DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony185 988
  • Obserwuję126
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań107 675

Gooden Philip - Szekspirowskie morderstwa 2 Kres królów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Gooden Philip - Szekspirowskie morderstwa 2 Kres królów.pdf

DagMarta CYKLE I SERIE Szekspirowskie morderstwa - Gooden Philip
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 63 osób, 58 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 239 stron)

PHILIP GOODEN Tłumaczenie: Jacek Żuławnik

Tytuł oryginału: Death of Kings Pierwsze wydanie: Constable & Robinson Ltd, 2000 Opracowanie graficzne okładki Kuba Magierowski Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga Opracowanie redakcyjne: Władysław Ordęga Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech © 2000, 2009 by Philip Gooden © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa, 2015 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych lub umarłych - jest całkowicie przypadkowe. HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Pu- blishers LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela. Ilustracja na okładce: Jeff Cottenden. Wszystkie prawa zastrzeżone. HarperCollins Polska sp. z o.o. 02-516 Warszawa, ul. Starościńska IB lokal 24-25 Skład i łamanie: COMPTEXT', Warszawa Druk: ABEDIK ISBN: 978-83-276-1369-1

Przez Boga, siądźmy, panowie, na ziemi, Królewskich śmierci prawmy smutne dzieje. „Król Ryszard II”, akt 3, scena 2* * Dzieła Williama Szekspira cytowane są z następujących źródeł: Fragmenty Króla Ryszarda II w tłumaczeniu Leona Ulricha (William Szekspir, Dzieła dramatyczne w dwunastu tomach. T. 1, Król Jan; Król Ryszard II; Król Henryk IV. Cz. 1 i Cz. 2, Kraków: G. Gebethner i Spółka; Warszawa: Gebethner i Wolff, 1895) oraz Krystyny Berwińskiej (William Szekspir, Król Ryszard II, War- szawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1988). Fragmenty Wieczoru Trzech Króli w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka (Wil- liam Shakespeare, Komedie, Kraków: Znak, 2012). Fragmenty Hamleta w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka (William Sha- kespeare, Tragedie i kroniki, Kraków: Znak, 2013). Fragment Życia i śmierci króla Jana w tłumaczeniu Stanisława Koźmiana (Wil- liam Szekspir, Życie i śmierć króla Jana, w: Kroniki, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1958). Fragmenty sonetów w tłumaczeniu Jerzego S. Sity (William Szekspir> Sonety, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1964).

NOTA HISTORYCZNA pierwszych miesiącach 1601 roku Anglia stanęła w obliczu największego kryzysu od czasu zakończonego zwycięstwem starcia z hiszpańską Wielką Armadą trzynaście lat wcześniej. Na tronie zasiadała sześćdziesięcioośmioletnia Elżbieta. Większość jej poddanych nie zaznała w swoim życiu innego władcy. Stara panna i dziewica, która nie miała bezpośrednich spadkobierców, wpadała we wściekłość, ilekroć ktoś wspomniał w jej obecności o sukcesji tronu. Ostatni z wielu burzliwych związków monarchini z mężczyznami należącymi do arystokratycznej koterii, związek z Robertem Devereux, zakończył się dla niego niezbyt szczęśliwie. Robert Devereux, hrabia Essex, był zdecydowanie najgroźniej- szym spośród „dworskich kochanków” Elżbiety. Ten wybuchowy paranoik podejrzewał dworską frakcję (której przewodzili Robert Cecil, sekretarz Tajnej Rady, oraz odwieczny wróg Devereux, sir Walter Raleigh) o spiskowanie nie tyle przeciw niemu, co przeciwko samej Anglii. Rzekomy cel spisku? Wprowadzenie hiszpańskiej in- fantki na angielski tron. Hrabia Essex planował podnieść bunt, ale czy ów bunt miał ocalić królową, czy też wręcz przeciwnie, obalić ją i zwolnić tron dla buntownika? Nie było to jasne chyba nawet dla lorda Essexa, który jednak cieszył się ogromną popularnością wśród londyńczyków, a wielu uważało, że był prześladowany przez frakcję skupioną wokół królowej. Jego zwolennicy próbowali na różne sposoby wykorzystać to po- W

wszechne poparcie mieszkańców stolicy. Wpadli na przykład na pomysł, że zwrócą się do Trupy Lorda Szambelana, zespołu teatral- nego Williama Szekspira i braci Burbage'ów, i zaproponują jej wystawienie sztuki „Ryszard II” pióra Szekspira. Spektakl miałby się odbyć w teatrze Globe w Southwark, po południu w sobotę siódmego lutego, na dzień przed planowanym wybuchem powstania. Mając na względzie polityczny kontekst, „Ryszard II” przestawał być zwykłą tragedią, ponieważ osiągał punkt kulminacyjny wraz z detronizacją i śmiercią prawowitego monarchy i zastąpieniem go przez młodszego i odpowiedniejszego (pod różnymi względami) uzurpatora. Biorąc pod uwagę okoliczności: królowa Elżbieta zbliżała się do końca swych rządów, hrabia Essex prawdopodobnie szykował się do przejęcia kontroli nad państwem, lud Londynu z obawą obserwował rozwój wypadków... wystawienie tej sztuki akurat wtedy byłoby niczym innym, jak szukaniem guza.

POCZĄTEK Niedziela, 1 lutego 1601 roku - wtorek, 3 lutego 1601 roku iedy zerknąłem przez ramię, nic nie zauważyłem, ale tym razem miałem pewność. Mężczyźnie, który za mną szedł, sprzyjały nocny mrok i cienie wąskich uliczek, ale zdradzał go odgłos butów na bruku. Dotąd udawało mu się zgrywać swoje kroki z moimi, ale to właśnie owa cicha zgodność z moim tempem marszu wzbudziła we mnie podejrzenia. Kiedy nieoczekiwanie przystanąłem, on też się zatrzymał, tyle że o ułamek sekundy za późno. Usłyszałem stukot obcasów na śliskich kocich łbach. Potem cisza. Spojrzałem w nocne niebo, jakby potrafiło podpowiedzieć, co mam robić dalej. Między wystającymi balkonami migotały gwiazdy. Ostre, szczypiące powietrze zatopiło zęby w mojej odsłoniętej twarzy. Zobaczyłem obłoczek własnego oddechu. Nocne niebo nie powie- działo mi nic nowego. Było późno, krótko po zimowej północy. I przejmująco zimno. Było też mało prawdopodobne, aby ktokolwiek przemierzający o tej porze ulice naszej stolicy robił to w cnych celach (poza mną, rzecz jasna). Tym, co mnie zaniepokoiło czy nawet lekko wzburzyło, była pewność, że osobnikowi kryjącemu się w cieniu zależało na utrzymaniu swej obecności w tajemnicy. Po cóż bowiem zrówny- wałby krok z moim i po co zatrzymywałby się niemal w tej samej chwili co ja? Mógłbym zawołać, że jestem nikim, marnym aktorzyną. K

