko jedno zmartwienie. – Co zrobię, jeśli Usman złapie tę chorobę? – zastanawiał się. Później sprawdził wszystkie moje kuzynki, szukając u nich oznak gorączki Lassa. – Mabinty ściąga na nas same kłopoty. To przez te jej cętki – burknęła pierwsza żona wujka Abdullaha do pozostałych. – I przez to czytanie. Tylko diablice potrafią czytać w tak młodym wieku. Sprowadziła na tę rodzinę nieszczęście. Pora się jej pozbyć. Przyzwyczaiłam się, że matka śpi obok mnie. Otaczała mnie ramionami i śpiewała mi do snu. Jej głos przenosił mnie do miejsca, w którym mogłam zapomnieć o swoim nieszczęściu. Bez niej ciągle się wierciłam, aż wujek potrącił mnie stopą i powiedział: „Weź swoje rzeczy i chodź ze mną”. Nie miałam pojęcia, dokąd chce mnie zabrać, ale wiedziałam, że będzie lepiej, jeśli zabiorę ze sobą swój notes i pióro. Schowałam je w ubraniu i przewiązałam na piersi, pod sukienką. Wygładziłam sylwetkę zadowolona, że wciąż jest wystarczająco płaska, aby mój wuj niczego nie zauważył. Następnie zwinęłam trawiastą matę, którą uplotła dla mnie matka, i położyłam ją na ramionach. Podążałam za wujkiem Abdullahem w dół krętej, piaszczystej drogi, która przebiegała obok naszego domu. „Dokąd idziemy?” – zapytałam głosem chrapliwym od płaczu. W odpowiedzi wujek Abdullah jedynie chrząknął, więc nie dałam mu satysfakcji i nie zapytałam ponownie, chociaż nie mogłam powstrzymać łez. Tęskniłam za rodzicami i bałam się tego, co przyniesie przyszłość. Wkrótce spotykaliśmy na drodze coraz więcej ludzi dźwigających na głowach swój dobytek. Wuj Abdullah rozmawiał z nimi i dzięki temu dowiedziałam się, że przemierzają 147 kilometrów do Makeni, aby uciec przed rebeliantami. – Czy rebelianci nie ruszą za wszystkimi do Makeni? – zapytałam, czkając od płaczu, ale wujek zignorował moje pytanie i dźgnął mnie ponaglająco laską w nogę. – Twoja córka wygląda na zmęczoną. Jeśli chcesz, może wspiąć się na mój wóz – powiedział napotkany po drodze człowiek w łachmanach. – Wezmę od ciebie niewielką sumę, tylko pięć leone. Wujek Abdullah parsknął: – Nie zapłacę nawet jednego leone. Może iść i nie jest moją córką – odpowiedział szorstko, wyraźnie obrażony przypuszczeniem mężczyzny, że spłodził tak brzydkie dziecko. Podążaliśmy z wujem za tłumem ludzi zmierzających do Makeni. Nagle zagrzmiało, a z chmur polał się deszcz. Grzmot zagłuszył mój szloch, a krople deszczu zmieszały się ze łzami. Przycisnęłam tobołek mocniej do piersi, brnąc przez błoto, w którym grzęzły moje gumowe sandały. W końcu straciłam jeden z nich. Szłam w jednym sandale i z jedną nagą stopą, ale wkrótce błoto pochłonęło drugi but. Większość pieszych schroniła się pod drzewami, jednak wuj Abdullah i ja szliśmy dalej. Wtedy obok nas zatrzymała się ciężarówka, a z jej wnętrza odezwał się ktoś. Twarz wuja pojaśniała, kiedy rozpoznał Pa Mustapha, przyjaciela z targowiska. Przyjaciel kiwnął na wujka Abdullaha i coś mu powiedział. Nagle wuj podniósł mnie i rzucił na otwartą pakę ciężarówki, gdzie wylądowałam na kilkucentymetrowej warstwie deszczówki. Sam wsiadł do suchej kabiny. Ciężarówka podskakiwała na drodze, a ja razem z nią, owinięta

w trawiastą matę i wciąż opłakująca utraconą radość życia. W końcu zasnęłam, głodna, przemoczona i smutniejsza niż kiedykolwiek.

Rozdział 4 W sierocińcu Kiedy się obudziłam, padał deszcz, a ostatnie promienie słońca już znikały. Wujek Abdullah otworzył pakę ciężarówki i polecił gestem, żebym wysiadła. Następnie czubkiem swojego nosa wskazał bramę, nie mówiąc do mnie ani słowa. Gapiłam się na wielki znak, a że był napisany w innym języku niż arabski, nie mogłam go odczytać. Wyskoczyłam i poszłam posłusznie za nim. „Moja mata! Zapomniałam mojej maty. Zaczekaj!” – krzyknęłam do Pa Mustapha, ale dodawał właśnie gazu i nie usłyszał. Odjechał, zanim udało mi się wskoczyć na ciężarówkę. Wuj Abdullah popchnął mnie w stronę bramy, nie przejmując się tym, że straciłam jedyną rzecz, która łączyła mnie z moją matką. Nagle zza bramy wyłoniła się dziewczyna. Przykucnęła i przyglądała się nam. – Nie siedź tak i nie gap się! – złajał ją wuj Abdullah. – Idź i znajdź dyrektora! – rozkazał. Dziewczyna skoczyła na równe nogi i pobiegła do pobliskiego budynku, krzycząc: – Papo Andrew! Jakiś mężczyzna i dziecko przyszli, aby się z tobą zobaczyć. Z budynku wyszedł mężczyzna w spodniach khaki, niebieskiej koszuli i brązowych sznurowanych butach. – Witamy w sierocińcu Bezpieczne Niebo – powiedział, po czym przedstawił się wujkowi jako Andrew Jah, dyrektor sierocińca. Zadarłam głowę i spojrzałam na niego. Czy dobrze usłyszałam? Czy powiedział „sierociniec”? Czy byłam teraz nikim więcej jak sierotą? Nie miałam nikogo, kto by mnie