DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony185 988
  • Obserwuję126
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań107 675

Gooden Philip - Szekspirowskie morderstwa 1 Śmiertelny sen

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Gooden Philip - Szekspirowskie morderstwa 1 Śmiertelny sen.pdf

DagMarta CYKLE I SERIE Szekspirowskie morderstwa - Gooden Philip
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 86 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 221 stron)

PHILIP GOODEN Tłumaczenie: Jacek Żuławnik

Tytuł oryginału: Sleep of Death Pierwsze wydanie: Robinson, an imprint of Constable & Robinson Ltd, 2000 Opracowanie graficzne okładki Kuba Magierowski Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga Opracowanie redakcyjne: Władysław Ordęga Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech © 2000, 2009 by Philip Gooden © for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2015 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie. Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych i umarłych - jest całkowicie przypadkowe. Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Har- lequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela. Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone. Harlequin Polska sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Starościńska IB lokal 24-25 Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa Druk: ABEDIK ISBN 978-83-276-1085-0

PROLOG Jakie mogą nas nawiedzić sny w drzemce śmierci, gdy ścichnie za nami doczesny zamęt? „Hamlet”, akt 3, scena 11 Miał taki zwyczaj, że letnimi popołudniami sypiał na dworze. Nie inaczej zrobił tym razem. Wymknął się przez pomieszczenia gospodarcze na tyłach domu i wyszedł do otoczonego murem ogrodu. Czasami dobiegały go głosy przechodniów na Mixen Lane, słyszał odległy plusk kryp na rzece i nawoływania przewoźników. Promienie słońca padały na żwirowe ścieżki. Skierował się do furty w murze na drugim końcu ogrodu, po chwili przekręcił klucz. Za furtą znajdował się sad, podwójnie odgrodzony od miasta leżącego za wysokim mu- rem zewnętrznym. Znalazłszy się w azylu, dokładnie zamknął dębowe drzwi, a potem rozejrzał się i z przyjemnością nabrał powietrza do płuc. Języczki liści drżały na wietrze. 1 Dzieła Williama Szekspira cytowane są z następujących źródeł: Fragmenty Hamleta w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka (William Szekspir, Tragedie i kroniki w przekładzie Stanisława Barańczaka, Kraków: Znak, 2013). Fragment Wieczoru Trzech Króli w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka (William Szekspir, Komedie w przekładzie Stanisława Barańczaka, Kraków: Znak, 2012). Fragment Jak wam się podoba w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka (William Szekspir, Komedie w przekładzie Stanisława Barańczaka, Kraków: Znak, 2012). Fragment Wenus i Adonis w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego (William Szekspir, Poematy, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1964). Fragment Króla Ryszarda II w tłumaczeniu Leona Ulricha (William Szekspir, Dzieła dramatyczne Williama Szekspira w dwuna- stu tomach. T. 1, Król Jan; Król Ryszard II; Król Henryk IV. Cz. 1 i cz. 2, Kraków: G. Gebethner i Spółka; Warszawa: Gebethner i Wolff, 1895). (Przyp. tłum.). Ruszył krętą ścieżką wśród jabłoni, grusz i śliw, myśląc o tym, że jesienią intensywny aromat dojrzałych owoców zostanie stłumiony przez wkradający się do sadu odór rzeki. Dotarłszy do rozpiętego między dwiema jabłoniami hamaka, zatrzymał się, podniósł głowę i powiódł wzrokiem gdzieś pomiędzy gładkimi liśćmi gruszy. Od strony domu doleciał krzyk - zaskoczenia czy rozbawienia? Nie- ważne. Nikomu nie było wolno mu przeszkadzać, kiedy odpoczywał w sadzie, tym bezpiecznym azylu. Służba miała to wyraźnie przyka-

zane. Kiedyś przyprowadzał tutaj Alice. Kładli się pod drzewami na materacu z kwiecia albo na gęstej trawie. Wtedy drzewa były jeszcze niskie. Już nie pamiętał, kiedy po raz ostatni byli razem w ogrodzie. Z Alice - kobietą o stanowczej, owalnej twarzy, o włosach wciąż nietkniętych przez wiek. Zupełnie bez powodu oszukiwał sam siebie, doskonale zdając sobie z tego sprawę. Bo przecież powód był. Oblicze Thomasa, jego brata, wypełniło mu myśli i wypchnęło z nich Alice. Thomas, dobrze zbudowany, jowialny typ, szanowany, zrównowa- żony, wyrozumiały i lubiany... a zarazem człowiek płytki. Przyjemna, przystojna fasada, a w środku pustka. Nienawidził go. Ze znużeniem położył się na hamaku. Jabłonie skrzypnęły pod jego ciężarem. Spojrzał w górę, niebo się zakołysało. Z południa, znad rzeki, nadpływała gęsta biała chmura. Zamknął oczy, licząc na sen. Coś musnęło jego policzek. Ot, liść. Szelest gdzieś w górze. Przez jego głowę przewinęły się obrazy i rozpadły jak domek z kart. Król, królowa, walet... Kilka jardów dalej postać na gruszy nieznacznie się poruszyła. Czekała, by się przekonać, że mężczyzna na hamaku rzeczywiście śpi i nie zareaguje na skrzypienie gałęzi i szelest liści. O tak, leżał bez ruchu. Postać zeskoczyła z drzewa, wylądowała na trawie i przykuc- nęła. Od strony hamaka dolatywał dźwięk będący połączeniem chrapania i wzdychania. Było widać zwalistą męską figurę. Ciemne, wygięte w łuk cielsko napierało na siatkę. Postać powoli się wyprosto- wała i ruszyła w tamtą stronę. Znalazłszy się obok hamaka, zatrzy- mała się, sięgnęła za pazuchę i wyjęła flaszeczkę z matowego szkła zakorkowaną i polaną woskiem. Następnie długim paznokciem kciuka podważyła wystający kołnierz korka i cały korek wysunął się łatwo jak dojrzały strup. Wtedy śpiący się poruszył. Obrócił się na bok, tak że leżał zwró- cony twarzą w stronę postaci, która nabrała powietrza i zamarła. Nie otworzył jednak oczu. Tak lepiej, tak wygodniej. Brodaty prawy policzek śpiącego leżał prawie idealnie płasko, jak talerz. Wyglądało to, jakby położył głowę na pniaku i przekręcił ją dla wygody kata. Postać widziała gęstą szczecinę wroga, trzepot jego ust przy każdym oddechu, ślimak ucha. Właśnie ucho ją interesowało. Wokół niego rósł delikatny meszek, wątła palisada, marna ochrona przed zawarto- ścią matowej flaszki. Postać pomyślała o gankach i alejkach, o krętych ścieżkach wnętrza ucha, do którego małżowina była portalem. Spo- śród wszystkich wejść do ludzkiej głowy to jest najsłabiej strzeżone; poterna, czyli tajemne przejście w fortyfikacji, uchylona przez zdradzieckiego sługę dla oblegającej armii.