I że jeśli chce, to mogę mu oddać tych kilka szylingów, które mam w kieszeni. Powstrzymywała mnie wszakże obawa przed zrobieniem z siebie głupca. Byłem nieuzbrojony - to znaczy praktycznie nieuzbrojony, bo oz- dobny kordzik, nadający się głównie do czyszczenia paznokci, spoczywał schowany głęboko pod ubraniem. Co zaś się tyczy przedstawiciela prawa - jakiegoś, dajmy na to, dziesiętnika albo komornika - to jak zwykle nikt taki nie krążył w pobliżu akurat wtedy, kiedy człowiek najbardziej go potrzebował. Mogłem wrzasnąć, wzywając pomocy, ale sęk w tym, że Mill Street, na której znajdowałem się owej zimowej nocy, choć nie słynęła z nikczemności mieszkańców, to jednak należała do miejsc, gdzie na najmniejszą oznakę kłopotów zamyka się drzwi. Jedyną nadzieję mogłem zatem pokładać we własnych nogach. Licząc, iż mój prześladowca pomyśli, że zatrzymałem się wyłącz- nie po to, by podziwiać nieboskłon, ruszyłem dalej. Po przejściu dwóch kroków usłyszałem za plecami znajome echo. Obcasy butów tajemniczego intruza stukały po bruku równo z moimi. Począłem wydłużać krok i z okrutnie walącym sercem szedłem coraz szybciej, zostawiając za sobą gęste obłoki pary. Postanowiłem dotrzeć do rogu Hart Lane po prawej stronie, dzieliło mnie od niego mniej więcej sto jardów. Znalazłszy się tam, pomyślałem, że być może uda mi się zgubić prześladowcę w mrocznym labiryncie wąskich uliczek i prze- mknąć przez obszar między Mill Street a brzegiem rzeki. W żadnym z domów i sklepów, które mijaliśmy, nie tliła się choćby iskierka życia. Czułem się, jakbyśmy przemierzali wymarłe miasto. Nad naszymi głowami tańczyły lodowate gwiazdy. Ktokolwiek szedł za mną, zadowolił się dopasowaniem swojego tempa do mojego: przyśpieszał, gdy i ja przyśpieszałem, ale wnioskując z echa kroków, nie próbował mnie dogonić. Zbliżałem się do rogu Hart Lane. Naraz zacząłem się bać, to zna- czy bać się bardziej niż do tej pory. Może sprawiło to nieustępliwe podążanie za mną tego kogoś, poczucie, że nie zdołam go zgubić, nie wymanewruję go w plątaninie alejek. I tak, zamiast zmierzać stale rosnącym tempem ku wylotowi Hart Lane, spanikowałem. Puściłem się biegiem. Okazało się, że nieznajomy nie był sam. Z ciemności na rogu Hart Lane wyłonił się cień, spowity w mroku człowiek, który, można by sądzić, doskonale wiedział, dokąd zmierzam. Zwolniłem. Instynkt podpowiedział mi, żeby skręcić w drugą stronę, oddalając się od nowego zagrożenia. Kiedy jednak ruszyłem w przeciwnym kierunku, niż początkowo zamierzałem, z lewej strony

od ściany oderwała się trzecia postać i wtedy już wiedziałem, że wpadłem w sidła. Zatrzymałem się. Podjąłem próbę opanowania zadyszki. Postanowiłem, że nie poddam się tak łatwo. Przecież nawet noży- kiem do paznokci można zrobić trochę krzywdy napastnikowi, prawda? Przeklinając grube warstwy odzienia, zacząłem rozpaczliwie szukać broni. Trzy postaci zbliżyły się do mnie. Nie widziałem skrytej za moimi plecami, ale słyszałem jej szybkie kroki. Odwróciłem się, by stawić czoło nieznajomemu, lecz dostrzegłem jedynie głęboki cień. Prześladowca przemówił cichym i spokojnym głosem: - Pan Revill? Teraz opadł mnie strach innego rodzaju. Ci mężczyźni nie dybali na spóźnionego pasażera łodzi ani na pierwszego lepszego przechod- nia. Szukali konkretnej osoby, czyli mnie. Postarałem się zapanować nad strachem i rozdygotaniem i stwierdziłem: - Masz pan nade mną przewagę. Nie skomentował, tylko powtórzył moje nazwisko, tym razem nie w formie pytania, a stwierdzenia: - Pan Nicholas Revill. Aktor. Jego twarz była ciemną plamą na tle nocy. - Czego pan ode mnie chcesz? Poczułem, jak dwaj za moimi plecami podchodzą bliżej. - Mówiąc za siebie: nic. - To doskonale się składa, bo nic nie mam. Byłem zadowolony, że doskonale panowałem nad głosem. - „Nic” to, zdaje się, typowy stan posiadania aktorów - odezwał się ów człowiek. Mówił tak cicho, że musiałem wytężać słuch. To, że byłem zmu- szony nadstawić uszu, by usłyszeć zniewagę pod swoim adresem, wydało mi się w dwójnasób obelżywe. - Pozwoli pan, że skoro zatrzymał mnie pan wyłącznie po to, by naigrawać się z mojego ubóstwa - powiedziałem - to ja już sobie pójdę. Gdyby wolał pan mi pochlebić, proszę zapłacić za wstęp do teatru, tak jak wszyscy, i tam to zrobić. Odwróciłem się i chciałem odejść, ale jak oczywiście mogłem się spodziewać, drogę zagrodziła mi jedna z postaci dotąd kryjąca się za moimi plecami. - Proszę mnie przepuścić. - Jest pan potrzebny - powiedział mężczyzna o cichym głosie.

Odwróciłem się z powrotem do niego, jako że widocznie on tu dowodził. - Potrzebny? Do czego? Kim jesteście? Kiedy wymawiałem te słowa, zostałem chwycony za ramiona. Uścisk był tak mocny, że naprawdę nieźle zabolało. - Dostaliśmy polecenie, aby dostarczyć pana w pewne miejsce - rzekł cień. Łagodność głosu kontrastowała z groźbą zawartą w wypowiadanych słowach. - Lepiej będzie i dla naszego, i dla pań- skiego bezpieczeństwa, jeśli pozostanie dla pana tajemnicą, dokąd się udajemy. Dlatego zawiążemy panu oczy. Proszę się nie szarpać i nie próbować zdjąć przepaski. Omal się nie roześmiałem zarówno ze strachu, jak i z autentycz- nego rozbawienia, względnie z połączenia obu tych emocji. - Człowieku, na miłość boską, przecież jest ciemno. - Tak będzie lepiej, proszę pana. Odnosił się do mnie z szacunkiem, lecz w tonie jego głosu pobrzmiewało szyderstwo. Jeden z cieni puścił moje ramię i nasunął mi na głowę przepaskę z gładkiego materiału. Po omacku sprawdził, czy dobrze leży - to zna- czy czy dokładnie zasłania mi oczy - po czym zawiązał supeł z tyłu głowy. Następnie ponownie złapał mnie za ramię. Opadły na mnie podwójne ciemności. - Kim jesteście? Złodziejami? Ulżyłoby mi, gdyby się okazało, że są tylko rabusiami. (Owszem, ulżyłoby, ale byłbym też osobliwie zawiedziony). - Działamy z upoważnienia. - Czyjego? To niewinne słówko zamieniło się w żałosny jęk, a ja nie doczekałem się odpowiedzi. Dwaj trzymający mnie mężczyźni za- częli - z początku powoli, potem coraz szybciej - obracać mną jak bączkiem. Odruchowo sięgnąłem do opaski, by zerwać ją z oczu, ale cienie stały tak blisko mnie, że czułem ich oddech i ciepło, i nie mo- głem podnieść rąk. Po kilku chwilach tak bardzo zakręciło mi się w głowie, że gdyby nie ci dwaj, byłbym się przewrócił. Moje zmysły wirowały razem z ciałem. Wtedy, niczym dzieci bawiące się w ciuciubabkę, nagle mnie zatrzymali. Mroczny świat nadal w bardzo dokuczliwy sposób kręcił się i w mojej głowie, i dokoła niej, do tego nieprzyjemnie szumiało mi w uszach. Pchnięto mnie do przodu - czyli gdzie? Najwyraźniej w tej idiotycznej dziecięcej zabawie chodziło wyłącznie o to, bym stracił rozeznanie. Więc im się to udało, bo zupełnie nie wiedziałem, w którą

