DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony188 748
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań108 828

Dobra pustynia - Dorota Kozinska

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Dobra pustynia - Dorota Kozinska.pdf

DagMarta EBooki
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2012 Wydanie I Warszawa 2012 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Dla Doroty Iwaniuk – której też już nie ma

Straszne tu błoto. W lecie był żółty pył, w zimie jest szare błoto. Trudno wstać, jak się upadnie. Przywiera do stóp. Oblepia koła. Ciąży wielbłądom. Szare. Lepkie. Zimne. Niedługo wiosna i będzie czerwono. Jak zakwitnie pustynia. Bo zakwitło błoto. Na czerwono, ale jakoś ciemniej i gęściej. Bo ja leżę chyba. Leżę i rozkwitam. Albo nie ja, tylko błoto. Na czerwono. Tak. Zdziwiony. Wyszedłem przed dom, od razu odjechali. Wczoraj było święto. Dzisiaj jest noc. Stukali do bramy. Córka zawołała. Ten sam motocykl co zawsze. Dwa migacze. Jeden stłuczony. Sakwy z kilimu. Na pewno ten sam. Tego drugiego mężczyzny nie znam. Pierwszego znam. Nosi turban jak mułła. Nie lubię mułłów, nie pójdę do meczetu. Ma biały szalwar kamiz. Bieluteńki jak śnieg. Biały. Kiedy odjeżdżali, zrobił się czerwony. Jak błoto pode mną. Dlaczego pode mną? Przecież ja stoję. Nie. Nie stoję. Leżę. Położyłem się, jak strzelili. A potem już ich nie było. Szkoda, bo nie wiem, po co tu przyjechali. Dziwnie jest. Zimno i lepko. Teraz dzieci nie chcą do mnie podejść, tylko krzyczą. Albo nie krzyczą. Policzę do trzech. Znowu krzyczą. Cisza. Raz, dwa, trzy. Bir, ikki, ucz. Krzyczą. Cisza. I znów krzyczą. Jakby ktoś umierał. Chodźcie tu bliżej. Bo ja nie wiem dlaczego, ale trudno wstać. Straszne błoto dokoła. Straszne, czerwone błoto. Ziemia się otwiera. Błoto czerwone, a nie kwitnie. Za gęsto i za lepko. Jak nie wstanę, to mnie podnieście. Dlaczego

krzyczycie? Raz, dwa, trzy, cisza. Nie chcę do Mazar-e Szarif. Już byłem. Przywieźliśmy wszystko, co trzeba. Nie krzycz. Po co mamy znowu jechać? Muszę porozmawiać z tym z motocykla. Tego drugiego nie znam. Pierwszego znam. Dlaczego odjechali? Dlaczego błoto jest czerwone? Chcę wstać. Nic nie boli. Nic nie widać. Coraz gęściej. Niosą, kołyszą, krzyczą. Bo nie mogę wstać. Teraz to już nawet nie chcę. Poczekam. Słucham. Serce pompuje krew. Dlatego błoto jest czerwone. Dlatego rozkwitło. Lekarze biegają. Raz, dwa, trzy, krzyk, cisza. Krew krąży. Raz, dwa, trzy. Bir, ikki, ucz. Cisza. Asystolia, mówią. Jakie piękne słowo. Nie znam. Krew nie krąży. Raz, trzy, dwa. Bir, ucz, ikki. Cisza. Krzyk. Bardzo gęsty i bardzo czerwony. Śmierć. Ładne słowo. Po persku marg. A ja chcę po uzbecku. Jestem Uzbekiem. Marg. Śmierć. Death. Nie pamiętam. Cisza. Krzyk, krzyk. Cisza. Długa taka. Gęsta. Czerwona. Czarna. Tak.

Poniedziałek, 19 lutego 2007 roku Miejscowy działacz społeczny, dziennikarz i współpracownik niemieckiej organizacji pozarządowej został zastrzelony przez nieznanych sprawców w prowincji Farjab na północnym zachodzie Afganistanu, doniosły w poniedziałek tutejsze władze. W sobotę dwóch uzbrojonych mężczyzn na motocyklu otworzyło ogień do dziennikarza przed jego domem w Andchoj, powiedział zarządca prowincji Abdul Latif Ibrahimi. Nie wiadomo, czy napastnicy należeli do jakiejś bojówki. Śledztwo jest w toku, poinformował Ibrahimi. Jak dotąd żadne ugrupowanie nie wzięło na siebie odpowiedzialności za zamach. W zeszłym roku niezidentyfikowani mężczyźni zastrzelili w północnej prowincji Baghlan dwoje dziennikarzy niemieckich. Miesiąc temu uprowadzono włoskiego reportera w prowincji Helmand. Po trzech tygodniach został zwolniony przez porywaczy. Bojownicy ostrzegają dziennikarzy, by nie rozpowszechniali żadnych informacji o ofiarach bez porozumienia z oddziałami talibów. Źródło: agencja Xinhua