Postać zbliżyła flaszeczkę do ucha śpiącego i drżącą dłonią wycelowała w otwór. W szyjce buteleczki zalśniła bezbarwna kropla cieczy, przemieściła się, zawisła na krawędzi i poganiana przez ko- lejne spłynęła w dół razem z nimi cienką strużką. Wpadła do ucha i ześlizgnęła się dalej. Po chwili śpiący drgnął. Machnął ręką, jak gdyby chciał odgonić natrętnego owada. Postać położyła dłoń na jego twarzy i przytrzymała, żeby się nie wiercił. Strużka przyśpieszyła. Ucho śpiącego prędko wypełniało się płynem i równie szybko ucho- dziło z niego życie. Płyn zaczął się przelewać przez krawędź ucha. Ruchy głowy nabrały gwałtowności i nerwowości, toteż morderca docisnął mocniej lewą ręką, prawą starając się utrafiać w otwór ucha, by ostatnie krople płynu niechybnie trafiły do głowy. Gotowe! Teraz nie miało już znaczenia, czy się obudzi. Nawet byłoby lepiej, gdyby opuścił sen, ujrzałby bowiem sprawcę swej śmierci. Morderca zrobił krok do tyłu i przyjrzał się umierającemu niczym rękodzielnik podziwiający swoje dzieło. Mężczyzna na ha- maku przyłożył dłoń do ucha. Jego oczy nagle się otworzyły. Skakały po gałęziach, szukały, aż w końcu spoczęły na postaci o twarzy umorusanej sadzą i odzianej w krótką pelerynę koloru gęsich odcho- dów, tak że nie było sposobu dostrzec jej pośród listowia. W każdym razie nikt by jej nie dostrzegł, gdyby nie miał szczególnego powodu, żeby szukać, wypatrywać. Mężczyzna na hamaku umierał i miał tylko kilka sekund, by przyjrzeć się ukochanemu sadowi, zanim rozpalony nóż bólu rozpłata mu czaszkę.

AKT I - Znasz pan sztukę? - padło pytanie zadane mocno zaskoczonym tonem. Aktorzy nie muszą znać całego tekstu, wystarczy, żeby opanowali swoją rolę. - Widziałem ją - odparłem - w zeszłym miesiącu. Byliście wspaniali, naprawdę, bez pochlebstwa. Nie jesteście pierwszymi, którym to mówię. Nerwy mnie zżerały. Co miało być szczerym komplementem, wyszło jak nieporadne podlizywanie się, w dodatku napuszone i protekcjonalne, a przecież mężczyzna, z którym rozmawiałem, był w wieku mojego ojca. Jednak pan Burbage wzruszył ramionami, a nawet raczył się uśmiechnąć. - Grałem z Trupą Lorda Admirała - zmieniłem temat. - W Nottin- gham - dodałem gwoli wyjaśnienia. - Ludzie Admirała są zacni. Przynajmniej byli po tej stronie rzeki. Jak sobie radzą w północnej części miasta? - Nie najgorzej - odparłem. - Bardzo taktownie pan to ujął, panie Revill - powiedział Bur- bage. - Mają tam zupełnie inną publikę niż tu, w Southwark, bardziej godną i pełną szacunku. Ludzie Admirała uciekli przed nami, kiedy- śmy przenieśli się na południowy brzeg, dosłownie uciekli, chociaż Henslowe powiedziałby, że przyczyna rejterady była czysto finan- sowa. - Panu Henslowe'owi chodzi wyłącznie o pieniądze - rzekłem. - Nic ponad wybiegi dla niedźwiedzi i burdele, jak mawiają jego wrogowie - mruknął Burbage. - Dla niego sztuki i teatry to dobra inwestycja, nic więcej. Przy- najmniej takie odniosłem wrażenie - powiedziałem, pragnąc zrobić jak najlepsze wrażenie i zmazać niezręczność moich wcześniejszych słów. Tak naprawdę wcale nie znałem poglądów Henslowe'a, ale uznałem, że nie zaszkodzi trochę obgadać tego typa, aby przypochle- bić się jego konkurentowi w interesach. - Co w teatrze jest najważniejsze? Albo, jeśli można tak to ująć,

który element teatru jest najistotniejszy? - zapytał Burbage. Zawahałem się przed udzieleniem odpowiedzi. To było niewątpli- wie jedno z tych, jak to się mówi, podchwytliwych pytań, mających na celu wyprowadzić w pole takiego jak ja młodego i naiwnego czło- wieka. Jaki jest najważniejszy element teatru? Autor sztuki? Nie, przecież każdy wie, że autor się nie liczy. Pochlebstwem byłoby wymienić zespół, bo bez zespołu nici z przedstawienia. Najbardziej oczywista odpowiedź brzmiałaby: scena, gdyż bez niej również nie ma przedstawienia. Z kolei mądrze byłoby wymienić miejsca sie- dzące, choć bowiem wielu niechętnie rozstaje się z groszem, woli stać przy scenie i ćmić, to jednak wyższe warstwy społeczne gotowe są zapłacić więcej za przywilej siedzenia, a jeszcze wyższe wykupują drogie prywatne loże. Zatem gdy jest więcej miejsc siedzących, schodzi się bardziej wyrobiona - i łagodniejsza - publika. W końcu nie zdecydowałem się ani na pochlebczą, ani na oczywistą, ani na mądrą, lecz na sprytną, jak mi się zdawało, odpowiedź. - Garderoba - powiedziałem, wykonując nieokreślony gest. Siedzieliśmy w sąsiadującym z nią pomieszczeniu. Cóż by bowiem uczynili aktorzy, gdyby nie mieli gdzie się prze- brać i ukryć pomiędzy wyjściami? W garderobie rzeczywistość i złudzenie ścierają się w nieustannym konflikcie, odpowiedziałbym, gdyby pan Burbage zechciał poprosić, bym uzasadnił wybór. Garde- roba to magiczna grota niekończących się przeobrażeń, gdzie aktor w mgnieniu oka staje się królem, a król, wywijając pelerynę na lewą stronę i wykrzywiając gębę, zostaje nędzarzem. Czekałem, aż Bur- bage pokiwa głową z uznaniem - wówczas zacząłbym swój reto- ryczny wywód. - Z całym szacunkiem, panie Revill - odparł Burbage - ale to wyjątkowo głupia odpowiedź. - Chciałem powiedzieć: scena. - Najbardziej liczy się ta część - rzekł Burbage - w której inkasuje się opłatę za wstęp. Oto jądro teatru. Dlatego nie stanę w jednym szeregu z tymi, którzy szydzą ze sposobu, w jaki pan Henslowe zara- bia pieniądze, z sum trafiających do jego kieszeni i z tego, jaki ma stosunek do zarobkowania. Albowiem w teatrze zanim cokolwiek się zrobi - zaakcentował ostatnie słowo - wpierw trzeba na to zarobić - dokończył z naciskiem. Burbage miał nieskazitelną reputację. Trudno było sobie wyobra- zić, żeby zaczął handlować kurwami i niedźwiedziami spętanymi łańcuchami. Był przecież szczęśliwie żonaty i miał gromadkę dzieci. - Każdego dnia tłumy ludzi przeprawiają się przez rzekę - mówił

