DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony189 343
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań109 005

Elaine Cunningham - Doradcy i Królowie 1 - Ogar Magów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Elaine Cunningham - Doradcy i Królowie 1 - Ogar Magów.pdf

DagMarta CYKLE I SERIE Doradcy i Królowie - Elaine Cunningham
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

Ogar Magów Doradcy i Królowie • Księga I The Magehound Elaine Cunningham Tłumaczenie: Michał Studniarek

Dedykacja Mojemu bratu Myronowi, który znajduje czas, aby czytać te książki. Nie myśl, że nie potrafię tego docenić, nawet jeśli podkradasz egzemplarze Mamy.

PROLOG Czarodziej zmusił się, by jeszcze raz unieść maczetę - ramiona bolały go niemiłosiernie. Wbił się w kwitnące pnącza, ale splątana masa była tak gęsta, iż zdawała się odbijać jego ciosy. Z zielonego sklepienia nad głową buchnął piskliwy, obłędny śmiech z nutą histerii. Kilku mężczyzn zamarło, uważnie rozglądając się dookoła ciemnymi oczami. - To tylko ptak - warknął mag, mając rozpaczliwą nadzieję, że zgadł dobrze. - Jesteście mistrzami magii czy tchórzliwymi babami? Czy skarb Akhlaura stracił już swój powab? A może chcecie spędzić resztę waszych dni udając pozbawione magii dziewki pochylone nad krowimi wymionami? Zapewniam was - dodał ponuro - że to się da załatwić. A teraz jazda do roboty - zakończył wypowiedź kolejnym, pełnym złości uderzeniem. Skupił się na swoim gniewie i zmusił swoich ludzi, by zrobili to samo. Gniew pozwalał im iść dalej. Strach był czymś, na co ze wszystkich sił starali się nie zwracać uwagi, gdyż na bagnach Akhlaura nawet chwila wahania mogła kosztować życie. Dziwny, błyszczący, zielony kwiat rzucił się na maga, prawie trafiając go w ucho i obsypując lekko mieniącym się pyłkiem, pachnącym jak owoce mango i piżmo. Czarodziej kichnął głośno kilka razy, obawiając się, że następne kichnięcie wyrzuci mu wątrobę przez nos. Kiedy wreszcie mu przeszło, chwycił maczetę i odciął kwiat. Wiedział, że nie może go kopnąć, choć miał na to wielką ochotę. Mag zaczynał nienawidzić bagien i wszystkiego, co na nich żyło, ale te kwiaty darzył wyjątkowo gorącym uczuciem. Olbrzymie i nienasycone bagienne kwiaty atakowały niespodziewanie. Ich ułożone na kształt kielicha płatki były zakończone cierniami zagiętymi niczym zęby żmii, pełnymi zabójczego jadu. Co udało im się złapać, tego już nie wypuszczały. Z któregoś zamkniętego kwiatu wyleciał pęk opalizujących, błękitnych piór. Na ziemi nisko rosnące pnącza owijały niemal czysty szkielet dzika. Zielone macki wiły się wokół odsłoniętych żeber. Nad wielkimi jak sztylety szablami i sklepioną czaszką, niczym dziecko podziwiające dzieło morderczych rodziców, kiwał się mały kwiatowy pączek. Czarodziej zaatakował pnącza ze wzmożoną zaciekłością. Włosy przylepiły mu się do czoła, a palce aż swędziały od chęci rzucenia zaklęcia, które zamieniłoby tę niebezpieczną, zieloną barierę w suche, kruszące się gałązki. Nie ośmielił się. Sprowadził na bagna grupę czarodziejów wyposażoną w

wystarczającą ilość zaklęć, eliksirów i zaczarowanej broni, aby przenieść ich z jednego księżyca na drugi... a przynajmniej tak sądził. Liczba ich czarów malała zadziwiająco szybko. Jak to możliwe, że już po trzech dniach musieli zamienić rzucanie czarów na pracę mięśni? Jakie jeszcze, równie poważne, błędy mógł popełnić? Jakież to sekrety, przerastające ich słabnące siły, mogły skrywać bagna? Te wątpliwości gnębiły maga, kiedy wraz ze swymi ludźmi przebijał się przez gąszcz. Trzy dni na bagnach Akhlaura wyczerpały jego cierpliwość, pewność siebie oraz przerzedziły szeregi. Na bagna razem z nim weszło dwudziestu ludzi. Udało się przeżyć trzynastu. Był to niemały wyczyn, gdyż każdy dzień niósł ze sobą niespodziewane niebezpieczeństwa, a samo oddychanie wydawało się wielkim osiągnięciem. Od walki o powietrze, ciężkie i gorące niczym zupa, pierś przeszywał tępy ból. Mag uważał się za osobę dobrze znoszącą upały, gdyż Halruaa była południowym krajem, gdzie pory roku określano według układu deszczów, wiatrów i gwiazd. Ale nigdy, przenigdy nie doświadczył jeszcze takiego gorąca! Bagno było niczym kocioł - zgniłą, śmierdzącą rzeczą, która migotała, bulgotała i pluła. Woda była wszędzie. Spadała z liści, otulała mgłą płytką wodę, chlupotała wokół kostek. Obecnie szli skrajem dziwnie leniwej rzeki. Powierzchnia wody unosiła się zielonymi bąblami, które wyrzucały smród i parę w powietrze zbyt naładowane wilgocią, aby przyjąć którekolwiek z nich. Zapachy wisiały w nieruchomym powietrzu, przywiązane do ziemi jak cienie, zmieszane, ale nadal dość wyraźne, by je rozdzielić: gaz bagienny, rozkład, trujące kwiaty, pot, strach. Strach. Mag czuł jego ostry, metalicznie gorzki smak w gardle i zastanawiał się, skąd się tam wziął. On, Zilgom z Halruaa, nie był tchórzem. Magia była wymagająca i trudna, żaden czarodziej nieobdarzony mocną wolą i jeszcze mocniejszym żołądkiem nie mógłby zostać nekromantą. Zilgom obłaskawiał śmierć, kupował ją i sprzedawał, naginał do swej woli. Wydawało się logiczne, że na zabójczych bagnach, gdzie wielu magów zawiodło, jemu mogło się powieść. Spojrzał na starą, pokrytą potem mapę, którą ściskał w ręce. Jego pierwszy mistrz, Chalzaster, mówił, że zaginiona wieś jego przodków znajdowała się na wzgórzu nad płaską łąką, za którą rozciągało się bagno. Łąka i wieś już dawno zniknęły, pochłonięte przez szybko rozrastające się trzęsawisko, ale wzgórze było dobrym punktem orientacyjnym. To było wszystko, co posiadał Zilgom - to oraz opowiadane szeptem legendy o magicznym skarbie i świadomość, że wielu zginęło, usiłując zdobyć ukryte w bagnie dziedzictwo. - Daleko jeszcze? - spytał jeden z jego uczniów. Młody mężczyzna popatrzył