1 A kto powiedział, że się nie baliśmy? Baliśmy się obydwoje, każde na swoim końcu Polski, każde po swojemu, mniej lub bardziej organicznie. Lękaliśmy się o siebie samych i siebie nawzajem. Mieliśmy spędzić wiele tygodni jak skuci razem skazańcy, którzy uciekli z konwoju i znaleźli się na zupełnie obcym terenie. Nikt nas ze sobą nie poznał. Jedno mieszkało we Wrocławiu, drugie w Warszawie. On przeczytał ogłoszenie w internecie, mnie doszły wieści od jednego z pomysłodawców przedsięwzięcia. Poszukujemy wolontariuszy. Andchoj, prowincja Farjab, północno-zachodni Afganistan, tuż pod granicą turkmeńską. Względnie bezpiecznie. Około setki młodzieży w wieku licealnym. Nauka angielskiego na poziomie intermediate i obsługi pakietu Windows. W ścisłej współpracy z jedną z niemieckich organizacji pozarządowych. Nie ma się czego obawiać, Niemcy mają doświadczenie. Ale my nie. Sprawy potoczyły się jak lawina. Propozycję dostałam w marcu 2006 roku, kurs w Andchoj miał ruszyć na początku sierpnia. W lipcu zadzwonił mój partner z Wrocławia. Obydwoje mieszkaliśmy przy ulicy o tej samej nazwie, tylko w innych miastach. Obydwoje ufaliśmy, że to zbieg okoliczności, a nie żart któregoś z organizatorów. Reszty o sobie mieliśmy się dowiedzieć na miejscu. Kiedy 27 grudnia 1979 roku rozpoczęła się operacja Sztorm-333, miałam

niespełna szesnaście lat. Wciąż byłam na tyle dziecinna, że anegdota o bufetowej z baru mlecznego, która w odpowiedzi na uporczywe pytania „czy są Ruskie w Kabulu?”, wystawiła w okienku tabliczkę z napisem „ruskich w kabulu nie ma”, śmieszyła mnie do łez. Ale byłam już na tyle dorosła, żeby pamiętać wcześniejszą o półtora roku rewolucję kwietniową, w której zginął prezydent Mohammad Daud. Władzę przejęła wówczas Ludowo-Demokratyczna Partia Afganistanu. Relacje z późniejszych wydarzeń docierały do Polski w strzępach, odpowiednio zresztą spreparowane przez propagandę radziecką. Mało kto wiedział o istnieniu w LDPA co najmniej dwóch frakcji: umiarkowanych parczamistów, zwanych szyderczo „Królewską Partią Komunistyczną”, oraz chalkistów, zwolenników radykalnej rewolucji ludowej. Prawie nikt nie wiedział, że w skład Parczamu wchodziła przede wszystkim inteligencja: Pasztunowie z plemienia Durranii przedstawiciele mniejszości tadżyckiej. Działacze Chalku z kolei rekrutowali się spośród pasztuńskich Ghilzajów, soli ziemi afgańskiej, synów pasterzy i wieśniaków. Parczamiści mówili w dari, języku perskiej dynastii Sasanidów. Chalkiści posługiwali się paszto, mową koczowników z południa.

Nawet w Moskwie nie przewidziano, że afgańscy komuniści aż tak się zapalą do marksistowskich reform. Równocześnie z oddłużeniem hipotek i wprowadzeniem powszechnego obowiązku szkolnego zaczęły się czystki mniejszości szyickiej, prześladowania duchownych muzułmańskich, eksterminacja herackich i kabulskich Żydów. W marcu 1979 roku, po masakrze w wiosce Kerala, rebelię wszczął Ismael Chan, były oficer armii afgańskiej. W niedługim czasie zajął Herat. Zginęli wtedy Rosjanie. Radzieckie migi zbombardowały miasto. Zginęły dziesiątki tysięcy cywilów. Komuniści afgańscy ponawiali prośby o wsparcie wojskowe. Moskwa dała im wszystko – z wyjątkiem broni chemicznej i śmigłowców. Terror narastał. Niemal całą elitę intelektualną wymordowano lub zmuszono do emigracji. W sierpniu afgańscy tajniacy dokonali masakry trzystu Hazarów podejrzanych o współpracę z powstańcami. Połowę żywcem pogrzebano, połowę żywcem spalono. Zaczęła się wojna domowa. Nikt w Polsce nie wiedział, jak daleko zaszedł konflikt w łonie samej LDPA. Premier Muhammad Nur Taraki, chalkista i jeden z przywódców rewolucji kwietniowej, zginął 14 września, prawdopodobnie zaduszony poduszką przez popleczników Hafizullaha Amina, człowieka numer dwa we frakcji Chalk. Po kolejnej rewolucji, zwanej tym razem pałacową, Amin został przewodniczącym Rady Rewolucyjnej Afganistanu i 25 grudnia poprosił Związek Radziecki o bratnią interwencję. Inwazja zaczęła się zresztą już poprzedniej nocy. Dwa dni później funkcjonariusze specnazu w przebraniu żołnierzy afgańskich wtargnęli do pałacu prezydenckiego, zabijając Amina i jego dwustu gwardzistów. ZSRR wyniósł do władzy parczamistę Babraka Karmala, sekretarza generalnego KC partii komunistycznej, przemianowanej na Afgańską Ludowo-Demokratyczną Partię Jedności. Czterej starcy z Moskwy – Breżniew, Ustinow, Andropow i Gromyko – chcieli upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: zdławić partyzantkę i pozbyć się radykała Amina. Żaden z nich nie wiedział, że spychają Związek Radziecki w przepaść. Wojna trwała dziewięć lat. W 1982 roku Rosjanie zaczęli rozpylać ze śmigłowców napalm. Zrzucili nad Afganistanem kilkadziesiąt milionów min

