Dziewczynka087

  • Dokumenty562
  • Odsłony70 214
  • Obserwuję106
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań41 723

M. Leighton - Levis Blue PL

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.6 MB
Rozszerzenie:pdf

M. Leighton - Levis Blue PL .pdf

Dziewczynka087 Ksiazki
Użytkownik Dziewczynka087 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 354 stron)

M. LEIGHTON LEVI’S BLUE Tłumaczenie : D. Korekta : E. Wszystkie tłumaczenia w całości należą do autorów książek jako ich prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora. Ponadto wszystkie tłumaczenia nie służą uzyskiwaniu korzyści materialnych, a co za tym idzie każda osoba, wykorzystująca treść tłumaczenia w celu innym niż marketingowym, łamie prawo.

Drogi Czytelniku, Czy byłeś kiedykolwiek zagubiony? Zgubiłeś kiedyś w dzieciństwie drogę do domu? Czułeś się kiedyś tak samotny i przestraszony, że nie pamiętałeś w jaki sposób znalazłeś się tam, gdzie byłeś? Ja tak. Dosłownie i metaforycznie. W zasadzie, to już od jakiegoś czasu czułam się zagubiona. Myślę, że to normalne, kiedy seria zdarzeń wywraca Twoje życie do góry nogami. Ale tak jak zagubione dziecko, które chodzi w kółko dostatecznie długo, w końcu odnajduje się drogę powrotną. Czasami to sąsiad, nauczyciel, przyjaciel rodziny, albo nawet pies, mogą doprowadzić Cię bezpiecznie do domu, ale udaje Ci się, a dom nigdy nie był równie dobry, jak w tych pierwszych chwilach po powrocie tam, gdzie Twoje miejsce. „Levi’s Blue” doprowadziło mnie do domu. Levi i Evie sprowadzili mnie tam, gdzie moje miejsce, do robienia tego, co kocham i w taki sposób, jak kocham.

Specjalne podziękowania dla nich, i dla Was, za trwanie ze mną w mojej podróży. Dobrze być w domu. Dedykacja: Dla mojego taty, który sprowadził mnie do domu więcej razy, niż mogę zliczyć. Nigdy nie pozwalał na to, abym długo była zagubiona. I dla mojego męża, którego serce, śmiech i ramiona są moim domem. Kocham Cię, skarbie. Bardziej niż cokolwiek na całym tym świecie.

Spis treści Rozdział 1 ................................................................................................................................................................................ 7 Rozdział 2………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….…………..22 Rozdział 3………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………25 Rozdział 4……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..31 Rozdział 5………………………………………………………………………………………………………………………………..………………….………………..41 Rozdział 6……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..……...55 Rozdział 7……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..68 Rozdział 8……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….…….81 Rozdział 9……………………………………………………………………………………………………………………………………..………………………..…..102 Rozdział 10……………………………………………………………………………………………………………………………………………………..…….……..123 Rozdział 11………………………………………………………………………………………………………………………………………………….………………..130 Rozdział 12………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………..…147 Rozdział 13…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………....…….154 Rozdział 14……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….….16 Rozdział 15…………………………………………………………………………………………………………………………………………..………..…………….172 Rozdział 16…………………………………………………………………………………………………………………………………………..……..……..……….184 Rozdział 17……………………………………………………………………………………………………………………………………………….………………….191

Rozdział 18……………………………………………………………………………………………………………………………………………….………………….214 Rozdział 19……………………………………………………………………………………………………………………………………………….…………………222 Rozdział 20……………………………………………………………………………………………………………………………………………….…..…………….238 Rozdział 21……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….……………..243 Rozdział 22……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…….……….257 Rozdział 23……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…………….265 Rozdział 24……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…………….269 Rozdział 25……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…………….277 Rozdział 26……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…………….284 Rozdział 27……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….……….…….291 Rozdział 28……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…………….303 Rozdział 29……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….……….…….310 Rozdział 30……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….……….…….312 Rozdział 31……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…………..….319 Rozdział 32……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….………….….327 Rozdział 33……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…….……….329 Rozdział 34……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….…………….342 Epilog……………………………………………………………………………………………………………………………………………….….……….……….…….352