zmrużonymi oczyma na gęsty, zielony kobierzec. - Idziemy od świtu, musi być około południa. Jak daleko uszliśmy? Sto kroków? Dwieście? - Wolałbyś przepłynąć rzekę? - warknął Zilgom. Jego riposta wywołała tylko ponure spojrzenia. Uczeń wzruszył ramionami i uniósł maczetę wysoko nad głowę. Uderzył mocno, ostrze zadzwoniło na ukrytym kamieniu. Kilku mężczyzn wymieniło pełne nadziei spojrzenia. - Wieża Akhlaura? - wyszeptał jeden z nich. Mag roześmiał się wesoło. - Pewnie nie! Gdyby ta wyprawa była taka łatwa, czemu nikomu jeszcze się nie powiodło? Jego towarzysze popatrzyli na niego z powątpiewaniem. To miało być łatwe? Przez te trzy dni więcej czasu spędzili na walce niż na poszukiwaniach. Dwóch ludzi zginęło w studniach, a jeden został zmiażdżony i połknięty przez wielkiego węża. Cztery pokryte bliznami postacie szły za nimi posłusznym, mechanicznym krokiem ożywionych zmarłych. Obecność tych zombie, jeszcze niedawno towarzyszy, denerwowała kilku młodszych członków wyprawy, ale Zilgom wiedział, że lepiej nie zostawiać martwych bez opieki. - To nie wieża Akhlaura - powiedział spokojniej - ale tak samo warte sprawdzenia. Oczyśćcie ten kamień z pnączy. Ruszyli do pracy, stękając i spływając potem, tnąc roślinność nożami i rwąc gołymi rękami. Niespodziewanie jeden z magów cofnął się z pełnym zaskoczenia westchnieniem. Zilgom podbiegł, aby przyjrzeć się temu lepiej. Szkielet wysokiego człowieka stał wyprostowany, z wyciągniętymi dramatycznie w górę ramionami, jakby chciał rzucić ostatnie zaklęcie. W pustej klatce piersiowej wiły się pnącza, kręgosłup opierał się o wysoki, pokryty runami kamień. Wśród gnijących szczątków szaty leżał porysowany medalion. Zilgom z trudem rozpoznał wzór: płomień w kręgu dziewięciu gwiazd, symbol Mystry, bogini magii. Odwrócił medalion na drugą stronę i przyjrzał się pieczęci, magicznemu wzorowi, charakterystycznemu dla każdego maga. Ten wzór znał bardzo dobrze. - Chalzaster - wymruczał, spoglądając w puste oczodoły swego pierwszego mistrza. - A więc to go spotkało. W grupie zapadła ciężka cisza. Znali imię Chalzastera, było wypisane na wielu zwojach z czarami. Arcymag ze szkoły iluzji zdobył sobie sławę dzięki stworzeniu zaklęć broniących przed atakiem od morza. Wielu potencjalnych najeźdźców zostało odpędzonych dzięki jego iluzjom pirackich statków, morskich potworów i trąb wodnych. Jego imię stało się przysłowiowe: „Cień Chalzastera” oznaczał coś przerażającego, ale niematerialnego.

- Bagna zabiły arcymaga Chalzastera - mruknął jeden z ludzi. W jego głosie i oczach nie było nadziei, tylko rezygnacja. - Tak - zgodził się Zilgom. - To nieoczekiwane znalezisko. Hazzle, zbierz kostki palców. Młody mag bez wahania zabrał się do pracy. Był na najlepszej drodze do poznania sztuki nekromancji i rozumiał, że kości arcymaga były prawdopodobnie komponentami jakiegoś niezwykłego i potężnego czaru. Po kilku chwilach Hazzle przekazał swój ponury skarb w dłonie mistrza. Zilgom ostrożnie przesypał kości do sakiewki przy pasie. - Rozejrzyjcie się wokoło. Kto wie, co Chalzaster mógł znaleźć przed śmiercią. Pracowali, póki cienie nie stały się długie i głębokie, a odległe ryki nocnych drapieżników oznajmiły wzejście księżyca. Wreszcie uwolnili kości Chalzastera z pnączy. Wielki mag zginął, strzegąc wejścia do wielkiego budynku z popękanego kamienia, który dawno temu pochłonęło bagno. Zilgom odrzucił szkielet na bok i zajrzał w ciemność. - Przynieście światło. Szybko! Zbyt późno pojął, iż powinien dodać, że chodzi mu o zwykłą pochodnię, nasączoną olejem szmatę na kiju podpaloną iskrami z hubki i krzesiwa. Jeden z magów z przyzwyczajenia wyczarował unoszącą się w powietrzu kulę delikatnego, błękitnego światła. Kula podskoczyła delikatnie, po czym wpłynęła do środka. Reprymenda zamarła Zilgomowi na ustach, gdy lazurowy blask oświetlił ponurych mieszkańców chaty - Chalzaster nie umarł samotnie. Na ziemi leżały nietknięte kości przynajmniej tuzina wysokich ludzi oraz bardziej delikatne szczątki trzech półelfów. Kościste palce wciąż zaciskały się na cennej broni: mieczach, pikach i sztyletach. Ci ludzie umarli szybko i pozostali tam, gdzie upadli. Mag rozejrzał się po pomieszczeniu w nadziei, że znajdzie jakieś wyjaśnienie. Mury, choć stare i zniszczone, ozdabiały resztki płaskorzeźb przedstawiających legendę o Mystrze. Pod przeciwległą ścianą, wśród stosu kości, Zilgom z trudem rozpoznał popękany, marmurowy ołtarz. Z przechylonego filaru zwieszała się kadzielnica, w której teraz mieściło się opuszczone ptasie gniazdo. Najwyraźniej była to kiedyś świątynia Mystry, najpewniej miejsce, z którego przybyli przodkowie Chalzastera. Prawdopodobnie arcymag wrócił do wsi swoich przodków. Ale czemu tu zmarł? Zilgom schylił się, aby wyjąć miecz z rozpadającej się dłoni. Przyjrzał się znakom na

ostrzu. Były magiczne, miał co do tego absolutną pewność, ale nie wyczuwał w stali pulsu życia. W ozdobnej rękojeści tkwiło piękne tygrysie oko, złoty kamień rozmiarów kurzego jaja. Kamień był zmętniały i mleczny, jakby miecz został oślepiony. - Nie oślepiony - wymruczał domyślnie mag - raczej wyssany. - Mistrzu, spójrz na to! W głosie Hazzle’a mieszało się podniecenie ze strachem. Nekromanta upuścił pozbawiony magii oręż i przeszedł przez pomieszczenie. Jego uczeń wskazywał na kryształową statuę, przezroczystą rzeźbę elfiego wojownika naturalnej wielkości, zamarłego w pozycji bojowej z mięśniami napiętymi do szarży. Statua przedstawiała kobietę, piękną zarówno urodą modelki, jak i kunsztem artysty. Zilgom nigdy nie widział czegoś podobnego. Jednak coś w wyglądzie rzeźby zaniepokoiło go. Piękne rysy twarzy elfki zamarły w grymasie bólu, a kryształowe włosy zwieszały się w strąkach. Odruchowo pogładził swoje wilgotne, czarne loki. W jego umyśle zagnieździło się i zaczęło rozkwitać straszne podejrzenie. - Ci wojownicy upadli wraz ze swoją bronią - rozmyślał na głos. - Chalzaster, arcymag, zginął na stojąco. A co stało się tej elfce? - Elfce? - Hazzle był wyraźnie zaskoczony tą uwagą. - To statua, skarb z dawnych czasów. - Doprawdy? - spytał Zilgom z niebezpiecznym spokojem w głosie. Zacisnął pięść i wyciągnął ją w stronę kryształowej wojowniczki. Tak jak podejrzewał, dłoń weszła głęboko w prześwitujący obraz. Nie spodziewał się jednak chłodu, który go zaatakował, nie tylko chłodu śmierci, ale całkowitego braku ciepła, jaki oznaczał pustkę, chłód absolutnej próżni. Zilgom wyciągnął rękę i pokazał uczniowi białoniebieską skórę. Hazzle z syknięciem wciągnął powietrze, a kilku ludzi zakreśliło znaki chroniące przed złem - przesądna, chłopska reakcja na nieznane, która zirytowałaby Zilgoma, gdyby nie był zajęty ważniejszymi sprawami. Czarodziej potrząsał ręką, aż odzyskał w niej ciepło i krążenie. Oderwał róg pergaminowej mapy i podszedł do kości byłego mistrza. Ująwszy medalion Chalzastera w dłoń, przycisnął pergamin do pieczęci. Podczas swojego terminowania został magicznie wzmocniony, aby przykładać pieczęć Chalzastera do kopiowanych przez siebie zwojów z zaklęciami, w ten sposób czyniąc je oryginalnymi kopiami dzieł arcymaga. Ta moc należała do niego aż do chwili śmierci, zatem pieczęć winna wypalić na pergaminie czerwony odcisk. Tak się jednak nie stało. Niezależnie od tego, jaka magia znajdowała się w