przeciwpiechotnych. Zatruli wieśniakom studnie. Cztery lata później sytuacja wymknęła się spod kontroli. W 1986 roku odsunięto od władzy Karmala. Zastąpił go Mohammad Nadżibullah. Gigantyczny odwrót armii radzieckiej trwał następne trzy lata. Komuniści afgańscy upadli dopiero w roku 1992, kiedy uzbeckie oddziały Abdula Raszyda Dostuma przeszły na stronę opozycji. W 1993 roku premierem został Gulbuddin Hekmatjar. Bohaterski mudżahedin, potężny szafarz pomocy wojskowej dostarczanej z Zachodu i z krajów arabskich, fundamentalista muzułmański. Zachód stracił zainteresowanie Afganistanem. Przyczyną miała być utrata wpływów wśród byłych bojowników. Wybuchła kolejna wojna domowa, w której Kabul ucierpiał bardziej niż Warszawa w Powstaniu. W 1996 roku talibowie – do niedawna członkowie jednej z wielu nieformalnych organizacji planujących wprowadzenie w Afganistanie ustroju opartego na prawie koranicznym – dopadli i zamordowali Nadżibullaha, przebywającego od czterech lat na terenie przedstawicielstwa ONZ w Kabulu. Wkrótce kontrolowali już niemal cały kraj – z wyjątkiem stanowisk armii tadżyckiej pod dowództwem legendarnego komendanta mudżahedinów Ahmada Szacha Masuda. W październiku 2001 roku, po udanym zamachu na Masuda 9 września i późniejszym o dwa dni ataku na WTC, siły NATO rozpoczęły interwencję w Afganistanie. W 2002 roku ogłoszono koniec reżimu talibów. W czerwcu Loja Dżirga, czyli afgańskie Zgromadzenie Narodowe, obrało na prezydenta popieranego przez Zachód Pasztuna Hamida Karzaja. Zwycięska koalicja zadeklarowała odbudowę kraju z dwudziestoletnich zniszczeń wojennych. Rok później znów coś się popsuło. Organizacje pozarządowe zaczęły się powoli wycofywać z terenów znajdujących się pod władzą lokalnych watażków. Nikt nie wie, co będzie dalej. W 1979 roku przynajmniej wiedzieliśmy, co to jest sos kabul. W wydanym kilka lat temu słowniku wyrazów obcych znalazłam pod tym hasłem dość szczegółowy opis sosu cumberland. Przyszedł czas, kiedy bufetowa mogła już z czystym sumieniem wystawiać tabliczkę „ruskich w kabulu nie ma”. Wyszli 15 lutego 1989 roku. Kończyła się

zimna wojna. Związek Radziecki walił się w gruzy. Pogrzeb Imre Nagya zapoczątkował zmiany ustrojowe na Węgrzech, upadł mur berliński, w Czechosłowacji rozegrała się aksamitna rewolucja. W Polsce Magdalenka, Okrągły Stół, wreszcie wolne wybory 4 czerwca. I wciąż żywa pamięć wydarzeń, które doprowadziły do 13 grudnia 1981 roku. I pamiętna piosenka z refrenem „wejdą – nie wejdą”. Nie weszli. Nie starczyłoby im sił. Dwa lata wcześniej ugrzęźli w Afganistanie. Do walk z „duchami” rzucili przeszło pół miliona żołnierzy. Poległy dziesiątki tysięcy. W skrupulatnych wyliczeniach strat w sprzęcie wojskowym figuruje między innymi 147 czołgów i 1314 transporterów opancerzonych. Ciosy wymierzane przez kraje byłego bloku wschodniego tylko przyśpieszyły agonię czerwonego niedźwiedzia. I tak by zdechł. Z kręgosłupem przetrąconym w dolinie Pandższiru. Z łapami połamanymi w przegranym wyścigu zbrojeń. Przeżarty rakiem korupcji. Za pyrrusowe zwycięstwo Afganistan zapłacił milionami istnień ludzkich. I płaci dalej. Sam nie wie już za co. A to przecież niespełna trzy dekady w dziejach ziem, które zaczęto zasiedlać pięćdziesiąt tysięcy lat temu. Wystarczyło trzydziestolecie, by Afganistan obrósł mnóstwem stereotypów, powielanych w nieskończoność przez korespondentów wojennych, publicystów i działaczy organizacji pomocowych. Manichejski stereotyp szlachetnych, walczących z otwartą przyłbicą

