DagMarta

  • Dokumenty336
  • Odsłony185 988
  • Obserwuję126
  • Rozmiar dokumentów626.0 MB
  • Ilość pobrań107 675

Gooden Philip - Szekspirowskie morderstwa 3 Śmierć nocy letniej

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Gooden Philip - Szekspirowskie morderstwa 3 Śmierć nocy letniej.pdf

DagMarta CYKLE I SERIE Szekspirowskie morderstwa - Gooden Philip
Użytkownik DagMarta wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 65 osób, 61 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

PHILIP GOODEN Tłumaczenie: Jacek Żuławnik

Tytuł oryginału: The Pale Companion Pierwsze wydanie: Constable & Robinson Ltd. 2002 Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga Opracowanie redakcyjne: Władysław Ordęga Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech © 2002 by Philip Gooden © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o. o. Warszawa, 2015 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych lub umarłych - jest całkowicie przypadkowe. HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Pu- blishers LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela. Ilustracja na okładce: Jeff Cottenden. Wszystkie prawa zastrzeżone. HarperCollins Polska sp. z o.o. 02-516 Warszawa, ul. Starościńska IB lokal 24-25 Skład i łamanie: COMPTEXT, Warszawa Druk: ABEDIK ISBN: 978-83-276-1458-2

A smutek odpędź do czarnych pogrzebów. Nie dla uczt naszych ten blady towarzysz. „Sen nocy letniej”, akt 1, scena 1* * Dzieła Williama Szekspira cytowane z następujących źródeł: Fragmenty Snu nocy letniej w tłumaczeniu Stanisława Koźmiana (William Szek- spir, Sen nocy letniej, Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1966). Stamtąd też zaczerpnięto imiona i nazwiska większości bohaterów w polskim brzmieniu. Fragment Hamleta w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka (William Shakespeare, Tragedie i kroniki, Kraków, Znak, 2013). Fragment Jak wam się podoba w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka (William Shakespeare, Komedie, Kraków: Znak, 2012).

MŁODY KSIĘŻYC orderca stał okrakiem nad leżącymi na brzuchu zwłokami. Wypatrując najmniejszych choćby oznak życia, przyglądał się bacznie ciału, którego rozrzuconymi rękami i nogami wciąż jeszcze wstrząsały dreszcze. Uniósł drewnianą pałkę, gotów w każdej chwili ponownie spuścić ją na głowę ofiary, jednak nie było takiej potrzeby. Mężczyzna nie żył, a pojedyncze spazmy były jedynie ulatującymi z trupa resztkami bytu. Z rozłupanej czaszki wypływała krew i tworzyła wokół głowy gęstą ciemnoczerwoną kałużę. Morderca, do tej pory całkowicie pochłonięty odbieraniem życia, teraz począł się rozglądać. Zmierzchało, w zakamarkach zbierały się cienie. Nerwowo zerknął w prawo, potem w lewo. Tam! Czy coś czaiło się pod krzakami? Do kogo należały te błyszczące oczy? Do zwierzęcia, dzikiej bestii czy do człowieka? Do świadka? Ruszył niepewnie w stronę zarośli, kiedy nagle jakiś dźwięk kazał mu się odwrócić i stawić czoło zagrożeniu nadchodzącemu z innego kie- runku. Podniósł pałkę, po czym ją opuścił. Czekał, nerwowo łypiąc na truchło. Dotarło do niego, że powinien je ukryć. Niezdarnie, wciąż ściskając drewnianą pałkę, zaczął popy- chać zewłok w kierunku pobliskich zarośli. Nie miał czasu, by starannie pozbyć się ciała, przemyślnie je ukryć, toteż postanowił zostawić je na żer kaniom, wronom, niedźwiedziom i wilkom. Zwie- rzęta i ich żołądki załatwią sprawę. Morderca byle jak przykrył trupa liśćmi, po czym zaczął oddalać się z miejsca zbrodni. Szedł na palcach, jakby obawiał się, że pochło- nie go ziemia. Naraz zatrzymał się. Powoli, bardzo powoli skierował spojrzenie ku górze, i wtedy do niego dotarło. Nad głową miał sklepienie niebieskie, jego głęboki, ciemniejący granat. Przez cały ten czas, uświadomił sobie, patrzył nie M

w tę stronę. Wysunął do przodu żółtą brodę. Wrogiem moim, jeśli w ogóle go mam, zdawała się mówić jego postawa, jest ten, który spogląda na mnie z góry. Teraz, w tej chwili. Obserwował mnie, kiedym sam sobie wydawał się niewidzialny. Widział każdy mój ruch. Co gorsza, czytał każdą moją myśl i zajrzał we wszystkie zakątki mojego serca. Ujrzał moją pustkę, moją arogancję i gniew. Te refleksje dało się wyczytać ze skulonych ramion mordercy, z bezradności, z jaką trzymał drewnianą pałkę w opuszczonej dłoni. Sprawiał wrażenie, jakby spozierał jednocześnie w górę i w dół, jakby był strwożony i skruszony. Opanował go strach. Obejrzał się i obrzucił spojrzeniem nieudol- nie ukryty dowód popełnionej zbrodni. Przeszedł go zimny dreszcz. Morderca zamachnął się pałką, chcąc odrzucić ją od siebie, ale trzo- nek jakby przykleił mu się do palców i nie chciał się oderwać. Rzucił się więc całym ciałem. Obracał się i wirował, kręcił się w kółko z każdą chwilą coraz szybciej i gwałtowniej, aż w końcu legł na ziemi. Dopiero wtedy narzędzie zbrodni wypadło z jego zdrętwiałej dłoni. Chwycił się za twarz. - Cóżem uczynił? - wyszeptał. - Boże, ukryj mnie przed świadomością tego, com narobił, ukryj mnie przed samym sobą. I znów ten szept: - Och Boże, ukryj mnie przed samym sobą. Na próżno błagał. Wtedy po prawej stronie ukazał się Bóg. Z początku morderca, który zasłaniał oblicze rękami, nie dostrzegł swego Stwórcy. Potem jednak, zdawszy sobie sprawę, że nie jest sam, spojrzał między palcami. I Bóg przemówił. - Gdzie jest brat twój, Abel? - zagrzmiał. Morderca zerwał się na nogi i ze zdumieniem spojrzał na Boga. Jaki brat? - zdawał się pytać jego wzrok. Bóg nie dał się zwieść i ponowił pytanie. - Gdzie jest brat twój, Abel? - Nie wiem - padła odpowiedź. - Czyż jestem stróżem brata mego? I morderca podążył za spojrzeniem Boga, które powędrowało ku zaroślom, gdzie leżały źle ukryte zwłoki. - Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi. Morderca nic nie odrzekł, tylko padł na kolana. Gdy boskie usta ogłaszały wyrok, głowa Kaina opadała coraz niżej, aż w końcu czołem dotknęła ziemi. Kain wygiął ciało w niezgrabny łuk.