medalionie, już dawno straciła swoją moc. Zilgom odwrócił się i zaczął to rozważać. Chalzaster nie miał cierpliwości do istot, ani do rzeczy przeciętnych lub pozbawionych magii, zatem każda osoba, która się z nim udała, musiała być magiem albo kapłanem. Wszyscy umarli szybko, według mocy, którą dysponowali: większość podczas ataku, a wielki Chalzaster w połowie zaklęcia. Lecz elfka, istota, której esencja, ciało i dusza były utkane z magii tak, jak tęcza składa się ze światła, została opróżniona z magii tak szybko, iż został tylko przezroczysty, pusty obraz. Zilgom nigdy nie słyszał o takich rzeczach, ale znał się na śmierci - znał na tyle dobrze, że widział w kościach Chalzastera zapowiedź własnej śmierci, a własne pretensje do magicznej mocy wyśmiewał zamrożony duch elfki. Nekromanta zesztywniał. - Precz stąd! Uciekajcie stąd natychmiast! Panika w jego głosie przydała stopom pozostałych skrzydła. Wybiegli ze zrujnowanej świątyni i, potykając się, pognali wąską ścieżką. Zatrzymali się tuż nad brzegiem wody, przyglądając się ciemnej, migoczącej powierzchni, usiłując wyrównać nerwowe oddechy i uspokoić bijące serca. Cisza. Niespodziewanie do Zilgoma dotarło, że bagno stało się zadziwiająco ciche. O zmierzchu tętniło zwykle życiem, ale z płycizn nie wychynęły krokodyle, w zaroślach nie świergotały ani nie piszczały żadne ptaki, nie przekrzykiwały się też małpy. Nawet insekty przestały buczeć. Samo bagno zdawało się kulić, czujne i ostrożne. Wtem powietrze rozdarł ryk, głęboki jak grom i zarazem przeraźliwy jak krzyk sokoła. Ogłuszonemu i pokonanemu Zilgomowi wydawało się, że w tym nieludzkim ryku odbijał się nieskładny chór zagubionych głosów. Jeden z nich znał bardzo dobrze. Nekromanta złożył ramiona i przygotował się do połączenia z Chalzasterem w zaświatach, na jakie sobie zasłużyli. Przywołał kulę błyskawic, najpotężniejsze zaklęcie, jakie znał, podejrzewając, że magia zadziała jak przynęta i przyspieszy jego koniec. To nie było tchórzostwo, przekonywał siebie. Czyż Chalzaster nie umarł na stojąco, gotów rzucić ostatnie zaklęcie? Ale magiczna broń szybko się rozwiała, sycząc w rękach Zilgoma niczym ognisko podczas monsunu. Prawie tego nie zauważył, gdyż oczy miał skupione na istocie, która powoli i w milczeniu wynurzała się z ciemnej wody. Twarz istoty była ogromna, tak obrzydliwa, że brakowało słów; była to twarz, która śniła się demonom w koszmarnych snach. Miała duże, elfie uszy, które były nie tylko

szpiczaste, ale i porośnięte włosami. Potężną czaszkę pokrywały nie włosy, ale kłębowisko wijących się węgorzy. Oczy miała czarne jak obsydian - Zilgom nie dostrzegł w nich inteligencji, którą mógłby zrozumieć. Były tak pozbawione uczuć i skoncentrowane jak u rekina. Gdy istota brnęła ku brzegowi, odsłaniała muskularne ciało ukształtowane z grubsza na wzór człowieczego, ale pozbawione piękna. Ścięgna przypominały naprężone łuki, a brzuch był mocno wklęsły. W stronę Zilgoma wyciągnęły się cztery ramiona, z których każde było zakończone szponami. - La... laraken - wyszeptał, choć po prawdzie potwór był większy i potężniejszy niż każdy ze znanych mu potworów. Zbliżanie się śmierci rozjaśniło magowi umysł i Zilgom rozpoznał w stworze pokrewną duszę: istotę zrodzoną z władzy i jej żądzy. Przypomniał sobie wszystko, co zrobił przez lata i zrozumiał, że na taką śmierć sobie zasłużył. Nic w całej Halruaa nie mogło przestraszyć go bardziej niż ta świadomość. Zilgom widział śmierć we wszystkich jej przejawach i zadawał śmierć na sposoby, które przekraczały granice zwykłych możliwości. Przywoływał i kierował istotami tak przerażającymi, że wystarczył rzut oka, aby zatrzymać bicie serca u większości mężczyzn i zamienić żołądek wojownika w wodę. Lecz teraz nekromanta nie mógł powstrzymać krzyku, jaki wyrwał mu się z gardła. Wyrwał mu się z gardła! Głowa Zilgoma gwałtownie odchyliła się do tyłu, zmuszona przez niewidzialną moc, gdy poczuł, że jego głos, instrument magii, się wyrywa. Przeszył go ból i już go nie było, pozostał pusty i niemy. Odruchowo pochylił się do przodu, jakby chcąc odzyskać głos, i z przerażeniem patrzył, jak wyciągnięte ręce zamieniają się w okryte skórą kości. Chciał uciekać, ale kończyny odmówiły mu posłuszeństwa. Moc i życie uchodziły z niego niczym krew ze śmiertelnej rany. Laraken, który dotarł do brzegu i górował nad nim, dwa razy wyższy, powoli zaczął oblekać się w ciało. Zapadnięty brzuch z wolna napełniał się magiczną esencją czarodzieja Zilgoma i umierających za nim ludzi. Ostatnią myślą dumnego nekromanty była ulga, że bez głosu nie mógł umrzeć z krzykiem i że nie będzie żadnych świadków jego porażki. Mylił się, i to w obu przypadkach. W pokoju na wieży, która wznosiła się nad zachodnimi górami Halruaa, z dala od bagien Akhlaura, nad misą do wróżenia pochylała się elfka. Scena śmierci Zilgoma rozgrywała się przed nią ze wszystkimi szczegółami, a szpiczaste uszy wychwyciły w ryku larakena wyszkolony głos nekromanty, wznoszący się w ostatnim, ostrym wrzasku przerażenia i bólu.