kochał albo się o mnie troszczył, nikogo, dla kogo byłabym kimś wyjątkowym? Takie właśnie myśli przetaczały się przez moją głowę, gdy usłyszałam, jak wujek wyjaśnia: – Mój brat został zabity. Jego żona zmarła niedawno. Przyprowadziłem do ciebie moją bratanicę, ich córkę. Jestem jej opiekunem, ale nie mogę się nią zajmować. Mam trzy żony i wiele własnych dzieci, więc nie mogę marnować na nią jedzenia. Poza tym jest brzydkim, wyszczekanym, niegrzecznym dzieckiem z cętkami. Nie dostanę pieniędzy, kiedy będę chciał ją wydać za mąż. Jestem pewien, że rozumiesz. Andrew Jah przykucnął przede mną i zapytał: – Jak masz na imię? – Mabinty Bangura – odpowiedziałam od razu. – W jakim języku mówisz? – zapytał w krio. Kiedy się zawahałam, wuj Abdullah pacnął mnie w głowę. Andrew Jah zaczął zadawać mi to samo pytanie w mende, ale przerwałam, odpowiadając mu w krio: – Mówię w krio, mende, temne, limburskim i arabskim. – To dużo języków jak na takiego małego brzdąca! – wykrzyknął Andrew Jah. – Nauczyłam się ich na targowisku, kiedy pomagałam rodzicom przy ich straganie. W tym momencie pióro papy wypadło spod mojej sukienki i wylądowało przy stopach dyrektora. Kiedy próbowałam je podnieść, węzeł na moich piersiach poluzował się i notatnik też wypadł. – Co takiego niosłaś pod swoją sukienką? – zapytał Andrew Jah, wskazując nosem na mój tobołek. Ostrożnie rozwinęłam ubrania i wydobyłam z nich notatnik, stwierdzając z ulgą, że nie zmókł, i drżącymi dłońmi podałam go dyrektorowi. Wziął go ode mnie i powoli przewracał

strony. – Co my tu mamy? – zapytał ze zdziwieniem. – To mój notatnik – odpowiedziałam cicho, bo bałam się, że mi go zabierze. – I kto to wszystko zapisał? – Wskazał na litery. – Ja. – Czy chcesz powiedzieć, że choć jesteś małym brzdącem, potrafisz czytać i pisać po arabsku? – zapytał zaskoczony. Przytaknęłam, a on spojrzał na mojego wuja. – To bardzo obiecujące dziecko. Nasz sierociniec jest pełen, ale znajdę dla niej miejsce pod jednym warunkiem. Nie możesz wrócić, aby ją odebrać. – Nie mam takiego zamiaru – powiedział wuj Abdullah. – Cieszę się, że mogę się jej pozbyć. Wtedy dyrektor zaprosił nas do niewielkiego pokoju, w którym dał wujowi do podpisania jakieś dokumenty. Ponieważ dokumenty były po angielsku, a wuj nie znał tego języka, dyrektor przeczytał je na głos, a następnie przetłumaczył je na krio. Czekałam w ciszy i uważnie słuchałam. Wiele słów było dla mnie zbyt skomplikowanych, ale rozumiałam ich sens. Mówiły, że zostanę wykształcona i odesłana, aby żyć z rodziną w innym kraju. – Jakim kraju? – zapytał wuj Abdullah. – W Stanach Zjednoczonych Ameryki – odpowiedział Andrew Jah i pokazał mojemu wujowi, gdzie ma się podpisać. Moje serce zabiło głośniej na dźwięk słów „Stany Zjednoczone Ameryki”. Nazwa tego kraju była czymś szczególnym dla moich rodziców. Często mówili, że kiedyś mnie tam zabiorą. „To miejsce, w którym edukacja jest darmowa – nawet dla dziewczynek!” – mawiał papa. Kiedy dyrektor zauważył, że wuj Abdullah nie wie, jak zapisać swoje imię, wyciągnął małą czarną poduszeczkę ze swojej szuflady, przycisnął kciuk mojego wuja do poduszeczki i odcisnął go na papierze, zostawiając wyraźny odcisk na dokumencie. – W ten sposób mogę udowodnić, że doszliśmy do porozumienia – powiedział Andrew Jah. – Ile zapłacisz mi za to dziecko? – zapytał wuj Abdullah. – My nie płacimy za dzieci. Sam fakt, że będziemy je karmić, troszczyć się o nie, kształcić i że znajdziemy im dobry dom, jest wystarczającą zapłatą dla większości rodziców – powiedział dyrektor. – Nie jestem jej rodzicem. Moje dzieci nie mają takich cętek – odpowiedział wuj Abdullah. Chwycił dokument z odciśniętym kciukiem: – Równie dobrze mogę ją sprzedać na plantacji kakao! – wykrzyczał, chwytając mnie za ramię i ciągnąc w stronę drzwi. Złapałam się ramy i trzymałam mocno. Chciałam pojechać do Stanów Zjednoczonych Ameryki, ale mój wuj był duży i silny, więc odciągnął mnie z niewielkim trudem. Ugryzłam go, przywierając do jego nogi niczym wściekły pies. – Zaczekaj! – zainterweniował Andrew Jah. Przyciągnął mnie do siebie, po czym wypowiedział słowa, na które wuj Abdullah wyraźnie czekał: – Mogę dać ci trochę pieniędzy. Zwykle nie płacimy za dzieci, ale czasem pomagamy ich rodzinom, jeśli są w potrzebie. Wysunął z szafy metalową szufladę i wyciągnął z niej parę banknotów, które wręczył wujowi. – O tak. To pomoże wyżywić moją głodną rodzinę – powiedział wuj Abdullah, pieszcząc zwitek. Później odwrócił się na pięcie i zostawił mnie bez słowa pożegnania. Nie było mi smutno, gdy odchodził, ale wiedziałam, że będzie mi brakowało niektórych kuzynek i cioci Yeabu. Nie pozwolono mi nawet się z nimi pożegnać.