stronę mnie wiodą. Kiedy szliśmy ulicą, popychany i bezbronny jak dziecię miałem przynajmniej czas na rozmyślania. O dziwo, bałem się mniej, niż kiedy odkryłem, że jestem śledzony. Początkowo sądziłem, że stałem się celem bandy zbirów albo rozpustników, ale zachowanie tej trójki (a raczej tego jednego mężczyzny, z którym zamieniłem kilka słów) sugerowało, że ci dżentelmeni nie pożądają niczego tak niewybred- nego i pospolitego, jak moje życie albo zawartość pustej sakiewki. „Jest pan potrzebny” - brzmiało to złowieszczo, niemal jakby diabeł w moralitecie przyzywał do siebie duszyczkę, która długo wymigiwała się od płomieni i wiecznego potępienia. Roześmiałbym się na tę absurdalną myśl, gdyby nie zaschło mi w gardle i gdyby serce nie waliło mi w piersi. Nie było mi jednak do śmiechu. Kiedy obcasy moich butów stukały po śliskich kocich łbach, mój umysł próbował znaleźć wyjście z labiryntu. Na moje wyczucie gdzieś tak po dziesięciu minutach - w trakcie których kilkukrotnie zmieniliśmy kierunek marszu, a raz nawet, o czym jestem przekonany, po prostu zawróciliśmy, by udać się tam, skąd przyszliśmy - wreszcie się zatrzymaliśmy. Kręciło mi się w głowie i było mi niedobrze. Miałem ochotę usiąść. Usłyszałem stukanie do drzwi, potem zgrzyt zawiasów i poczułem, jak omiata mnie ciepłe powietrze. - Dotarliśmy. Proszę uważać, przed panem dwa niskie stopnie. Ostrożnie. Ostrzeżenie okazało się zbędne, poczułem bowiem, jak dwa cienie podnoszą mnie i transportują po schodkach. Potem zwolniły uścisk. Zaskoczony zachwiałem się, ale utrzymałem równowagę. Bez namy- słu sięgnąłem do przepaski, by zdjąć ją z oczu, ale zostałem uprze- dzony. - Proszę opuścić ręce, panie Revill. Z ociąganiem postąpiłem, jak kazano. Męczyły mnie już te ciemności. - Przed panem znajdują się drzwi. Są wąskie, może się w nich zmieścić tylko jeden człowiek. Proszę przez nie przejść. - Nie. Uznałem, rozumiecie, że byłoby głupotą - a także czynem niezbyt męskim - wchodzenie prosto w potencjalną pułapkę. Postanowiłem się postawić. Dać się zaprowadzić w nieznane miejsce to jedno, ale z własnej woli przekroczyć próg nieznanego - to drugie. Chciałem przekazać tę myśl nieznajomemu, ale słowa uwięzły mi w gardle. W ciemnej, zimnej uliczce czułem się choć odrobinę bezpieczny, ale

tutaj, w czyimś domu, Bóg raczył wiedzieć, co mogło się wydarzyć. Niestety, moje „nie”, które miało być krótką, stanowczą odmową, zabrzmiało niewinnie i drżąco; widać byłem bardziej zastraszony, niż mi się wydawało. - Nie? - powiedział łagodnie i z nutką znużenia mężczyzna za plecami. - Nie to nie, proszę pana. Sądziłem, że będzie pan wolał zachować godność. Dłonie schwyciły mnie za ramiona i nakierowały, po czym po- pchnęły do przodu niczym krnąbrne dziecko. Poczułem pod stopami drewniane deski, a na policzkach ciepło. Był to niejaki postęp w porównaniu z chłodem nocy. - Teraz jesteśmy na miejscu - znów odezwał się za moimi ple- cami ten łagodny głos. - Za chwilę będzie pan mógł zdjąć przepaskę. Zobaczy pan przed sobą schody. Bardzo proszę wejść po nich na górę. W pomieszczeniu naprzeciwko schodów znajdzie pan kogoś, kto pragnie z panem pomówić. - Pewnie mam jeszcze policzyć do dziesięciu, zanim zacznę go szukać - rzuciłem, usiłując dodać coś w materii szyderstwa. Niewykluczone, że towarzyszącego mi mężczyznę dotknęła moja uwaga, choć nie wiem na pewno, bo się nie odezwał. - Kim pan jest? - odważyłem się zapytać. - Chcę wiedzieć, zanim pójdę dalej. Brak odpowiedzi. Obmacałem przestrzeń dokoła mnie. Pusto, więc cienie musiały rozpłynąć się jak duchy. Ale chyba nie zostawili mnie całkiem samego? Odczekałem chwilę, po czym sięgnąłem do przepa- ski i uchyliłem nieco, spodziewając się, że zostanę za to zbesztany przez obstawę. Ale nikogo ze mną nie było. Znajdowałem się w pu- stym, słabo oświetlonym korytarzu z kilkoma parami drzwi. Moi niechciani towarzysze pewnie zniknęli w którymś z pomieszczeń. Miałem poczucie, że jestem obserwowany, ale nie było to owo miłe wrażenie, że cała uwaga skupia się na tobie, kiedy występujesz na scenie, lecz mniej przyjemne doznanie, gdy ktoś śledzi cię wzrokiem przez dziurę po sęku albo przez szparę między deskami. Wciąż trzymałem w ręku opaskę. W teatralnym geście sprzeciwu cisnąłem ją na ziemię. Przede mną znajdowały się schody, tak jak powiedział mężczyzna o łagodnym głosie, i prowadziły w ciemność. Odwróciłem się i pchną- łem drzwi, przez które tu wszedłem, ale stawiły opór. Niestety, nie znalazłem klucza. Sprawdziłem jeszcze dwa czy trzy inne wyjścia, ale w końcu dałem sobie spokój i po prostu założyłem, że wszystkie są zamknięte. Pomyślałem o przypartej do muru przez myśliwych i ogary zwierzynie, zmuszonej do podążenia ku swemu końcowi jedyną