Evie Zatrzymuję się w drzwiach i sięgam ku ścianie. Tynk pod moimi wilgotnymi palcami daje dobre uczucie. Chłodne, odświeżające. Stabilne. Jestem zdenerwowana. W pomieszczeniu obok jest gorąco. Mogę to stwierdzić, ponieważ wilgotne powietrze napływa przez wejście i pieści moją twarz jak pocałunek lata, ciepły i mokry. Biorę wyrównujący oddech i wychodzę naprzeciw wszystkimi moimi zmysłami. Obecnie jest to moja druga natura. Słyszę szuranie stóp, szelest poruszenia. Czuję zapach wielu wód po goleniu i perfum, zmieszanych z nikłym aromatem alkoholu. I czuję niedaleką obecność ludzi, ich ładunek, ich… statyczność. Zmieniają powietrze wokół nich, to jak brzmi i pachnie, ale także sposób w jaki je czuć, kiedy mnie spowija. Jest cięższe. Bardziej naelektryzowane. A co to wszystko oznacza? Ludzi. Sporą ich ilość. Ten tłum na mnie czeka. Wiem, że tam są, choć nie mogę ich zobaczyć. Od trzynastu lat nie widziałam twarzy, kolorów, zachodu słońca, czy gwiazd.

W chwili obecnej, wszystkie moje mentalne obrazy tworzy to, co słyszę, smakuję, wącham i czuję. Jedyną rzeczą, którą widzę są wspomnienia, zamknięte na klucz w mojej głowie, w miejscu liczącym tysiąc pomieszczeń, a każde z nich wypełnione jest obrazami z pierwszej połowy mojego życia. Kiedy widziałam. Wciągam oddech, angażując beton i konkretne elementy, które mogę wykryć. To one są teraz moim wzrokiem. To one mnie koją. Ściągają mnie na ziemię. Zapewniają pocieszenie. Cóż, czasami. Kiedy nie jestem bezładnym kłębkiem nerwów, poskręcanych i poplątanych ze sobą. W przeważającym stopniu nauczyłam się, by po wypadku czerpać pocieszenie z różnych rzeczy, aby na różne sposoby odnaleźć spokój. A dziś wieczorem, stawiając czoła tłumowi ludzi, którzy przyszli tutaj, by zobaczyć moją pracę, moją sztukę… Cóż, potrzebuję tyle pocieszenia ile mogę dostać, i skądkolwiek mogę dostać. Słyszę delikatny stukot kroków, szpilek, na gładkim marmurze, kiedy ktoś – Cherelyn, jak zakładam – kieruje się w moją stronę. To rozmyślny chód, całkowicie inny dźwięk, niż swobodne wałęsanie się tych, którzy chodzą po pomieszczeniu obok tego, w którym jestem, i którzy patrzą na ściany, na te kwadraty i prostokąty, które w kolorowy sposób ukazują maleńkie elementy mojej duszy. - Gotowa? – pyta głos, kiedy znajduje się bliżej. Tak jak podejrzewałam, to Cherelyn. - Ani trochę – przyznaję, a moje wnętrzności zaciśnięte są jak lęgowisko wściekłych węży, syczących i plujących jadem. - A to pech. To twoja noc i będziesz się nią cieszyła, nawet jeśli będę musiała wykonać na tobie Hog-Tie i zawlec cię tam. Uśmiecham się.

- Hog-Tie?1 Co to do cholery jest? - To popularne w Teksasie. A teraz chodź. – Ciągnie mnie delikatnie za rękę, ale opieram się. - Ale nie jesteśmy w Teksasie. Jesteśmy w Shreveport, w Louisianie. - Zdaję sobie z tego sprawę, łamago. – Jej odpowiedź jest zabawna. Wyobrażam sobie, że jej mina również, ale nie mogę jej zobaczyć, więc nie wiem na pewno. Jednak dotykałam jej ostrego podbródka, wysokich kości policzkowych, zuchwałego nosa i szerokiego czoła, więc mogę przywołać wyraz twarzy, jaki myślę, że może mieć – ten kpiący. – Ty przywiozłaś ze sobą do szkoły w Nowym Jorku wszystkie te badziewia z lat osiemdziesiątych. Ja przywiozłam ze sobą Teksas do Luizjany. Przebolej to i rusz tyłek. - Lata osiemdziesiąte były świetne w filmie i muzyce, więc jestem urażona, że… - Zatrzymaj się w tym miejscu. Grasz na zwłokę, a nie mogę pozwolić ci zwlekać, ponieważ jeśli będziesz zwlekała, to mogę stracić cierpliwość i wtedy ja będę zwlekała i… - Jeśli jeszcze raz powiesz „zwlekać” to cię zaknebluję i wrzucę do szafy. – Kładę dłoń na jej, którą trzyma mnie za rękę. Wbija palce w moją skórę jak ktoś, kto spada z klifu, na końcu którego nie widać dna. – Hej, będzie dobrze. Wiesz o tym, prawda? Wzdycha. Czuję jak jej miętowy oddech owiewa skórę na mojej skroni. - Wiem. Jestem po prostu zdenerwowana. Cherelyn nie jest tylko moją najlepszą przyjaciółką, jest również moją największą fanką. A także osobą, która zorganizowała tę wystawę, która odbywa się w galerii przyjaciela jej ojca. Ona także ma dziś wieczorem wiele do udowodnienia. - Czy to nie ja powinnam się denerwować? W końcu to moja pierwsza wystawa. Samo wypowiedzenie na głos tych słów powoduje, że moje wnętrzności tańczą i skręcają się. To moja wystawa, prezentująca moją pracę. Jasna cholera! 1 Hog-Tie to sposób krępowania liną, który unieruchamia zarówno ręce jak i nogi.