- Bądź więc teraz przeklęty na tej roli, która rozwarła swą pasz- czę, aby wchłonąć krew brata twego przelaną przez ciebie. Gdy rolę tę będziesz uprawiał, nie da ci już ona więcej plonu. Kain całym ciałem przywarł do podłoża. Nasz pierwszy morderca zdawał się brać w ramiona matkę swą, ziemię. Lecz Bóg był nieu- gięty: - Tułaczem i zbiegiem będziesz na ziemi. - Zbyt wielka jest kara moja, abym mógł ją znieść - jęknął mężczyzna, wciąż leżąc na ziemi. - Skoro mnie teraz wypędzasz z tej roli i mam się ukrywać przed Tobą, i być tułaczem i zbiegiem na ziemi, każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić. Uniósł głowę i spojrzał błagalnym wzrokiem na Stwórcę. Jego broda, jasna w swej żółci, znak Kaina i Judasza Iszkarioty, chwytała ostatnie drobinki znikającego światła., - O nie - odpowiedział Pan. - Skazuję cię na wieczną tułaczkę, której nikt nie przerwie poza mną. Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotnej pomsty doświadczy* . * Fragmenty Księgi Rodzaju w: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Po- znań: Wydawnictwo Pallottinum, 2003, Rdz 4, 9-15. W zapadającym zmierzchu Bóg zbliżył się do Kaina, aby dać mu znamię grzechu po to, by każdy mógł rozpoznać pierwszego mordercę i aby świadczyło ono, iż kara wyznaczona temu człowiekowi jest wyłącznym dziełem Boga i nikt nie może uzurpować sobie prawa do niej. Bóg wyciągnął kciuk, ażeby naznaczyć czoło Kainowe. Wtedy ktoś się roześmiał. I nie był to przyjemny śmiech, tylko dziki, drwiący rechot. Wydał go ktoś po mojej lewej stronie, stojący bardziej z przodu. Bóg zatrzy- mał się w pół kroku, sprawiał wrażenie wytrąconego z rytmu. Szybko robiło się ciemno, tłum stał się zbitką kształtów i cieni. Scena była oświetlona. Bracia Paradise'owie* , a było ich trzech, liczyli, co zrozumiałe, że uda się doprowadzić przedstawienie o Kainie i Ablu do końca, zanim noc spuści na świat swą kurtynę. Wątpię, aby dyspono- wali pochodniami. Byli prości, goli i weseli, choć grali, trzeba im przyznać, przekonująco. Na przykład ten, który wcielał się w Kaina, bardzo dobrze oddawał wściekłość i wyrzuty sumienia swojego bohatera. Również Bóg został nieźle odegrany, choć tu niewątpliwie pomagała powierzchowność aktora, ta długa siwa broda i surowy wzrok. Ponownie rozległ się śmiech - śmiech rechotliwy i wybitnie drażniący - i Stwórca wlepił spojrzenie w ciemności spowijające rynek.

* Ang. Paradise to raj. Początkowo wziąłem ten rechot za oznakę zniecierpliwienia przedstawieniem odgrywanym na prowizorycznym rusztowaniu, które wzniesiono w rogu placu. Może tym, kto go z siebie wydał, był ktoś, kogo znudziła dobrze znana biblijna opowieść o zamordowaniu brata przez brata i kto wolałby obejrzeć gigę albo jakieś sprośności. Londyńska publika z pewnością nie pozwoliłaby na tak długie widowisko nieprzerywane tańcem albo nieprzyzwoitym żartem. No, ale Londyn to wielkie miasto, a my byliśmy na wsi. Dostrzegłem jakieś poruszenie w tłumie. Ktoś przecisnął się do rusztowania i wspiął na scenę, po czym ustawił przodem do widowni. Bóg stał tam, gdzie stał, i nadal trzymał wyciągniętą prawą dłoń, którą miał naznaczyć Kaina. Bratobójca wciąż klęczał z uniesionym czo- łem, czekając na znamię. Patrzyłem, co się stanie, i zastanawiałem się nad brakiem doświadczenia, nad niedojrzałością tej skromnej trupy. I nad tym, że wytrącało ich z rytmu byle wtargnięcie na tę prowizoryczną scenę. I że nie potrafili powiedzieć śmiałkowi dosadnie, na co może spadać. Podczas naszych, Trupy Lorda Szambelana, występów od czasu do czasu trafiały się indywidua - przeważnie pijacy i pozerzy - którym wydawało się, że publiczność Globe'u wolałaby oglądać ich zamiast nas, aktorów. Pozbywaliśmy się tych uzurpatorów sceny, podstawia- jąc im nogę, spychając z desek albo bezlitośnie komentując i wystawiając na pośmiewisko ich niedostatki. Ci jednak wiejscy aktorzy sprawiali wrażenie sparaliżowanych. Po prostu czekali, podobnie jak tłum, co wymyśli intruz. Nawet brat Paradise grający martwego Abla i leżący na skraju podwyższenia obrócił głowę, żeby widzieć, co się zadzieje. Stojący obok mnie Jack Wilson szturchnął mnie w żebra. „To będzie niezłe” - oznaczał ów gest. Gość, który wybrał sobie miejsce dokładnie pośrodku sceny, zatoczył się lekko i zza pazuchy wyciągnął butelkę. Poczułem się rozczarowany. Aktor grający pijaka potrafi być za- bawny, ale prawdziwy pijak to zupełnie inna bajka, tym bardziej nużąca i męcząca, im silniejsze owego człowieka przekonanie, że to, co chce powiedzieć, ma jakiekolwiek znaczenie. I rzeczywiście. - To niewpsządku. Nie mossze tak być - oświadczył, a następnie zamilkł, być może po to, abyśmy przetrawili mądrość płynącą z jego ust. - Jegomość jest zdania, drogi Nicku, że to nie w porządku - szepnął mi do ucha Jack Wilson.

- I że nie może tak być, drogi Jacku. Potem, spojrzawszy na Boga, gość dodał: - To niewpsządku. Szauujesz Abela i jego ofjjare ciało... całopalnom, a Kania... Kaina i jego owoców n...nie szauujesz. - Mówi, że Bóg nie szanuje... - szepnął Jack. - Zamknij że się - mruknąłem. - Doskonale rozumiem, co mówi ten pijaczyna. - N...nie szauujesz owocóów Kaina, o nie - rzekł mężczyzna, wygrażając Stwórcy butelką. Siwobrody Pan cofnął się o krok i zmarszczył brwi. Tymczasem Abel zdążył podnieść się z martwych. Policzek miał czerwony od baraniej krwi, która nadawała barwę pierwszemu w dziejach ludzko- ści morderstwu. Trójka aktorów - Bóg, Kain i Abel - wyglądała na głęboko urażoną. Może jednak niesłusznie posądziłem ich o brak doświadczenia. Wyglądało to tak, jakby nie byli przygotowani na przerywniki, bo przyzwyczaili się, że publiczność słuchała ich i oglą- dała w nabożnym skupieniu. - Owocóów! - zawył ochlapus i rozpoczął nieskładną paradę po deskach, kontynuując tyradę i opluwając tych, którzy mieli pecha i zajęli miejsca pod samą sceną. - Owocóów, które zdobył usziwom i cieeszkom pracom. Kain to proosy czowiek. Kain to rolni...hik! Machnął ręką w kierunku Kaina. Przyszło mi na myśl, czy aby nie pomylił aktora z odgrywaną przezeń postacią. - Jaa... proosy szowiek. Ja rolni...hik jak Kain. - Racja, Tom - krzyknął ktoś po mojej prawej stronie. - Znamy cię. - Szemu Bók nie szauuje rolników? Szemu nie szauuje Kaina? - zawodził pijaczyna. - Kain był mordercą - syknął ktoś po mojej lewej. Z tłumu padły różne słowa i aprobaty, i sprzeciwu. - Mam peedzieć, jak nas nie szauuje? Kolejne okrzyki i szepty. Przypomnę, że mieliśmy do czynienia z tłumem zgromadzonych na rynku wieśniaków, z pozoru wyglądających jak banda ciołków i durniów. Ale miałem wrażenie, że podpuszczali naszego drogiego Toma, bo spodziewali się z jego strony niezłego przedstawienia. Czyli przynajmniej pod tym względem nie różnili się niczym od naszej londyńskiej publiczności. - Oto co robi: jak chsszemy desszu, daje nam szu... ss...susszę. A jak chszemy sońse... no, no c…co nam daje? Zamilkł, jakby oczekiwał odpowiedzi. Kiedy jej nie uzyskał, dodał z satysfakcją, opluwając pierwsze rzędy:

- Dessszsz... grad... busszę... Zrobiło się już tak ciemno, że prawie nie było nic widać na scenie. Myliłem się jednak, sądząc, że zespół Paradise'ów nie dysponuje nawet pochodnią. Mieli ich kilka, a teraz zapłonęły na skraju podwyższenia. Nie wiem, kto je zapalił. Ciekawe, czy naprawdę chcieli rzucić nieco światła na to, co działo się na deskach. Kopcące pochodnie zalały scenę ostrym, migotliwym blaskiem i wydobyły z mroku postaci Kaina, Abla i Boga, nerwowo skupione wokół Toma. - Bók nie zasuuguje na naszą sześć... Publiczność jak jeden mąż nabrała powietrza. Żarty się skończyły, niewiele dzieliło Toma od bluźnierstwa. Poczułem lekki niepokój, a stojący obok mnie Jack nagle zastygł. - Nie zasuuguje na sześć, móówię, ale na... Nie skończył myśli, bo Kain zdzielił go pałką, tą samą, którą zamordował swego brata w sztuce. Drewniana pałka, mimo iż była tylko teatralnym rekwizytem, okazała się na tyle solidna, że jeden cios powalił ubzdryngolonego rolnika. Tom upuścił butelkę, zachwiał się, upadł i o mały włos nie zleciał z rusztowania. Nastąpiło poruszenie w tonącym w ciemnościach tłumie. - Zostawcie go! - krzyknął ktoś. - Dobrze gada! - dodał inny. - Zabiliście Toma! To ostatnie, na szczęście, nie było prawdą, bowiem Tom zaskaku- jąco szybko podniósł się z desek i rozejrzał półprzytomnym wzro- kiem, jakby nie bardzo wiedział, gdzie i jak się znalazł. Potem, nie- stety, zainterweniował Bóg. Odebrawszy, jak sądzę, słowa rolnika jako zniewagę, podszedł do nieszczęsnego Toma, przyłożył kciuk do jego czoła i zostawił na nim znamię upadłego, grzesznego człowieka. Tom poczuł się dotknięty zarówno dosłownie, jak i w przenośni, i w odpowiedzi zamachnął się na Boga. Bracia Paradise'owie rzucili się na chwackiego rolnika i na scenie zapanował chaos. Należy dodać, że bracia byli rosłymi mężczyznami. W powietrzu latały pięści, a z nimi przekleństwa i jęki. Na tę chwilę czekał tłum. Na to, kiedy w końcu pobożność przedstawienia trafi szlag, a jej miejsce zajmie radocha szalonej burdy. Kilku gapiów wspięło się na ledwie trzymające się pionu rusztowanie, aby wtrącić swoje trzy grosze do zamieszania. W ciemnościach, częściowo rozpraszanych migocącym światłem po- chodni, kłębiły się męskie ciała. Wkrótce znajdujące się na scenie proste rekwizyty - garść gałęzi robiących za zarośla, w których Kain ukrył zwłoki Abla; płócienna skała, za którą Bóg czekał na swoje

wejście - znalazły nowe zastosowanie jako podręczna broń. Było widać, że ci, którzy jeszcze nie włączyli się do walki, zastanawiają się, w którym momencie najlepiej to zrobić, pozostali zaś próbowali ich powstrzymać, tak więc nie tylko na scenie, ale również wśród publiki dochodziło do przepychanek. Pociągnąłem Jacka za rękaw i powiedziałem: - Zmywamy się. Widziałem wystarczająco dużo bijatyk na ulicach Londynu, w których brali udział nabuzowani alkoholem młodzi chojracy i emerytowani weterani, niemający żadnych innych zdolności poza tymi najbardziej przydatnymi w nawalance, by wiedzieć, że co jak co, ale awantury najlepiej ogląda się z odpowiedniego dystansu. - Zaczekaj, zobaczymy, co się stanie - odparł Jack. - Jack, nie. - Robi się ciekawie. - Jack, nie - powtórzyłem i dodałem tonem, który, gdy dziś o tym myślę, musiał tam i wtedy zabrzmieć bardzo arogancko: - Nie wyda- rzy się nic ciekawego. Toż to wsiochy i kmioty. Spójrz na nich. Zo- bacz, w jakich sztukach gustują. Zobacz, jak na nie reagują. - Coś ty powiedział? - usłyszałem z prawej strony. Był to głos nie tylko bełkotliwy. Był to głos wsiowy, głos kmiocki. - Nic takiego - odparłem, przesuwając się w lewo i pozwalając, by Jack, skoro taki chętny, to proszę bardzo, wypił piwo, którego nawarzyłem. Jednak zewsząd napierał tłum, więc trudno było wykonać jakikol- wiek ruch i szybko wymanewrować się stamtąd, toteż po chwili poczułem, jak ktoś chwyta mnie za kołnierz. - Powtórz, co powiedziałeś - zażądał głos zza mojego ramienia. - Najpierw proszę mnie puścić. - Żebyś dał nogę? Gadaj, co powiedziałeś. Ścisnął mocniej, na karku poczułem gorący oddech. Począłem uświadamiać sobie, że razem z Jackiem staliśmy się obiektem zainteresowania tych, których uwaga nie była akurat skupiona na wydarzeniach rozgrywających się na scenie. - O czym? - O nas, ludziach ze wsi. - Skoro słyszałeś, to po co mam powtarzać? - Bo - ja - tak - mówię. Przy każdy słowie potrząsał mną jak workiem. - W porządku - odparłem, usiłując zachować odrobinę godności. Już chciałem ukorzyć się przed tym człowiekiem i przeprosić go wraz

z całym jego wiejskim ludem, kiedy nagle zaświtała mi w głowie głupia myśl. Mimo iż z początku zamierzałem jak najprędzej i jak najskuteczniej oddalić się od zamieszania na rynku, to jednak teraz poczułem oburzenie tym, że moje słowa (przyznaję, ciut nieroztropne) wpadły w ucho jakiemuś podsłuchującemu i wścibskiemu kmiotowi. Niby czemu miałbym prosić tego prostaka o wybaczenie? Nieważne, że dyszał mi w kark i wykręcał kołnierz. Dlaczego nie miałby się dowiedzieć, co naprawdę o nim myślę? - Powiedziałem, że mnie i mojego druha otaczają ludzie określonego pokroju, a mianowicie... - Już ja cię zaraz pokroję, jak nie będziesz gadał ludzkim języ- kiem! - ...a mianowicie ciołki, buraki, żłoby... uch! Kopnął mnie kolanem w plecy, poleciałem więc do przodu i upa- dłem na bruk. - Jeszcze nie skończyłem... chamy, wsioki, chłopy siłą od pługa... au! Uch! Sprzedał mi kopniaka w żebra. Dołączyli inni. Nie wiem, czy słyszeli, co powiedziałem, czy też po prostu zobaczyli leżącego na ziemi skulonego człowieka i nie zdołali oprzeć się pokusie dowalenia mu. Nie było tak źle. Kopali jeden przez drugiego, wchodzili sobie w drogę, plątały im się nogi, tak że w ciemności częściej niż we mnie trafiali w łydki wsiowych kamra- tów. I kamratek, bo były wśród nich dwie albo trzy kobiety, niewątpli- wie tak samo jak mężczyźni rozjuszone moimi kalumniami na wiej- skość. I jeszcze jedno: jestem aktorem (Nick Revill, do usług), aktor zaś musi wiedzieć, jak przyjmować lanie zarówno udawane, jak i praw- dziwe. Kiedyś, gdy krótko współpracowałem z Trupą Lorda Admi- rała, przyglądałem się próbom do przedstawienia w teatrze Rose - nie zmarnowałem żadnej okazji, by nauczyć się czegoś nowego - i spa- dłem z galerii prosto na klepisko przed sceną. Skończyło się tylko na kilku siniakach, ale mój „występ” nagrodzono gromkimi brawami. Kiedy aktor dźga kolegę nożem rekwizytem albo wali go w głowę pałką rekwizytem, ciosy, choć udawane, nie są tak zupełnie bezbole- sne. Wiedziałem zatem, że tajemnica postępowania w takiej sytuacji jak ta, kiedy chwilowo nie sposób wybrnąć z tarapatów, polega na zachowaniu gibkości i bierności. - A - teraz - co - powiesz - cwaniaczku? - pytał głos, w którym pomimo szumu w uszach rozpoznałem pierwszego napastnika. Nie odzywałem się. Czułem w ustach smak krwi. Zastanawiałem