Kiedy magiczna wizja dobiegła końca, elfka wyprostowała się i zsunęła z twarzy błyszczący zielony lok. Popatrzyła na wemika, centaura o lwim ciele, który przyczaił się w czujnym milczeniu u jej boku. Ani elfy, ani wemiki nie zdarzały się często w Halruaa, a razem zupełnie do siebie nie pasowali. Kiva była dzikim elfem, a jej karnacja była wśród leśnego ludu z południowych krain czymś powszechnym. Gęste włosy miały barwę głębokiej zieleni, a skóra odcień miedzi. Twarz była piękna, lecz niepokojąca, gdyż ostrym rysom brakowało łagodności, a oczy były złote i tajemnicze jak u kota. Nosiła szatę z żółtego jedwabiu i zielony, lamowany złotem płaszcz. Na jej palcach i szyi migotały szmaragdy. Z kolei wemik nosił na sobie tylko swoją śniadą skórę. Był potężną istotą, z dolną partią ciała lwa i górną - potężnym ludzkim torsem o złocistej skórze. Na ramiona opadała mu gęsta, czarna grzywa, a oczy, podobnie jak u elfki, miały koci odcień bursztynu. Zdobił go jedynie kolczyk z rubinem w lwim uchu i duży, szeroki miecz przewieszony przez ramię. - Zilgom był najlepszy z nich wszystkich - podsumowała Kiva głosem czystym niczym dźwięk dzwonka. - Sądziłam, że lepiej się zachowa. Wemik zmarszczył brwi, nie rozumiejąc. - Sądziłaś, że mu się uda? Że uwolni larakena z bagna? Śmiech Kivy brzmiał niczym dzwoneczki. - Nie miał szans! To nasze zadanie, mój drogi Mbatu. Ale z każdym magiem, którego ściągniemy na bagna, dowiadujemy się czegoś więcej. Jej towarzysz pokiwał głową, a złote oczy rozbłysły na myśl o walce. - Czy rychło wyruszymy do Akhlaura? Twarz elfki zachmurzyła się. - Jeszcze nie. Zilgom okazał się... rozczarowujący. Magia nekromanty nie daje lepszej ochrony przed larakenem niż jakakolwiek inna. Musimy znaleźć inny sposób. - A zatem ta ostatnia ekspedycja była stratą pieniędzy i sił - wywnioskował Mbatu, wskazując na misę do wróżenia. Uśmiech Kivy był tak ostry, że mógłby ciąć diamenty. - Nie stratą - powiedziała delikatnie. - Nigdy tak nie myśl. Oddam wszystko, aby tylko wygubić magów Halruaa. Powinieneś uważać to za niezłą okazję.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdyby zapytać mieszkańców Halruaa, większość przysięgłaby, że świat kończy się na okręgu śniegu i nieba. To przysłowie odnosiło się do Murów Halruaa, niemal niemożliwego do przekroczenia pasma górskiego, otaczającego ich ziemie niczym gigantyczna podkowa. Te słowa wypowiadano z wielką dumą, lekko tylko zabarwione dowcipem. Trudniej było Halruańczykom pominąć milczeniem morze na południowej granicy oraz statki i kupców, przybywających wraz z przypływami, lecz handel uważano za wymianę dóbr, nie kultury. Halruańczycy kupowali luksusowe towary, jak jedwab z dalekiego wschodu czy instrumenty muzyczne wykonane w odległym mieście Silverymoon. Sprzedawali mocne, złote wino i sztabki elektrum, wydobywane przez krasnoludy w kopalniach, które przewiercały wzgórza niczym plaster miodu. Ale to, co najlepsze w Halruaa, zatrzymywali dla siebie. Mieszkali w kraju bogatym w magiczne moce, królestwie rządzonym przez magów, żywej legendzie, gdzie rzeczywistość znacznie przerastała rozgłaszane po karczmach opowieści pełnych podziwu kupców. Tak naprawdę to większość z kupców niezbyt pojmowała cuda Halruaa, a tutejsi magowie dokładali wszelkich starań, aby trwali w nieświadomości. Obcokrajowcy mogli przebywać tylko w miastach portowych, gdzie dzięki magii i straży pilnowano ich starannie. Wielu podróżników uważało, iż Halruaa miała najmniej otwartą kulturę i najbardziej podejrzliwych mieszkańców, jakich spotkali. Jeśli tak się działo, to na pewno nie bez przyczyny. Historia Halruaa przypominała historię oblężonego zamku, gdyż wielu sąsiadów uważało ten kraj za skarbnicę potężnych zaklęć i magicznych artefaktów. Zagrożenia wewnętrzne - wywołane niepowodzeniami przy uprawianiu magii albo sukcesami, które wyrwały się spod kontroli - były równie niebezpieczne jak zagrożenie ze strony piratów, smoków, czy pochodzących od drowów Crinti, które przemierzały pustynie za górami na północnym wschodzie. Rządzący czarodzieje wiedzieli, że tylko niełatwe wybory i nieustanna czujność mogą sprawić, iż Halruaa nie podzieli losu zaginionego Netheril, Myth Drannor i innych legendarnych krain, które żyją nadal tylko w pieśniach bardów. Nie oznaczało to wcale, iż życie w Halruaa było ponure. Bynajmniej! Klimat był tu łagodny i przyjemny, ziemia co roku wydawała obfite plony, pustkowia zapewniały przygody tym, którzy ich pragnęli, a pozostałym swoje luksusy oferowały miasta. Wszędzie była też

magia. Nigdzie nie było jej więcej niż w Halarahh, stolicy i siedzibie króla-czarodzieja Zalathorma. Niebo przesłaniały skręcone wieże podobne do zamarłych w pół ruchu pod chmurami tancerzy, budowle zbyt niezwykłe, by mogły ustać bez magii. Egzotyczne bestie, których nie można było spotkać nigdzie indziej, włóczyły się po publicznych ogrodach i uświetniały domy magów oraz bogatych kupców. Sprzedawcy zwykle oferowali rzadkie komponenty do zaklęć, jak również magiczne przedmioty, które mogłyby zawstydzić każdy smoczy skarb i doprowadzić większość magów z północy do łez rozpaczliwej zazdrości. Wielu zwykłych mieszkańców stać było na jeden czy dwa magiczne przedmioty, praktyczne rzeczy, które ułatwiały codzienne prace lub zapewniały odrobinę luksusu czy kaprysu. Nawet ci, którzy albo nie mieli zdolności do posługiwania się magią, albo nie mogli sobie pozwolić na jej kupno, mogli dołączyć do elity bawiącej się na częstych w mieście spektaklach. Tej nocy wszyscy zgromadzili się brzegach jeziora Halruaa, aby oglądać wiosenne regaty. Kiedy osłabły zimowe deszcze i gwałtowne wiatry, statki powietrzne jeszcze raz wzbiły się w niebo. Ten widok zawsze wyrywał westchnienia z piersi zblazowanych arcymagów, a serca prostych ludzi napełniał dumą i strachem. Żadnego z magicznych sekretów nie strzeżono tak dokładnie jak tajemnicy latających statków Halruaa. Na pierwszy rzut oka statek w suchym doku albo cumujący w porcie wyglądał jak zwykły statek z trzema masztami i szerokim pokładem. Statki powietrzne nie były zbyt sterowne, nie mogły też wzbić się na tyle wysoko, by przelecieć nad górami. Wymagały ciągłych napraw zaklęciami, a do walki powietrznej były zbyt niezdarne i wolne. Jednak to się nie liczyło i przypominanie o tym Halruanom było tak samo bezcelowe, jak krytykowanie artystycznych walorów rodowego herbu. Statki powietrzne były dziedzictwem ich przodków, magów starożytnego Netheril i stanowiły symbol tego, co to znaczy być Halruańczykiem. Start statków przypadał na koniec Dnia Pani, wiosennego święta ku czci bogini magii, Mystry. Każdy założył odświętny czerwony strój, przez co tłum na brzegu przypominał duże pole szkarłatnych kwiatów. O zachodzie słońca ucichła muzyka ulicznych grajków, a radosny gwar ścichł do pełnego wyczekiwania pomruku. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę jeziora Halruaa. Statki powoli wzbiły się z wody w powietrze. Na ich białych żaglach zdawało się gromadzić światło gwiazd, zyskując na blasku, w miarę jak niebo ciemniało, a statki wznosiły się coraz wyżej. Było ich dziesięć, poruszały się w idealnym szyku: dziewięć statków uformowało krąg gwiazd wokół głównego statku, wielkiej jednostki należącej i czasem