Dyrektor położył dłoń na moim ramieniu i powiedział: – Od teraz będziesz mnie nazywała papą Andrew, bo w tych murach będę twoim papą. Rozumiesz? Żołądek mi podskoczył. Zrobiło mi się niedobrze na myśl, że miałabym tak nazywać obcego mężczyznę. Zanim zdążyłam mu odpowiedzieć, dyrektor skierował mnie do kobiety (cioci) o imieniu Fatmata, wieśniaczki, która pracowała i mieszkała w sierocińcu. Na mój widok opuściła kąciki ust, zmierzyła mnie wzrokiem i coś burknęła. Wiedziałam, że mnie nie polubiła. Kiedy ciocia Fatmata zobaczyła, jak przebieram nogami, zaprowadziła mnie do przybudówki z toaletami, które tak naprawdę były zaledwie dziurami w ziemi przykrytymi drewnianymi deskami. Nakazała mi, abym była ostrożna, bo dzieci wpadają czasem do dziur. „I uważaj na węże” – dodała. Wtedy roześmiała się i odeszła, zostawiając mnie w ciemności samą. Kiedy skończyłam, zobaczyłam, że ciotka Fatmata czeka na zewnątrz, aby zaprowadzić mnie do budynku nieopodal biura papy Andrew. Był w nim rozległy pokój, w którym wiele dziewcząt spało parami na trawiastych matach. Ciotka Fatmata wskazała na matę, na której siedziała jedna dziewczynka, jakby wyczekiwała mojego przybycia. To była ta sama dziewczynka, którą spotkaliśmy przy bramie. Chciałam powiedzieć, że mam własną matę uplecioną przez moją mamę, ale przypomniałam sobie, że zostawiłam ją w ciężarówce. Poczułam nagły skurcz w klatce piersiowej. Tylko ta mata łączyła mnie z matką, a ja ją zgubiłam. Opadłam jak szmaciana laleczka na matę tamtej dziewczynki, trzęsąc się w przemoczonym ubraniu. Moje ramiona drżały, gdy szlochałam z rozpaczy. – Cicho, cicho – wyszeptała dziewczynka obok mnie. – Jeśli swoim płaczem obudzisz ciotkę Fatmatę, zbije cię wierzbową witką. Myśl o laniu wzmocniła tylko mój płacz. Dziewczynka zaczęła poklepywać mnie po plecach i śpiewać cichutko, tak jak robiła to moja matka, gdy miałam zły sen. Słodki głos dziewczynki powoli utulił mnie do zadziwiająco spokojnego snu.

Rozdział 5 Numer dwadzieścia siedem Obudziło mnie jasne światło, które przez okno wdarło się pod moje powieki. „Mamo, papo” – wyszeptałam i wtedy wszystko sobie przypomniałam. Odeszli. Mój dom przestał istnieć. Życie, które znałam, skończyło się. Spałam w pokoju pełnym obcych ludzi, w nieznanym miejscu, w sierocińcu. Odwróciłam się i spojrzałam na dziewczynkę leżącą obok mnie. Była zasmucona. – Co się stało? – zapytałam, myśląc, że w świetle dnia zauważyła moje cętki i pożałowała, że dzieli ze mną matę. Nerwowo ściskała ręce, jakby bała się o czymś powiedzieć. W końcu wyszeptała: – Tak mi przykro. Zmoczyłam matę. Spojrzałam i zobaczyłam wyraźną ciemną plamę. Ugryzłam się w język, aby nic nie powiedzieć, bo pamiętałam, jak uprzejma była dla mnie ta dziewczynka poprzedniej nocy. – Wyschnie – oznajmiłam, pomagając jej zwinąć matę i wynieść ją na podwórze, gdzie rozwiesiłyśmy ją tak, aby wyschła w porannym słońcu. – Pośpiesz się – poganiała mnie dziewczynka, kiedy już uporałyśmy się z zadaniem. – Ciotki niedługo będą wołać nasze numerki na śniadanie. – Jakie numerki? – zapytałam. – Zobaczysz – odpowiedziała, po czym złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Wszystkie pozostałe sieroty zebrały się na zewnątrz i czekały na śniadanie. Trajkotały głośno jak małpy na drzewie mango do momentu, gdy i ja wyszłam na słoneczne podwórze. Wtedy ucichły i zaczęły mi się przyglądać. Wiedziałam, że spoglądają na moje cętki. Zawstydzona wlepiłam wzrok w ziemię. – Nie patrz w dół – powiedziała moja nowa przyjaciółka. – Trzymaj głowę podniesioną. Potem uśmiechnęła się do mnie i pociągnęła w stronę grupy. Dwie ciotki przytaszczyły na podwórko wielki garnek. Jedna stanęła nad nim z chochlą w dłoni. – To ciocia Sombo. Nie jest zła, tylko nieśmiała i trochę głupia – wyszeptała moja przyjaciółka. – Ciotka Fatmata... Cóż, ona akurat jest zła – wyjaśniła, wskazując na wysoką, szczupłą kobietę, która zaczęła wyczytywać: „Numer jeden − Kadiatu Mansarey, numer dwa − Isatu Bangura, numer trzy − Sento Dumbaya…”, aż wywołała większość z dwudziestu czterech dziewczynek i trzech chłopców, którzy mieszkali w sierocińcu. Uświadomiłam sobie wtedy, że nawet nie wiem, jak nazywa się moja nowa przyjaciółka, ale byłam zbyt wystraszona, żeby zapytać. Czekałam, aż wystąpi do przodu i wówczas się dowiem. – Numer dwadzieścia sześć − Mabinty... – Zrobiłam krok do przodu, ale moja przyjaciółka przytrzymała mnie, chwytając za sukienkę. Stanęłam jak wryta w momencie, kiedy ciotka Fatmata wypowiedziała nazwisko Suma. Moja nowa przyjaciółka wystąpiła do przodu, aby przyjąć swoją miskę ryżu. Miała na imię tak samo jak ja. W końcu ciotka zawołała: – Numer dwadzieścia siedem − Mabinty Bangura. Z pośpiechem przyjęłam jedzenie i od razu zauważyłam, że moja miska nie była tak pełna jak miski innych dzieci. Spojrzałam na miskę Mabinty Suma. Była tylko trochę bardziej