dalej. - Przybywają, by nas zobaczyć. To oczywiste, że właśnie po to. Ale chcą też oglądać niedźwiedzie i byki na wybiegu. Przypływają do zamtuzów, by zakosztować owocu, którego nie dostaną w domu. Krótko mówiąc, kobiety i mężczyźni mają ochotę oglądać dręczone zwierzę ta, sami zaś mężowie poćwiczyć kutasa za rzeką. I tylko czasem przed albo po zachodzą na sztukę. Ci sami ludzie. Właśnie dlatego nigdy nie pomstowałem przeciwko temu, jak Henslowe i Alleyn zarabiają pieniądze. - Ja nie... - zacząłem. - Nie chodziło mi... - Aktorzy zasługują na pogardę - rzekł Burbage tonem, którego by się nie powstydził ksiądz na ambonie. - I niewiele różnią się od kurew. Chwalimy się posiadanymi przymiotami, a ludzie płacą za przywilej oglądania nas. Jakże to nas nazywają? Wilkami w owczej skórze, trutniami królestwa... - Tak mawiają purytanie. - Nie tylko oni. To powszechny pogląd. Dopiero powoli, bardzo powoli zyskujemy poważanie. Czemuś pan wybrał scenę, pracę w tej pogardzanej branży? - Lubię chwalić się posiadanymi przymiotami - wypaliłem bez zastanowienia. - Lubię, kiedy ludzie mnie oglądają. No, przynajmniej tak mi się zdaje - dokończyłem z mniejszym już zapałem. - To dobrze, panie Revill, to dobrze - powiedział Burbage. - Po- doba mi się. Proszę przypomnieć, w czym pan grał u Admirała. - W „Robercie, hrabim Huntingdon” i w sztuce pod tytułem „Rozejrzyj się”. Drobne rólki... - Od czegoś trzeba zacząć. Milczałem. Już i tak powiedziałem zbyt wiele. Za plecami Burba- ge'a przemknął jakiś mężczyzna, zerkając z zaciekawieniem w moją stronę. Wyglądał zupełnie jak pan Burbage: taka sama zwężająca się ku końcowi broda, podobne spojrzenie brązowych oczu. Przyszło mi do głowy, że to może brat Richarda Burbage'a, Cuthbert, który zarzą- dzał całym interesem. Richard Burbage odwrócił się na krześle i skinął głową, po czym mężczyzna wyszedł. Pytanie musiałem mieć wymalowane na twarzy. - Nasz autor - powiedział. - Duch. Rzeczywiście było w nim coś uduchowionego i zjawiskowego, a także osobliwie dwuznacznego w sposobie, w jaki zakradł się i wy- kradł z pokoju. Czyli jednak nie był to Cuthbert Burbage. - Duch w sztuce, o której rozmawialiśmy. - Pamiętam, duch pojawia się na tarasie - powiedziałem. - Aniołowie łaskę niosący, miejcie nas w opiece!2

2 William Szekspir, Hamlet, akt 1, scena 4. - Tak, to dobry początek - odparł Burbage. - Nie potrafię myśleć, gdy nasze, ach, zgromadzenie zamilkło już na samym starcie. - Duch pojawia się też w komnacie sypialnej - dodałem, chcąc popisać się swą wiedzą. - Zgadza się. - Ale widzi go jedynie książę Hamlet, a królowa Gertruda już nie. Ciekawe dlaczego. - O to musisz pan zapytać autora, choć obawiam się, że wkrótce będziesz pan, zresztą jak my wszyscy, zbyt zajęty na tego rodzaju rozważania - powiedział Burbage. - No to przejdźmy do interesów. Będziemy potrzebowali pana na dwa tygodnie, bo mniej więcej tyle potrwa absencja Jacka Wilsona. Ma matkę w Norwich, umiera bie- daczka, ale ponoć nie śpieszy jej się, tak przynajmniej powiedziano Wilsonowi. Wyjechał dziś wczesnym rankiem. - Przejmę wszystkie jego role? - Zobaczmy. Będziesz pan mieszczaninem w „Miejskich rozrywkach”, Cynną w „Juliuszu Cezarze”... - Cynną spiskowcem? - przerwałem mu. Oto rola o konkretnym ciężarze. - Nie, Cynną poetą - odparł Burbage. - Wkrótce po wejściu na scenę przypadkowo zostaje pan zabity, chodzi o pokazanie działającej na oślep żądzy krwi tłumu. Na początku tej samej sztuki wciela się pan jeszcze w szewca, a na końcu w Klitusa albo Strata, nie pamiętam w którego. To za dwa tygodnie, wtedy wystąpi pan też jako Maksimus w „Ofierze miłości”. Imię wprawdzie wielkie, ale rola, obawiam się, skromna. W tym tygodniu zagra pan błazeńskiego wieśniaka w „Tragedii w Somerset”. Umiesz pan naśladować akcent? - Ba! Toć ja żem się tam urodził. Zomerced, panie, to mój żłóbek, że tak powiem. - Dobrze - powiedział Burbage. - Potem będą role francuskiego hrabiego i Włocha Makiawela, ale nie w tej samej sztuce. - Uniósł dłoń zapewne po to, by powstrzymać mnie przed demonstracją znajomości francuskiego i włoskiego akcentu. - No i oczywiście dziś po południu wystąpi pan w sztuce o księciu Danii. - Jako... - Spokojna głowa, panie Revill, swoje rólki możesz pan opano- wać w dwadzieścia minut. Gra pan w pantomimie jako truciciel, a później jako bratanek króla... - Ale... ale to przecież pańska... Bratanek króla! Wszyscy wiedzą, że to główna rola! Postać, w

którą wciela się pan Burbage. Chyba nie mówił poważnie, na pewno nie chce, żebym przejął jego rolę, zresztą jakże mógłbym to zrobić? Zwój zawierający kwestie tej postaci przewinąłby się przez całe po- mieszczenie, w którym siedzieliśmy, wspiąłby się po ścianie i zatrzy- mał dopiero na suficie! Nie sposób opanować takiej roli w dwadzie- ścia minut, nawet gdy człowiek, tak jak ja, szczyci się talentem do wyjątkowo szybkiego zapamiętywania tekstu. Właśnie miałem otwo- rzyć usta i jakoś to wszystko skomentować, kiedy Burbage zauważył panikę na moim obliczu. - Ach, rozumiem - powiedział. - Nie, nie. Nie mam na myśli tego bratanka króla. Chodzi o bratanka króla w sztuce w sztuce. Ta rola wymaga jedynie wyjścia na scenę z posępną miną i zatarcia rąk z uciechy. Zasadniczo powtarza pan gesty z pantomimy. - Mam jakieś kwestie? - Wyrzuca pan z siebie parę dwuwierszy i wspomina o truciźnie, którą ma przy sobie. Można to zagrać kiepsko, bo morderca ma być chełpliwy i łatwy do przejrzenia. Zresztą im gorzej pan zagrasz bra- tanka, tym lepiej. Celowo źle grać też trzeba umieć. - Aha... - Zarazem byłem rozczarowany, choć niby jakich innych propozycji mógłbym się spodziewać, jak i odetchnąłem z ulgą. - Potem przerywa panu król, prawdziwy król Danii, oczywiście zaniepokojony tym, co widzi na scenie, znaczy się na tej scenie, która jest na prawdziwej scenie. - Rozumiem. - Rzeczywiście rozumiałem, coraz wyraźniej za- częły bowiem docierać do mnie fragmenty przedstawienia, które wcześniej widziałem. - Nie ma znaczenia, czy pan rozumie, czy nie - rzekł Burbage. - Jest pan tylko aktorem i choć wciela się w rolę, niekoniecznie musi pan wiedzieć, o co w sztuce chodzi. - Co jeszcze mam zagrać? - Pod koniec przybywa poseł z Anglii, jak pan zapewne pamięta. Kończy pewne wątki, informuje, że ten i tamten stracił głowę, wyraża ogólne zdumienie jatką, którą widzi. Proponuję wykorzystać tę minę, którą pan zrobiłeś, kiedy pomyślałeś, że przejmiesz moją rolę. - Nie mam ostatniego słowa, prawda? Przyznam, że słabo pamiętam zakończenie. - Pewnie dlatego, że stał pan urzeczony pięknem i mądrością ostatniej kwestii mojego umierającego Hamleta. Otóż ostatnie słowa należą do Fortynbrasa. To on będzie nowym królem Danii. - Ach tak. - Fortynbras wieńczy dzieło naszej tragedii.