wyznaczoną dla niej drogą. Wszedłem po schodach, poruszając się jak we śnie. Pamiętam, że skrzypiały. Na szczycie schodów znajdował się niewielki przedpokój, a za nim wejście do pomieszczenia. Drzwi były uchylone, ze środka wylewało się blade światło. Zapukałem nieśmiało. - Proszę - usłyszałem, wszedłem więc. Na drugim końcu dużego pokoju przy wielkim stole siedział mężczyzna. Pisał. Rzucił mi prze- lotne spojrzenie. - Pod ścianą stoi krzesło. Proszę spocząć, panie Revill, i chwilę zaczekać. - Wrócił do przerwanego zajęcia. Zrobiłem, jak kazał, wszak była to noc posłuszeństwa. Poza kil- koma stojącymi na stole świecami w pokoju nie było żadnego innego źródła światła. Usiadłem w ciemności naprzeciwko dobrze oświetlo- nego dżentelmena, toteż mogłem go sobie obejrzeć. Nie wiem, może specjalnie tak się usadowił, ale nie sądzę. Istnieją ludzie, którzy ce- lowo udają, że piszą albo porządkują dokumenty, a robią to tylko po to, byś musiał na nich zaczekać. Chcą przez to powiedzieć: „Popatrz, jaki jestem ważny i zajęty, a jak mało ty sam znaczysz”. Ale ten bezimienny mężczyzna nie należał do nich. Pochylony nad stołem skrobał zamaszyście, od czasu do czasu maczając pióro w inkauście albo zaglądając do rozłożonych dokoła papierów. Siedział nieruchomo, jeśli nie liczyć prowadzącej pióro dłoni - i stóp, te bowiem wykonywały osobliwy, współgrający z ręką taniec. Nie drapał się po szerokim białym czole ani nie głaskał się po zwężającej się ku końcowi brodzie; nie przerywał pisania po to, żeby obejrzeć paznokcie albo wąskie złote obrączki, które nosił na obu palcach serdecznych. Nie pozwalał sobie na typowe dla skrybów drobne przerwy w pracy, oznaczające: „A teraz myślę”, lub też: „Ciekawe, jak wyglądam, kiedy tak sobie myślę”. Pisał z werwą, jakby od tego zależało jego życie. Szerokie blade czoło pochłaniało światło, zamiast je odbijać. Świece rzucały ruchome, sprzeczne desenie na ścianę za plecami mężczyzny. Było w tych rozedrganych cieniach coś, co nie pasowało do siedzącej przy stole masywnej postaci, i dopiero później dotarło do mnie, o co chodziło. Nieznajomy przez kilka minut pracowicie kreślił litery. Potem na- gle, bez żadnego teatralnego gestu, bez uśmiechu czy westchnięcia, które przeważnie oznaczają dotarcie do kresu trudów, odłożył pióro, splótł dłonie i podparł nimi brodę. Spojrzał na mnie otwarcie i poczułem, że mimo iż siedzę w cieniu, jego wzrok ocenia mnie szybko, acz gruntownie. - Proszę się przysunąć, panie Revill, bliżej światła... o tak.

Mając do czynienia z kimś innym, pewnie bym zaprotestował przeciwko sposobowi, w jaki zostałem zgarnięty z ulicy i zaprowa- dzony do pokoju na piętrze, teraz bowiem, gdy zyskałem pewność, że nie wpadłem w łapy złoczyńców, zapragnąłem zgłosić parę zastrze- żeń. Ale coś mi podpowiedziało, że sprzeciw byłby daremny, a ja usłyszałbym, że o wszystkim się dowiem, kiedy przyjdzie na to pora. Jasne. - Pan Nicholas Revill, aktor Trupy Lorda Szambelana, zgadza się? - Owszem, gram w zespole Lorda Szambelana. Dziś wieczorem mieliśmy próbę... - Wiem - wpadł mi w słowo. - ...sztuki, którą wystawimy przed Jej Wysokością... - To również wiem. Niełatwo zrobić na nim wrażenie. Minęło już kilka tygodni, od kiedy po krótkim terminowaniu na dobre rozgościłem się w zespole teatru pana Szekspira i Burbage'a, lecz wciąż rozpierała mnie duma z przyjęcia w poczet najznamienit- szych londyńskich aktorów. Psiakrew, przecież każdy młody czło- wiek, który marzył o teatralnej scenie, od kiedy dorósł na tyle, by klękając w kościelnej ławie, przestać się za nią cały chować - a mó- wiąc dokładniej, od kiedy jako dziecko usłyszał, jak jego ojciec pastor ciska z ambony, będącej dla niego sceną, gromy na sztuki, aktorów i teatry - otóż powiadam, że każdy taki młodzieniec nie posiadałby się z dumy, gdyby otrzymał propozycję dołączenia do ekipy stołecznego klejnotu w koronie, innymi słowy: do teatru Globe. - Oglądał nas pan? - spytałem. - Widział pan jakąś sztukę w wykonaniu naszej trupy? - To ciekawe, że pragnienie pochwalenia się swoim rzemiosłem przysłoniło poczucie zagrożenia, już nie wspominając o zniewadze, jaką było porwanie z ulicy i zawleczenie Bóg raczy wiedzieć dokąd. A może to raczej nieodłączna próżność aktora? - Nie mam zbyt wiele czasu na teatr... - zaczął. Zatem to purytanin albo jeden z tych pełnych dezaprobaty miesz- czan, zdaniem których aktorstwo jest źródłem wszelkiego zła, a także niekorzystnie wpływa na interesy, ponieważ zachęca terminatorów do wagarowania, a zwykłych ludzi do wydawania pieniędzy na mrzonki zamiast na dobra doczesne. Niemniej jednak ani nie wyglądał, ani nie brzmiał jak purytanin czy jakiś fałszywy skromniś. - ...aczkolwiek dla Trupy Lorda Szambelana robię wyjątek - dokończył.

- Miło mi to słyszeć. - Cowley, Pope, Gough. Kto jeszcze... Tawyer, Sincklo, Jack Wilson. Są też Rice i Tyler. Wszystko znakomici aktorzy. Teraz do tej listy musimy dopisać również pańskie nazwisko, panie Revill. Zachwycony tym świadectwem znajomości naszego zespołu, nie mogłem wszakże nie zadać sobie pytania o powód, dla którego ten mężczyzna przechowywał tę wiedzę. Nie umknęło mi również to, że wymienieni przez niego aktorzy nie należeli w żadnym wypadku do najbardziej znanych i najwybitniejszych ludzi Lorda Szambelana. Wszak nie wspomniał o Augustinie Phillipsie, o Arminie klaunie, o braciach Burbage'ach ani o samym panu WS. Większość widzów naszych widowisk najbardziej jest obznajomiona z tymi ostatnimi nazwiskami. Znów się zaniepokoiłem. - Zadaje pan sobie pytanie, dokąd zmierzam. - Kazał mnie pan pochwycić na ulicy, kiedy spokojnie sobie szedłem, nikomu nie wadząc. - Tak, nikomu nie wadząc - powtórzył w sposób pozwalający sądzić, że zastanawiał się, czy jednak nie jestem czemuś winny. Mój niepokój jeszcze wzrósł. - Muszę pana przeprosić za sposób, w jaki został pan tu doprowadzony, ale nie ma potrzeby, aby wiedział pan, gdzie się znajdujemy, oczywiście poza tym, że nadal jesteśmy w Londynie. Dla mnie to niezwykle ważne... Widząc, że chcę mu przerwać, rozwarł dłoń, na której opierał brodę, i tym gestem nakazał mi milczenie. - ...a jeszcze ważniejsze, muszę dodać, dla pańskiego bezpieczeństwa, aby pozostał pan w nieświadomości co do miejsca swojego pobytu. - To znaczy, że kiedy będę wychodził, znów będę musiał włożyć opaskę? - Niestety tak. Jeśli jednak prawdziwym celem pańskiego pyta- nia było ustalenie, czy opuści pan ten pokój i budynek cały i zdrowy, to odpowiadam, że tak, opuści pan. Poczyniłem lekceważący gest, jak gdybym nawet przez chwilę w to nie wątpił. Spoczęły na mnie duże, szczere oczy nieznajomego. - Nie spadnie panu włos z głowy. Jest pan dla nas zbyt cenny. - Ja, biedny aktor? - powiedziałem, przypominając sobie uwagę mężczyzny na ulicy. - Proszę nalać sobie, a także i mnie, wina. Na szafce pod ścianą stoi butelka. Posłuchałem go. Nie omieszkałem zauważyć, że pominął milcze-