- O Boże! – krzyczę, zaciskając palce na wierzchu jej dłoni. – Mogę zwymiotować. Przez to się otrząsa. - Przestań! Przestań i to w tej chwili! Weźmiesz się w garść, wyjdziesz tam i oczarujesz każdą osobę w tamtym pomieszczeniu. To właśnie robisz. Taka jesteś. A teraz to zróbmy. Cherelyn jest typem osoby, której nikt nie może uspokoić, kiedy się nakręci. Jednakże kiedy czuje, że musi być silna dla kogoś innego, – jak na przykład dla mnie – to porzyga się i dojdzie do siebie (miejmy nadzieję, że obejdzie się bez rzygania). To tak, jakby wchodziła w tryb najlepszej przyjaciółki. Co haniebne, tak jakby wykorzystuję to kiedy muszę ją uspokoić. To taka trochę odwrócona psychologia. Pozwalam jej przyjść mi na ratunek. Mimo, że tak całkowicie nie przesadzałam mówiąc o wymiotowaniu. Naprawdę czuję mdłości. Tak czy siak, kontynuuję moją rolę. - Okej, okej, okej. Zatem idź mnie zapowiedzieć. Miejmy to z głowy, zanim zmienię zdanie. Ani drgnie, ale po chwili daje mi zadanie, które stało się pomiędzy nami czymś w rodzaju gry. - Najpierw opowiedz mi o tej blondynie. Uśmiecham się. Zapoczątkowałyśmy to, gdy zaczęłam wracać do społeczeństwa na pierwszym roku college’u. Wymyślam historyjki o ludziach, których nie mogę zobaczyć. Miało to łagodzić moje napięcie i poprawiać nastrój, sprawiać, że będę mniej zdenerwowana i skrępowana, ale nie potrzeba było dużo czasu, abyśmy obie uświadomiły sobie, że działa to równie dobrze na Cherelyn. - Blondynie z wielkimi ustami? O tej? - Taa, o niej. Obniżam głos, jakbym zdradzała tajemnicę kraju.

- Mówi, że ma na imię Petunia, ale słyszałam pogłoskę, że jej estradowe imię to Cipka Obfitości. No wiesz, trochę jak dziewczyna Bonda.2 Tak czy inaczej, jest byłą gwiazdą porno, która zaciągnęła drugi kredyt hipoteczny, by zapłacić za swoje cycki w rozmiarze potrójnego F, a potem dostała pracę jako flaffer3 Johna Holmesa45 . Plotka głosi, że przełamał jej odruch wymiotny i stała się natychmiastową gwiazdą. Może przełknąć wszystko bez wymiotowania. Powinnaś raczej trzymać z dala od niej wszystkich mężczyzn. Cherelyn chichocze i prycha, a ja czuję jak ucieka z niej nieco napięcia, gdy się relaksuje i opiera się o mój bok, przyciskając głowę do mojej. - Powinnaś pisać historie. - Robię to. Po prostu nie używam do tego słów. - Wykorzystujesz farbę. No i jesteś w tym cholernie dobra. Może powinnaś namalować współczesną Petunię, gwiazdę porno. - Potrzebowałabym całej ściany budynku, by oddać sprawiedliwość tym jej cyckom. A to nie mój styl. Sorki. - Ech, dziewczyna może mieć nadzieję. Nagle zostaję wciągnięta w mocny uścisk i dostaję całusa w policzek. - Będziesz gwiazdą, Evie. Najprawdziwszą gwiazdą. - Zadowoli mnie wystarczająca ilość pieniędzy, bym mogła opłacić rachunki i nie musiała prowadzić zajęć. - Ale uwielbiasz uczyć na tych zajęciach. - Tak, ale nie cierpię brać za to pieniędzy. Robię to, ponieważ chcę pomóc tym dzieciom. To, że dostaję za to pieniądze wydaje się… brudne. Wolałabym robić to za darmo. O wiele lepiej bym się z tym czuła. 2 Pussy Galore − fikcyjna bohaterka książki z Jamesem Bondem pt. Goldfinger oraz filmu pod tym samym tytułem. Dosłownie jej imię można przetłumaczyć jako Cipka Obfitości, Evie powiedziała Pussy Aplenty, co oznacza mniej więcej to samo. 3 Fluffer – osoba odpowiedzialna za doprowadzenie do erekcji mężczyznę występującego w produkcji pornograficznej, a także za ogólne przygotowanie ciał aktorów do nakręcenia sceny, na przykład przez oczyszczenie ich z wydzielin. 4 John Curtis Estes, bardziej znany jako John C. Holmes lub Johnny Wadd – amerykański aktor występujący w filmach pornograficznych. Wystąpił w ok. 2500 produkcjach filmowych dla dorosłych zrealizowanych w latach 5 . i 80. Jako ciekawostkę można dodać, że jego penis miał długość około 34,3 cm 