się, co się stało z Jackiem Wilsonem. Milczenie musiało w jakiś sposób usatysfakcjonować bijący mnie tłumek, bo poczułem, że się odsuwają. Ten czy ów wykruszył się z kręgu, być może czując coś na kształt wyrzutów sumienia i chcąc uniknąć ewentualnych kłopotów. Uznałem, że powinienem wykorzy- stać chwilę. Z trudem dźwignąłem się z ziemi i zacząłem się oddalać, powłócząc nogami. Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Rynek wciąż był pełny ludzi, a ze sceny nadal padały przekleństwa, widomy znak, że bitwa pomiędzy aktorami a ludem toczyła się w najlepsze. Skręciłem w jedną z bocz- nych uliczek i opuściłem zgromadzenie. Nie znałem Salisbury. Gospoda, w której zatrzymaliśmy się całą trupą, znajdowała się gdzieś na obrzeżach miasta, ale gdzie dokładnie, tego nie wiedziałem. Pod wieczór razem z Jackiem Wilsonem zawędrowaliśmy na rynek i zwróciliśmy uwagę na trwające przygotowania do przedstawienia pod chmurką. Zostaliśmy, żeby popatrzeć. Sztuka, którą wystawiano na prymitywnym podwyższeniu, okazała się okrutnie staroświeckim moralitetem, opowiadającym o Adamie i Ewie, Kainie i Ablu i takich tam. Na zaostrzenie apetytów przed spektaklem wystąpił brodaty i marszczący brwi jegomość, którego później ujrzeliśmy w roli Boga, a który, jak się potem dowiedziałem, nazywał się Peter Paradise i był szefem tej braterskiej trójcy. Wystąpił zaś nie z jakąś krotochwilą dla przykucia uwagi gromadzącego się tłumu, ale z kazaniem. Przemawiał władczym tonem, ciskał gromy i zwracał się do nas per „bracia i siostry”, tak samo jak czynili to purytanie. Oświadczył, że odpowiadamy wyłącz- nie przed Bogiem i że nie powinny nas obchodzić ziemskie dobra, a już szczególnie władza i bogactwo. Łatwo ci mówić, pomyślałem, gdy ciągniesz za sobą ten swój marny dobytek i żyjesz z resztek, którymi podzieli się z tobą karczmarz, ale wyobraź sobie, że niektórzy muszą zarabiać na normalne życie i zaspokajać potrzeby mecenasów. Razem z Jackiem Wilsonem kilka razy skwitowaliśmy szyder- czym uśmieszkiem zacofane gusta tutejszej publiczności. Gdyby nie zaskakująco dobre aktorstwo braci Paradise'ów, odpuścilibyśmy sobie to widowisko i dołączyli do naszych kolegów w gospodzie Pod Aniołem. Zawodowcom oglądanie innych zawodowców przy pracy (czasem z pewną zazdrością) sprawia jednak wielką przyjemność, nawet jeśli ci drudzy pracują na niskiej jakości materiale, choćby jak w tym przypadku. Niedługo wypadała noc świętojańska, toteż dni były długie. Spojrzałem na zachód, gdzie migotały ostatnie promyki dnia, i

przypomniałem sobie, że wjechaliśmy do miasta od wschodu, zmieniłem więc kurs i skręciłem w najbliższą uliczkę, potem w jesz- cze jedną, aż znalazłem się na tyłach rynku. Przeważnie nie mam powodów do narzekań na swój zmysł orientacji. Potrafię wskazać kierunki świata, wiem, która to prawa strona, a która lewa, ale manto, które spuścili mi miejscowi, zmąciło mi w głowie. Ostrożnie okrąży- łem plac. Po odgłosach sądząc, burda dobiegła już końca, ale tłum wciąż się kłębił w mroku. Splunąłem krwią. Czułem, że policzek, którym przez chwilę szorowałem po bruku, mam nieźle podrapany. Tak naprawdę właściwie nic mi się nie stało, ale najchętniej znalazł- bym się między swoimi i wślizgnął się pod ciepły pled. Ale dopiero wtedy, kiedy zmyję Wilsonowi głowę za rejteradę. Na szczęście istniał pewien sposób na zorientowanie się w kierunkach, w Salisbury stoi bowiem ogromny kościół, okazalszy niż jakikolwiek tego rodzaju budynek w Londynie i w ogóle największy, jaki w życiu widziałem. Jest wysoki jak wieża Babel, jego wnętrze wygląda na wystarczająco obszerne, by pomieściło pół miasta. Iglica wieży celuje w niebo jak strzała, jakby nie mogła się doczekać, kiedy łucznik puści cięciwę. Ostatnie kilka mil przed Salisbury maszerowaliśmy z oczami utkwionymi w połyskującej w słońcu iglicy, która prowadziła nas do celu. Ta potężna budowla stoi w południowej części miasta, nie w jego centrum, toteż rozumowałem, że jeśli będę miał ją po prawej stronie, prędzej czy później trafię na ulicę, przy której znajduje się gospoda Pod Aniołem. W bocznych uliczkach natknąłem się na kilka szwendających się osób, ale moje doświadczenia z miejscowymi - i z tym, jak traktują obcych; no do- brze, obcych, którzy ich prowokują, wypominając kmioctwo - spra- wiły, że jakoś nie miałem ochoty pytać o drogę. Na końcu ulicy, którą właśnie szedłem, widziałem sterczącą ponad dachami smukłą, strzelistą iglicę, a jej kraniec tonął w mroku. Czyli jeśli przetnę tę uliczkę... i skręcę w lewo... nie, w prawo... a może powinienem pójść prosto? Poczułem nagłe ukłucie bólu w boku i gwałtownie nabrałem powietrza. Za bardzo nic mi się nie stało, na- prawdę, ale musiałem chwilkę odpocząć. Gdybym dostał w swoje ręce tego cuchnącego typa, który sprzedał mi kopniaka w plecy, a następnie zachęcił gapiów, żeby wtrącili swoje trzy grosze do manta, tobym mu pokazał! Naraz upadłem na kolana pośrodku ulicy i poczułem, że będę wy- miotował. Poczułem w ustach żółć i krew, choć niewiele tego było. O, już lepiej. I tak musiałem się zatrzymać, żeby pomyśleć, co dalej. Czyli jak wrócić na noc do gospody Pod Aniołem i nie włóczyć się po