wypełniona od mojej, tak samo jak miska numeru dwadzieścia pięć − Mariama Kargbo. Zrozumiałam, że nie jest dobrze być numerem dwadzieścia siedem, bo im bliżej końcowego numeru, tym w garnku mniej ryżu. Gdy odwróciłam się z miską w dłoniach, zobaczyłam, że macha do mnie Mabinty Suma. – Mabinty Bangura, chodź, zjedz ze mną – powiedziała. Uśmiechnęłam się, bo wreszcie miałam przyjaciółkę. Wcześniej miałam jedynie kuzynki. Przykucnęłam obok Mabinty Suma i zaczęłyśmy rozmawiać. Chwyciła wtedy trochę ryżu palcami lewej dłoni i włożyła go do ust. Zaparło mi dech. Każde, nawet najmłodsze dziecko wie, że należy jeść prawą ręką, a lewej używać podczas korzystania z toalety. Mabinty Suma spojrzała na mnie. Zanim zdążyłam wydobyć z siebie choć słowo, powiedziała: – Jestem numerem dwadzieścia sześć, ponieważ jestem leworęczna i moczę matę – dodała, szepcząc: – Ciotki nienawidzą mnie bardziej za leworęczność niż moczenie łóżka. Inne dziewczynki też moczą łóżka, ponieważ są tak samo przerażone myślą o tym, że w nocy miałyby pójść do toalety. Nagle zrozumiałam, że jako numer dwadzieścia siedem jestem najmniej lubianym dzieckiem w całym sierocińcu. Nic dziwnego, że dostałam najmniejszą porcję ryżu. Poczułam ciepło na twarzy. Moje cętki płonęły. Miałam wrażenie, że świecą się tak jasno, że wszyscy na nie patrzą. Właśnie wtedy ciotka Fatmata zauważyła naszą matę. „Zobacz, Sombo, czy możesz uwierzyć, że numer dwadzieścia sześć znów zmoczyła swoją matę? Czy ona jest zbyt leniwa, czy może zbyt głupia, aby nocą wstać i pójść do toalety?”. Ciotka Sombo uśmiechnęła się i przytaknęła. Niektóre dzieci też się uśmiechnęły, inne utkwiły wzrok w stopach. Po wyrazie ich twarzy mogłam stwierdzić, które zostawiło w sypialni mokrą matę. Z pewnością ciotka Fatmata była wystarczająco mądra, aby wiedzieć, że nie tylko Mabinty Suma moczy łóżko. Chwyciła swoją witkę, a oczy Mabinty Suma napełniły się łzami. – Chodź no tu, numerze dwadzieścia sześć! – rozkazała. Zanim zdążyłam pomyśleć o tym, co robię, wyszłam na środek i stanęłam między ciotką Fatmatą a Mabinty Suma. – Nie, nie bij jej. To nie fair. Wiesz, że nie tylko ona moczy swoją matę? Ciotka uniosła głowę i zarechotała. – Posłuchaj no tej brzyduli, Sombo. To cętkowane dziecko, najbrzydsza dziewczynka, jaką kiedykolwiek widziałam, myśli, że może mi mówić, co mam robić. Ciotka Fatmata uniosła swoją witkę i uderzyła najpierw mnie, a później Mabinty Suma. Uderzała nas raz za razem, zostawiając pręgi na naszych ciałach. W końcu powiedziała do mnie: – Teraz jesteś nie tylko w cętki, ale i w paski. Mabinty Suma płakała głośno, ale ja byłam zbyt wściekła, żeby płakać. Mój gniew żarzył się we mnie niczym ogień. Papa przeczytał mi kiedyś historię o smoku ziejącym ogniem. Wtedy chciałam być takim smokiem i wyrzucić z siebie swój gniew w postaci płonącego oddechu. Podczas gdy inne dzieci grały w piłkę, my wykonywałyśmy karę przy karmieniu i myciu niemowląt. Lubię małe dzieci, więc ta kara sprawiła mi przyjemność. Niemowlaki były zabawne i słodkie i nie obchodziło ich, że mam cętki na skórze. Kiedy były już czyste i nakarmione, wróciłyśmy z naszą matą do sypialni. Trafiłyśmy idealnie, bo po chwili niebo rozwarło się i spadł ulewny deszcz. W środku dwadzieścia siedem par rąk grało w łapki. Dźwięk odbijał się od ścian i wypełniał cały pokój. Klaskanie rąk przeobraziło się w śpiewanie, a śpiewanie w tańce. Próbowałam się przyłączyć, ale gdy tylko podchodziłam do grupy, dziewczynki odwracały się do mnie plecami. Niektóre syczały przez zęby, aby w ten sposób okazać pogardę lub odrazę. Inne uciekały i krzyczały: „Dziecko diabła! Dziewczyna lampart! Nie chcę zarazić się twoimi cętkami”.

Tylko Mabinty Suma bawiła się ze mną. Byłyśmy wyrzutkami, ale zamierzałam to zmienić, więc wyszłam na sam środek pokoju. Ojciec zawsze mawiał, że mam bujną wyobraźnię, i byłam dobra w wymyślaniu historii i zabaw. Postanowiłam więc zdobyć przyjaciół dla Mabinty Suma i dla siebie. – Mogę wam pokazać nową grę, w którą możemy bawić się w środku – ogłosiłam. Wszystkie oczy zwróciły się w moją stronę, bo w świecie, w którym nie ma innych zabawek niż szmaciana piłka, nowa gra jest zawsze mile widziana. – To gra, w którą muszą się bawić wszyscy. Dosłownie wszyscy – dodałam – albo nie będzie z tego wiele zabawy. Ponieważ nie słyszałam już żadnego syczenia, mówiłam dalej: – Aby się w to bawić, musimy usiąść w kole. Tak naprawdę nie miałam żadnej gry na podorędziu i musiałam coś zaimprowizować. – W tej grze opowiemy najstraszniejszą historię, jaką kiedykolwiek usłyszałyśmy. Jedna dziewczynka zacznie opowieść i każda następna będzie coś dodawała od siebie. Ostatnia dziewczynka z kręgu kończy opowiadanie. – A co z chłopcami? – przerwał Omar, najwyższy i najjaśniejszy spośród trzech chłopców. Zmierzyłam go wzrokiem i syknęłam, ale pozwoliłam, aby też przyłączyli się do kręgu. – Ja powinienem rozpocząć tę grę – ogłosił władczy Omar. – To pomysł Mabinty Bangura – powiedziała dziewczynka o imieniu Kadiatu. Omar zaczął protestować, ale został przegłosowany. – Ty powinnaś zacząć – oznajmiła Kadiatu. I zaczęłam. – W dżungli żyje pół człowiek, pół lampart, który pożera dzieci. Wszyscy krzyknęli, a siedząca obok mnie dziewczynka dodała do historii kolejne zdanie, podczas gdy reszta trzęsła się ze strachu i chichotała. Pod koniec gry miałam dwudziestu pięciu nowych przyjaciół.