mudżahedinów i zacofanych, tchórzliwych talibów, zasłaniających się żywymi tarczami z ludności cywilnej. Stereotyp inicjacyjny, czyli rzekomy chrzest bojowy zachodniego dziennikarza w oddziałach partyzantki afgańskiej. Rytuał przejścia w tożsamość wojownika, coraz cenniejszą w gnuśnym, zniewieściałym świecie Zachodu. Seksistowski stereotyp kobiety okutanej przez zazdrosnego męża w czador, który pozbawia wędrowca uciechy obcowania z jej urodą. Feministyczny stereotyp kobiety odartej z prawa do stanowienia o własnej karierze, zniewolonej tradycyjnym podziałem na role męskie i żeńskie. Romantyczny stereotyp miłości niemożliwej, prowadzącej do tragedii kochanków, którzy padają ofiarą afgańskiej struktury klanowej. Kolonialny stereotyp cywilizatora, niosącego dzikusom oświaty kaganiec. Łamanie szablonów wymaga często zastępowania ich innymi, ściągniętymi z przeciwstawnego bieguna. Przygotowując się do wyjazdu, uległam stereotypowi szczęśliwego dzieciństwa. Cudzego. Dzieciństwa spędzonego w Kabulu przez moją przyjaciółkę, której rodzice wrócili do Polski po bezkrwawym zamachu stanu, obaleniu monarchii i przejęciu władzy przez Mohammada Dauda. W lipcu 1973 roku Zahir Szach wyjechał do Włoch, żeby podreperować zdrowie. Władcą był dość nieudolnym i chyba zdawał sobie z tego sprawę. Przez blisko trzydzieści lat panowania wyręczali go premierzy-regenci, skądinąd członkowie najbliższej rodziny. Król Afganistanu – słynący z zamiłowania do sztuki i pięknych kobiet – przejął ster rządów dopiero w 1963 roku, bardziej z chęci dopieczenia ambitnym krewniakom niż sprawowania władzy. Szwagier Mohammad Daud nie zapomniał mu tej zniewagi, odczekał dziesięć lat i wykorzystał pierwszą nadarzającą się sposobność. Zahir Szach nie chował urazy. Abdykował miesiąc po ogłoszeniu republiki. Niewykluczone, że odetchnął z ulgą. Zamieszkał w Rzymie, gdzie odtąd wiódł spokojny żywot ostatniego afgańskiego monarchy.

Zbuntowana siedmiolatka nie mogła się za to pogodzić z zesłaniem do Warszawy. Brudnego, szarego miasta przygnębionych ludzi, które na wiosnę nie rozkwitało mnóstwem róż i tulipanów. Dziury, w której nie było nawet Marksa & Spencera. Zaniedbane wille na Saskiej Kępie tylko wzmagały jej tęsknotę za spacerami wśród modernistycznych rezydencji kabulskiej dzielnicy rządowej, gdzie w latach dwudziestych ubiegłego wieku król Amanullah kazał wznieść olbrzymi neoklasyczny pałac Darul Aman. Dar-ul-Aman, dosłownie „Dom Porządku”. W znaczeniu metaforycznym strefa bezpieczeństwa, zawieszenia broni między Domem Pokoju a Domem Wojny. Między światem islamu a światem niemuzułmańskim. Kiedy moja przyjaciółka dorosła, nie chciała uwierzyć w prawdę ekranu. Niemożliwe, żeby wszystko legło w gruzach. Niemożliwe, żeby kurz wdzierał się w każdą szczelinę. Kabul wciąż musi być piękny. O zachodzie słońca w krystalicznym górskim powietrzu zawisa błękitnoróżowa poświata. Sama zobaczysz. Samolot zrobił zwrot przez skrzydło i wylądował na kabulskim lotnisku Chwadża Rawasz – poranionej, okrytej karbunkułami ruin niecce na wysokości blisko tysiąca ośmiuset metrów nad poziomem morza, u stóp strzelistych wzniesień Hindukuszu. Góry stały po pas w smogu barwiącym poranną mgłę na brudnofioletowo, zacierającym ostry rysunek żlebów w litej skale. Zdążyliśmy się już trochę poznać. Godziny oczekiwania na lotnisku w Stambule spędziliśmy na rozmowach ze studiującą w Polsce Pasztunką i z czeskim lekarzem, pracownikiem jednej z misji medycznych w Afganistanie. Pasztunka bała się powrotu do domu po trzech latach rozłąki. Lekarz straszył nas leiszmaniozą, paskudną chorobą przenoszoną przez muchy piaskowe, których ukąszenie prowadzi do owrzodzenia i trwałego oszpecenia skóry. Umówiliśmy się z Czechem nazajutrz, przed wejściem do Muzeum Kabulskiego. Nic nie wyszło z tego spotkania. Od przylotu do Kabulu, gdzie przejęli nas dwaj afgańscy pracownicy stowarzyszenia, nasze życie potoczyło się innym trybem. Z dnia na dzień staliśmy się zakładnikami tutejszej gościnności, nacechowanej mnóstwem

najrozmaitszych odcieni. Obawą, żeby Europejczyk nie wpakował się w jakąś kabałę i nie ściągnął kłopotów na gospodarzy. Godnością, każącą wziąć gościa na utrzymanie nawet kosztem domowników. Przekonaniem, że gość zda się na opiekunów i zostawi im prawo wszelkiego wyboru: miejsc godnych zwiedzenia, ludzi godnych zaufania, potraw godnych prawdziwej uczty. Po południu przed dom zajechała terenowa toyota z napędem na cztery koła – jedyny niezawodny środek transportu w Afganistanie. – Be kodża mirawim? – spytałam nieśmiało kierowcę. Z ust brodacza popłynął strumień słów w dari, tutejszej odmianie języka perskiego. Słuchałam jak zaczarowana, próbując wychwycić znajome dźwięki, których i tak nie zdołałam złożyć w odpowiedź, dokąd jedziemy. Wreszcie odważyłam się przerwać mężczyźnie i wyjaśnić, że słabo znam perski. – Aaaa... – odparł cicho. Nie uśmiechnął się, nawet nie spojrzał w moją stronę i zamilkł na dobre. Po chwili dosiadł się jeden z naszych opiekunów, oznajmił po angielsku, że jedziemy na wzgórze Marandżan, po czym wdał się w rozmowę z moim towarzyszem. – Jak się nazywasz? Cessar, tak? Będziesz uczył angielskiego, prawda? – Nie, obsługi komputerów. Angielskiego będzie uczyła... – Aaaa... – przerwał mu Afgańczyk, zafrasował się i ważył sytuację w milczeniu.