używanej przez samego króla Zalathorma. Niespodziewanie statek Zalathorma wybuchł czerwonym płomieniem. Światło gwiazd, podchwycone przez pozostałe statki, zaczęło mrugać tak, iż wydawało się, że krąg okrętów porusza się coraz szybciej i szybciej, aż wielkie gwiazdy zdawały się wirować wokół tańczącego płomienia - symbolu Mystry, a także całej Halruaa. Tłum zareagował wiwatami, tupiąc nogami do coraz szybszego rytmu, tańcząc i wyciągając ramiona w stronę światła. Pokaz zakończył się wybuchem migotliwego światła, chmura migoczących iskierek spadła na rozbawiony tłum. Te małe drobinki przylgną do ich czerwonych szat aż do wschodu słońca, tworząc wzory, które według tradycji świadczyły o łasce Mystry. Roześmiany i rozgadany tłum ruszył korzystać z wieczornych atrakcji, z których większość obracała się wokół przepowiadania przyszłości. Niektórzy udali się do świątyń na radosne nabożeństwa ku czci bogini magii, a inni szukali pocieszenia wśród wieszczów, odczytujących boskie znaki. Zwykli mieszkańcy spieszyli do mądrych kobiet z sąsiedztwa, które składały wiarygodne opowieści używając odrobiny ludowej magii i zbieranego przez całe życie doświadczenia z ludźmi szukającymi ich porady. Niezależnie od miejsca, gdzie się udali, przeważnie odchodzili zadowoleni. Złe przepowiednie w Dzień Pani były tak rzadkie, jak śnieg na bagnach. Na niebie nad jeziorem pociemniałe nagle statki przygotowywały się do powrotu. Procopio Septus, burmistrz Halarahh oraz kapitan floty statków powietrznych, skinął głową na swojego sternika. Nim mężczyzna przekazał rozkazy załodze, wróżąca kula obok steru zaczęła pulsować światłem. Procopio złożył palce na gładkim krysztale. Na powierzchni kuli pojawiła się twarz, okrągła, serdeczna i niepokojąco znajoma. Mag stłumił westchnienie, gdy poznał swego przyjaciela i fatum, Basela Indoulura. - Wyczarowaliśmy niezłe przedstawienie, co? - Dobrego Dnia Pani, Basel - odparł Procopio znajomemu, ignorując złośliwość w jego głosie. Basel Indoulur był magiem ze szkoły przyzwań, której nie darzono tak wielką estymą jak wieszczenia, w którym specjalizował się Procopio. Ale Basel nigdy nie przepuścił okazji, by drażnić go zdaniem, iż przyzwanie dotyczyło konkretów, a wieszczenie oznaczało tylko wsadzanie nosa w sprawy, które inni czarodzieje robili albo zamierzali robić. Specjalizacja nie była jedyną różnicą między nimi. Procopio był niskim mężczyzną o zadziwiająco wielkim, przypominającym dziób nosie i dużych, silnych dłoniach. Gęste, siwe włosy mocno przylegały do czaszki. Zawsze przywiązywał wielką wagę do ubioru i jego

strój, choć dla uczczenia Dnia Pani zawierał elementy z czerwonego jedwabiu, był elegancki, ale nie ostentacyjny. Basel Indoulur był grubym, jowialnym osobnikiem, szczerym i chętnie korzystającym z tego, co najlepsze w Halruaa. Był ubrany na jasno, w tunikę ze szkarłatnego jedwabiu z szerokimi rękawami i lamówkami z paciorków. Jak zawsze czarne włosy namaszczone miał olejkami oraz zaplecione w dziesiątki cienkich warkoczyków. Kiedy się śmiał, co zdarzało się dość często, koraliki na końcu każdego warkoczyka falowały równomiernie. Procopio nauczył się oceniać Basela nie po wyglądzie, lecz po ambicji. Mag osiągnął wysoki poziom zdolności magicznych i był przewodniczącym Rady Starszych rodzinnego Halagardu. Uwadze Procopia nie umknął fakt, że Basel zawsze korzystał z okazji, aby uczestniczyć w imprezach na dworze króla Zalathorma. Jakby mogło mu to coś dać. Podobnie jak większość sprawujących władzę czarodziejów, król Zalathorm był wieszczem. Panowało przekonanie, że tylko wieszcz mógł objąć tron króla-czarodzieja. - Dzień Pani był wielkim sukcesem. Wszystko poszło dobrze, tak jak przewidziałem - dodał Procopio, dodając od siebie nieco złośliwości. - Zgrabna riposta! - Basel odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się radośnie. Komplement przytłumił nieco samozadowolenie wieszcza, ale nie na długo. Procopio znał inne sposoby, aby pokazać swoje zdanie i swoją moc. - Dobra noc - odparł spokojnie. - Wstyd, że trzeba tak szybko ściągać statki. Obraz Basela zagryzł wargi, być może po to, by nie wyszczerzyć się jak łobuziak. - Jest też rześki wiatr - zgodził się. - Wydaje się, że w taką noc dobry statek z odpowiednim kapitanem mógłby ścigać się ze smokiem. Procopio pozwolił sobie na uśmiech. - Czytasz w moich myślach. W przenośni, oczywiście. Założymy się, o, powiedzmy, tysiąc skie? Była to ogromna suma, gdyż monety z elektrum były tak samo drogie, jak złoto, lecz Basel nawet nie mrugnął. - Wzdłuż zachodnich brzegów rzeki Halar - zaproponował. - Ten, kto pierwszy dotrze do zielonego obelisku, wygrywa. Procopio skinął głową, przyjmując wysoki zakład. Nocne wiatry bywały kapryśne, a statki nie mogły zalecieć zbyt daleko nad wzburzonym jeziorem. Do tego w miejscu, gdzie rzeka wpadała do jeziora, tworzyły się tunele powietrzne. Tutaj woda z rzeki, ochłodzona przez topniejące w górach śniegi, stykała się z parnym powietrzem z północnych bagien. Przez większość roku była to zmienna mieszanka, na wiosnę wyjątkowo ryzykowna. - Kapitanie? - spytał z wahaniem sternik.

Mag poczekał, aż obraz Basela zniknie z kuli, po czym mrugnął chytrze. - Na mój znak, cała wstecz. Sternik uniósł róg i wykrzyczał rozkazy do załogi, po czym powtórzył słowa Procopia. Mocno zakręcił kołem i statek zaczął zakreślać na niebie powolny, szeroki łuk. Żagle załopotały, po czym napięły się, kiedy złapały wiatr. - Mogą być dziś turbulencje, panie - powiedział sternik z wyliczonym spokojem. - Że tak powiem, przewidziałeś to? Procopio odwrócił się, aby na niego spojrzeć. - Czy przyjąłbym zakład lorda Basela, gdybym tego nie zrobił? Kiedy miniemy miejski wiatrochron, natrafimy na dobrą pogodę. Uczniowie Basela zamierzają rzucić zaklęcia przywołujące wiatry. Może to być nieprzyjemne, jeśli statek lub załoga nie będą dobrze przygotowani - uśmiechnął się zimno. - Szkoda rufowego masztu Basela. * * * Jakby w odpowiedzi na słowa wieszcza, trzeci maszt Avariela, statku Basela Indoulura, zaczął trzeszczeć pod naporem wiatru. Mag odwrócił się i obejrzał go z lekkim zdziwieniem. Drewno było elastyczne, z palm daktylowych porastających burzową zatokę Taertal. Dzięki zaklęciu związania maszt był twardy, a odnawianie czaru powierzył jednej ze swoich najlepszych uczennic, Farrah Noor. Mag wzruszył ramionami i odwrócił się do trójki uczniów, którzy z uśmiechem czekali na rozkazy. - Gotowi do zauroczenia wiatru? Pokiwali głowami i zaczęli jednocześnie śpiewać, wykonując pełne wdzięku gesty, przywołujące i nadające kształt magii. Basel zostawił ich i wystawił twarz na wiatr, radując się pędem powietrza. Niespodziewane uderzenie wiatru niebezpiecznie przechyliło statek na bok. Rzucający zaklęcie magowie padli na pokład i potoczyli się, wpadając na burtę w kłębowisku rąk i nóg. Drewno zaczęło niepokojąco trzeszczeć, a żagle gwałtownie załopotały. Basel rozstawił szeroko nogi i nucąc zaklęcie, sięgnął po berło kontroli, zmagając się z magią, aby wyprostować Avariela. Statek szalał jak przerażona klacz, a rufowy maszt zaczął trzeszczeć i pękać. Basel z rezygnacją pojął, co musi się stać. Przywoławszy zaklęcie rozwiązania, przy użyciu magii zwolnił liny trzymające żagle przy maszcie. Ciężkie płótno odleciało, ale przynajmniej statek się wyprostował. Byli bezpieczni, ale beznadziejnie nieruchawi.