Salisbury aż do samego rana. Znaleźć jakiś ganek... o, jest, w dodatku taki z daszkiem. Doczłapałem do ganku na czworakach i schowałem się w nim. Było ciemno, poczułem się bezpieczny i musiałem zapaść w sen, bo kiedy się ocknąłem, zobaczyłem przed sobą kołyszące się źródło światła. Uniosłem rękę, aby osłonić oczy. Ktoś zabrał latarnię, ale czyjaś silna, sucha dłoń chwyciła mnie za rękę i odsunęła ją od twarzy. - Niech spojrzę. Spod półprzymkniętych powiek ujrzałem wiszącą nade mną sze- roką facjatę. - Ach tak - powiedziała. - Co „ach tak”? - Nie jesteś pan stąd. - O Jezu, pan też chce mnie pobić? Otworzyłem oczy i uświadomiłem sobie, że pytanie, które zada- łem, było absurdalne. Zobaczyłem przed sobą mężczyznę w średnim wieku z siwą brodą i łagodnymi, szarymi oczami. Miał na sobie ko- szulę nocną. Widziałem aż tyle, bo oprócz latarni, którą nieznajomy postawił na ziemi, drzwi do domu były na oścież otwarte i w wejściu stała druga, ubrana na biało postać i trzymała świeczkę. - Szukam drogi do gospody Pod Aniołem. Może wie pan, któ- rędy to? Spróbowałem wstać. Mężczyzna wziął mnie pod rękę i pomógł mi podźwignąć się z ziemi. - Pod Aniołem znajduje się przy Greencross Street. Kilkadziesiąt kroków stąd. - Dziękuję. To już sobie pójdę. - Ale jakoś nie ruszyłem się z miejsca. Zresztą nieznajomy chyba nie oczekiwał tego ode mnie. - Koledzy nie będą się niepokoili, że pan się spóźnia? - spytał. - Koledzy? - Z trupy. - Nie sądzę - odparłem. - Zaczną głowić się, gdzie się podzie- wam, dopiero jeśli nie pojawię się z rana, kiedy będziemy zbierać się do drogi. Pomyślą, że znalazłem sobie jakąś... - Przyzwoitość kazała mi ugryźć się w język. - Wobec tego - powiedział brodacz - zapraszam do środka. Od- świeży się pan. Da pan radę iść o własnych siłach? - Tak, dziękuję. - Więc proszę za mną.

Wpuścił mnie do domu. Postać ze świeczką zniknęła. Zaprowadził mnie do salonu - zatrzymał się na chwilę w przejściu, żeby zawołać: - Martin! W korytarzu na stole paliły się świece, a przy nich leżały starannie ułożone kartki i pęk piór. Uznałem, że przeszkodziłem gospodarzowi w pracy. Gestem pokazał, bym spoczął na krześle. Siadając, mimowolnie jęknąłem. - Ależ drogi panie, pan jest ranny. - Skąd! - zaprotestowałem. - Za bardzo nic mi nie jest, może troszeczkę. Ot, kara dla krzykacza. - Ma pan krew na twarzy. - To moja krew. - Chciałem dodać: „niestety”. W drzwiach stanął krępy mężczyzna. - Mogę zaproponować cydr - powiedział gospodarz - albo może piwo przeczyszczające. W pańskim stanie byłoby wskazane. - Cydr poproszę - odparłem prędko. Nie wiedziałem, czym jest piwo przeczyszczające, a sądząc po nazwie, wolałem się nie przekonywać. Siwobrody jegomość wydał polecenie służącemu i usiadł przy stole. Przesunął ku mnie parę świec, z pozoru dla mojej wygody, ale tak naprawdę pewnie po to, żeby lepiej mi się przyjrzeć. - Zapewne chciałby pan wiedzieć, z kim ma do czynienia - powiedział. Rzeczywiście, ciekawiła mnie jego godność. Zaskoczył mnie tym ni to pytaniem, ni stwierdzeniem, więc tylko pokiwałem głową. - Nazywam się Adam Fielding. Skinąłem głową, tym razem wolniej. - Nicholas Revill - rzekłem oficjalnie. - Jestem... - Zamilkłem, gdyż podniósł dłoń. - Proszę zaczekać. Pochylił się i zmrużywszy oczy, posłał mi przenikliwe, rozmyte dymem świec spojrzenie. Poczułem się nieswój pod tym badawczym wzrokiem. Miałem ochotę wytrzeć krew z twarzy, ale siedziałem nieruchomo. Potem wyprostował plecy i uśmiechnął się. - Proszę się nie obawiać, panie Revill. Ot, taka moja słabość. - To znaczy? - Lubię odgadywać, czym kto się zajmuje. - I cóż pan zgadujesz? - spytałem, gotów spełnić niewinną za- chciankę tego miłego jegomościa. Zjawił się Martin, niosąc kufle dla mnie i dla swojego pana. Fiel-

ding zaczekał, aż służący wyjdzie, a ja pociągnę łyk cydru. Dopóki się nie napiłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byłem zmęczony i spragniony. - Z moich jabłek. Odmiana pomewater. Pytał pan, co zgaduję. Kiwnąłem głową i naraz przypomniałem sobie, że na ganku wspomniał o mojej trupie. Niby skąd o niej wiedział? - Jesteś pan, panie Revill, aktorem, członkiem wędrownej trupy, która niedawno przybyła do Salisbury z Londynu i zatrzymała się w gospodzie Pod Aniołem przy Greencross Street. - Och... Niby skąd...? - Omal nie rozlałem cydru. - Spokojnie, drogi panie - powiedział pan Fielding. - Wiedziałem o tym wcześniej. Jestem tutejszym sędzią pokoju. Jednym z moich obowiązków, jak pan zapewne doskonale wie, jest udzielanie zezwo- leń na wystawianie sztuk i sprawowanie pieczy nad aktorami przebywającymi w mieście. - Nie gramy w Salisbury, Wysoki Sądzie - powiedziałem, aby pokazać, że wiem, jak powinno się zwracać do tak dostojnego męża. - Jesteśmy tu tylko przejazdem. - To prawda, jedyną trupą, która otrzymała zezwolenie na najbliższe tygodnie, jest zespół braci Paradise'ów. Wystawiają opowieści biblijne i stare moralitety. - Wiem. Widziałem ich na rynku. - Należy pan do Trupy Lorda Szambelana, więc, jak sądzę, nie ceni pan tego, co bracia Paradise'owie pokazują na scenie. - Aktorami są niezłymi - odparłem. - Skąd pan wie, że należę do Trupy Lorda Szambelana? - To żadna tajemnica - rzekł Fielding. Odniosłem wrażenie, że bawi go zaskakiwanie mnie. - W mieście takim jak to, dla pana za- pewne niepomiernie małym w porównaniu z Londynem, sędzia po- koju musi wiedzieć o wszystkim, co się dzieje. Poza tym siostra mo- jego służącego Martina jest żoną właściciela gospody Pod Aniołem. - Aha - mruknąłem, trochę zawiedziony. - A więc to tak. Ponownie otworzyły się drzwi i weszła przez nie postać, która stała w wejściu do domu ze świecą w ręku, kiedy ja leżałem na ganku. Podeszła do mnie. Miała na sobie luźną koszulę, niepodkreślającą kształtów, ale widoczna w rozproszonym świetle twarz tej osoby emanowała młodością, wdziękiem i dyskretną urodą. Dziewczyna niosła tacę, na której stały misa z wodą, niewielki garnuszek i kilka innych przedmiotów. Fielding siedział do niej tyłem, ale uśmiechnął się, gdy usłyszał, jak nadchodzi.