Górujące nad Teppe Marandżan ponure mauzoleum Nadir Szacha, ojca ostatniego króla Afganistanu, jest jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Kabulu. Wyciosane z czarnego marmuru, zwieńczone metalową kopułą wspartą na ciężkich kolumnach, ucierpiało mocno w czasie walk toczonych w tym strategicznym miejscu w latach dziewięćdziesiątych, wciąż jednak gromadzi tłumy kabulczyków. Starsi być może rozpamiętują krótkie, czteroletnie władanie padyszacha, który przepędził od tronu tadżyckiego „uzurpatora” Habibullaha Kalakaniego, znienawidzonego przez Pasztunów za przerwanie dynastii Barakzajów i przejęcie władzy po zmuszonym do abdykacji Amanullahu. Wojska Nadir Szacha otoczyły miasto w październiku 1929 roku. Kalakani, zwany też pogardliwie Bacza-je Saqo, czyli „synem woziwody”, zbiegł wpierw do rodzinnej wioski, żeby wkrótce dać się uwieść intrygom Nadira, mamiącego go nadzieją objęcia posady w rządzie. Nieszczęsny Tadżyk ukląkł w końcu przed plutonem egzekucyjnym, mimo wszystko dziękując Bogu, że spełnił jego najskrytsze marzenie i uczynił go królem. Nadir Szach zginął w 1933 roku z ręki nastolatka Abdula Chaliqa, przekupionego najprawdopodobniej przez ludzi wypędzonego do Włoch Amanullaha. Młodsi kluczą między rzędami cyprysów, przewracają się w kurzu i gonią przed sobą stadka kóz, trenując zajadle przed świętem latawców przypadającym w czasie marcowych obchodów Nauruz, czyli afgańskiego Nowego Roku. W 2005 roku, kiedy wznowiono je po trzydziestu latach wojennej zawieruchy, na wzgórze Marandżan ściągnęło przeszło sto tysięcy widzów. Nagły podmuch wiatru porwał latawca skleconego z wyklepanych prętów i kilku warstw przezroczystych toreb foliowych. Załopotały zielone proporce na grobach męczenników-szahidów. Zeszłam w dół po strzaskanych schodach i skryłam się za węgłem mauzoleum, żeby podpatrzyć parę synogarlic. Bezmyślnie minęłam tablicę ostrzegającą przed minami przeciwpiechotnymi. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Z oddali dobiegł tubalny śmiech naszego opiekuna, który rozprawiał w najlepsze z „Cessarem”, obejmując go za szyję.

Słońce zachodzi. W ciężkim od upału powietrzu wisi zasłona spalin z generatorów, włączanych tysiącami przy każdej przerwie w dostawie prądu. Kurz wdziera się w najskrytsze zakamarki ciała. Poza smrodem oleju napędowego i duszącym zapachem pyłu nie czuć prawie nic – trudno nawet zwietrzyć woń brudu i zgnilizny. Ekspaci barykadują się we własnych enklawach, ściągnięci nadzieją zarobku. Afgańczycy koczują, gdzie popadnie, obserwując świat z łóżek ustawionych rzędem na skraju przepaści – z piątej kondygnacji domu przeciętego na pół przez pocisk artyleryjski. Dzieci żebrzą na ulicach, wciskając cudzoziemcom poplamione egzemplarze wydanego trzydzieści lat temu planu Kabulu. Żołnierze suną po mieście w opancerzonych samochodach, a z oczu wyziera im strach pomieszany z obrzydzeniem.

2 Wyjechaliśmy nazajutrz. Zostawiliśmy w tyle Muzeum Kabulskie i nadzieję na zwiedzanie miasta z czeskim lekarzem, nie dowiedzieliśmy się nic o naszej misji w Farjabie, przeżyliśmy kolację w ulubionym lokalu opiekuna, gdzie uraczono nas porcją paskudnych mantu – gotowanych na parze pierogów z tłustą baraniną. Pierwsze zetknięcie z kuchnią afgańską nie wypadło najlepiej. O uroku wieczoru miała jednak stanowić obecność wirtuoza rubabu, czternastostrunnej lutni o krótkim gryfie. Tradycyjne lutnie, skrzypce i bębny ucichły, gdy wybuchła wojna domowa. Nie tylko mułłowie, ale i przywódcy ruchu oporu nawoływali do uczczenia pamięci męczenników milczeniem, przerywanym tylko modlitwą i kołysankami dla następców. Silebant Musae inter arma Sovietica. Milczały też później, po wycofaniu wojsk radzieckich. Po nastaniu talibów rzuciły się do ucieczki. Muzyków ścigano i osadzano w areszcie, bezcenne instrumenty niszczono, na rozstajach dróg wystawiano upiorne znaki ostrzegawcze z potrzaskanych kaset i powiewających na wietrze strzępów taśmy. Po 2001 roku mistrzowie lutni i skrzypiec sarinda zaczęli ściągać z powrotem do Kabulu. Nie wszędzie witano ich z otwartymi ramionami. Donośny dźwięk syntezatorów i keyboardów skuteczniej mącił znienawidzoną ciszę. Żeby posłuchać prawdziwych ustadów, trzeba zaufać miejscowym przewodnikom, rozsiąść się w lepkim mroku którejś z kabulskich spelunek i odłożyć nadzieję dobrego posiłku na lepsze czasy. Kładąc się spać, wciąż miałam w ustach mdły posmak pierogów oblanych