- Płacą ci, ponieważ firmy, które składają datki na „Uzdrowicielską Sztukę” potrzebują zwolnienia z podatków. Nie powinnaś czuć się źle, biorąc ich pieniądze. Tych bogatych dupków na to stać, i bez wątpienia przyda im się trochę dobrej karmy. Spójrz na to jak na służbę dzieciom, a na nich jak na tyranów. - Ani trochę nie jesteś zgorzkniała – stwierdzam oschle. - Zapomniałaś. Wiem, jak ci ludzie działają. Dorastałam wśród tego. Połowę życia spędziłam wśród korporacyjnego pieprzenia i zdecydowanie zbyt długo byłam nawet z jednym takim zaręczona. To brzydki, paskudny biznes. Bogaci ludzie potrafią być bardzo okrutni, bezwzględni. Pozbawieni skrupułów. Spójrz na to, co stało się tobie! Zamykam moje niewidzące oczy. Nie cierpię wracać do tego tematu. Spędziłam sporo lat, aby odpuścić, nie godząc się na zmarnowanie kolejnej minuty życia na rozwodzenie się nad czymś, czego nie mogę zmienić. Cherelyn nadal jest wściekła z tego powodu, ale ja jestem zmęczona marnowaniem energii. O wiele bardziej wolę ruszyć naprzód i odnaleźć sposób na bycie szczęśliwą, bez bycia pochłoniętą przez osobę, która zrujnowała mi życie. - Myślę, że odwalam całkiem niezłą robotę, tworząc lemoniadę ze wszystkich tych cytryn, nie sądzisz? Następuje długa, pełna zadumy pauza, gdy Cherelyn łapie aluzję i porzuca ten bolesny temat. - Jesteś najlepszym wytwórcą lemoniady jakiego znam. - W takim razie co powiesz na to, abyś tam wyszła i przedstawiła mnie, aby nie pomyśleli, że się nie stawiłam? Robi głęboki wdech. Wzmacnia się. Mogę sobie wyobrazić jak prostuje ramiona, niemal tak wyraźnie, jak słyszę to, że wciąga haust odwagi. - Sprawię, że będziesz dumna. - Zawsze to robisz. Ale tym razem nie zrób ze mnie superbohaterki. To się robi nieco niezręczne. - Co? Nie spodobało ci się moje odniesienie do Dare Devil, gdy w zeszłym tygodniu bajerowałyśmy tę nową firmę, która chciała złożyć datek na „Uzdrowicielską Sztukę”?

- Żartujesz, prawda? - Nie, cholera! Myślałam, że byłaś zachwycona. Chodzi mi o to, że dali tyle, że zapewnili jej działalność na jakieś trzy lata. W zasadzie, to rozważałam, aby dla lepszego efektu ubrać cię dziś w czerwoną skórę. - Notka dla samej siebie: Nigdy więcej nie pozwolić Cherelyn wybierać dla mnie ubrania. - I tak nie udałoby mi się tego na ciebie wcisnąć. Jesteś cholernie zbyt mądra i… wyczuwająca. Nie mogę cię nawet skłonić do ubrania zwiewnej bluzki, ponieważ potrafisz wyczuć różnice w powietrzu owiewającym twoją skórę. Dziwaczka. Wzruszam obojętnie ramionami. - To nieodłączna część mojego stanu. Tracisz wzrok, a wszystko inne zaczyna pracować nadprogramowo. – Udaję, że zerkam na zegarek, którego nie noszę i którego nie mogłabym zobaczyć, nawet gdybym nosiła. – A skoro mowa o programie… - Szlag! Racja. Już idę, już idę. Szczerzę się, kiedy startuje jak z procy. Słyszę lekki stukot jej pospiesznych kroków, kiedy idzie dziarsko przez galerię. Kilka sekund później dobiega mnie delikatny brzdęk metalu uderzanego o szkło, kiedy trąca kieliszek z szampanem, by przykuć uwagę tłumu. Jej głos unosi się ponad odgłosy otoczenia i robi błogo krótkie wprowadzenie: - A teraz, najważniejsza kobieta wieczoru. Proszę powitać, Evian de Champlain. Robię wdech, zapamiętując zapach tej chwili, jej smak i konsystencję. Zamykam ją pod kluczem w jej własnym pomieszczeniu. Zasługuje na własną przestrzeń, ponieważ jest to pierwsze z moich marzeń, które się ziściło. Będę powracała do tych detali tysiąc razy, zanim umrę. Może namaluję coś, aby powołać tę chwilę do życia poza moją głową. Z wahaniem, zaczynam kierować się przez galerię. Ciche tap tap, tap tap końcówki mojej laski, która muska podłogę jest wystarczające, by uciszyć publiczność. Cisza zapada wokół mnie niczym zmierzch, i wyobrażam sobie, że oczy wszystkich zwrócone są, by obserwować moje wejście.