niem komentarz o biednym aktorze. Tę chwilę, którą zajęło mi nalewanie wina, wykorzystał na powrót do papierkowej roboty. Stanąłem nad nim niepewnie, patrząc, jak gryzmoli na marginesie gęsto zapisanej obcym charakterem pisma kartki. Było w tej pochylonej nad stołem postaci coś dziwnego, choć nie potrafiłem powiedzieć, co konkretnie. Wreszcie spojrzał na mnie i gestem polecił postawić kielich, który mu przyniosłem. Przez cały czas uśmiechał się z osobliwą otwarto- ścią, która kazała mi bezradnie szczerzyć zęby w rewanżu, Kiedy wróciłem na miejsce, spytał: - Panie Revill, czy jest pan lojalnym Anglikiem^ - Myślę, że noszę w sobie miłość do kraju. - A do naszej monarchini? - Cóż za pytanie! - Zwyczajne. Proszę, z łaski swojej, odpowiedzieć. - Miłościwie nam panująca zasługuje na szacunek i cześć, sza- nowny panie. Nie śmiałbym mówić o miłości... - Ależ jest do niej zdolna, tylko trzeba mieć się na baczności. W przypadku kogoś innego pomyślałbym, że wyrzekł te słowa, aby wskazać na osobistą więź z władczynią, lecz sądzę, że siedzący naprzeciw mnie mężczyzna nie czuł potrzeby wywyższania się po- przez snucie opowieści o łączących go stosunkach z możnymi tego świata. Jego uwaga miała charakter rzuconego od niechcenia komentarza, wypowiedzianego trochę do siebie, trochę do mnie. Nic dziwnego, że moja wzmianka o próbach do przedstawienia dla królo- wej nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. - Elżbieta jest jedyną władczynią, jaką w życiu miałem, tak jak większość moich rodaków. - Racja - odrzekł. - Musiałby pan mieć dobrze po pięćdziesiątce, by choć z dzieciństwa pamiętać jej ojca. Ciekawe, czy sam pamiętał czasy Henryka VIII. Był w nieokreślonym wieku, kojarzył mi się z bizantyńskim cesarzem Justynianem, o którym kiedyś czytałem, że nikt nie potrafił przypo- mnieć sobie, jak ów wyglądał w młodym wieku. - Dziś sama królowa zbliża się do siedemdziesiątki - dodał. Rozmawianie o wieku naszej władczyni wydawało mi się nie- grzeczne, dlatego wolałem, żeby przeszedł już do sedna, jakiekolwiek by było. - Jest mi trudno wyobrazić sobie, żeby ktoś inny mógł rządzić nami tak jak ona - powiedziałem, chcąc, by zabrzmiało to jak tak- towny komplement.

- W takim razie pod tym względem również przypomina pan większość swych rodaków. - Tak? - Nie uśmiecha się panu... - Nie uśmiecha mi się? - spytałem zaskoczony. - ...perspektywa, że ktoś mógłby zająć miejsce Elżbiety na tronie Anglii. - Chyba... chyba rzeczywiście. - Niemniej jednak musimy brać pod uwagę taką ewentualność. Nie bylibyśmy ludźmi, gdybyśmy nie zastanawiali się, co się stanie, gdy nastąpi kres jej rządów i kto po niej przyjdzie. - Racja. To był grząski teren, na który nie za bardzo chciałem wchodzić. - Panie Revill, bądźmy szczerzy - powiedział, upijając łyk wina. - Królowa musi umrzeć. - Drogi panie, z całym szacunkiem, ale proszę mnie już wypu- ścić. Nie przyszedłem tutaj z własnej woli. Nie chcę rozmawiać ani słuchać o zdradzie. - Twierdzenie, że stara kobieta umrze, nazywa pan zdradą? - Nie, ale... - Sądzi pan, że próbuję zwabić pana w pułapkę. - Nie, chociaż... - I tak, i nie. Sam nie wiedziałem, co myśleć. - Nicholasie, Nicholasie, książęta są śmiertelnikami, jako i my - przemówił głosem zdrowego rozsądku. - Mamy dość oleju w głowie, by w przeciwieństwie do Rzymian i Egipcjan nie wierzyć święcie, że nasi władcy są bogami. Sama miłościwie nam panująca zarzuciłaby ludowi bluźnierstwo, gdyby tak pomyślał. Pobożnością niemal dorównuje mojej matce, daję panu słowo. - W takim razie... - bąknąłem tylko po to, żeby coś powiedzieć. - Gdybym mógł przedłużyć życie królowej o rok lub choćby o miesiąc, darując jej rok własnego życia, z pewnością bym to uczynił. - Co ja tu robię? - spytałem, naraz zmęczony tymi niebezpiecz- nymi pogaduszkami. - Kiedy panowanie władcy zbliża się ku końcowi, wśród podda- nych rośnie strach. Dzieje się tak nawet w najlepiej rządzonych królestwach, w krainach będących wzorem porządku. Czegóż bo- wiem miałby bać się lud, gdy monarchowie sami nie żywią żadnych obaw? Kiedy nie wiemy, kto będzie nami władał, postrzegamy przy- szłość w nieostrych barwach. Nadąża pan? - Nie wiem, do czego pan zmierza. - Niebawem pan się dowie, Nicholasie. Proszę się nie martwić,