- Moja droga - powiedział - oto Nicholas Revill, aktor, który zdrzemnął się na naszym progu. Panie Revill, przedstawiam panu moją córkę Kate. Chciałem wstać, ale położyła mi dłoń na ramieniu. - Proszę siedzieć, panie Revill. Widzę, że jesteś pan zmęczony... i ranny. Ach, ta kobieca łagodność i wyrozumiałość! - Sam jestem sobie winien - rzekłem. Nadobna Kate postawiła tacę na stole. Zmoczywszy szmatkę w misce z wodą, poczęła przecierać nią krew zaschniętą na mojej twa- rzy. Zniosłem tę operację dzielnie, choć prawdę mówiąc, panna Kate mogła to robić dużo, dużo dłużej. Czułem słodki zapach jej oddechu. Adam Fielding z aprobatą przyglądał się córce i jej poczynaniom. Kiedy skończyła obmywać moją twarz, włożyła palce do garnuszka, nabrała maści i wklepała ją w mój poobcierany policzek, wyjaśniając, że środek, przyrządzony z liści babki, łagodzi stłuczenia i zadrapania. Trochę szczypało. Ale to też wytrzymałbym dłużej, o wiele dłużej. Zdawało mi się, jakby sam dotyk smukłych palców panny Kate leczył wszelkie rany. Czułem ciepło jej ciała ukrytego pod białą koszulą, którą miała na sobie. Zastanawiałem się, czy robiła to z własnej inicjatywy, czy też dla- tego, że ojciec posłał ją po odpowiednie maści, kiedy znalazł mnie na ganku swojego domu. Ubzdurałem sobie - to znaczy, miałem taką nadzieję - że zajęła się mną z własnej woli. - Gotowe - powiedziała. - Dziękuję - odparłem, zastanawiając się, czy nie skomentować banalnie, że w środku nocy rozpaczliwie szukałem drogi, by schronić się po ciężkich razach Pod Aniołem, i rzeczywiście trafiłem pod opiekę anioła, tyle że w innej postaci i w innym miejscu. Postanowi- łem jednak ugryźć się w język, może dlatego, że ojciec Kate siedział i przyglądał nam się w milczeniu. Poza tym zdarzają się kobiety od- porne na mój rezon. - Tato, wracam do łóżka - oznajmiła panna Kate. - Nie siedź zbyt długo z naszym gościem. Uwagę tę Fielding odebrał z pobłażliwym uśmiechem. Kiedy Kate wyszła, sędzia powiedział: - Tak... o czym to ja mówiłem? - Ale zrobił to tak, że nie było wątpliwości, iż doskonale pamiętał, na czym skończył. - Ach tak, no przecież opowiadałem panu o... panu. Co by tu jeszcze... - To nie wszystko? - Nie, panie Revill. Niech pomyślę. Nie pochodzi pan z Londynu,

ale mieszka w stolicy od, powiedzmy, roku. Pana korzenie tkwią na zachodzie kraju, jeszcze dalej na zachód niż Salisbury... - Wychowałem się na wsi pod Bristolem. W Londynie mieszkam od dwóch lat - powiedziałem lekko poirytowany tym, że akcent nadal zdradza moje pochodzenie. Fielding musiał mieć niezłe ucho. A także, jak się okazało, bystre oko i jasny umysł. - Podążał pan na czele swej kompanii - ciągnął. - Wóz z rekwizy- tami i kostiumami toczył się na końcu pochodu, tam gdzie szli starsi aktorzy. Pan jednak dotrzymywał kroku koledze, który jest mniej więcej w pana wieku. - Proszę mówić dalej - mruknąłem z półuśmieszkiem, sącząc cydr. - Od czasu do czasu wybiegał pan czułymi, choć moderując to słowo, dodam, że nieprzesadnie czułymi myślami do kobiety, która została w stolicy. Nadstawiłem uszu. - Był pan za miastem, zatem najprawdopodobniej przyszły panu do głowy również myśli o rodzicach... Skąd, u diabła, mógł to wiedzieć? - ...zwłaszcza o ojcu pastorze. Słysząc to, prawie wypuściłem kufel z rąk. Nie musiałem głośno zadawać pytania malującego się na moim obliczu. Adam Fielding, sędzia pokoju, wyglądał na zadowolonego z efektu, który wywołał. - Ma pan informatora - powiedziałem z nadzieją w głosie. - Nie siostrę służącego, ale kuzyna albo może dziadka w kościele? - Gdy pokręcił głową, nalegałem: - W takim razie skąd... - Zadziwiające, ile informacji udzielamy za darmo i nieświado- mie, panie Revill. - Przecież nic, no, prawie nic nie powiedziałem, panie sędzio. - Ależ powiedział pan, zawsze coś mówimy. Wytłumaczę panu. Wiem, że jest pan członkiem Trupy Lorda Szambelana, która zatrzy- mała się w gospodzie Pod Aniołem. Stąd wnioskuję, że przybył pan razem z nią do Salisbury dziś po południu. Wiem, jak podróżują zespoły teatralne, i że kostiumy oraz inne rzeczy transportuje się wozami, a biedni aktorzy wędrują piechotą. - My, aktorzy, najmniej się liczymy w tym wszystkim - powiedziałem. - Nasz garderobiany wciąż powtarza, że ludzie wcale nie przychodzą oglądać nas, lecz nasze stroje. - Jest pan młody, toteż chodzi pan szybciej niż przeciętny czło-

wiek. Wątpię, aby szedł pan sam, jako że aktorzy to z natury towarzyscy ludzie. Poza tym widzę na pańskich butach pył z drogi i jego brak na rajtuzach, które z pewnością byłyby brudne, gdyby szedł pan na końcu pochodu, bo wówczas brnąłby pan w chmurze kurzu wzbijanej przez innych. - Zgoda - odparłem. - Ale skąd pan znał moje myśli, to znaczy niektóre z nich? Fielding uśmiechnął się, hojnie upił cydru z kufla, po czym odparł: - Chodzi panu o tę kobietę, która została w stolicy? - Być może - przyznałem, myśląc o mojej kurewce Nell. - Każdy młody człowiek, który od roku albo dłużej przebywa w Londynie, ma swoją lubą, chyba że wykazuje osobliwe bądź nienatu- ralne skłonności w kwestiach miłosnych. Pan zaś, panie Revill, nie wyglądasz mi na takiego. To był komplement czy lekka zniewaga? Doprawdy, trudno powiedzieć. Milczałem więc. - Kiedy młody człowiek wyjeżdża, jasnym jest, że jego myśli wędrują ku czekającej na jego powrót wybrance. Gdy jednak spojrzeć z drugiej strony, to w podróży, po przedłużającym się okresie dochowywania wierności, młody człowiek powoli przestaje stronić od przygód. Owszem, nadal zachowa czułe myśli dla swej lubej, nieprzesadnie jednak już czułe, jak sądzę. - Opisał pan niemal dokładnie stan mojego ducha - przyznałem. Przypomniałem sobie, jak niewiele myślałem o Nell przez te trzy dni, które upłynęły od naszego wyjazdu z Londynu, i zrobiło mi się przez to trochę wstyd. - To dlatego, że kiedyś miałem to samo - powiedział Fielding. - Też zostawiłem w mieście kobietę, gdy po raz pierwszy je opuściłem. - Co się z nią stało? - Ech... - Mówił pan, że mój ojciec był pastorem. - Trafiłem? Przejęcie, z jakim pragnął, by potwierdziły się jego zgadywanki, doprawdy, było rozbrajające. - Owszem. Był pastorem. - Był? - Oboje rodziców zabrała zaraza... Mnie akurat wtedy nie było w wiosce. - I to pana ocaliło. - Ocalił mnie Bóg, jak powiedziałby ojciec. Skąd pan wiedział o jego powołaniu? Czyżby posiadał pan dar jasnowidzenia?