Zacieśniam uchwyt na lasce, a palce wolnej dłoni drżą z boku mojego ciała. Usta mi drgają, kiedy usiłuję utrzymać uśmiech na miejscu. Liczę każdy krok, ponieważ ćwiczyłam to wejście wielokrotnie w ciągu ostatniego tygodnia. Jest ich czterdzieści osiem, licząc od tylnego wejścia, do centrum pomieszczenia. Jestem przy dwudziestym trzecim. Dwadzieścia cztery. Dwadzieścia pięć. Dwadzieścia sześć. Póki co, dobrze idzie. Słyszę przyciszone pomruki i ciche uderzanie skóry o skórę, kiedy ktoś zaczyna klaskać. Inni się przyłączają i łagodny aplauz wita mnie przy jednym z moich najważniejszych celów w życiu. Ta chwila jest magiczna. Znakomita. Surrealistyczna. Jestem tak pochłonięta jej splendorem, że mój umysł ledwo rejestruje dźwięk czegoś, co spadło i toczy się po podłodze. Czuję jedynie nagły przypływ spełnienia. Słyszę tylko ciężkie bicie mojego serca. Czuję wyłącznie zapach zwycięstwa. To znaczy, do chwili, kiedy moja stopa ślizga się na czymś i powoduje, że przewracam się do tyłu. A potem nie słyszę nic, poza moim własnym sapnięciem, wyrażającym zaskoczenie i upokorzenie. Moja gafa rozgrywa się w zwolnionym tempie. Albo przynajmniej takie mam wrażenie. Ucieka spode mnie jedna stopa, powodując, że tracę równowagę. Druga chwieje się niestabilnie na siedmiocentymetrowym obcasie. Odruchowo rozwieram palce i moja laska leci… gdzieś. Młócę rękami, sięgając ku czemuś stabilnemu, ale nie znajduję nic, poza powietrzem. A moja twarz… Nie cierpię nawet wyobrażenia tego, jaką mam teraz minę. Upadnę. W galerii sztuki. Podczas wystawy. Podczas mojej wystawy. Na oczach mieszanki bogatych i wpływowych ludzi.

I tak po prostu, moja pewność siebie, moja chwila, moje marzenie, roztrzaskują się wokół mnie. Mocno zaciskam powieki i przygotowuję się na uderzenie. Wiem, że pędzę w kierunku twardej podłogi i nie mogę nic z tym zrobić. Ale uderzenie nie nadchodzi. Zamiast tego zostaję złapana przez silną rękę i przyciągnięta do ciepłego ciała. Wyobrażam sobie, że do klatki piersiowej. Takiej szerokiej, solidnej jak ściana z cegieł i upragnionej, niczym pierzasty materac po ciężkim dniu. Zajmuje mi chwilę, by uzmysłowić sobie, że jestem bezpieczna, ale w momencie kiedy to robię, odwracam głowę w stronę drogiego materiału marynarki mojego wybawcy i ukrywam się. To jedyna rzecz, jaką mogę zrobić, ponieważ stanięcie twarzą w twarz z tymi wszystkimi ludźmi ewidentnie nie podlega dyskusji. Przynajmniej jeszcze przez kilka sekund. Kilka uderzeń serca więcej. To w ciągu tych kilku uderzeń serca, zapewniających mi wytchnienie, pewna część mojego upokorzonego mózgu zauważa dwie rzeczy, dwa, bardzo specyficzne detale i wciska je w pusty kąt mojego umysłu, aby je stąd zabrać i przyjrzeć się im – oraz prawdopodobnie cieszyć się nimi – ponownie, w późniejszym czasie. O wiele później. Zapach. Zapach mężczyzny, który mnie trzyma owija się wokół mnie tak mocno i opiekuńczo, jak jego ręce. Jest to ciemny, męski aromat, składający się w równej mierze z woni szybkich wyścigów samochodowych i gorącego wosku kapiącego na nagą skórę. Myślę sobie idiotycznie, że tak właśnie musi pachnieć niebo. Jak ten mężczyzna. Drugą rzeczą, którą zauważam jest to, że podczas gdy mój oddech jest urywany i płytki, jego jest głęboki i równy. Wyważony. Jest spokojem w środku mojej burzy, solidnym i stabilnym, oraz… krzepiącym, w dziwaczny sposób, jakby mnie miał i jakbym nie musiała się martwić. Ale to tylko jedna, mała część. Reszta mojego mózgu? Jest rozgorączkowana. Podczas gdy niemal hiperwentyluję w smoking tego przypadkowego faceta, uświadamiam sobie, że moje palce ściskają w śmiertelnym uścisku klapy