- Też chciałbym kiedyś móc wypowiedzieć ostatnie słowo. - Panie Revill, kiedyś pan wyjechał z tego swojego Zomercedu? - Przed mniej więcej dwoma laty, panie Burbage. - Nie słyszałem akcentu w pańskim głosie, dopóki nie uczynił pan tej, hm, demonstracji. Za to teraz słyszę. - Nie każdy, kto pochodzi z prowincji, jest kmiotem. - Rzeczywiście, choć niektórzy lubią się mądrzyć. Ja urodziłem się tutaj, ale nasz autor pochodzi z Warwickshire i rzadko wraca w rodzinne strony. Proszę raz jeszcze wymienić zespoły, z którymi pan występował. - Trupa Lorda Admirała... i... trupa z Derby. Ale to tylko raz. - W Boar's Head? - Tak. - Czyli grał pan na zastępstwie, kiedy ktoś zachorował albo mu- siał wyjechać, i bez wątpienia szuka pan takiej trupy, by wreszcie zaczepić się na stałe? - Tak. - W tej branży, panie Revill, nie funkcjonuje pojęcie „na stałe”. Mogą nas zamknąć, ot tak. - Pstryknął palcami. - Czarna śmierć, włodarze, brak chętnych na bilety... Mnóstwo przyczyn może pozba- wić nas chleba i wygnać z miasta na pańską prowincję. - Ja po prostu chcę grać - powiedziałem. - Cóż, panie Revill, pozwolę sobie powitać pana w Trupie Lorda Szambelana na tydzień albo dwa, albo dopóki Wilson nie wróci z czuwania przy łożu umierającej matki. Przejdźmy do warunków. Dostanie pan szylinga dziennie. Tyle też wynosi kara za spóźnienie na próbę; dwa szylingi za nieobecność na próbie, a całe trzy za spóźnie- nie i brak kostiumu przed przedstawieniem. Wyższe grzywny, dużo wyższe, obowiązują za wyniesienie kostiumu z teatru. Proszę pamię- tać, że są one warte więcej niż aktorzy i sztuki razem wzięci. Niektó- rzy przychodzą wyłącznie po to, by podziwiać stroje. A jeśli stracisz pan swój egzemplarz roli, zgubisz go na ulicy, zostawisz w tawernie albo przy łożu kurwy, nie tylko zostaniesz powieszony i poćwiarto- wany, ale dodatkowo pański dobytek zostanie skonfiskowany. Na pewno żadna to dla pana nowość, wszak choć krótko, ale grał pan u Lorda Admirała. Umawiając się z nowymi aktorami, lubię jasno stawiać sprawy. - Rozumiem, panie Burbage. - To dobrze. Teraz proszę się udać do garderobianego po ko- stiumy, a następnie do pana Allisona, naszego bibliotekarza, po swoje role. Proszę powiedzieć, że gra pan za Jacka Wilsona. Będzie wie-

dział, o co chodzi. Zanim pan wyjdzie, proszę zerknąć na intrygę. - Kiwnął głową w kierunku garderoby. - W bratanka króla-aktora wciela się pan dopiero około wpół do czwartej, a zaczynamy o dru- giej, ma pan więc mnóstwo czasu przed swoim wejściem, by opano- wać nie tylko dzisiejsze kwestie, ale też te do roli mieszczanina w „Miejskich rozrywkach”. Proszę też sprawdzić, co dokładnie pan robi w „Tragedii w Somerset”. Proszę sobie dziś odpuścić hrabiego i Makiawela. We wtorek robimy próbę do „Rozrywek”, a we czwartek będzie pan miał okazję wypróbować swój akcent z Zomerced, kiedy to przerobimy „Tragedię” tegoż hrabstwa. Wszystko jasne? Jeśli nie, o szczegóły proszę pytać pana Allisona. - Dziękuję, panie Burbage. Chciałbym powiedzieć, jak bardzo je- stem wdzięczny za umożliwienie mi pracy z najlepszymi... - Tak, tak, panie Revill. Jesteśmy tylko aktorami, proszę to sobie zapamiętać, jesteśmy tylko „trutniami królestwa”, choć po prawdzie z niektórych z nas rozwiną się motyle. - Jesteście trutniami Jej Królewskiej Mości - powiedziałem, ma- jąc na myśli specjalne względy, jakimi na monarszym dworze cieszyła się Trupa Lorda Szambelana. - Przekonamy się, czy okażesz się pan naszym Mistrzem Rozry- wek, panie Revill - odparł, mając na myśli słynnego urzędnika, który zbijał fortunę na udzielaniu pozwoleń na wystawianie sztuk. Richard Burbage dźwignął się z krzesła. Był synem stolarza. I rzeczywiście wiele o tym świadczyło, miał bowiem w sobie coś solidnego, mocnego jak dąb. Poszedłem do garderobianego i otrzymałem od niego strój Wil- sona - jedną rzecz podłej jakości, drugą pretensjonalną, uszytą jakby z okrawków. Bibliotekarz przekazał mi pół tuzina rachitycznych zwo- jów, zawierających wszystkie moje kwestie do zapamiętania na najbliższe popołudnie i resztę tygodnia. Zapoznając się z wywieszoną w garderobie intrygą, ustaliłem, że pojawiam się w pantomimie jako truciciel, zaś kilka chwil później jako „Lucjanusz, bratanek króla”, do której to roli musiałem wyposażyć się we flaszkę zawierającą truciznę oraz złowrogą minę. Wszystko było dokładnie tak, jak mówił pan Burbage, i tak, jak podpowiadała mi powracająca pamięć o scenicznej tragedii księcia duńskiego. Później, dużo później, kiedy już prawie wszyscy leżeli martwi, miałem wkroczyć na dwór w Elsynorze z wieściami z Anglii i poinformować o kolejnych trupach. Jestem więc niejako posłańcem śmierci. Ta myśl uderzyła mnie, gdym szukał prawidłowości w swoich rólkach, po czym uzmysłowiłem sobie, że

los się do mnie uśmiechnął i powinienem podziękować panu Wilso- nowi, który wyjechał do Norfolk, by czuwać przy umierającej matce. No tak, ale w „Juliuszu Cezarze” miałem szybko zginąć, wcielając się w nieszczęsnego Cynnę, poetę rozerwanego na strzępy przez rozwścieczony marną poezją tłum. Pozostałych sztuk nie znałem, aczkolwiek „Ofiara miłości” i „Tragedia w Somerset” samymi tytułami zwiastowały śmiertelne żniwa. Opuściłem Globe Theatre, niemal podskakując z radości w ten piękny, późnoletni poranek. Żałowałem tylko, że Dick Burbage nie zechciał wysłuchać moich wprawdzie wyjąkanych, ale jak najbardziej szczerych słów wdzięczności. Bo byłem wdzięczny, i to jak! Wyszedłszy z teatru, znalazłem się na Brend's Rents, uliczce na tyłach budynku, zadarłem głowę i spojrzałem na śnieżnobiałą jak kredowy wąwóz ścianę. Jak pałac, jak katedra, jak zamek! Teatr był dla mnie tym wszystkim, był wspaniałością i poważaniem. Pamiętam, jak zobaczyłem go po raz pierwszy, tuż po przyjeździe do Londynu, będąc świeżakiem z Zomercedu. Globe migotał w skwarnej mgiełce południowego brzegu rzeki, żaden z okolicznych budynków nie dorównywał mu wysokością i okazałością. Na dachu łopotała flaga, do moich spragnionych uszu dolatywał dźwięk trąbki, wyraźny nawet po drugiej stronie szerokiej londyńskiej rzeki, i wiedziałem, że za moment rozpocznie się przedstawienie. Oddałbym wszystko, aby się tam znaleźć. Z bliska widać, że budynek to wielokąt, ale kątów jest tak wiele, że z oddali gmach zdaje się doskonałym, lśniącym okręgiem. W istocie jest to magiczny krąg, do którego dla uciechy i podbudowy moralnej publiki, którą pan Burbage nazywa zgromadzeniem, można przywołać dowolne widmo. Dla mnie splendorem Globe w niczym nie ustępował Troi. Później, gdy już mieszkałem w Londynie od kilku tygodni i wtopiłem się w tłumek kolegów po fachu, poznałem niebywałą histo- rię budowy teatru i dowiedziałem się, że Burbage z bratem i pozosta- łymi udziałowcami... - Już ja cię, kurwa, dorwę! Moje rozmyślania przerwał wrzask. Ktoś do mnie krzyczał, a po chwili ten ktoś runął na mnie jak niedźwiedź. Wielka, spocona gęba z wysuniętą dolną wargą przysunęła się do mojej, zionąc cuchnącym oddechem. Przewróciłem się na plecy, a prostak zwalił się na mnie i przygwoździł, dysząc, jakby rzeczywiście mnie, kurwa, dorwał! W końcu jednak wstał i uwolnił mnie od swego ciężaru. Patrząc po stroju, rozpoznałem w nim przewoźnika. Zresztą nawet gdyby był