Rozdział 6 Zwycięstwo Masz dla nas jakąś inną grę? – zapytała Sento Dumbaya następnego dnia, gdy deszcz bębnił o blaszany dach. – Tak, mam – skłamałam, a po paru minutach wymyśliłam kolejną grę, w której trzeba było tańczyć i śpiewać oraz opowiadać historie. Każdego dnia tej pory deszczowej moje serce podskakiwało, gdy ktoś pytał: – Czy masz dla nas kolejną grę? Mogłam poradzić sobie z wrednymi ciotkami i małymi porcjami ryżu, jeśli tylko miałam przyjaciół. Nie okazywałam strachu przed ciotką Fatmatą, mimo że naprawdę się jej bałam, tak jak wszyscy. Kiedy ciotka Fatmata podnosiła dłoń, aby mnie spoliczkować, nie wzdrygałam się. Kiedy jej witka cięła powietrze i uderzała mnie, zostawiając pręgi, nie płakałam. Ciotki uwielbiały targać nasze ciasno plecione warkoczyki, ponieważ to bardzo bolało, a nie zostawiało widocznych śladów. Było to dla nich ważne, bo Andrew Jah musiał wysyłać nasze zdjęcia do Ameryki i nie chciał widzieć na naszych ciałach żadnych siniaków. Kiedy ciotki szarpały mnie za warkoczyki, zaciskałam mocno oczy. Ból odbierał mi oddech, ale nie płakałam, dopóki byłam w zasięgu ich wzroku. Im większy spokój zachowywałam, tym bardziej ciotka Fatmata próbowała doprowadzić mnie do płaczu. Pewnej nocy, kiedy Mabinty Suma i ja spałyśmy głęboko, ciotka Fatmata zmieliła papryczki chili na drobny proszek. Później, tuż przed świtem, rozpyliła je po mojej twarzy, aby dostały się do dziurek w nosie, oczu i ust. Usiadłam i zaczęłam krzyczeć. Miałam wrażenie, że moja twarz płonie. Oczy nabiegły krwawymi łzami. Słyszałam rechot ciotki Fatmaty. Im głośniej krzyczałam, tym ona zdawała się radośniejsza. W końcu udało jej się doprowadzić mnie do łez. Kiedy Mabinty Suma zaciągnęła mnie do wiadra, w którym się myłyśmy, poprzysięgłam zemstę. – Powinnyśmy powiedzieć o tym papie Andrew – zasugerowała Mabinty Suma. Uśmiechnęłam się do mojej najlepszej przyjaciółki. Pomijając nasze identyczne imiona, bardzo się od siebie różniłyśmy. Ona ze swoimi problemami zwracała się do dorosłych. Ja nie. – Jeśli powiem papie Andrew, nakrzyczy na ciotkę Fatmatę, a to tylko pogorszy sprawę. Muszę się tym zająć sama. – Ale jak? – zapytała. – Znajdę sposób. Kiedy próbowałam znaleźć sposób na wyrównanie rachunków z ciotką Fatmatą, nastał czas komarów i większość z nas złapała malarię. Ciotka Fatmata nie torturowała nas tak bardzo, kiedy leżeliśmy chorzy z gorączką, wymiotami i biegunką. Ale jednej nocy, krótko po tym, jak zaczęło mi się polepszać, ciotka Fatmata poprowadziła jedno z młodszych dzieci do łazienki w taki sposób, że przeszło po moich włosach i twarzy. Obudziłam się i zaczęłam się krztusić. Mabinty Suma złapała mnie za rękę i wyprowadziła na zewnątrz. Szlochałam, kiedy ona starała się oczyścić naszą matę i mnie. Wtedy zaczęło padać. – Wchodźcie! Wchodźcie natychmiast! – krzyczała ciotka Fatmata. Piorun zagłuszył jej głos, a ja stałam na zewnątrz, mając nadzieję, że błyskawica nie trafi we mnie. Chociaż zastanawiałam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby trafiła. Nagle piorun uderzył w ziemię obok nas. Mabinty Suma podskoczyła niczym przestraszony kot, ale ja stałam nieruchomo. – Mogłyśmy zginąć! – zapiszczała.

– Piorun mnie nie zabije – przechwalałam się. – A to dlaczego? Masz moce voodoo? To było to! Mabinty Suma podsunęła mi pomysł, którego potrzebowałam, aby pokonać ciotkę Fatmatę. – Tak – odpowiedziałam. – Jestem wiedźmą. Chodź, pokażę ci! – krzyczałam w deszczu, chwytając jej dłoń i odciągając na bok. Zawsze byłam bardzo giętka, a moja skóra rozciągała się jak guma do żucia. Straszyłam moje kuzynki, wywijając powieki na drugą stronę. Teraz postanowiłam wykorzystać swój talent. Ciotka Fatmata stała w środku ze swoją wierzbową witką. Wywinęłam powieki i przewróciłam oczami tak, że było widać tylko ich białka. Wyciągnęłam ramiona przed siebie i powiedziałam głębokim głosem: – Jestem wiedźmą. Rzucę na ciebie urok, jeśli mnie skrzywdzisz. Ciotki były przesądne. Żyłyśmy przecież w miejscu, w którym wielu ludzi praktykuje voodoo. Wiedziałam, że moja sztuczka je przestraszy. Z wywróconymi oczami nic nie widziałam, ale później Mabinty Suma i inne dziewczynki opowiedziały mi, że ciotki z wrażenia wytrzeszczyły oczy i otworzyły szeroko usta. Nie musiałam ich widzieć, aby wiedzieć, że mocno je nastraszyłam, bo już nigdy więcej nie ośmieliły się podnieść na mnie ręki.