- Nie ma w tym magii ani tajemnicy. Potwierdził pan moje domysły, reagując zaskoczeniem. Poza tym wcześniej wspomniał pan, że pochodzi z wioski pod Bristolem. Jest pan, jak widzę, wykształconym młodym człowiekiem, a edukacja na wsi przysługuje z reguły wyłącznie potomstwu pastora, dziedzica bądź nauczyciela. - Czemu więc nie wydałem się panu synem dziedzica albo bel- fra? - Pańskim ojcem mógł być nauczyciel, to przyznaję, natomiast dziedzic... Nie, nie sądzę. Proszę wybaczyć, panie Revill, ale myślę, że potomek zamożnego człowieka nie zdecydowałby się na dołącze- nie do aktorskiej trupy. - Racja - powiedziałem. - Fach aktorski wzbudza zbyt mało sza- cunku i przynosi zbyt mało dochodu jak na potrzeby syna dziedzica. - Czemu więc pan to robi? - spytał Fielding, patrząc na mnie przenikliwie sponad krawędzi kufla. - Sam do końca nie wiem, ale przypuszczam, że tak jak mój oj- ciec po prostu poczułem powołanie. Od razu pożałowałem tych słów, ciesząc się przy tym niepomier- nie, że nie słyszał mnie żaden z kolegów z zespołu. Już widzę tę pogardę, z jaką potraktowaliby, zresztą słusznie, mój sentymentalizm. - Powołanie innego rodzaju niż to, na które odpowiedział pański ojciec. Pan nie ocali żadnej duszy przed ogniem piekielnym - powie- dział sędzia pokoju. - Ani też żadnej nie poprowadzi stromą i ciernistą drogą ku zbawieniu. - Pozostawiam to innym, na przykład braciom... jak im tam? No, tym od moralitetów na rynku. Wystarczy mi, że mogę zabawiać ludzi, a czy zdążają w górę, czy w dół, to już nie moja sprawa. - Tak pan teraz sądzisz - powiedział Fielding. - I sądzę też, sędzio, że muszę się zbierać. Proszę mi wybaczyć, ale wyjeżdżamy z samego rana, więc powinienem wrócić do reszty towarzystwa. Nie to, żeby się szczególnie przejmowali moją nieobecnością... - Bo pomyślą, że znalazł pan sobie kurwę na noc - stwierdził Fielding. Trochę się zaczerwieniłem na tę obcesowość i odparowałem: - Na pańskim ganku powstrzymałem się przed wyjawieniem tej prawdy, ale zgadza się, właśnie to pomyślą moi koledzy. - Dziękuję, panie Revill, za troskę o uszy mojej córki, ale wydaje mi się, że byłaby bardziej rozbawiona niż urażona pańskim komenta- rzem. Zachowałem tę informację do późniejszego namysłu, i być może

wykorzystania, i wstałem od stołu. Adam Fielding odprowadził mnie do drzwi, po gospodarsku zagadując o samopoczucie. Skierował mnie do gospody Pod Aniołem, a następnie uścisnął dłoń. - Jestem zaskoczony, że nie spytał pan, dokąd jedziemy - rzuci- łem. - Chyba że to też już pan wie. - Owszem - odparł. - Powiem więcej, o umówionej porze sam się tam stawię. - O umówionej porze? - Do zobaczenia, panie Revill, w dzień świętego Jana. - A pańska córka? - zaryzykowałem. - Och, na pewno ucieszy ją spotkanie z panem. Ponieważ wprawdzie pośrednio, ale w sumie jednoznacznie odpowiedział na moje pytanie, bez dalszej zwłoki pożegnałem się i ruszyłem we wskazanym kierunku. W czerwcowe noce światło wal- czy o prymat z ciemnością, było więc na tyle widno, że bez większego trudu odnalazłem drogę do gospody Pod Aniołem. Okazało się, że pozamykano wszystkie okiennice, przez co musiałem obudzić stajen- nego, który spał w żłobie przy koniach, i rozstać się z półpensówką, za taką bowiem opłatą chłopak zaprowadził mnie do niezamkniętego okna na tyłach domu, służącego jako wejście dla spóźnionych gości. Członkowie trupy zajmowali kilka pokoi na piętrze. Z wdzięczno- ścią położyłem się do łóżka, które dzieliłem z Jackiem Wilsonem. W innych okolicznościach Jack musiałby jeszcze wysłuchać, co mam do powiedzenia na temat jego tchórzliwego zachowania na rynku, ale ponieważ spał twardym snem... albo tylko udawał, że śpi... więc mu odpuściłem. Bo przecież, powiedziałem sobie, gdyby nie ta niefor- tunna... dyskusja z miejscowymi, którym nie spodobały się słowa, jakimi ich opisałem, nie poznałbym sędziego pokoju Adama Fiel- dinga i jego córki Kate. Następnego dnia wyruszyliśmy, jak to na wyjeździe, wczesnym rankiem. To była moja pierwsza wizyta poza Londynem z trupą, ale po kilku dniach podróży schemat wyprawy szybko wszedł mi w krew. Budziliśmy się, ubierali, jedli chleb, popijali piwem i ruszali tuż przed brzaskiem. Szliśmy przez większą część poranka, przed południem zatrzymywaliśmy się na odpoczynek i posiłek w karczmie, jeśli jakaś trafiła się po drodze, albo znajdowaliśmy ustronne, zacienione miej- sce i zaspokajaliśmy głód, uszczuplając zabrany ze sobą prowiant. Po krótkiej przerwie - dłuższej dla biednego konia, który ciągnął ciężki wóz z klamotami - kontynuowaliśmy podróż przez całe popołudnie. Zawsze staraliśmy się dotrzeć na miejsce noclegu w porze wczesnej