inaczej ubrany, powiedziałbym, że pracuje na łodzi, po części dlatego, że w tych rejonach Southwark co trzeci mężczyzna żył z rzeki, a po części z tej przyczyny, iż miał aparycję wilka morskiego i minę obwiesia winowajcy, którą wszyscy oni mają, a która jest, jak twier- dzą, spuścizną po służbie pod komendą Drake'a albo Frobishera, lub jakąś inną legendą mórz. Przede wszystkim jednak zdradził go jako przewoźnika potok przekleństw, który trysnął z parszywych ust, gdy tylko agresor złapał pion. - Ożeż co za pierdolony tłuk! Wał w dupę jebany! Do chuja Pana, gdzie ten kurwi syn polazł... Z jego gęby unosiła się kwaśna chmura, wielka pierś podnosiła się i opadała, a oczy przewracały się w niezbyt równym rytmie, stąd niemiłe wrażenie, że olbrzym patrzył zarazem na mnie, jak i obok mnie. - Gdzie go wcięło, wała zafajdanego? - pieklił się dalej. - Po coś go puścił, ty zasrane gówno? Wziąłem kilka głębokich oddechów i odsunąłem się nieco od dyszącego napastnika. Co tu się wyrabia? Odruchowo położyłem dłoń na sakiewce. Kiedy natykasz się na awanturę na ulicy, nierzadko masz do czynienia z ustawką. Wszczynający bójkę tylko czekają, aż utwo- rzy się krąg gapiów, a wówczas ich kompan, lub jakże często kom- panka, ostrożnie podchodzi od tyłu i najbardziej podnieconych walką kibiców uwalnia od ciężaru kosztowności. Po zainkasowaniu przez złodziejaszków honorarium bójka nagle kończy się podaniem sobie rąk, a awanturnicy rozpływają się w powietrzu. Sprawdziłem, sakwa była na swoim miejscu. Gdyby niezdara chciał mi ją podprowadzić, zrobiłby to, gdyśmy zwalili się na ziemię. Spojrzałem na jego wielkie jak udźce pięści i pomyślałem, że gdyby zażądał ode mnie sakwy, oddałbym mu ją, trochę tylko, dla zasady, protestując. W końcu czymże są pieniądze? Istnieją rzeczy od nich ważniejsze, na przykład - o Jezu! - moje role w Globie. Dłoń powędrowała za pazuchę, tuż przy sercu, tam gdzie pod koszulą schowałem zwoje. Są. Odetchną- łem z ulgą i zmówiłem prędką modlitwę dziękczynną do świętego patrona aktorów, Genezjusza z Rzymu. - Nie wiem, o czym pan mówi - powiedziałem, otrzepując szaty. Czułem narastającą irytację, widząc jednocześnie, że stojący przede mną zwalisty typ powoli wpływa na spokojniejsze wody. - A raczej, mówiąc pana językiem, nie wiem, do kurwy nędzy, o czym pan mó- wisz. Kilka osób zatrzymało się, wietrząc awanturę. Potężny przewoźnik cofnął się o krok, a ja malującą się na jego gniewnym obliczu

gamoniowatą tępotę błędnie wziąłem za oznakę zmieszania. - Jeszcze jedno - rzekłem, jak ostatni dureń postanawiając zademonstrować swoją wyższość umysłową. - Jak żeś pan mnie na- zwał? Zasranym gównem? - No, a bo co, ty tłuku? - Ciekawy przykład pleonazmu to zasrane gówno - powiedzia- łem z największym lekceważeniem, na jakie potrafiłem się zdobyć. - Jesteś pan pleonastą, nieprawdaż? Oboje oczu przewoźnika skupiło się mniej więcej na mnie. Niepotrzebnie to palnąłem, no, popełniłem głupotę, chcąc się wymą- drzyć kosztem typa pozbawionego poczucia humoru. Przystąpił do mnie, ja zaś odstąpiłem, ale niedaleko, przewoźnik uwięził mnie bowiem między swym spoconym cielskiem a kamienną ścianą. Zatrzymywali się kolejni ludzie, licząc, że osiłek spuści manto mło- demu, niewinnemu chłopaczkowi. - Co to, kurwa, ten plenast? Przydusił mi gardło przedramieniem, tak że nawet gdybym chciał poprawić wymowę rzeczonego słowa, i tak bym nie mógł tego zrobić. Jego broda, splątana jak garść wodorostów, łaskotała mnie w twarz. Podjąłem daremny trud odsunięcia go od siebie, ale uparcie napierał. Czułem od niego smród królowej angielskich rzek i jej pokrytych łuską poddanych, że tak to wyrażę peryfrazą. - Pytałem, niemoto dzika, co to ten plenast? Istniało realne niebezpieczeństwo, że jeśli nie odpowiem, zmiaż- dży mnie albo złamie jak spróchniały maszt. Ledwie zasysałem powietrze przez zwężoną tchawicę, cóż dopiero mówić o jakichkol- wiek wyjaśnieniach. Piękny późnoletni poranek upstrzył się pomarańczowymi plamkami, huczało mi w uszach. - Plenast... plenast? Mów, padalcu. Dam ci ja ten plenast! Zdążyłem pomyśleć, że mój kres na ziemskim padole będzie ani chybi pierwszym przypadkiem śmierci w imię nieistotnego słowa z greki. Gdybym mógł przeżyć życie raz jeszcze, wiedziałbym już, że nie należy być głupim mędrkiem i próbować imponować tym, którym zaimponować się nie da. I zdążyłem jeszcze pomyśleć, że strasznie długo trwa to umieranie. Półkrąg białych, oglądających przedstawie- nie twarzy rozmył się. - To komplement - zabrzmiał głos nieopodal moich huczących uszu. - Puść go, przewoźniku. To komplement. Puść go, mówię. Po chwili nacisk na moje gardło zelżał. Zbyt byłem zajęty łapczy- wym wdychaniem powietrza, by zwrócić uwagę na wymianę zdań, która nastąpiła, ale na szczęście potem udało mi się ją odtworzyć z