Rozdział 7 Podarunek Harmattanu Gdy pora deszczowa dobiegła końca, rozpoczęliśmy w sierocińcu naukę. Ponieważ potrafiłam czytać po arabsku, zostałam przydzielona do klasy ze starszymi dziećmi. Z nauczycielką Sarą zaczęliśmy się uczyć angielskiego i matematyki. Mieszkała niedaleko – w Makeni – i odwiedzała nas codziennie. Była mądra, miła i uprzejma. Przypominała mi matkę, więc pracowałam ciężko, bo chciałam, aby była ze mnie dumna. Pewnego dnia, kiedy nauczycielka Sara usłyszała, jak ciotka Fatmata kpi z moich cętek, wzięła mnie na bok i powiedziała: – Tylko ignoranci i ludzie zabobonni będą przejmować się twoimi cętkami. Papa Andrew próbuje wysłać was wszystkich do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Tam umieszczą cię u mamy i papy, którzy nie będą zwracali uwagi na twoje cętki. Będzie ich obchodzić tylko twoja głowa. Sięgnęłam do moich ciasnych, cienkich warkoczyków. Z powodu niedożywienia przybrały pomarańczowy odcień, a włosy wypadały. Po jej słowach na mojej twarzy musiało odmalować się zwątpienie, bo nauczycielka Sara uśmiechnęła się i powiedziała: – Chodzi mi o to, że będzie ich obchodziło to, co jest w twojej głowie, twoja inteligencja, twoja zdolność uczenia się. Po tym, jak mi to powiedziała, pracowałam nawet ciężej niż wcześniej. Chciałam zadowolić moich nieznanych amerykańskich rodziców i moją ukochaną nauczycielkę. W dniu, w którym czerwona ciężarówka przyjechała pod bramę sierocińca, dostałam szansę. Zwykle nadejście pory suchej oznaczało zbiory ryżu, ale tego roku z powodu rebeliantów zostaliśmy bez jedzenia. Kiedy kierowca ciężarówki zaczął wyładowywać przy bramie wielkie worki, składałam literki, aby móc odczytać czerwono-niebieski nadruk: „Mączny posiłek: superposiłek z kukurydzy”. Jedzenie! Ciotki nastawiły garnek na ryż, aby ugotować w nim ten mączny posiłek. Nie smakował tak dobrze jak ryż czy tapioka, ale był zdrowszy i napełnił nasze brzuchy. – Kto przysłał nam to jedzenie? – zapytałam później papę Andrew. – Amerykanie. Ci, którzy przyjeżdżają w marcu – odpo­wiedział. W marcu przyjadą Amerykanie! Nigdy nie widziałam Amerykanów, podobnie jak żadna z dziewczynek. Byłyśmy tak podekscytowane ich wizytą, że tej nocy nie mogłyśmy spać. – Amerykanie będą biali – ogłosiła Kadiatu ze swojej maty po drugiej stronie pokoju. – Biali! – większość dziewczynek wykrzyknęła naraz. – Jak wygląda biała osoba? – zapytała dziewczynka o imieniu Yeabu. – Słyszałam, że są w kolorze naszego mącznego posiłku i możesz zobaczyć niebo przez ich oczy – odpowiedziała Kadiatu. – Czy są duchami? – zapytała Mabinty Suma. – Nie, są ludźmi, jak my. I wszyscy są lekarzami albo pielęgniarkami. Wiem, bo mój brat poznał kilku Amerykanów – poinformowała Kadiatu. – Gdzie? – zapytałam. – W szpitalu, kiedy operowali mu twarz. Brat powiedział mi, że lekarze noszą zielone szaty, a na twarzach maski – ciągnęła. Najedzona pierwszy raz od długiego czasu mogłam myśleć o czymś innym niż choroba i głód. Gdy tak leżałam w ciemności, zastanawiałam się nad życiem w Ameryce, ale mimo optymizmu nauczycielki Sary bałam się, że żadni amerykańscy rodzice nie zechcą cętkowanego

dziecka. Zasnęłam, desperacko tęskniąc za mamą i tatą. Następnego dnia wypadały moje urodziny i tęskniłam za nimi jak nigdy. Kiedy obudziłam się następnego ranka, powietrze było gęste od pomarańczowego pyłu. Nie mogłam nawet dostrzec słońca, a siła wiatru harmattan prawie mnie przewróciła. Ciotka Fatmata kazała nam zostać w środku, ale byłam pewna, że słyszę głos mojego ojca niesiony przez wiatr. – Chodź ze mną, Mabinty Suma – powiedziałam przyjaciółce. – Chcę pójść do bramy, aby sprawdzić, czy przyszedł mój ojciec. – Jesteś szurnięta, Mabinty Bangura. Twoi rodzice nie żyją, więc jak twój ojciec może być przy bramie? – Nigdy nie widziałam ciała mojego ojca, a teraz usłyszałam jego głos – nalegałam. – To tylko wiatr – zadrwiła Mabinty Suma. Potrząsnęłam głową. – Może on wcale nie umarł. Może żyje i przyszedł, aby mnie odwiedzić w dniu moich urodzin – oznajmiłam, szarpiąc ją za ramię. Mabinty Suma przewróciła oczami i jęknęła: – Jeśli pójdziemy, ciotka Fatmata będzie zła. – Nie uderzy mnie. Boi się – przypomniałam jej. – Ha! Cóż, ale mnie się nie boi. Ty jesteś wiedźmą, nie ja, Mabinty Bangura. Miała rację, więc poklepałam ją po ramieniu i powiedziałam spokojnie: – Możesz tu zostać. Nie boję się pójść sama. Po czym naciągnęłam swój T-shirt na nos i utorowałam sobie drogę przez wiatr. Drobinki piasku kłuły skórę jak igły, kiedy biegłam w stronę bramy. Byłam już dość daleko, gdy usłyszałam, jak Mabinty Suma kaszle i mnie nawołuje. Była prawie niewidoczna w wirujących chmurach pyłu. Wróciłam do niej po własnych śladach i razem zmierzałyśmy do bramy. Gdy tam dotarłyśmy, nie znalazłyśmy mojego papy. Serce we mnie zamarło, kiedy spoglądałam na mijających nas w pośpiechu przechodniów. Mężczyźni pchali taczki wypełnione ich dobytkiem. Kobiety i dziewczynki z koszami pełnymi rzeczy podążały za nimi, z niemowlętami w lapas opiętymi na ich plecach. – Dokąd idziecie? – zawołałam do dziewczynki w podobnym wieku. – Wojna dotarła do naszego miasta. Uciekamy przed rebeliantami. Też powinnyście uciekać – odpowiedziała i ruszyła dalej. Spojrzałam na Mabinty Suma i zapytałam: – Sądzisz, że powinnyśmy uciekać? – Jak możemy to zrobić? – zapytała. – Nie mamy rodziców, którzy by nas ochronili. Wyglądałam przez bramę kutą z żelaza, licząc na to, że ktoś po mnie przyjdzie. Właśnie wtedy coś uderzyło mnie w twarz. – Och! Śmieć! – krzyknęłam, ale to wcale nie był śmieć. Zaatakowały mnie strony czasopisma. Magazyn utkwił w bramie, dokładnie tam, gdzie była moja twarz. Wyciągnęłam rękę i chwyciłam go. Był pełen lśniących stron zadrukowanych zdjęciami białych ludzi. Musiałam zmrużyć oczy, aby na niego popatrzeć, bo byłam oślepiona pyłem. Złapałam Mabinty Suma i schowałyśmy się za drzewem. – Spójrz! To tak wyglądają biali ludzie – powiedziałam, wyciągając w jej kierunku trzepoczący magazyn. – Dlaczego ubierają się tak śmiesznie? – zachichotała, trzymając papier blisko oczu.