jego marynarki i trzymam się go jak tonący brzytwy, choć czuję jaki jest silny i że szanse na to, że mnie upuści są prawdopodobnie zerowe. Ale i tak nie puszczę go dopóki absolutnie nie będę miała innego wyjścia. Znajdowanie się w jego ramionach stwarza całkiem miłe warunki, aby uschnąć i umrzeć, jeśli przyszłoby co do czego. Kiedy mój zagubiony umysł zaczyna się przejaśniać, przysłuchuję się kompletnej ciszy, która wokół mnie zapadła. To właśnie wtedy łzy, gorzka mieszanka upokorzenia i wdzięczności, zaczynają piec mnie w oczy. Wiem, że wszyscy inni czują się równie niekomfortowo, co ja. Nie wiedzą co zrobić, ani co powiedzieć, więc nie robią i nie mówią nic. Po prostu patrzą, jak biedna, niewidoma dziewczyna walczy, by wziąć się w garść. Mija kilka chwil, chwil na tyle długich, by umrzeć w ich czasie tysiącem śmierci. Są bolesne, pełne napięcia i niekończące się. W końcu mężczyzna, który mnie złapał zaczyna się prostować, powoli stawiając mnie na nogi. Przez jedną, pełną paniki sekundę, rozważam poproszenie go, aby mnie nie puszczał. Bycie przez niego trzymaną jest tak dobrym uczuciem. Takim silnym. Tak właściwym… w jakiś sposób. Minęły lata odkąd byłam w taki sposób trzymana. Tak wiele, że straciłam rachubę. Jednak wiem, że w końcu będę musiała się ruszyć. Dwie, duże dłonie przesuwają się na moje ramiona, aby mnie ustabilizować. - Wszystko okej? – pyta, a jego głos jest niskim, głębokim szeptem. Moja broda drży zawstydzająco, ale udaje mi się przytaknąć i uśmiechnąć się. - Mogę ci pomóc znaleźć przód sali? Znów przytakuję, zmuszając palce do poluźnienia na nim uchwytu. Kiedy to robię, przesuwa dłonie w dół moich rąk i splata palce prawej dłoni z palcami mojej lewej, po czym delikatnie obraca mnie w kierunku tego, co, jak zakładam, jest przodem pomieszczenia. Kiedy się poślizgnęłam, straciłam orientację w przestrzeni i nie mam pojęcia, w którą stronę iść. Pozwalam mu się prowadzić, aż zwalania i zatrzymuje się, po czym trąca mnie, abym znów się odwróciła, przypuszczalnie po to, by ustawić się przodem do zebranych. Mrugam z powodu jasności świateł nad moją głową, kiedy nic nie