Basel zobaczył, jak jego uczniowie gramolą się na nogi, wygładzając szkarłatne stroje. Cała trójka wyglądała na poobijanych, ale zmieszanie na ślicznej twarzy Farrah potwierdziło podejrzenia Basela. Gestem przywołał do siebie młodą kobietę. - Pokaż mi gesty do przywołania wiatru - powiedział spokojnie. - Bez inkantacji, jeśli można. Uczennica wykonała połowę gestów, nim spłoniła się i zawahała. - Zdaje się, iż zapomniałam o trzeciej kwarcie - przyznała. - Jeszcze rano doskonale ją znałam. Nie wiem, jak to się mogło stać, lordzie Baselu, przysięgam na swoje życie! Właściwie Basel miał całkiem dobry pomysł. - A zaczarowanie masztu? Czy rzuciłaś związanie, jak ci kazałem? Na twarzy Farrah pojawił się wyraz absolutnego zmieszania. - Dałeś mi takie zadanie? Nie przypominam sobie tego, panie. Przyzywacz skinął głową. Utrata pamięci była typowym efektem ubocznym działania magii. Prawdopodobnie Procopio kazał swoim sługom iść za uczniami Basela w czasie święta i rzucił swoje czary na pierwszego, którego napotkali. Na nieszczęście dla Avariel, była to Farrah. Basel przełknął gniew, aby jego poszkodowana uczennica nie myślała, że jest skierowany na nią. - Farrah, czy masz swój latający dywan? Świetnie! Uspokój się i napij nieco wina, potem poproś zarządcę, aby zapakował do worka tysiąc skie. Leć za lordem Procopio do zielonego obelisku i wypłać mu nagrodę. - Ależ panie, wedle prawa nie musisz zapłacić, jeśli zakład został wygrany nieuczciwie - zaprotestował Mason, prosty człowiek z niezwykłym talentem i nawykiem mówienia prosto i otwarcie. - Tego ranka ćwiczyłem zaklęcie z Farrah. Nie, nawet nie ćwiczyłem: to ona mnie uczyła. Na Mystrę, Farrah nie zapomniałaby, jak zauroczyć wiatr. - Oczywiście, że nie - odparł spokojnie Basel. - Wiem, co sugerujesz, ale czy zdajesz sobie sprawę, jak trudno będzie udowodnić twoje podejrzenia? Młody mężczyzna skulił ramiona i oblał się pąsem. - Nie tak trudno. Kiedy znika gęś, szuka się człowieka, który je jajka. - Bez wątpienia to przysłowie jest prawdziwe przy wielu okazjach - powiedział mag. - Niemniej nie możemy oskarżać Procopia Septusa o użycie magii wieszczenia. To tak, jakby oskarżyć ptaka o latanie. Być może nagiął tradycję, ale nie złamał żadnego prawa. Wszelkie skargi sprawią, że się tylko ośmieszymy. Będzie jeszcze gorzej, bo kto tu chciał wygrać wyścig, zauroczywszy wiatr?

- A zatem nie uczynimy nic? - spytał z niedowierzaniem młodzik. Uśmiech Basela był niewinny jak u cherubina, ale wzrok stał się zdecydowany i twardy. - Jeśli to wszystko, co widzisz, być może powinieneś mniej czasu spędzać na gapieniu się na Farrah i spojrzeć na kolegów. Halruaa to coś więcej niż zaklęcia i statki powietrzne. Czy sądzisz, że przybyłeś do mnie nauczyć się tylko magii? - Spójrz - dokończył zaskakująco ponurym głosem. - Procopio Septus ma poważniejsze zamiary niż zwycięstwo w wyścigu, a jeśli mu się uda, stracimy więcej niż tylko okręt. * * * Wiekowy elf stał na pokładzie Gwiezdnego węża, obserwując, jak rozgrywają się wydarzenia przepowiedziane przez jego opiekuna. - Zbliża się mały statek - powiedział cicho, wskazując na jednostkę odrywającą się od uszkodzonego Avariela. - Wygląda na to, że Basel Indoulur to człowiek, który spłaca długi. Nawet jeśli Procopio Septus słyszał naganę w głosie elfa, nie pokazał tego po sobie. - To nie statek, a latający dywan. Twoje oczy zaczynają zawodzić, Zephyr. Dobrze dla nas obu, że nie dzieje się tak samo z twoimi radami. Elf zauważył ukrytą groźbę. - Czy jesteś zadowolony z nowego jordaina, którego wybrałem? Czy Rualli dobrze się sprawuje? Procopio uśmiechnął się lekko. - Jeśli o to ci chodzi, to nie na tyle dobrze, by cię zastąpić. Ale pomówmy o twoich wysiłkach przy rekrutacji. Przez chwilę serce Zephyra łomotało przerażone, potem uświadomił sobie jednak, że jego opiekun prawdopodobnie nie wie o Kivie i rzeczach, których dokonywał potajemnie w jej imieniu. - W Szkole Jordainów jest kilku obiecujących uczniów - odparł spokojnie. - Powiedz mi, czego oczekujesz od nowych doradców, abym mógł dobrze wybrać. W rzeczy samej, mógłbym służyć ci lepiej, gdybym wiedział, dlaczego chcesz wybrać tak wielu z nich. Większość magów zadowala się jednym jordainem. Procopio wskazał brodą na zbliżający się dywan i siedzącą na nim drobną kobietę. - Ten, kto żyje z miecza, od niego ginie. To samo można powiedzieć o magii. Widziałeś, co się dzieje, jeśli czarodziej otacza się słabszymi magami. To zwiększa jego

podatność na ciosy. Nie mogę sobie na to pozwolić. Elf rozumiał to, gdyż sam był jordainem, doskonale wyszkolonym doradcą wybranym nie tylko ze względu na lotny umysł, ale też całkowity brak zdolności magicznych. Jordainowie byli odporni na magię i związani mnóstwem zasad, które oddzielały ich od normalnego nurtu życia w Halruaa. Przechodzili twardy trening i składali święte przysięgi: służby krajowi, magowi-opiekunowi oraz prawdzie. Za używanie magii i mówienie nieprawdy groziła śmierć. Surowa kara, lecz wraz z innymi rzeczami sprawiała, iż jordainowie byli uczciwi. Łamanie tego prawa zdarzało się rzadko. Zephyr nie wiedział o żywym jordainie, który złamałby te reguły - poza sobą. - Mówienie wprost to luksus - rzekł Procopio. - Nikt nie może wykraść z twojego umysłu moich tajemnic. Człowiek na moim stanowisku może otaczać się dowolnymi luksusami, jakich tylko zapragnie. - To przynajmniej częściowa prawda, mój panie - rzekł ostro elf. - Wynajmujesz jordainów, którzy doskonale znają się na strategii. Czemu? Jesteś lordem burmistrzem tego miasta i kapitanem jego floty powietrznych statków, ale to król Zalathorm dowodzi wojskiem. Mag odwrócił się, aby stanąć twarzą w twarz z Zephyrem. - Tak samo jak ten, kto będzie rządził po Zalathormie. Przez chwilę stali w milczeniu. - A więc to tak - powiedział cicho elf. - Tak - zgodził się Procopio. - Mógłbym być królem. Powiedz mi, jak. Żyjesz długo, widziałeś powstawanie i upadki królestw. - Zaiste - mruknął Zephyr. Zdziwił się, że mag nie słyszał goryczy w jego głosie. - Jestem wielce utalentowany w sztuce wieszczenia - ciągnął Procopio, zbyt skupiony na swoich snach, by zauważyć, w jakich koszmarach mógł żyć jego jordain. - Ale wielu magów może dowodzić statkiem powietrznym równie dobrze jak ja, zaś strategia nie jest moją zaletą. Potrzebuję ludzi, którzy znają się na tym tak dobrze jak ja na sprawach moich i - dokończył z chytrym uśmieszkiem - Basela Indoulura. Zephyr skinął domyślnie głową, odsuwając na bok swoje wirujące myśli, by skupić się na sytuacji swojego opiekuna. - Zatem będziesz potrzebował stajennego, aby zastąpić Iago. Niestety, posterunki straży w regionie Nath nie znalazły jego śladu. Uważamy, iż został porwany przez nomadów. Ostatnio na wzgórzach widziano widmowe amazonki Crinti - powiedział, myśląc o rasie szaroskórych i szarowłosych kobiet, które władały Dambrath i nękały dzikie, wschodnie rubieże Halruaa.