sosem, w którym lichy olej i jogurt walczyły o lepsze z czosnkiem, kolendrą i sokiem z cytryny. Obudziłam się z krótkiego snu przerażona: że nie podołam, zapomnę języka w gębie, nie zniosę narzuconej mi z dnia na dzień roli stworzenia bez płci i tożsamości. Istoty obcej kulturowo, z trudem tolerowanej przez mężczyzn, dopuszczanej do świata kobiet pod warunkiem przestrzegania obowiązujących w nim reguł. Z zazdrością obserwowałam mojego towarzysza, który bez większych kłopotów wszedł w komitywę z Afgańczykiem. Wprawdzie i jemu przytrafiła się gafa, kiedy zbyt obcesowo spytał go o narzeczoną. Młodzieniec niechętnie się żegnał ze stanem kawalerskim. Zagadnięty, podąsał się chwilę, zmierzył nas ponurym wzrokiem, coś tam bąknął o konieczności podporządkowania się woli rodziców, po czym wrócił do radosnej konwersacji, co rusz przerywanej wybuchami śmiechu. Mnie nikt o nic nie pytał. Ilekroć próbowałam się wtrącić – czyli wykorzystać chwilę ciszy w rozmowie dwóch mężczyzn – uśmiech na twarzy opiekuna raptownie gasł, a odpowiedź robiła wrażenie zdawkowej. Głos mówił jedno, spłoszone oczy uciekały w bok, krzycząc bezgłośnie: „Nie patrz na mnie. Jestem przyzwoitym człowiekiem i źle się czuję w obecności kobiet. Nie wiem nawet, czy jesteś kobietą. Masz na sobie spodnie żołnierza. Dziwnie wiążesz chustę i włosy ci się spod niej wymykają inaczej niż moim siostrom. Zapomniałaś okryć ramiona. Nic mnie z tobą nie łączy. Błagam, nie odzywaj się pierwsza”. Ten niemy przekaz zrozumiałam dopiero po kilku tygodniach pobytu

w Afganistanie i odtąd mogłam się już z nim zmierzyć: spuszczając wzrok, chowając się za plecami zaprzyjaźnionych mężczyzn, szczelniej otulając głowę, żeby skłonić rozmówcę do podjęcia dialogu. Wtedy – bezradna – przestałam się odzywać w ogóle. Nad ranem spakowaliśmy bagaże do służbowego samochodu i podjechaliśmy na północne obrzeża Kabulu, skąd wyruszają kawalkady taksówek, mikrobusów i półciężarówek, ciągnących w stronę doliny Pandższiru i dalej, przez przełęcz Salang, do Mazar-e Szarif. Do grobu Masuda niespełna sto kilometrów, trzy godziny jazdy, można się załapać za sto afgani, czyli nieco ponad dwa dolary. Taksówka w obie strony – pięćdziesiąt dolarów. Kurs na drugą stronę Hindukuszu – do negocjacji. Można się targować. Trzeba się targować. Obydwaj „nasi” Afgańczycy – także milkliwy szef biura – przystąpili do rokowań z kierowcami, by już po chwili wyciągnąć z tłumu wysokiego, siwiejącego mężczyznę o smutnej, dobrotliwej twarzy, który zaprosił nas gestem do wypucowanej toyoty. Podobne mikrobusy kursują między Warszawą a Zamościem, pomyślałam bez związku. Zabierają kilkunastu pasażerów. Nasz został najwyraźniej przystosowany do wożenia miejscowych dygnitarzy i członków organizacji pomocowych. Właściciel wyjął ze środka większość siedzeń, zostawiając tylko przednią kanapę i dwa miejsca z tyłu. Resztę samochodu wymościł grubą warstwą ręcznie wiązanych dywanów. Do tej pory podróżowałam po Azji wciśnięta między znajomych trekkerów a metalowe skrzynie z dobytkiem współpasażerów, piastując na kolanach dzieci, strząsając z siebie noclegowiczów na gapę, którzy z rosnącą ciekawością wystawiali na próbę moje poczucie dystansu fizycznego. Wyglądało na to, że ponad czterysta kilometrów drogi z Kabulu do Mazar-e Szarif pokonam na leżąco. O nasze bezpieczeństwo zatroszczy się młodszy rangą pracownik, wielbiciel lutni i baranich pierogów. Jego zwierzchnik ma mnóstwo spraw do załatwienia w Kabulu, poza tym nie znosi tej trasy. Przed nami cały dzień podróży. Afgański dzień podróży, czyli trzeba dotrzeć do celu przed zmrokiem – z przesiadką w Mazar-e Szarif, skąd prowadzi kolejny, tym razem