nie próbuję zwieść pana na manowce nielojalności lub zdrady. Jak mówiłem, niepewność co do sukcesji daje początek niepokojowi i zniechęceniu. To naturalne. U niektórych odczucia zyskują niezwykłą siłę, aż tak wielką, że ludziom tym zaczyna się wydawać, iż to oni, nikt inny, powinni wypełnić próżnię powstającą na szczycie władzy. Że jest to ich prawem i obowiązkiem. - Te sprawy mnie przerastają, proszę pana. - W mieście przebywa pewien szlachetny dżentelmen, który niedawno wrócił z Irlandii - powiedział mężczyzna i zawiesił głos. - Wie pan, kogo mam na myśli? - Czy chodzi o... lorda Essexa? Popukał się palcem wskazującym w usta. - Dobrze! Chciałem, żeby sam pan powiedział, o kim mowa. Powrócił z Irlandii, pędząc na złamanie karku, z zamiarem uratowania naszej królowej. - Nic mi o tym nie wiadomo. - Proszę nie udawać ciemnego jak tabaka w rogu. Cały Londyn i pół kraju znają jego występki. Racja. Hrabia Essex został wysłany na tę nieznośną wyspę (mó- wiąc ściślej, tak długo wiercił dziurę w brzuchu królowej i Radzie, aż go wysłano), by raz na zawsze rozprawił się z buntownikami z hrab- stwa Tyrone. Widziałem go, kiedy wraz ze swymi dowódcami paradował ulicami stolicy przed wyruszeniem na północ, a potem okrętami do Irlandii. Panowała atmosfera zwycięstwa. Triumf wyda- wał się nieunikniony, a okazał się nieosiągalny. Nie doszło nawet do gromko zapowiadanej krwawej i zaciętej batalii, a jedynie do spotka- nia dwóch przywódców - w cztery oczy, nad rzeką - i pogłosek o „porozumieniu” pomiędzy hrabiami Tyrone'em i Essexem. Następnie szlachetnemu dżentelmenowi ubzdurało się, że Rada spiskuje prze- ciwko niemu i królowej, toteż pognał ile sił w rumakach, by spotkać się z monarchinią w pałacu Nonsuch. - Za co został aresztowany i postawiony przed sądem pod zarzu- tem zdrady - powiedziałem. - Zaś miłościwie nam panująca w swej nieskończonej łaskawości nie zażądała dla niego najwyższego wymiaru kary. Sam pan widzi, Nicholasie, że jest pan na bieżąco, tak jak pańscy rodacy. Zamilkł, wstał od stołu i podszedł do szafki pod ścianą, na której stała butelka wina. Napełnił swój kieliszek. Zawartość mojego była praktycznie nietknięta. Kiedy podniósł się z krzesła, migotliwy cień na otynkowanej ścianie zafalował i urósł, a ja dopiero wtedy zauważy- łem, że mój rozmówca jest garbusem. I jednocześnie uświadomiłem

sobie, z kim mam do czynienia. Moją duszę zalała fala strachu. Musiał zdawać sobie sprawę, że odkryłem jego tożsamość, bo zająwszy swoje miejsce za stołem, dał mi czas na wzięcie się w garść, co nie było takie proste, bo trzęsły mi się ręce, a usta wydawały się pełne piachu. - Niektórym nie powinno się okazywać litości - mówił dalej. - Albowiem ułaskawienie skłania ich do dalszego nieposłuszeństwa. Weźmy na przykład tego szlachetnego dżentelmena, o którym roz- mawiamy. Monarchini wybaczyła mu nieposłuszeństwo, natarczy- wość i tak dalej. Mógł wypowiedzieć stosowną formułkę i złożyć uspokajającą obietnicę, zrezygnować z publicznej aktywności i poli- tyki, przenieść się na wieś i do końca życia opowiadać o dobroci królowej. Powinien był opanować zapędy, ale nie zrobił tego. Zamiast przywołać się do porządku, wolał zwołać armię. Pokiwałem głową. Z mojego gardła wydobył się stłumiony odgłos. Nadal byłem tak zdenerwowany, że nie mogłem wydusić słowa. - Ależ panie Nicholasie, przecież gramy po tej samej stronie. - Tak jest, panie sekretarzu - bąknąłem pomimo ściśniętego gar- dła i piachu wypełniającego usta. Sir Robert Cecil, sekretarz Rady, uśmiechnął się w miły, choć odrobinę pogardliwy sposób, jakby chwalił niezbyt bystrego chłopca za rozwiązanie niezbyt trudnej zagadki. - Teraz, kiedy pan już wie, kim jestem, z pewnością rozumie pan też, dlaczego lepiej, żeby pan nie wiedział, gdzie się znajdujemy. To jedno z kilku sekretnych miejsc, z których korzystamy, kiedy nie chcemy, aby dostrzegło nas któreś z wszechwidzących, argusowych oczu dworu. Stąd opaska na oczach gości. Bezpieczniej jest nie wie- dzieć. - W porządku, nie muszę wiedzieć, gdzie jestem, ale nie znając celu mojej wizyty, do niczego wam się nie przydam - powiedziałem dość zapalczywie, z powodu zniecierpliwienia zapominając o strachu przed tym potężnym człowiekiem. - Proszę zdradzić, co tu robię. Bo nie mam bladego pojęcia. - Postaram się zatem, aby pańskie pojęcie nabrało nieco kolorów. Otóż chcę, panie Revill, w imieniu królowej i ojczyzny powierzyć panu misję. Otóż dysponuję informacją, z której wynika, że za kilka dni ktoś zwróci się do Trupy Lorda Szambelana z prośbą o wystawienie pewnej sztuki. - Z całym szacunkiem, panie sekretarzu, ale to nic nadzwyczaj- nego. - Chodzi o sztukę. Pański zespół zostanie poproszony o odegra-

nie „Ryszarda II” Williama Szekspira. Ach, „Ryszard II”. Moje pojęcie rzeczywiście zaczynało nabierać kolorów, z tym że raczej tych ciemnych. - Zna pan tę sztukę? - To stara rzecz. Rzadko wystawiana - odparłem. - Nie bez powodu. Opowiada o śmierci królów. Kończy się detronizacją prawowitego władcy, Ryszarda II, i triumfem uzurpatora, Henryka Bolingbroke'a, przyszłego króla Henryka IV Lancastera. Myślę, że dla każdego jest jasne, iż pokazanie tej sztuki akurat teraz byłoby... - ...ciekawie postawionym pytaniem - wtrąciłem, zapominając się. - ...chciałem raczej powiedzieć: czymś wielce niebezpiecznym - dokończył. - Cieszę się jednak, panie Nicholasie, że szybko pan zrozumiał, o co chodzi. Wystawienie „Ryszarda II” byłoby niebez- pieczne dla wszystkich, tak aktorów, jak i widzów. Byłoby to jak zetknięcie ze sobą ognia i prochu. - To tylko sztuka - rzuciłem sceptycznie. - Wystarczy iskra - odparł sir Robert Cecil. - Ten głupiec może spalić cały las. Wiedział pan, że w czarnym woreczku zawieszonym na szyi nosi sekretny liścik? - Kto taki? - Hrabia Essex. Nosi liścik od króla Szkotów Jakuba i chwali się nim przed poplecznikami. Uważa swoją zdradę za rzecz tak piękną, że należy się z nią obnosić. Wkrótce się przekona, czy sznurek, na któ- rym wisi ów woreczek, jest na tyle mocny, aby zawisło na nim co innego. Głos sir Roberta stracił łagodność i opanowanie. Jego dłonie, które dotąd podtrzymywały brodaty podbródek albo leżały na zasłanym papierami stole, poczęły zaciskać się i rozluźniać w świetle świecy. - Nieważne. Hrabia Essex to nie pańskie zmartwienie. Nie należy do sfery pańskich zainteresowań. Nie zwróci się do Trupy Lorda Szambelana z prośbą o wystawienie „Ryszarda II” osobiście. Niech pan wypatruje kogoś, kto nosi nazwisko Cuffe, albo innego mężczy- zny, który nazywa się Merrick. - Na co oni liczą? Że stara sztuka wesprze nową sprawę? Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem, jaką korzyść można odnieść z tego spektaklu. - Nicholasie, czy wierzy pan w swoje rzemiosło? - Naturalnie.