- Zatem widzieliśmy ostatniego z tych jordainów - mruknął czarodziej. - Czy straciliśmy wszystkie konie, które zdobył? - Tylko jednego, panie. Wygląda na to, że Iago wybrał dobrego ogiera z tabunu i tyle go widziano. - Szkoda. Kim go zastąpić? - Mam kilku obiecujących kandydatów, mój panie. Spośród tych, którzy kończą szkołę w tym roku polecałbym Andrisa, którego znajomość strategii jest dość zadziwiająca. Matteo jest szkolony w broni i bardzo dobrze jeździ. Obaj to obiecujący przywódcy. Obaj świetnie się nadają. Procopio rozważył to, co usłyszał. - Czy naprawdę trzeba mi kolejnego niedoświadczonego jordaina? A co z tymi, którzy już służą lordom czarodziejom? Czemu nie podnająć doświadczonego doradcy od jego obecnego zleceniodawcy? To powszechna metoda. - Owszem, ale niesie ze sobą pewne ryzyko - ostrzegł elf. - Nie jesteś co prawda jedynym magiem, który zatrudnia więcej niż jednego jordaina, ale jeśli zbyt wyraźnie skupisz się na zgromadzeniu rady wojennej, rywale szybko przejrzą twoje zamiary. Młodzieńcy, których wymieniłem, posiadają również inne zdolności, które odciągną uwagę od głównego zadania, jakie im wyznaczyłeś. - Mądra rada - zadumał się mag. - Dobrze więc, zróbmy tak. Wybierz tego, którego uważasz za najlepszego. Elf skłonił się. - Kiedy tylko dotrzemy do willi, wyślę posłańców do Szkoły Jordainów. Mądrze jest zabiegać o usługi najbardziej uzdolnionych uczniów jak najwcześniej. Tak naprawdę Zephyr zaczął wszystko przygotowywać na długo przed tym, jak statek wylądował. Pożegnał swego pana i zamknął się w swej małej kabinie pod pokładem. Kiedy zaryglował drzwi, podniósł obluzowaną deskę z podłogi i wyciągnął spod niej małą kulę o mlecznej barwie. Dmuchnął na nią delikatnie. Wirujące chmury rozpłynęły się, odsłaniając twarz pięknej, leśnej elfki. - Pani Kivo - rzekł cicho. Jej szmaragdowe brwi zbiegły się. - Mów. Coś nie tak? Jesteś sam? - Czy jakikolwiek jordain używałby publicznie magicznego przedmiotu? Gdyby ktoś przyłapał mnie na rozmowie z tobą przy użyciu tego urządzenia, poniósłbym śmierć. - Wiekowy elf uśmiechnął się smutno. - A nie po to żyłem tyle lat, aby pozostawić nasze dzieło

niedokończone. Kiva skinęła głową w geście zrozumienia i solidarności. - Co masz dla mnie? - Poleciłem Procopio dwóch jordainów. Obaj mu pasują. Będę musiał jeszcze sprawdzić kilka rzeczy, nim dowiem się, który z nich będzie najlepiej służył naszym celom. - Czemu nie wziąć obydwóch? - podsunęła Kiva. - Z pewnością mogłabym ich wykorzystać. - To zbyt ryzykowne - ostrzegł stary elf. - Weź jednego z grupy, a reszta będzie szczęśliwa, że twoje oko spoczęło na kimś innym. Kiedy jednak zniknie dwóch najlepszych studentów, zaczną się plotki. Twój zakon może zacząć stawiać pytania. - Kościół Azutha? - spytała z pogardą. Mimo to zrozumiała jego punkt widzenia, wzruszyła ramionami i ciągnęła dalej. - Skontaktuj się ze mną, kiedy będziesz wiedział, który z tych jordainów będzie najbardziej się nadawał. - Oczywiście. Jak sprawuje się Iago? - Jest odporny, nawet jak na jordaina - przyznała elfka. - Możesz sprowadzić mi następnego? - Nie wydaje mi się, by Procopio uwierzył w to, że dwaj jego jordainowie zostali porwani przez Crinti - powiedział sucho Zephyr. - Czy jest jakaś szansa na porozumienie z Iago? - Niewielka. Wciąż nie mogę go przekonać, że został wynajęty przez wielkiego czarodzieja, aby służyć krajowi i prawdzie. Na tym polega kłopot z jordainami - tak trudno ich przekabacić! Magia na nich nie działa, nie można ich przekupić ani zastraszyć. Mają przenikliwe jak na ludzi umysły, ale nie mają uczuć. Potrzebuję - dokończyła - jordaina z jakąś słabością. Znajdź mi takiego. - Powinnaś raczej powiedzieć „znajdź mi innego” - skomentował Zephyr. Oczy Kivy stały się niemal łagodne. - Żądza zemsty nie jest słabością, mój stary druhu - powiedziała. - Zbliżamy się do osiągnięcia naszego celu, możesz mi wierzyć. Przywrócimy właściwy porządek rzeczy. - Czy znalazłaś tajemnicę? - spytał z nadzieją Zephyr. - Wiesz, jak zniszczyć larakena? Przez chwilę elfka nie odpowiadała. - Wiem, jak przywrócić właściwy porządek rzeczy - powtórzyła. Jej twarz nagle znikła w kuli. Zephyr szybko włożył kulę wróżenia do schowka i zaczął szykować listy do Szkoły

Jordainów. Póki statek nie znalazł się w doku, nie myślał o larakenie. Zastanawiał się, czy on i Kiva rzeczywiście mają w życiu ten sam cel.