trzystukilometrowy odcinek szosy do Andchoj. Nadzieje obieżyświatów rozwiewały się w pył. Nie zatrzymaliśmy się w wiosce Mirbacza Kot, nie skręciliśmy na północny zachód do Istalifu, malowniczej miejscowości przycupniętej na zboczach gór Koh-e Daman. Żyzna dolina Szomali była niegdyś spichlerzem Kabulu – za każdą wsią rozciągały się szerokie winnice i piękne sady, pełne drzew wiśniowych, figowych i morwowych. Nieosłonięte połacie sprawdziły się też jako pole bitwy – na każdym kilometrze drogi leżały zwłoki czołgów i transporterów opancerzonych, niepogrzebane i częściowo tylko okaleczone przez ludzkie sępy. Mieszkańcy jednej z wiosek – zamiast ruszyć z miejsca pordzewiałe truchło lub zmienić plan zabudowy – oblepili je glinianymi cegłami i wkomponowali w dom wsparty na zboczu wzgórza. Dom z wystającą lufą, skierowaną złowieszczo na szosę. Szomali powoli się dźwiga ze zniszczeń wojennych, co widać zwłaszcza po plennych winnicach, oszałamiających bogactwem dojrzałych owoców. Maleńkich jak paznokieć, żółtozielonych, słodkich, skupionych w zwarte grona. – Pewnie z nich tłoczą doskonałe wina? – spytał figlarnie mój towarzysz. – Nie wiem. Nie piję wina. Jestem muzułmaninem. Bo Allah objawił w Koranie: „O wy, którzy wierzycie! Chamr, majsir, bałwany i strzały wróżbiarskie to obrzydliwość wynikająca z dzieła szatana. Unikajcie więc tego. Być może będziecie szczęśliwi”. Chamr oznacza nie tylko wino, ale też tytoń i haszysz, czyli wszystko, co „zakrywa umysł”. Pod określeniem majsir kryje się uwielbiany przez Afgańczyków hazard. Nie zakładaj się, czyj mastyf szybciej wgryzie się w gardło drugiego. Czyja przepiórka prędzej zadziobie zaślepionego furią rywala. Czyj latawiec zostanie na niebie ostatni. Być może będziesz szczęśliwy. Znów gafa. Kilkanaście kilometrów za skrętem na Istalif droga się rozwidla. Gdybyśmy zboczyli w prawo, dotarlibyśmy do bazy lotniczej Bagram. Kiedyś lądowały tu brzuchate radzieckie iły, stąd prowadzono zakrojone na gigantyczną skalę operacje szturmowe przeciwko mudżahedinom. W 1999 roku porzucona baza stała się areną walk między bojownikami Sojuszu Północnego a talibami.

Pierwsi zasadzili się w zbombardowanej wieży kontrolnej, drudzy na stanowiskach artyleryjskich z drugiej strony lotniska. Sojusz Północny wziął na celownik Kabul, atakując miasto sowieckimi rakietami krótkiego zasięgu. Talibowie próbowali wykurzyć przeciwnika z ziemi i z powietrza. Gdy zawodziły moździerze, z samolotów spadały bomby kasetowe. Po określonym czasie od zrzutu w bombie wybuchał ładunek prochowy, wyrzucając z poszarpanego cielska od kilku do kilkuset podpocisków. Konieczność wojenna i sprawa żołnierska. W 329 roku przed naszą erą wojska Aleksandra Wielkiego parły przez góry – dzielące dzisiejszy Kandahar od doliny Kabulu – w pogoni za uzurpatorem Bessosem, który po przegranej przez Persów bitwie pod Gaugamelą ogłosił się królem i rozpoczął rządy jako Artakserkses V. Wlokły się naprzód dziesiątkowane głodem, obezwładnione mrozem, oślepione skrzącym się bezlitośnie śniegiem. Doszły w pobliże Bagramu, czyli starożytnej Kapisy, stolicy dawnej perskiej satrapii Gandary. Tysiące maruderów, żołnierzy niezdolnych do dalszej służby i markietanów założyły tu kolonię, nazwaną później Aleksandrią Kaukaską – w mylnym przekonaniu, że armia stanęła u podnóża gór Kaukazu. Miasto przechodziło z rąk do rąk, żeby opustoszeć na długie lata w III wieku naszej ery, za panowania Szapura I z dynastii Sasanidów, wsławionego krwawą łaźnią, jaką zgotował Rzymianom w bitwie pod Edessą. Wziętego wówczas do niewoli cesarza Waleriana kazał po śmierci wypchać i wystawić na pokaz w świątyni. Konieczność wojenna i sprawa żołnierska. Dziś w Bagramie mieści się baza wojsk lotniczych, zarządzana przez 101. Dywizję Powietrzną armii Stanów Zjednoczonych. Stacjonuje w niej mniej więcej tyle samo żołnierzy, ilu osadników ufortyfikowało się niegdyś w Aleksandrii Kaukaskiej. Wewnątrz kwitnie handel, prosperują kina polowe i doskonale wyposażone siłownie. Mieszkańcy nie wytykają nosa poza względnie bezpieczną bazę. W ośmioosobowych kontenerach mieszkalnych, barakach i namiotach koczują Amerykanie, Włosi i Polacy. Wycieńczeni morderczym marszem ludzie Aleksandra urządzili się u stóp mniemanego