- Słyszałem, że wręcz wzmacnia pan tę wiarę doniosłymi słowy. Sprawdźmy więc, co też ciekawego pan powiedział... - Przez chwilę szukał wzrokiem właściwej kartki, wreszcie znalazł ją. - Ach, już wiem. Chodziło panu, zdaje się, o aktorów: „Staliśmy się głosem naszych czasów. Jesteśmy zwierciadłem naszego wieku”. - Na pewno mówiłem o aktorach. Przypuszczam, że przemawiał przeze mnie trunek... Nie wiedziałem, gdzie się podziać ze wstydu. Czy to były moje słowa? Brzmiały rzeczywiście znajomo. - Właśnie tym słowom, tym, które alkohol nasuwa na język, nieraz otwierając furtę do prawdy, warto się przysłuchiwać. In vino veritas - rzekł sir Robert. - Ale nie w tym rzecz. Całkiem niedawno składał pan bardzo poważne deklaracje dotyczące aktorów i teatru. Zakładam, że nie zmienił pan zdania? - Nie... nadal uważam, że to uczciwa profesja. - Tylko uczciwa? - Nawet szlachetna, o ile potrafi rzucić nieco światła na tę pogrążoną w mrokach scenę, jaką jest nasz świat - powiedziałem, zajmując pozycję obronną. - Obstaję przy swoim. - Bardzo dobrze - rzekł sir Robert. - Każdy człowiek powinien szanować swój zawód, o ile jest zgodny z prawem. Przestałem go słuchać. Deklaracje na temat „głosów” i „zwiercia- deł” istotnie brzmiały jak rozważania, które często, nazbyt często, snułem na głos, zwłaszcza w pierwszych, uderzających do głowy dniach pracy w zespole Lorda Szambelana (teraz byłem aktorem z czteromiesięcznym stażem i z rozbawieniem wspominałem pierwsze kroki w zawodzie), ale zdania, które przytoczył sir Robert, były precy- zyjne i sprawiały wrażenie cytatów z życia. I były nimi. Przypomnia- łem sobie następującą scenę: kolacja u Eliotów, sir Thomas, lady Alice, młody William Eliot i ja, lekko upojony trunkiem oraz podniosłym towarzystwem, złapany w sidła własnej retoryki, składa- jący oświadczenia na temat wartości sztuk i aktorstwa. Włosy zjeżyły mi się na głowie, kiedy dotarło do mnie, że na stole przed tym potężnym człowiekiem leżał dokument zawierający zapis nieprzemyślanych słów - czy wszystkich? - które wypowiedziałem zeszłej jesieni podczas kolacji w prywatnym domu. Czy potrafiliby- ście przypomnieć sobie, co - dajmy na to - we czwartkowy ranek powiedzieliście do swojej małżonki w zaciszu waszej sypialni? Nie? Albo tę długą dyskusję z dawnym szkolnym druhem, którą odbyliście podczas spotkania w karczmie? Też nie? Rozumiecie zatem, jak wielki niepokój wywołała we mnie

świadomość, że sekretarz Rady dysponował zapisem moich nierozważnych wypowiedzi. Poczułem również ukłucie złości, nad tym jednak bez trudu zapanowałem. Sir Robert Cecil zauważył moje zakłopotanie. - Nicholasie - odezwał się łagodnym głosem - proszę się zanadto nie przejmować tym, że cytuję pańskie słowa. Niektórzy uznaliby to za pochlebstwo. Wiedza o tym, co kto mówi i myśli, należy do moich obowiązków. Nawiasem mówiąc, zgadzam się z panem, jeśli chodzi o znaczenie sztuk. O ile się orientuję, pan Szekspir włożył podobne słowa w usta jednej ze swoich postaci. Zdałem sobie sprawę, że sir Robert za jednym zamachem umiejętnie pocieszył mnie, a zarazem pokazał, gdzie jest moje miej- sce, sugerując, iż opinię na temat rangi mojego zawodu zaczerpnąłem w całości od naszego największego dramatopisarza. Tym samym subtelnie zademonstrował mi, jak porażająco ogromna jest jego wie- dza. Jakże gęstą siecią agentów i informatorów musi dysponować, skoro otrzymał raport o górnolotnych słowach wypowiedzianych przez ubogiego aktora przy kolacyjnym stole. - Jeśli podziela pan mój szacunek do sztuk - ciągnął - to chyba nie musi pan pytać, jaką wartość przedstawia inscenizacja „Ryszarda II” dla tych zdesperowanych ludzi. Zamierzają wykorzystać ją jako drogowskaz, który ma wskazać kierunek ich działań. - Tak. - Droga ku zdradzie jest grząska. Trzeba też pamiętać, że nieje- den nią podróżował. - Im więcej podróżnych, tym pewniejszy szlak - rzekłem sentencjonalnie. - No proszę - powiedział, patrząc prosto na mnie - celna uwaga. Teraz wiem już na pewno, że siedzi przede mną właściwy człowiek. W przeciwieństwie do większości dróg, które są rozjeżdżane i rozdeptywane, ta staje się tym gładsza i twardsza, im większe tłumy się nią przewijają. Dlatego też, panie Revill, potrzebuję pańskiej pomocy. Rzecz w tym, aby ten drogowskaz wyrwać z ziemi, zanim zapuści korzenie. - Tak. - Jest mi przykro, że w taką noc pozbawiłem pana wygody cie- płego łoża, ale sam pan rozumie, że to sprawa najwyższej wagi. Pań- ska misja jest ważna... - Tak - powiedziałem. - Rozumiem. Rozumiałem też to, że ów człowiek musi mieć tyle oczu, ile jest gwiazd na mroźnym niebie.

Po rozmowie z sir Robertem Cecilem ponownie podjęto ze mną grę w ciuciubabkę, po czym zostawiono na ulicy. Sir Robert udzielił mi dalszych instrukcji co do mojej tak zwanej misji, a następnie polecił wyjść z powrotem na korytarz i tam zaczekać. Pochwycono mnie od tyłu i nasunięto mi opaskę na oczy, zanim zdążyłem się rozejrzeć. Wyprowadzono mnie na przenikliwe zimno, przegoniono przez labirynt uliczek, odwrócono i przemaszerowano ze mną w przeciwnym kierunku, potem znowu i jeszcze tak parę razy. W końcu zatrzymaliśmy się. Ten sam głos, co na początku, uprzejmy i niezbyt głośny, ale stanowczy, powiedział: - Teraz pana zostawimy, panie Revill. Dziękujemy za współ- pracę. - Tak jakbym miał jakiś wybór. Mówił tonem łagodnym jak wieczorny dym. - Na mój znak proszę policzyć, powiedzmy, do dziesięciu, nawet jeśli wyda się to panu dziecinne. Dopiero wtedy proszę zdjąć opaskę i wrócić do swoich spraw. - Gdzie jestem? - Tam, gdzie się spotkaliśmy. Proszę się nie obawiać. Niech pan zacznie liczyć. Zrobiłem, jak kazał, i policzywszy w pamięci do dziesięciu, zdją- łem przepaskę. Ujrzałem ciemne, niemal niematerialne budynki, jakby wycięte z papieru i ustawione niczym dekoracja na tle połyskującej czerni nieba. Po chwili udało mi się ustalić, że porywacz dotrzymał słowa i istotnie zwrócił mnie rzeczywistości tam, skąd mnie uprowadził, to znaczy znów byłem na rogu Hart Lane. Ulica była pusta. Przyjrzałem się gwiazdom i z ich pozycji wywnioskowa- łem, że przygoda trwała z grubsza dwie godziny. O tej porze chrapią już nawet opoje i włóczędzy, a uczciwi, ciężko pracujący ludzie przewracają się z boku na bok. Zwrócił rzeczywistości... Łatwo pomyśleć, że wszystko to mi się przyśniło, ale nawet przez chwilę nie brałem takiej możliwości pod uwagę. Wróciłem do swego lokum i położyłem się. Nie mogłem jednak zasnąć, wciąż bowiem rozmyślałem o niezwykłych wydarze- niach wieczoru. Kiedy w końcu zapadłem w krótki, płytki i osobliwie kolorowy sen, zaraz musiałem wstawać i biec na próbę. Moje myśli wypełniały spisek i antyspisek. Wypchnięto mnie na znacznie okazalszą scenę niż ta, do której przywykłem. Na niej to potężni, wysoko postawieni konspiratorzy rozprawiali się z króle- stwami i kupczyli koronami z taką łatwością, z jaką ty i ja rozbijamy jajko na śniadanie. Jak już wspomniałem, przypadkiem miałem kiedyś okazję zetknąć się z największym z owych spiskowców.