pamięci. - Jeśli go puścisz, usłyszysz ode mnie to, czego on nie jest w stanie ci powiedzieć. O, tak lepiej. - No to mów, co to ten plenast? W słowach, którymi przewoźnik zwrócił się do nieznajomego, wciąż krył się potężny ładunek agresji i urazy, ale nawet będąc pochłoniętym gwałtownym dotlenianiem mózgu, zanotowałem powściągliwość w jego głosie i rzucający się w uszy brak jebania, srania i kurew. - Pleonazm - powiedział mężczyzna, który uratował mnie przed uduszeniem - to figura retoryczna, w której do wyrażenia pewnego znaczenia użyto większej liczby słów, niż to było konieczne. Gdybym na przykład powiedział, że jesteś dobrym przewoźnikiem, a także świetnym przewoźnikiem, jak również doskonałym przewoźnikiem, wówczas byłby to pleonazm. - Dobrym... świetnym... doskonałym - mruknął jakby do siebie przewoźnik. A ja zauważyłem, że tłumek zamiast rzednąć, do czego niechybnie dochodzi, kiedy perspektywa przemocy się oddala, jeszcze bardziej gęstnieje. Gapie słuchali wyjaśnienia. Przyciągało ich to, co ułago- dziło krewkiego przewoźnika, czyli spokój i pewność siebie mojego wybawiciela. Łypnąłem na niego. Gdzieś już go widziałem, i to cał- kiem niedawno. - Nazywając cię pleonastą, ten oto młody człowiek chciał, jak mniemam, powiedzieć, że jesteś osobą obdarzoną zdolnościami lingwistycznymi - przemawiał dalej. - Uważa, że posiadłeś całe bogactwo języka, którym posługują się Anglicy niezależnie od swej klasy. Mówiąc krótko, znasz dużo słów i sprawia ci ogromną przyjem- ność używanie pełnej ich palety, nawet za cenę ryzyka pewnej powtarzalności. Bałem się, że przewoźnik wyczuje ironię, którą wręcz ociekała ta wypowiedź. W każdym razie ja bezbłędnie ją wyczułem, ale tylko dlatego, że słowa dopasowałem do sytuacji. Nie usłyszałem bowiem w głosie nieznajomego choćby najcichszej nutki, która by wskazy- wała, że stroi sobie żarty z napastnika. - Będę mówił, co będę chciał, i chuj! - oznajmił przewoźnik, ale już potulniej. - Zostać oskarżonym o używanie zbyt wielu słów to naprawdę nic złego - odparł mój wybawca. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to ten sam mężczyzna, który przemknął niemal niepostrzeżenie obok mnie i pana Burbage'a,

kiedyśmy rozprawiali o garderobie. To on grał Ducha w dramacie o księciu Danii, był „naszym autorem”, jak wyraził się o nim pan Bur- bage. Pan William Szekspir. To on wyratował mnie z opresji. - Włazi mi w drogę, no nie? - odezwał się przewoźnik do dramaturga, w uzasadnieniu machając głową, a rozpleniona broda zafalowała. - Klient mi spierdolił, za przeproszeniem. Jak dobiłem do brzegu, padalec wyskoczył z łajby, poleciał schodami i tyle go widzia- łem. No, zupełnie jak pierd pastora - rozpływa się, zanim zdążysz pan poczuć, kto wytoczył. I co miałem zrobić, biedny żuczek? Dla takiego dżentelmena jak szanowny pan to tylko parę jebanych pensów, ale ja mógłbym za to kupić żarcie na kolację dla siebie, Bet i piątki bacho- rów. Nie mogę pozwolić, żeby robiono mnie w wała. No więc pobie- głem za nim, a ten tu gość wbił się między mnie a klienta. Upadł, a ja poleciałem na niego i wtedy oskarżył mnie o ten... plunast... jak mu tam? - Pleonazm - wyjaśnił pisarz. - Właśnie. No więc co mam zrobić? Wrócić do domu, do Bet i szóstki bachorów i powiedzieć, że jakiś drobny cwaniaczek wycyckał mnie z trzypensówki? Będę miał przechlapane do sądnego dnia. Ludzie poczęli się rozchodzić, na pewno zniechęceni tym biadoleniem, jakby spodziewali się, że przewoźnik, by zdobyć ich współczucie, zacznie pokazywać drewnianą nogę zdobytą w bitwie morskiej o El Dago. - Wspomniał pan o piątce... - zacząłem, ale dramatopisarz rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie. W jego brązowych oczach nie dostrzegłem życzliwości, nawet gdy zwrócił się do przewoźnika łagodnymi, niemal łaskawymi słowy: - Wiem, jak trudno w tych czasach zarobić na godziwe życie - powiedział. - Wiem też, że nasz interes w dużej mierze zależy od was, przewoźników. Bez was nie byłoby nas tutaj. Nasz autor słusznie prawił. Na rzece panował nieustanny ruch, lu- dzie przeprawiali się na tę stronę rzeki dla przedstawień, dla niedźwie- dzi i dla dziwek, bo jedyny most na Tamizie służył wygodnie tylko tym, którzy mieszkali w bezpośrednim jego sąsiedztwie. - A co to za interes, jeśli można zapytać? - Teatr. - Wybacz, panie, wziąłem cię za szlachcica. Teraz to ja się uniosłem. Mimo iż dopiero co odzyskałem oddech i o włos uniknąłem śmierci, byłem gotów stanąć w obronie swego powołania. Jednak nasz autor uśmiechnął się, jak gdyby zgadzał się z

przewoźnikiem. W końcu wyraził tylko powszechnie panującą opinię, że szlachcicowi nie przystoi praca w teatrze. - Powiedz mi, przewoźniku, kto był pierwszym dobrze urodzo- nym? - spytał. - Ja nie jestem uczony, panie aktorze, to skąd mam wiedzieć? Przewoźnik wprawdzie nie żywił szacunku dla ogółu braci aktor- skiej, ale zdawał się gotów zrobić wyjątek dla szczegółu, dla Williama Szekspira. - Zatem powiem panu, panie przewoźniku. Otóż pierwszym szlachetnie urodzonym był Adam. - Tak się nazywam! - wykrzyknął ochoczo. - Cóż za miły zbieg okoliczności. Wasz i mój przodek Adam, panie Adamie, był dobrze urodzony - czy raczej ulepiony, jeśli wspo- mnimy, jak powstał - choć niejeden powie, że żaden z niego szlachcic, bo przecie nie miał przodków, herbu ani ziemi. - Właśnie! - błysnął udobruchany przewoźnik. - Ależ miał, i to jako pierwszy. Czy z pana poganin? - powiedział dramaturg, bardziej rozbawiony igraniem ze słowami, niżby pozwa- lały na to okoliczności. - Jak to, proszę pana? Nie chwytam. - Pismo powiada: Adam uprawiał ziemię. Uprawiał, czyli kopał, a skoro kopał ziemię, to ją miał, bo gdyby nie miał, to co by kopał? Piłkę?3 3 William Szekspir, Hamlet, akt 5, scena 1. Nasz dramatopisarz był przeogromnie rozbawiony dowcipem, który mnie zdawał się ledwie średni. W dodatku czerstwy, bo dałbym sobie palec uciąć, że już go gdzieś słyszałem. Nieważne jednak, co sobie pomyślałem, ponieważ słowa mojego obrońcy podziałały na przewoźnika jak zaklęcie. Otworzył usta, ukazując zęby niczym żebra łodzi, a bulgot jego śmiechu zabrzmiał jak woda w zęzie. - Dobre... kopał... piłkę! - Panie przewoźniku, przyjmij to jako zadośćuczynienie za stra- cony zarobek i wyraz mojego szacunku dla pańskiej profesji. Adamowi nie znikał uśmiech. Nawet nie zerknął na monety. Długa praktyka sprawiła, że wnioskując z wagi, rozmiarów i liczby, dosko- nale orientował się w ich wartości. No i z daleka potrafił poznać szlachcica. - Dziękuję panu. Przepraszam pana, że na pana wpadłem... sza- nowny panie. - Zwrócenie się do mnie w tym samym tonie, jakim częstował Williama Szekspira, kosztowało go niemało wysiłku. - Zapamiętam to słowo, którym pan żeś mnie uraczył. Jakie ono było,