Zerknęłam na okładkę. Biała pani miała na sobie bardzo krótką i błyszczącą różową spódnicę, która sterczała dokoła niej. Nosiła też różowe buty, które wyglądały, jakby były z jedwabiu, który kiedyś widziałam na targowisku. Stała na samych czubkach palców. – Czy to nie jest śmieszny sposób chodzenia? – zapytała Mabinty Suma. – Hm, myślę, że tańczy – powiedziałam. – Tańczy?! Na samych palcach? Tak się nie da! – krzyknęła przyjaciółka. – Oj tak. Myślę, że mogłabym tak zrobić, jeśli postarałabym się wystarczająco mocno – stwierdziłam. Wskoczyłam na końce moich nagich palców. Opadłam z powrotem na pięty i obróciłam się dokoła pełna radości mimo wiatru kłującego mnie w twarz i wpadającego do moich otwartych ust. – Pewnego dnia zatańczę na palcach jak ta pani. Też będę szczęśliwa! – wykrzyczałam w stronę wiatru. W tej chwili usłyszałyśmy ciotkę Fatmatę krzyczącą, żebyśmy wracały. – Szybko! Idź. Będę zaraz za tobą – powiedziałam. Oderwałam szybko okładkę magazynu, podczas gdy wiatr próbował wyrwać mi go z rąk, i złożyłam ją na pół i jeszcze raz na pół. Włożyłam ją pod bieliznę, bo to była jedyna część ubrania, która była moją własnością. Pobiegłam do budynku z magazynem powiewającym w mojej dłoni. Kiedy zobaczyłam, jak zła jest ciotka Fatmata, powiedziałam łagodnie: – Zobacz, ciociu Fatmato, mam dla ciebie prezent. To magazyn z białymi ludźmi i wieloma wspaniałymi zdjęciami. Ach, wyraz zmieszania widoczny na jej twarzy był bezcenny. – Dziękuję ci, numerze dwadzieścia siedem. – Wypowiedzenie tych słów musiało być dla niej bardzo trudne. Słyszałam później, jak ciotka Fatmata narzeka głośno do ciotki Sombo. – Numer dwadzieścia sześć i numer dwadzieścia siedem były przy bramie na takim wietrze. Głupie dziewczyny. Czy nie wiedzą, że harmattan nigdy nie przynosi niczego dobrego? Zasłoniłam dłońmi szeroki uśmiech. Potem stanęłam na palcach i spróbowałam obrócić się dokoła pokoju, prawie przeskakując przez nogi innych dziewczynek. – Au! Auć! Co ty wyprawiasz, Mabinty Bangura? Depczesz po nas – narzekała Yeabu. – Świętuję harmattan! – wykrzyknęłam, a w głowie zakręciło mi się od podekscytowania. Wiedziałam, że harmattan przynosi dobre rzeczy.

Rozdział 8 Białe panie i rodzinne albumy Następnego dnia, kiedy skończyliśmy lekcje z nauczycielką Sarą, jak zwykle ociągałam się z wyjściem z klasy. – Czy musisz już iść? – zapytałam jak każdego popołudnia, gdy zbierała swoje rzeczy, przygotowując się do długiego powrotu do domu. – Mabinty Bangura, co cię trapi? – zapytała nauczycielka Sara. – Znalazłam skarb – odpowiedziałam, ostrożnie rozwijając zdjęcie, które trzymałam od poprzedniej nocy. – Próbuję przeczytać te słowa, ale większość jest za trudna. Podałam jej pogiętą okładkę. – Och, to zdjęcie baleriny – powiedziała, wskazując na odpowiedni wyraz. – To słowo, balerina, pochodzi z języka włoskiego. Oznacza „małą tancerkę”. Kobieta na zdjęciu tańczy w balecie. – Co to jest balet? – zapytałam. – To rodzaj tańca. Potrzeba wielu lat ćwiczeń, aby być w nim dobrym – wyjaśniła po drodze do bramy. – Myślisz, że mogłabym się go nauczyć? – Może mogłabyś, gdybyś brała lekcje baletu – odpowiedziała nauczycielka Sara. – Czy możesz mi dawać lekcje baletu? – Och, bardzo chciałabym mieć tyle gracji i talentu – oznajmiła. – Nie mogę uczyć baletu, ale mam o nim książkę w domu moich rodziców we Freetown. Następnym razem, gdy ich odwiedzę, zabiorę ją dla ciebie – powiedziała z uśmiechem. Byłam tak podekscytowana tą książką, że przebiegłam rozwrzeszczana przez podwórze sierocińca. Papa Andrew spojrzał na mnie krzywo. – Spóźniłaś się, jak zwykle. Opowiadam pozostałym sierotom o Amerykankach, które niedługo nas odwiedzą. Teraz siadaj i bądź cicho. Pośpiesznie wskoczyłam na miejsce obok Mabinty Suma i słuchałam, jak papa Andrew ostrzega, żebyśmy zachowywały się najlepiej, jak tylko potrafimy. Znów krzywo na mnie spojrzał, kiedy podniosłam rękę i zapytałam: – Czy zabiorą nas ze sobą do Ameryki? – Gdybyś się nie spóźniła, Mabinty Bangura, znałabyś odpowiedź na to pytanie. Nie, nie tym razem. Przyjeżdżają, żeby zrobić wam zdjęcia, przebadać każdą z was i zaszczepić. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Wiedziałam, czym są zdjęcia, ponieważ raz byłam przebadana przez afrykańskiego lekarza, jednak nie miałam pojęcia, co znaczy słowo „zaszczepić”. Podniosłam rękę, aby zapytać o to papę Andrew, ale zignorował mnie. Już wiele razy mówił mi, że zadaję za dużo pytań. Postanowiłam, że zaczekam i sama się przekonam, co znaczy to słowo. Kolejnego ranka wstaliśmy wcześnie, aby się wykąpać i zapleść na nowo warkoczyki. Papa Andrew ustawił nas przy bramie w szeregu według wzrostu, od najniższego na początku do najwyższego na końcu. Kiedy samochód przejeżdżał przez bramę sierocińca, papa Andrew kazał nam śpiewać jedną z angielskich piosenek, której nauczyła nas Sara. Śpiewaliśmy moją ulubioną: „Lapa, lapa, lapa na mych ramionach”, a ja, chcąc się przypodobać, śpiewałam, ile sił w płucach. Mój głos osłabł, kiedy trzy panie wysiadły z samochodu. Były to trzy najdziwniej wyglądające kobiety, jakie w życiu widziałam. Nie przypominały ślicznej baleriny z magazynu.