Kiedy hrabia Essex wyruszał do Irlandii, obywatele Londynu odprowadzali go tak, jakby już witali powracającą z tarczą armię. Nie zakładano innego zakończenia ekspedycji. Dopiero później stało się dla mnie - nawet dla mnie, który o świecie wiem tak mało - jasne, że w przypadku takich zdarzeń rzeczywistość rzadko idzie w parze z oczekiwaniami i pozorną pewnością. Fortuna to ladacznica, a przynajmniej okazała się nią tym razem. Niemniej jednak owego marcowego dnia, gdy hrabia Essex udawał się na barbarzyńską wy- spę, w powietrzu czuć było wymieszane z euforią przekonanie o rychłym sukcesie misji. Należałem do tłumu, który wypełniał główne ulice stolicy i oglądał paradny wyjazd hrabiego. Przyjechałem do Londynu niewiele wcze- śniej, nie znałem teatru i jego królestwa w Southwark. Nie znałem ani Nell, ani pana WS, ani Burbage'a i spółki. Trudno o stworzenie naiwniejsze niż to, które niedawno przybyło do miasta ze wsi i które za żadne skarby nie chciałoby, aby tę naiwność było po nim widać. Toteż ze zdumieniem dzień czy dwa po przyjeździe znalazłem się w ciżbie oklaskującej i wiwatującej na cześć wielkiego wodza. Dokoła nas głośno biły dzwony wszystkich kościołów. Zastanawiałem się, czy to aby nie jakiś miejski obyczaj. Kto wie, może wodzowie i inni znamienici mężowie urządzają takie parady, dajmy na to, co dwa tygodnie! Dopiero miałbym się czym pochwalić przed nieznającymi świata rodzicami, którzy nosa nie wyściubili poza Somerset! (Zda- rzało mi się zapomnieć, że nie mam już domu, jeśli nie liczyć dotknię- tej zarazą wioski, i że moi rodzice leżą kilka stóp pod ziemią). Starannie wybrałem innego członka tłumu, z wyglądu nieprzesad- nie bystrego, by nie zadrwił z mojego prostactwa i niewiedzy, i zada- łem mu pytanie, co też właściwie tu się odbywa. Mężczyzna owionął mnie zapachem piwska i poinformował, że wielki hrabia Middlesex, ten na czele pochodu - o, właśnie ten! - wyrusza do zamorskiej krainy, udaje się na wyspę znajdującą się dalej niż miejsce, w którym zacho- dzi słońce. Tam, gdzie psy dupami szczekają czy jakoś tak. Tam, gdzie tubylcy wrzucają do gara własne dzieci i pożerają je na kolację. Tam, gdzie ludzie spółkują z dzikimi zwierzętami. A cóż takiego, zapytałem, lord wódz zamierza zrobić, gdy już dotrze na miejsce? - Jak to co? Pozabijać wszystkich - odparł mój rozmówca, odwracając się do mnie plecami, zniesmaczony, że zadałem tak idio- tyczne pytanie. Ktoś inny z tłumu, człowiek bardziej wiarygodny, a przede wszyst- kim trzeźwy, powiedział, że lordem wodzem, który jedzie na nieodległą od Anglii wyspę, jest hrabia Essex, a nie Middlesex, i że

ów lord zamierza raz na zawsze podporządkować Irlandczyków Koro- nie. To pewne. Królowa dała mu specjalne poruczenie. Wtedy jadący na czele pochodu hrabia Essex zrównał się z nami i ożywiony tłum zapiał z radości. Ogłuszyły mnie okrzyki aprobaty i wrzaski za- chwytu. Zobaczyłem, że po policzkach niektórych kobiet płyną łzy. Inne podnosiły swoje pociechy, jakby oczekiwały, że milord je pobłogo- sławi. Tymczasem on obracał głowę i tułów w lewo i w prawo, rozglą- dał się i uśmiechał łagodnie do tłumów, robił to jednak mechanicznie, jakby myślami był już po drugiej stronie morza oddzielającego dużą wyspę od małej. Wtedy to wydarzyła się rzecz nieoczekiwana, źle wróżąca na przyszłość. Kiedy kompania wyruszała do Irlandii, był, jak już wspominałem, marcowy, wyjątkowo jak na tę porę roku ładny dzień. Nad ulicami Islington świeciło piękne słońce. Naraz z północnego wschodu nadpłynęła, niby pchnięta gigantyczną dłonią, wielka czarna chmura, która po chwili chrząknęła, splunęła błyskawicami i chlu- snęła na stolicę gradem i deszczem. Parada lordów i rycerzy w odświętnych strojach i dumnie wypiętych w siodłach skuliła się, zaś poczciwi obywatele schronili się w drzwiach i pod okapami domów. Zająłem jedną z wnęk razem z moim pijanym informatorem, tym, który mówił o lordzie Middleseksie. Radosny nastrój tłumu prysł. - Zło zapowiedni znak, grad i te pieruny - powiedział, zionąc cuchnącym oddechem. - Nie, źle mówię. Zło przepowiadający. Zaiste, zarazem złowróżbne, jak i znaczące to było. Irlandzka mi- sja, rozpoczęta z takim blaskiem, ugięła się pod ciężarem własnego cienia. Tak wyglądało moje „zetknięcie” z lordem Essexem. No, ale nie mogłem przecież nieustannie, we śnie i na jawie, rozmyślać o nim i jego spiskowcach, o sekretarzu i jego ludziach, którzy porwali mnie z ulicy o północy. Bo miałem obowiązki zawo- dowe. Musicie wiedzieć, że podczas zimy losy - a przynajmniej zarobki - aktora są równie beznadziejne, co dni o tej porze roku. Kto by bowiem chciał płacić za przywilej stania w niezadaszonym teatrze, przestępowania z nogi na nogę i zacierania zmarzniętych dłoni w rękawicach z jednym palcem? Zimowy wiatr rozwiewa, a deszcz rozmywa wszelkie, choćby najbardziej wymowne i elokwentne słowa dramatopisarzy oraz - co ważniejsze - wszelkie misterne gesty akto- rów. To oczywista prawda, że naszym fachem, tak jak pracą rolników, rządzą pory roku. Owszem, widzowie nadal przychodzą, kiedy zimą