jeśli łaska? - Och, pleonazm - mruknąłem do reszty speszony. Pragnąłem jak najprędzej znaleźć się gdzie indziej. - Pleznam - powtórzył przewoźnik, po czym zwrócił się do mego wybawcy: - Jeśli będziesz pan kiedy potrzebował specjalnego kursu, pamiętaj o starym Adamie. - Myślę, że wszyscy powinniśmy o nim pamiętać - odparł drama- turg. - Wystarczy zapytać o Adama Gibbonsa. Na obu brzegach znają moje imię i twarz. - Po tych słowach odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku rzeki. - Na obu brzegach znają moje imię i twarz - powtórzył drama- turg, nadając słowom śpiewną intonację. Potem odezwał się do mnie. - Słyszałem, panie Revill, że przyszedłeś do nas z Trupy Lorda Admirała. Nie potrafię przywyknąć do nazywania ich zespołem z Nottingham. - Tak, zgadza się... Dziękuję za pomoc. Gdyby nie pan... nie wiem, jak by się to skończyło. Wzruszył ramionami i odwrócił się z zamiarem udania się w swoją stronę. Zbił mnie z tropu: znał moje nazwisko, pośledniego aktora, a także nazwę trupy, z którą przelotnie byłem związany. Czułem też, że byłby w pełni uprawniony do udzielenia mi wykładu na temat niebezpieczeństw wynikających z krzyżowania szpad, a raczej wioseł, z przewoźnikiem, który stracił nad sobą panowanie. Mógł mnie cho- ciaż nazwać nierozważnym młodzieńcem. Ale nie, nie zbeształ mnie, w ogóle nie wyrzekł ani słowa, czym w sumie poczułem się zawie- dziony. Nie chciałem się z nim tak prędko rozstawać, więc dogoniłem go kilkoma susami. Okolice teatru przecinały liczne rowy z wodą, lekko wzburzoną przez pływowe własności rzeki, a ponieważ poprzerzu- cane nad nimi kładki były wąskie - ot, parę desek na krzyż - gdy mój wybawca pokonywał kolejne małe odnogi, musiałem dosłownie wi- sieć mu na ramieniu. - Gra pan dziś po południu? - spytałem bardziej dla nawiązania rozmowy niż z prawdziwej ciekawości. Po napaści przewoźnika mówienie przychodziło mi z pewnym trudem. Wyobrażałem sobie czerwony ślad na gardle. - Tak - odparł. - Przejął pan role po Jacku Wilsonie, prawda? Wilson nieźle gra posła, ale z wyglądu nie pasuje mi na truciciela w sztuce, znaczy się w sztuce w sztuce. Jest w nim pewna prostota, uczciwość. No, ale to może nawet dobry pozór dla truciciela.

- Król Klaudiusz też wydaje się bardzo bezpośredni, taki, co to zanadto się spoufala, a jest trucicielem - powiedziałem, koniecznie chcąc zrobić wrażenie na dramaturgu. - Znasz pan sztukę? Identyczne słowa, identyczna intonacja jak u pana Burbage'a. Najwyraźniej wszystkich dziwiło, że zwykły aktor zamiast po prostu wcielać się w postacie, pozwala sobie je krytykować. - Widziałem ją przed paroma miesiącami. Pochwaliłbym naszego autora za wyborną kreację Ducha, ale sęk w tym, że choć pamiętałem tę postać z przedstawienia, to jednak nie potrafiłem przypomnieć sobie właśnie jego w roli Ducha, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Łypnął na mnie chyba z aprobatą. - Pańskie oblicze jest posępniejsze niż Wilsonowe. Proszę nie za- pominać o grymasie. - Pan Burbage powiedział, że mam zagrać tak jakby źle. Pan WS wydawał się rozbawiony. - Jakie to typowe dla niego. Nie sądzę, abym komukolwiek udzielił pozwolenia na granie „tak jakby źle” albo w jakikolwiek inny sposób, ale to prawda, że włożyłem w usta Hamleta słowa o „przeklętych larwach”, więc kto wie, może Dick ma rację. - Będę też Cynną w pańskim „Juliuszu Cezarze” - powiedziałem. - Którym Cynną? Spiskowcem? - Nie, poetą. - Rozszarpanym za marną poezję. Niestety, biedny Cynna. Rzecz jasna, po trosze wszyscy jesteśmy takimi... cynnikami. Dopiero po chwili chwyciłem dowcip, którego puentę dramaturg podkreślił, żeby przypadkiem nie umknęła mej uwadze. Przyznam, że podobnie jak przy żarcie o Adamie i jego piłce, poczucie humoru pana WS wydało mi się ciut zbyt... hm... oczywiste. - Jak Orfeusz - powiedziałem, chcąc przenieść rozmowę na wyższy poziom. - Co jak Orfeusz? - Pański poeta Cynna. Rozerwany na strzępy przez rozwście- czony tłum, tak jak Orfeusz rozszarpany przez trackie bachantki. Aluzja, poczyniona dla podkreślenia mojej zwinności umysłu i oczytania, nie zrobiła na nim wrażenia. - Niech będzie - odparł. - Mieszka pan w okolicy? - dodał. - Tak, przy Ship Street. - W istocie szliśmy dokładnie w przeciw- nym kierunku niż ten, w którym znajdowało się moje nędzne lokum, ale tak bardzo nie chciałem rezygnować z towarzystwa mojego wy-

bawcy, że udawałem, iż zmierzamy w tę samą stronę. - Wobec tego pomyliły się panu kierunki. - Słucham? Och, faktycznie, głupiec ze mnie! - Na pokaz pacną- łem się dłonią w czoło. - To rzeczywiście nie w tę stronę. Zatrzymał się za kładką nad wąskim rowem. Za plecami miał Bear Garden, arenę walki niedźwiedzi, wokół której jak zawsze kłębił się tłum włóczęgów i hultajów. Zostałem po drugiej stronie mulistego kanałku. - Do popołudnia - powiedział. - Pan jesteś Duchem - rzuciłem, ale już go nie było. - No powiedz - poprosiła Nell. - Nie mam się czym chwalić - odparłem. - Oj, właśnie że masz, Nick. Czuję, że coraz bardziej masz się czym pochwalić. - Miło słyszeć - mruknąłem. Wprawdzie sprawiało mi przyjem- ność to, co robiła, ale mówiąc szczerze, moje myśli krążyły wokół popołudnia w Globie. - Jak mawia pan Burbage: od czegoś trzeba zacząć. - Pan Burbage? Dick czy Curth? - Dick. Nie chcesz chyba powiedzieć, że przychodzą do ciebie? - rzekłem zdumiony. - Zabawni są ci od Lorda Szambelana, przynajmniej ci starsi - powiedziała Nell. - Różnią się od wszystkich zespołów, które tu dotąd mieliśmy. - Co w nich takiego zabawnego? Powiedz. I przestańże na chwilę. Sami widzicie, jak bardzo poważnie podchodziłem do pracy w nowej trupie. Aż tak poważnie, że zamiast pozwolić dziewce pobu- dzić mnie do życia, wolałem wysłuchać plotek na temat zespołu Lorda Szambelana. - W większości są pożenieni i mają gromadkę bachorów. Ot, choćby na ten przykład Heminges, kiedy ostatni raz tu zaglądał, mó- wił, że ma tuzin albo więcej. Normalnie to idealne połączenie, bo żonka i dzieciaki każdego męża wygnają do burdelu. Ale nie ludzi Lorda Szambelana. Ci albo pokornie słuchają żonek, albo narobili tyle potomstwa, że kuśki im zwiędły, albo... no nie wiem, ale możliwe, że nawet... - Co takiego? - Ale czy aby? Czy to możliwe, że kochają swoje żony? - Pantoflarze - skomentowałem.