widząc, spoglądam w tłum. Choć raz się cieszę, że światło i ciemność to jedyne rzeczy, jakie odbierają moje oczy. Boli mnie samo wyobrażanie sobie litości wyrytej na twarzach zebranych tu osób. Odchrząkuję. To będzie moja pierwsza przemowa. Dla mecenasów sztuki, którzy przyszli, by zobaczyć moją pracę, w noc mojej premierowej wystawy. Moja pierwsza wystawa. To jedna z najważniejszych nocy w moim życiu, a… słowa nie wychodzą. Po długich, napiętych sekundach, jakimś słowom w końcu się udaje, ale są niczym w porównaniu do tego, co przygotowałam. Jednak w tej chwili chcę jedynie powitać przybyłych i przeprosić, by pójść uschnąć i ulecieć w spokoju w powietrze. Przełykam ślinę raz. Potem przełykam ponownie, pragnąc pozbyć się z gardła guli. - Dziękuję wszystkim za przybycie. Wszystko co znajdą państwo dziś wieczorem na tych ścianach reprezentuje coś, co zainspirowało mnie kiedy widziałam. Te obrazy do mnie przylgnęły i teraz są wszystkim, co widzę. Mam nadzieję, że znajdą tu państwo coś, co zainspiruje również was. – Po krótkiej pauzie, dodaję: - I proszę uważać. Ta podłoga to istna pułapka. Słyszę trochę wahającego się śmiechu, więc uśmiecham się, przytakuję, po czym odwracam się do mężczyzny u mojego boku i mówię: - Miałbyś coś przeciwko aby odeskortować mnie do toalety? - Nie, oczywiście, że nie – odpowiada, a jego słowa przez chwilę zostają zagłuszone niemal głośniejszą rundą aplauzu. Trzymając jedną dłoń na moim krzyżu, a drugą koniuszki moich palców, mój wybawiciel wyprowadza mnie z tego naelektryzowanego gwaru ludzi w stronę spokoju. Słyszę jego brzmienie, kiedy kierujemy się ku ciszy. Cechuje się pustką, której nie da się powielić. Jakby połykała dźwięk, którego nigdy więcej nie można usłyszeć. Ale w tej chwili łaknę tej pustki, tego połykania, tak jak łaknę powietrza i wzroku. Jak tylko wchodzimy do pomieszczenia na tyłach, ogarnia mnie spokój związany z ciemnością. Nie ma tutaj brzęczenia fluorescencyjnych świateł, nie ma wilgotności wywołanej kilkudziesięcioma innymi ciałami, nie ma cichych

pomruków odnośnie tego, co się właśnie stało. Istnieje jedynie echo mojego własnego westchnienia, które odbija się od ścian i powraca do mnie jako szept. Sięgam przed siebie, aż czuję coś solidnego i opadam na to. Robię głęboki, uspokajający oddech i powoli go wypuszczam. - Możesz już iść. Bardzo ci dziękuję za pomoc. Jestem pewna, że moja przyjaciółka niedługo przyniesie moją laskę – mówię mężczyźnie, który był na tyle miły, że mi asystował. Nie chcę być niegrzeczna, ale muszę być całkowicie i zupełnie sama podczas mojego umartwiania się. - Nie mam nic przeciwko temu, aby tu zostać aż będziesz gotowa, aby tam wrócić. - Nie będę potrzebowała więcej pomocy, ale doceniam ofertę. - Przez to poczułbym się lepiej. Wypuszczam kolejny oddech, na wpół płacz, na wpół jęk, i pozwalam głowie opaść na ścianę. - Proszę. Po prostu idź. Bycie traktowaną jak krucha, niewidoma kobieta jedynie wszystko pogarsza. - A czy ja cię traktuję jak kruchą, niewidomą kobietę? - Trochę tak. - Nie zamierzałem tego robić. Nie postrzegam cię jako kruchą, ale… jesteś niewidoma. - Bez jaj – warczę. Momentalnie tego żałuję. - Przepraszam. Ja… ja tylko… nie cierpię być traktowa inaczej. - Ludzie, którzy traktują cię ze współczuciem nie chcą cię w ten sposób obrazić, jestem tego pewien. - Wiem, ale i tak nie chcę być traktowana inaczej. Jestem tym taka zmęczona – tym ich jąkaniem się i zacinaniem. Mam dość tego, że chodzi się wokół mnie na paluszkach. Choć raz, jeden raz, chcę być traktowana tak, jak każda inna kobieta na ziemi.

Następuje krótka pauza, po czym odpowiada, mówiąc coś, czego zupełnie się nie spodziewałam: - Czy poczułabyś się lepiej, gdybym do ciebie uderzał? Jestem oniemiała, unoszę głowę i opada mi szczęka. - Z litości? Poważnie? - No teraz to czuję się obrażona. – Nie. Jestem całkiem pewna, że wysłałoby mnie to na misję znalezienia potrzebnych do zrobienia stryczka materiałów. - Wiesz jak zrobić stryczek? – pyta z niedowierzaniem. - To nie ma nic do rzeczy – warczę. - Racja. Ale co, jeśli miałbym to na myśli? Co, jeśli chciałbym do ciebie uderzyć? Co, jeśli jestem zaintrygowany kobietą, która potrafi zrobić stryczek? Wzdycham. Poddaję się. Jestem na to zbyt zmęczona. - Powiedziałabym, że to musi poczekać aż ona odzyska swój dowcip i poskłada do kupy swoją dumę. - A czy długo jej to zajmie? - Zależy ile czasu będziesz tu stał i kłócił się ze mną? - To my się kłócimy? - Najwyraźniej. - Już? - Na to wygląda. - Łał. Nigdy nie kłóciłem się z kobietą zanim ją pocałowałem. - Twoje całowanie wszczyna kłótnie? Może powinieneś nad tym popracować. Jego głos opada do cichego, zmysłowego dudnienia. - Czy to oferta, by pomóc mi z moim całowaniem? - Jeśli powiem, że tak, to czy skłoni cię to do odejścia?