kolacji, dzięki czemu po posiłku mieliśmy trochę czasu tylko dla siebie. Jeżeli zawijaliśmy do miasteczka albo większej wioski, snuli- śmy się uliczkami i szukali rozrywki. Temu właśnie oddawaliśmy się z Jackiem Wilsonem w Salisbury, kiedyśmy trafili na przedstawienie o Kainie i Ablu w wykonaniu braci Paradise'ów. Oglądając ten prosty moralitet, w duchu dziękowałem swojej szczęśliwej gwieździe, że zaczepiłem się w tak znakomitej trupie, jaką jest zespół Lorda Szambelana. Nie musieliśmy wędrować po kraju, męczyć się na prowizorycznych scenach i kontentować się byle jakimi rekwizytami w niedostatecznej ilości, ani grać dla wiejskiej publiki, która też na niewiele mogła sobie pozwolić. O nie, kiedy bowiem Trupa Lorda Szambelana wyruszała w trasę, nie rozstawiała się na zadupiach, lecz grała wyłącznie w największych miastach, w najokazalszych domostwach i przed najbardziej wyrobioną publicznością. Nie musieliśmy przestrzegać idiotycznych rozporzą- dzeń i znosić bezczelności urzędów, zarozumiałych sędziów i wójtów, narzucających własne warunki i dyktujących, co wolno, a czego nie wolno wystawiać przed „ich” audytorium. Jasne, nie wszyscy byli tacy sami, na przykład mój nowy znajomy, Adam Fielding, nie paso- wał do tego stereotypu. Człowiek jednak spodziewa się, że poza stolicą wszystko toczy się wolniej, bardziej ociężale. Przecież na wsi nawet deszcz nie lśni tak samo jak w Londynie! Jak widać po powyższym, urodziłem się i wychowałem na wsi. Teatry muszą jeździć na tournée, czemu bowiem to, co dobre, ograniczać tylko do stolicy, hm? Choć oczywiście istnieją również bardziej praktyczne pobudki tych naszych artystycznych peregrynacji. Na pewien czas może cię wygnać z Londynu zaraza albo edykt Rady, też będący prawdziwym dopustem bożym. Chwilowo schodzisz z oczu londyńczykom, których wbrew temu, co mówią, łatwo zaspo- koić, a robisz to po to, by za czas jakiś dokonać triumfalnego powrotu i zostać przez nich gorąco (choć naturalnie z właściwą rezerwą) powitanym. Bywa również i tak, że trupa ma do zrealizowania konkretne zlece- nie, takie jak my teraz. Opuściliśmy Salisbury i udaliśmy się na pół- nocny zachód. Wyobrażałem sobie, że nasze aktorskie tournée da się porównać z adventus regis, królewskim objazdem włości, oczywiście o proporcjonalnie mniejszym rozmachu, to znaczy bez całej tej rozbudowanej świty, gwardii, zwierząt jucznych i tak dalej. Ale jed- nak będzie to wyglądało jak uroczysty pochód przez kraj w towarzy- stwie pełnych entuzjazmu oczekiwań oraz jawnie wyrażanej

wdzięczności przez ludność miast i miasteczek, którą rozpierać będzie poczucie, że jej udziałem stanie się coś wyjątkowego, co nada kolor szaremu, prowincjonalnemu życiu. Tak to sobie wyobrażałem... Gdybyście jednak zobaczyli nasz mozolny marsz, kiedyśmy wlekli się traktem przecinającym szeroką równinę na północ od Salisbury, wzięlibyście nas za bandę włóczęgów. W środku orszaku telepał się wóz wyładowany rekwizytami, kostiumami i innymi niezbędnymi przedmiotami. Rzeczy te, jak powiedziałem Adamowi Fieldingowi, miały znacznie większą wartość niż my, zwykli aktorzy, toteż podróżowały w komfortowych warunkach, starannie zapakowane i chronione płachtami smołowanego płótna przed kaprysami aury. Na wozie siedział William Fall, nasz woźnica, a także członek trupy, który zajmował tę wysoką (raczej w przenośni) pozycję, ponieważ jego świętej pamięci ojciec również utrzymywał się z powożenia. William często powtarzał, że więcej zarabia furmanieniem niż aktorzeniem. Na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za ko- nia, z wyjątkiem sytuacji, gdy zatrzymywaliśmy się w gospodzie. Wtedy chabeta trafiała pod opiekę stajennego. Naszą szkapę nazywaliśmy czule Flamą, co powstało ze skojarzenia z jej pochodzeniem, jako że wywodziła się z rasy flamandzkich koni pocią- gowych. A ta nazwa niosła kolejne skojarzenia, rzecz jasna. Nasza Flama prychała, dyszała chrapliwie i w ogóle zachowywała się tak, jakby każda podróż miała być jej ostatnią. Obok Williama Falla siedział jeden z dwóch naszych seniorów, którzy wybrali się w objazd. Drugi z nich maszerował. Zmieniali się raz w ciągu dnia, by ulżyć zmęczonym stopom. Tego ranka, gdyśmy wyruszali z Salisbury, miejsce obok Falla zajmował skryty Richard Sincklo. Do jego obowiązków należało pilnowanie, abyśmy zdążali we właściwym kierunku. Zadanie nie było zbyt skomplikowane, zważywszy na to, że trakt z Londynu do Salisbury został nieźle oznakowany, a o tej porze roku nie brakowało grup podróżujących do i ze stolicy. Jeśli zaś chodzi o ostatni etap wyprawy, na którym mieli- śmy opuścić bity trakt, pan Sincklo zwczasu, podczas naszego pobytu w gospodzie Pod Aniołem, zadbał o wytyczenie dokładnej marszruty. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna szła przed, a druga za wo- zem, i każda z nich rozbiła się na mniejsze frakcje. Młodsi wyrywali się do przodu, a starsi - i mądrzejsi - woleli pozostawać z tyłu, przynajmniej na początku dnia. Tak się jakoś złożyło, że często sze- dłem w awangardzie z moim druhem Jackiem Wilsonem. Słonecznego poranka po wyruszeniu z Salisbury zacząłem drażnić Jacka i naigrawać się z jego dezercji, kiedy to poprzedniego wieczoru

zostawił mnie leżącego na ziemi pod butami miejscowych, ale przyjął to z uśmiechem. Mówiąc szczerze, nie miałem do niego pretensji. Kosztem paru otarć i siniaków poznałem sędziego pokoju i jego ciemnowłosą córkę, pozwoliłem ukoić się jej dłoniom i usłyszałem, że najprawdopodobniej spotkamy się ponownie. To, w połączeniu z perspektywą specjalnego przedstawienia, które mieliśmy dać kilka dni później, dodało jeszcze więcej blasku temu letniemu dniu. Przed nami roztaczał się przyjemny widok. Z radością cieszyłem oko doli- nami i pagórkami, do których zatęskniłem po wielu miesiącach po- bytu w wielkim mieście. Nie to, rzecz jasna, żebym komukolwiek przyznał się do tęsknoty... Niech będzie, że „doliny i pagórki” nie do końca oddawały charak- ter okolicy. Kraina na północ od Salisbury jest bowiem wysoko wzniesiona, płaska i naga. Osobliwie upstrzona wzgórkami i długimi niskimi kształtami, jak gdyby ziemia była tu zieloną kapą narzuconą na nieposłane łóżko. Niebo wydaje się bezkresne. Nad głową śpiewają niewidoczne skowronki, dokoła tańczą chmary motyli i innych maleń- kich letnich stworzeń. Jack sprzedał mi kuksańca i powiedział: - Patrz! Z początku myślałem, że chce odwrócić moją uwagę, żebym przestał się z niego nabijać, ale gdy mój wzrok podążył za jego pal- cem, po prostu stanąłem jak wryty. Po naszej prawej stronie, w odległości kilkuset kroków, zobaczyłem skupisko wielkich głazów. Te, które stały w pionie, w porannym słońcu przypominały żebrowa- nie domu olbrzyma, leżące zaś wyglądały, jakby ten sam olbrzym cisnął je niedbale, bo mu nie odpowiadały. Niektóre, zdawałoby się, że na chybił trafił, wsparte na innych jak na filarach, spoczywały niczym ogromne nadproża, tworząc gigantyczne otwory okienne, przez które widać było niebo. Im dłużej przyglądałem się tym kamie- niom, tym wyraźniej docierało do mnie, że tworzą coś w rodzaju koła, a więc nie jest to przypadkowe rumowisko, lecz celowo wzniesiona budowla, na pewno przez rasę potężniejszą niż którakolwiek z obec- nie istniejących na tym łez padole. Kiedy tak stałem zapatrzony w to dziwowisko, obleciał mnie strach. Naraz usłyszałem czyjś śmiech dobiegający z wozu, który w tym czasie, kiedy to stałem i gapiłem się, zrównał się ze mną i Jackiem. - Wiesz, co to takiego? - spytał siedzący obok Willa Falla Ri- chard Sincklo. Poważny, wycofany Richard zdawał się wielce rozbawiony moim zdumieniem.