ROZDZIAŁ DRUGI Mag bitewny skrzywił się i zakreślił ręką koło. Nad odwróconą dłonią pojawiło się miniaturowe słońce. Natychmiast wybuchło, posyłając w stronę Matteo płynny, jasny ogień. Młodzieniec stanął w rozkroku, by przyjąć uderzenie i złożył parę sztyletów w błyszczące X. Magiczny pocisk uderzył w błyszczące srebro, przepłynął wzdłuż ostrzy i rozpadł się na iskierki, które zgasły na ostrych jak brzytwa krawędziach. Matteo przeszedł od klasycznego sparowania do zalecanego ataku. Jednym gładkim, wyćwiczonym ruchem podrzucił jeden ze sztyletów, złapał go za ostrze i cisnął w przeciwnika. Oczy starego człowieka rozszerzyły się na widok lecącej broni, ale nie poruszył się. Zaczął za to gwałtownie gestykulować. Matteo ruszył biegiem, nie sprawdzając, czy jego atak się powiódł, ani jakie będzie kontrzaklęcie. Usłyszał odgłos metalu uderzającego o kamień i osłonił oczy przed gwałtownym deszczem iskier, ale nadal biegł. W ostatniej chwili padł na podłogę i przetoczył się, z zamachem uderzając nogą w kostki czarodzieja. Skrzywił się, kiedy jego noga trafiła w coś twardego jak kamień, ale pokonał ból i szybko podkulił ranną nogę pod siebie. Skoczył ku powalonemu magowi i chwycił za jedną z twardych kostek. Drugim sztyletem ciął w podeszwę jego stopy. Srebrne ostrze przecięło skórę i wyrwało z ust powalonego człowieka jęk zaskoczenia. Zaklęcie kamiennej skóry było dość popularnym zabezpieczeniem, ale, podobnie jak większość czarów, nie było doskonałe. Jego twórca zapomniał o podstawowej zasadzie magicznego świata: podobne odpycha podobne. Naturalny kamień pod stopami czarodzieja odepchnął imitację tworzoną przez zaklęcie, zostawiając jego podeszwy nieosłonięte. Nauka słabych punktów każdego zaklęcia, parowanie i przeciwdziałanie magicznym atakom - oto najważniejsze strategie walki, jakich uczyli się podczas swoich treningów jordainowie. Matteo nie oparł się przypływowi satysfakcji, kiedy stanął na nogi i wyciągnął dłoń do powalonego mistrza. Ale czarodziej siadł ze skrzyżowanymi nogami na ubitej ziemi pola treningowego, trzymając się za bolącą nogę i ze smutną miną oglądając zranioną stopę. - Czy to ostatnie było naprawdę konieczne, kolego? Mogłeś mnie pokonać, nie korzystając z tego.

- Zawsze używaj miecza prawdy, bo to najostrzejsza broń - zacytował niefrasobliwie Matteo. - A noga z kamienia jest najtwardsza - powiedział suchy głos za nimi. Matteo odwrócił się z uśmiechem, aby spojrzeć na swojego najlepszego przyjaciela. Andris był jordainem piątego roku, podobnie jak Matteo. Pod koniec lata obaj mieli ukończyć szkołę. Od dziecka byli kolegami z klasy i przyjaciółmi, rywalizowali ze sobą we wszystkim niczym kochający i spierający się zarazem bracia. Jednak nikt z osób postronnych nie mógł uznać tych dwóch mężczyzn za naturalnych braci, gdyż byli do siebie tak niepodobni, jak to tylko możliwe. Andris był wysoki, szczupły i jak na Halruańczyka wyjątkowo blady. Wąskie oczy miały barwę orzecha z odrobiną zieleni, a długie, zaplecione w warkocz włosy - kasztanu. Nawet najsilniejszy słoneczny blask nie mógł zabarwić jego skóry na złotobrązowy kolor, typowy dla niemal tuzina jordainów, którzy ćwiczyli na polu bez koszul, ociekając potem i świecąc w gorącym słońcu niczym rzeźby z brązu. Matteo był bardziej do nich podobny. Sześciostopową miarę przewyższał może o palec, miał skórę barwy oliwki i ciemnobrązowe włosy typowe dla dobrze urodzonych Halruańczyków. Jego oczy były prawie czarne, sylwetka silna, a szczupły, wąski nos zakrzywiony jak ostrze sejmitara. Mimo iż różnili się wzrostem niemal na dłoń, obaj ważyli prawie tyle samo. Z tego powodu często ćwiczyli ze sobą na huśtawkach i powietrznych wózkach, dwóch przyrządach, na których jordainowie uczyli się walczyć w warunkach zmienionych przez magię. Magowie znani byli z tego, że chętnie wciągali swoich przeciwników w walki powietrzne licząc, że to im da przewagę. Jordainowie może i byli pozbawieni magicznych zdolności, ale w kwestii taktyki nie ustępowali magom pola. Matteo skrzyżował ramiona i posłał druhowi wyzywający uśmiech. - Rzeczywiście, kamienna noga to twarda broń. Lecz jak widzisz, dobry mistrz Vishna znalazł sobie wygodne siedzisko i potrzebuje nowych butów. - Zauważyłem też, że twoja noga nabiera paskudnego odcienia purpury - zauważył sucho Andris. - Jest lepszy sposób. Matteo natychmiast stracił zainteresowanie ich słowną utarczką. - Pokaż mi. Wysoki jordain spojrzał pytająco na Vishnę. Mistrz kiwnął głową i wstał. Andris ruszył na czarodzieja, padając na ziemię i wyrzucając nogę w powietrze w taki sam sposób, jak Matteo. Lecz gdy opadł na czworaki, nie obrócił się do Vishny twarzą, jak ich szkolono, lecz prawym bokiem. Kiedy noga uderzyła maga, trafiła go raczej mocnym mięśniem łydki

niż słabo umięśnioną kością z przodu. Matteo dostrzegł w tym sens. Atak mniej bolał, a do tego eliminował ryzyko połamania kości, co w przypadku tej sekwencji ruchów było całkiem realnym zagrożeniem. W tej chwili dwóch uczniów z drugiego roku leżało zagipsowanych w izbie chorych, ponuro znosząc zabiegi kapłanów Mystry. Za kilka dni wrócą na pole, ale w międzyczasie będą musieli znosić wiele uszczypliwych uwag ze strony swoich kolegów. - Widzę problem - zauważył Matteo. - Zgodzę się z tym, że początkowy atak jest znacznie lepszy. Ale kiedy się kończy, nie możesz pchnąć nożem. - Niezupełnie - sprzeciwił się Andris. - Pokażę ci. - Nie na mnie - zaprotestował Vishna, gramoląc się na nogi. - Z kamienną skórą czy bez niej, moje kości już grzechoczą od uderzania o ziemię. Idę do łaźni. - Idź w świetle prawdy - powiedzieli chórem obaj studenci, wygłaszając tradycyjne pożegnanie jordainów. Mag machnął ku nim ręką w mało formalnym geście potwierdzenia i szybko odszedł. - Będę twoim czarodziejem - zaproponował Matteo, mówiąc z nierozwagą, którą tylko jordain mógł zrozumieć. Andris odruchowo wykonał znak ochronny. - Uważaj na język, durniu! - powiedział cicho i z naciskiem. - Masz płuca większe niż mózg. - To była metafora - zaprotestował Matteo. - Tylko metafora. Zapożyczenia ze stylu bardów ożywiają słowa jordaina. - Możliwe, ale metafory mogą być ryzykowne. Wielu spośród nas uważa prawdę za coś poważnego i dosłownego, a gdyby podsłuchali coś takiego, mogliby to źle zrozumieć. Matteo westchnął. - Lepiej atakuj. Przyjaciel skinął głową i ruszył na niego biegiem. Nim Matteo zdążył się przygotować, poczuł, jak ziemia uderza go w plecy i zobaczył gwiazdy. Mrugnięciem odpędził migoczące światełka i patrzył, jak Andris obraca się dalej. Ale rudowłosy jordain chwycił kostkę Matteo i dzięki niej gwałtownie się zatrzymał. Pociągnął mocno, odwracając się w innym kierunku i wyciągnął wolną dłoń w stronę stopy Matteo. Andris trafił pięścią w podeszwę stopy. W prawdziwej walce trzymałby nóż. Na podeszwie stopy znajdowały się punkty mocy i bólu, jordainowie znali je dobrze. Dobrze zaplanowany atak, nawet bez broni, wyprowadził lodowate błyskawice wzdłuż nogi Matteo. Zacisnął zęby, powstrzymując się przed wyciem z bólu.