Kaukazu. W podobnie wyobrażonym świecie wegetują wojska dzisiejszej koalicji. Kraina Bagram? Bo Afganistan z pewnością to nie jest. Zanim toyota dotarła do miasta Dżebal-us-Seradż, skąd droga pnie się serpentynami w stronę przełęczy Salang, mój towarzysz poddał się zmęczeniu i usnął. Zbyt podniecona podróżą, żeby pójść w jego ślady, snułam nerwowe rozważania, jak się zachowam w sytuacji granicznej. Niedługo przed naszym wyjazdem osławieni „nieznani sprawcy” zamordowali dwie afgańskie pracownice jednej z organizacji pozarządowych. Niespełna 160 kilometrów od Andchoj. Niemcy zapewniają, że to incydent. Przekazują nam tylko pod rozwagę wskazówki Afghan National Security Organization, sporządzającej raporty o stanie bezpieczeństwa wewnętrznego: unikać wstępu do stref, gdzie przebywają międzynarodowe siły zbrojne; dotyczy zwłaszcza zatłoczonych miejsc publicznych oraz dróg w trakcie przejazdu konwojów wojskowych. Zapachu ropy i śmierci nawdychałam się w polskich szpitalach. Jak cuchnie strach i ból, nauczyłam się w stajniach i klinikach weterynaryjnych. Mam wielu znajomych wśród lekarzy. Przyjaźniłam się z pielęgniarką. Jechałam z nią kiedyś półciężarówką przez las na polskiej ścianie wschodniej. Coś mignęło z lewej strony w zaroślach, samochód raptownie zwolnił, pierwsza sarna pokonała szerokość drogi jednym susem, druga wpadła z impetem na maskę. Zginęła na miejscu. Wysiadłam i spojrzałam w martwe oczy zwierzęcia,

pod którym rozlewała się kałuża krwi wymieszanej z rozpryśniętym mózgiem. Nogi wrosły mi w asfalt. Stałam i patrzyłam tępym wzrokiem, jak właścicielka samochodu chwyta sarnę za pęciny i ściąga z szosy do rowu. Dziurę po stłuczonym reflektorze zakleiłyśmy taśmą. Kierowca toyoty zarządził przed tunelem postój, żeby rozprostować kości. Zeszłam kawałek w dół zbocza, próbując choć chwilę odpocząć od krępującego dla obydwu stron towarzystwa Afgańczyków. Przeniknął mnie nagły chłód, spowodowany w równej mierze górskim powietrzem Hindukuszu, jak obawą, że kroczę po polu minowym. Zawróciłam. W górze rozpościerał się widok na pierwsze betonowe „galerie”, chroniące drogę dojazdową przed sunącym ze skalnych zerw śniegiem. Przełęcz Salang – piarżysta niecka wypełniona fioletowoszarym kamieniem – leży na wysokości trzech tysięcy ośmiuset siedemdziesięciu ośmiu metrów. Pod nią przebiega prawie trzykilometrowy tunel, dzięki któremu podróż między północną a południową częścią kraju udało się skrócić do niespełna doby. W 1955 roku władze Afganistanu i Związku Radzieckiego podpisały umowę o wspólnym przedsięwzięciu inwestycyjnym. Przeprawę otwarto w roku 1964. Z republik środkowoazjatyckich i z powrotem popłynął strumień dóbr i usług. Piętnaście lat później przedostała się tędy kawalkada radzieckich czołgów i samochodów pancernych. Gdyby ktoś pofatygował się wówczas do Kedleston i przytknął ucho do grobowca lorda Curzona, usłyszałby dobywający się z głębi złośliwy chichot: „Ja umiałem rozstawić figury na szachownicy Wielkiej Gry między Rosją a Imperium. Potrafiłem zagrozić pionkiem rosyjskiemu carowi, wyznaczając granicę jego wpływów na buforowym państwie Afganistanu. Oswoiłem nieposkromionych Pasztunów z południa: kiedy byli zbędni, zostawiałem ich w spokoju, kiedy trzeba było stanąć w obronie granic Indii, kazałem im dbać o stan dróg i przełęczy niezbędnych dla naszej racji stanu, przekonując, że czynią to w trosce o własne terytoria. Teraz Rosjanie wdarli się z północy przez Salang. Niedługo wciągniecie plemiennych wojowników w świętą wojnę

z komunistami. Za własne pieniądze wykształcicie talibańską zarazę. Skąd weźmiecie drugiego Curzona, żeby ją wygubić?”. W listopadzie 1982 roku tunel zebrał najkrwawsze myto w swoich dziejach. Radziecki konwój wojskowy prawdopodobnie wpadł w zasadzkę. Ognista kula paliwa z rozerwanej wybuchem cysterny przetoczyła się przez siedmiometrowej średnicy korytarz, zabijając około dwustu żołnierzy, w większości afgańskich. W pierwszych doniesieniach szacowano liczbę ofiar na blisko trzy tysiące. Rosjanie szybko doprowadzili tunel do porządku. Dbałość o stan techniczny przeprawy umożliwiła im w miarę sprawny odwrót podczas srogiej zimy 1989 roku. Artiom Borowik, pierwszy rosyjski dziennikarz śledczy z prawdziwego zdarzenia, dokumentował sromotną ucieczkę Sowietów na papierze i czarno- białej błonie fotograficznej. Jedno ze zdjęć przedstawia długi sznur szarych czołgów na tle wzniesień zlewających się z jednolitym przestworem nieba. W tej monochromatycznej kompozycji przyciąga uwagę dziwnie ostra, odrobinę ciemniejsza od tła figurka żołnierza w hełmofonie, trwającego na baczność przy lufie jednego z pojazdów. W przeciwnym razie ujrzelibyśmy tylko martwy ciąg tanków w nieruchomym pejzażu. Armię widm, pokonaną przez armię duchów. Zwalczające się potem frakcje bojowników doceniały wyłącznie strategiczne znaczenie tunelu, nie zawracając sobie głowy jego konserwacją. Wręcz