- Cóż to w gruncie rzeczy znaczy, mój zmyślny kutasiku? - figlarnie spytała Nell. - Nieważne... Na dziś dość mam kłopotów z powodu słów. W po- rządku, możesz wrócić do przerwanej czynności. - Nie jesteś klientem, panie Revill, żeby mówić mi, co mam ro- bić. Wrócę do przerwanej czynności pod warunkiem, że ty zrobisz... o, coś takiego. Widzisz? - Aha, więc tak to się robi... Tu, właśnie tu? - Mądry chłopczyk. Och... Nie przerywając tej czynności, opo- wiedz Nell o swych triumfach na scenie. - Jestem trucicielem w sztuce w sztuce, jeśli wiesz, w czym rzecz... - Nie. Będziesz musiał wrócić do początku. - Wygodnie ci? - Do diabła z wygodą! Opowiadaj! - No więc chodzi o księcia, rozumiesz, księcia Danii... - Hamleta? - Tak. Chłopak jest kłębkiem nerwów, bo jego ojciec, znaczy król, przeniósł się na łono Abrahama, on zaś, znaczy Hamlet, nie jest królem, bo został nim brat zmarłego, czyli stryj Hamleta. Chłopaka drażni, a nawet bardziej niż drażni to, że nowy król nie tylko zasiadł na tronie, ale też dosiada jego matki, znaczy się matki Hamleta. Stryj poślubił wdowę po zmarłym bracie i został władcą Danii. Sprawę pogarsza fakt, że od śmierci męża numer jeden do zaślubin z mężem numer dwa upłynęło ledwie kilka tygodni. Żartuje się, że resztki ze stypy lądują na weselnym stole. Ot, taka oszczędność w Elsynorze. Nie za szybko dla ciebie? - Nick, jest w sam raz. Mów dalej. - Chodziło mi o historię. Czy nie za szybko opowiadam? No więc przez pierwsze pół godziny Hamlet snuje się z kąta w kąt, aż w końcu którejś rześkiej nocy, a właściwie przez kilka nocy, na tarasie ukazuje mu się duch ojca i informuje, że choć taka wersja zdarzeń krąży po Elsynorze, to wcale nie umarł w wyniku ukąszenia żmii w sadzie. Otóż nie, wąż, który odebrał mu życie, grzeje tron i żonkę, że tak powiem. Duch ojca wzywa syna do zemsty. - Wyjmuje miecz z pochwy i wraża go stryjowi w pierś. Koniec pieśni? - Dopiero się rozkręcam - odparłem. - No, mam nadzieję. - Chodziło mi o historię. Hamlet, widzisz, jest myślicielem, a nie człowiekiem czynu, toteż choć toczy go wściekłość na stryja i z jego

ust pada obietnica pomsty, w istocie nie robi nic. Zastanawia się, czy zjawa, którą ujrzał, rzeczywiście była duchem ojca. - A niby czym miałaby być? - spytała Nell z lekką zadyszką. Jeśli o mnie chodzi, to zauważyłem, że narracja skutecznie powstrzymuje mnie przed zbyt wczesnym (niektórzy dodaliby: i niegodnym prawdziwego mężczyzny) wystrzałem. - Może diabłem, który chce zwieść Hamleta? Diabłem w przebraniu ojcowskiej zjawy, opowiadającym bajeczkę o morderstwie po to, by pchnąć księcia do zabójstwa niewinnego człowieka. - Prze-kom-bi-no-wa-ne. - Hamlet myśli, owszem, ale nie myśli jasno. Szuka wymówki, wynajduje powody, by nie zabijać stryja. - A zatem duch to prawdziwy duch - powiedziała Nell. - Moja matka kiedyś widziała ducha. - Duch jest prawdziwy, a Klaudiusz jest winny... trochę niżej, proszę. - Klaudiusz? Tak wystarczy? - Stryj. Król. Morderca. Cudzołożnik. O, tak dobrze. - Ach, on. - Chcesz się zamienić? - Za chwilę. Kiedy skończysz. Opowiadać. - Tak się pomyślnie dla Hamleta składa, że do zamku Elsynor przybywa aktorska trupa. Chłopak doznaje olśnienia i prosi aktorów o wystawienie sztuki, w której będzie scena morderstwa, kopia zabój- stwa starego króla. Trupa odgrywa ją na oczach niczego niepodejrzewającego Klaudiusza. W tej sztuce w sztuce są i król, i królowa... - Jak w większości sztuk. - Pewnie tak... I królowa ślubuje dozgonną wierność królowi i tak dalej. Wtedy wkracza truciciel i uśmierca władcę. To właśnie ja, ten truciciel. Mam do wygłoszenia sześć wersów: Złowrogi zamiar, pewna dłoń, dogodny czas, ogród pusty i jad niezawodny4 ... I takie tam. 4 William Szekspir, Hamlet, akt 3, scena 2. - Połóż jedną ze swych pewnych dłoni... o, tutaj. - To ważny moment. Truciciel, czyli ja, wchodzi na scenę jako Lucianus, bratanek króla. - A w rzeczywistości to był brat? - Doskonale, Nell. - Mhm... ale głęboko... znaczy się, jakie to głębokie, Nick. - Ano. Masz przykład pomysłowości naszego autora, którego

jeszcze nie rozgryzłem. Tak czy siak, sztuka w sztuce spełnia swoje zadanie, ponieważ tuż po moim wejściu wzburzony Klaudiusz opusza komnatę. Och! Zobaczył coś, co poruszyło jego sumienie. Klęka do modlitwy. Wchodzi Hamlet. Ach! Ale nie zabija stryja, bo chce go przydybać, jak oddaje się hazardowi, schlał się jak wieprz albo in flagranti... - In co? - In to. Chociaż kiedy teraz o tym myślę, to trochę dziwne, bo jeśliby Hamlet przyłapał króla in flagranti, przydybałby również swoją matkę, a tego z pewnością wolałby nie oglądać... - Niegrzeczny chłopiec. On... i ty też. - Zdenerwowany Klaudiusz wysyła Hamleta do Anglii. Tak! Dzieje się to po tym, jak Hamlet zabija ukrytego za kotarą w sypialni królowej starego kanclerza, który podsłuchiwał rozmowę matki z synem. - Co takiego Hamlet robił w komnacie królowej? Chyba nie to in flag... jak to szło? - Flagranti. Nie, po prostu ruga matkę. - A, to w porządku. - No więc nasz bohater zostaje usunięty z dworu i wysłany do Anglii w towarzystwie dwóch dawnych szkolnych kolegów... Na pewno nie chcesz zmienić pozycji? - Mówże dalej. - Hamlet nie ufa im, i ma rację, albowiem wiozą ze sobą list, na podstawie którego Hamlet ma zostać stracony, gdy tylko zjawi się na angielskim dworze. Och, Nell! Hamlet nie dociera jednak do Anglii. Po drodze jego okręt zostaje napadnięty przez piratów i choć młody książę dzielnie się broni, zostaje wzięty do niewoli po samotnej szarży na wrogą jednostkę... - Publika w Globie lubi sceny walki. - Samej walki nie widzimy. Dowiadujemy się o niej z listu. Bur- bage postanowił przyoszczędzić. Piraci nie są wszak ważni, stanowią jedynie pretekst, by Hamlet mógł wrócić do Danii, podczas gdy jego koledzy płyną dalej. - Co się z nimi stanie? - Ciach! - Ach! - Och! - Kończże, Nick. - Teraz ja wchodzę na scenę. Dosłownie wchodzę... i informuję o finalnym, nieodwracalnym losie kolegów Hamleta. Ale wcześniej