Miały jasnoczerwone twarze i dzikie loki. Jedna miała żółte włosy, druga pomarańczowe, a trzecia brązowe. Ich oczy też miały różne kolory. – Ach tak. To na pewno pielęgniarki. Mówię wam – wymamrotała Kadiatu autorytatywnym głosem. – Nie wiedziałam, że biali ludzie występują w różnych kolorach, jak kredki nauczycielki Sary – wyszeptałam do ucha Mabinty Suma. Najwyższa z kobiet powiedziała: – Bardzo mi się podobał wasz śpiew! W jakim to było języku? Kiedy papa Andrew przetłumaczył dla nas na krio jej komplement, wszystkie zaczęłyśmy chichotać, bo myślałyśmy, że śpiewamy po angielsku. Papa Andrew pogroził nam palcem. Uspokoiłyśmy się i pomogłyśmy paniom przenieść pudła z samochodu do naszej klasy. Kiedy już je rozpakowano, panie ustawiły nas w rzędzie przed klasą. Inne dziewczynki trzymały się z tyłu, ale ja przepchałam się na początek kolejki, ciągnąc za sobą podenerwowaną Mabinty Suma. Jedna z kobiet uśmiechnęła się do mnie, zapisując moje imię na pierwszej stronie swojego notesu. Później druga z pań zmierzyła mój wzrost i grubość ramienia. Następnie zważyła mnie. Gdy spojrzała na skalę, zmarszczyła brwi. Zaczęłam się martwić. Może byłam za chuda, aby pojechać do Ameryki. Trzecia pani wtrysnęła mi w usta słodki sok. Dobrze smakował i uznałam, że jeśli to właśnie ma być zaszczepienie, to nie mam nic przeciwko kolejnej dawce. Nagle druga pani mocno mnie przytrzymała. Zaczęłam krzyczeć, kiedy trzecia kobieta chwyciła moje ramię i próbowała wbić w nie igłę. Wyrywałam się i rzucałam. Próbowałam nawet ugryźć tę, która mnie przytrzymywała, ale nie chciała mnie puścić. Ukłucie nie trwało długo i zostałam nagrodzona czymś, co nazywały lizakiem. Był okrągły i pomarańczowy, a smakował nawet lepiej niż słodki sok. Na koniec trzecia pani uścisnęła mnie, poklepała i odesłała za drzwi. Uwolniona kroczyłam dumnie w tę i z powrotem obok dziewczynek czekających na swoją kolej. Warto dać się ukłuć igłą, aby dostać tę okrągłą, słodką rzecz – wyjaśniałam, trzymając lizaka. Mabinty Suma wkrótce wyszła z klasy, ssąc fioletowego lizaka. Pozwoliłam jej polizać mój, a ona dała mi skosztować swojego. W trakcie pobytu białe Amerykanki dały nam dużo więcej lizaków, a także pomalowały nam paznokcie. W czasie ich wizyty papa Andrew karmił nas różnego rodzaju pysznościami, był nawet kurczak i okra. Żałowałam, że Amerykanki musiały już jechać, ale miałam nadzieję, że o nas nie zapomną. Moje życzenie się spełniło. Amerykańskie panie przysłały nam szczoteczki do zębów, paczki pełne ubrań, buty, żaluzje do okien, łóżka, długie rury, które transportowały wodę ze studni do środka naszego sierocińca, i małe paczuszki kolorowego proszku o nazwie Kool-Aid. Papa Andrew dodawał kolorowy proszek do wody, kiedy smakowała stęchlizną. Kool-Aid pachniał jak lizak, ale był gorzki. Wiele lat później opowiedziałam tę historię komuś w Ameryce i dowiedziałam się, dlaczego tak było. Kool-Aid należało mieszać z cukrem, ale cukier był drogi. Najlepszą rzeczą, jaką przysłały nam Amerykanki, były albumy rodzinne. Papa Andrew wyjaśnił: „To albumy przygotowane przez waszych nowych rodziców, będą w nich zdjęcia i wiadomości od waszych nowych matek i ojców. Każdy z was dostanie swój album, z wyjątkiem sióstr. One podzielą się jednym albumem, bo pojadą do tej samej rodziny”. Od dnia, w którym papa Andrew wspomniał o albumach, do dnia, w którym przyjechały, nie robiliśmy nic innego, tylko wyobrażaliśmy sobie, jakie będą nasze nowe amerykańskie rodziny. Powiedziałam wszystkim, że moja nowa matka będzie młoda, wysoka i szczupła. Będzie tańczyła na czubkach palców. Mój ojciec będzie jeszcze wyższy. Oboje będą bardzo inteligentni