- Prawdopodobnie. - Zatem tak, to oferta, aby pomóc ci z całowaniem. - Dobrze. Będę trzymał cię za słowo. Później, oczywiście. Po tym, jak odzyskasz dowcip i poskładasz do kupy swoją dumę. Czuję, że kąciki moich ust grożą uniesieniem się do góry i utworzeniem niechętnego uśmiechu. - Dobra, ale ta oferta ma limit czasowy. Musisz wyjść i pozwolić mi lamentować w odosobnieniu, albo z umowy nici. Słyszę, że podchodzi bliżej. Jego ciało, które musi być duże i masywne, usuwa z mojej pamięci resztę hałasów dochodzący z sąsiedniego pomieszczenia. Zawęża dźwięki do tego jedynego, który wytwarzamy – pędu oddechów pomiędzy nami, łomotu mojego serca, poruszania się na skórze jego drogiego smokingu. Przez to wszystko wydaje się, jakbyśmy byli na większej osobności, niż faktycznie się znajdujemy. Jego głos jest zwykłą wibracją, która rezonuje w mojej piersi. - Nie masz powodu do lamentowania. Wszyscy ci ludzie są tutaj, aby poznać genialną artystkę, która stoi za tymi pięknymi obrazami. To się nie zmieniło. Czuję także jego bliskość. Sprawia ona, że brakuje mi tchu z powodu dziwnego oczekiwania. Jego ciepło emanuje na mnie, wywołując dreszcze na moich rękach i, jeśli mam być szczera, niszczy, co pozostało z mojego mózgu. To właśnie dlatego mówię pierwszą rzecz, jaka wpada mi do głowy. - Ty… pachniesz jak las nocą po deszczu. - Czyżby? - Tak. Jak słodki mech, piżmo i północ. - Czy to coś złego? - Nie. To nic złego. To… kojące. Przez długą chwilę nic nie mówi, do czasu, aż zarówno czuję, jak i słyszę, że się odsuwa. - Zadowolę się kojeniem. Póki co. Widzimy się na sali, panno de Champlain.

Nie próbuję odpowiedzieć, kiedy słucham jak jego ciężkie kroki coraz bardziej się ode mnie oddalają.

Levi Nigdy tak naprawdę nie myślałem o wzroku. Przynajmniej nie w takich kategoriach, że cieszę się, iż go posiadam. Jak u reszty widzącej populacji, jest to coś, co zawsze brałem za pewnik. Nie powinienem, ale to robię. Do teraz. Dziś wieczorem jestem szczególnie wdzięczny za mój wzrok. Nie z powodu tego, co stało się Evian de Champlain, kiedy próbowała przywitać ludzi, którzy przyszli zobaczyć jej pracę. Jednak cieszę się, że to ja mogłem ją uratować. I nie tylko dlatego, że mogłem zobaczyć jej pracę, która jest oszałamiająca. Kolory są tak żywe, że wyglądają, jakby naprawdę tętniły życiem. Są żywe i bogate, oraz fascynujące, tak jak i artystka. Ale dziś wieczorem jestem szczególnie wdzięczny za mój wzrok, ponieważ mogłem zobaczyć ją. Kobietę we własnej osobie. Jest tysiąckroć bardziej intrygująca, niż jej praca, a jej obrazy są cholernie intrygujące. Kiedy ją obserwuję, łatwo mi zauważyć, że Evian jest kobietą całkowicie wyzbytą obłudy. Wszystko w niej jest nienaruszone. Ma nieskazitelną skórę jak u porcelanowej lalki, jej przejrzyste, brązowe oczy są duże i pozbawione makijażu, blond włosy ma proste i błyszczące, a w wyrazie jej twarzy nie ma ani

grama przebiegłości. Może bycie niewidomą osłoniło ją przed metodami, które panują na świecie. Lub jej prostoduszność jest skutkiem tego, że od tak dawna jest traktowana z wielką delikatnością, tak jak krucha, niewidoma kobieta, jak sama to stwierdziła. Nie wiem, ale dla mnie jest piękna w zdrowy, prawdziwy sposób. Piękna i fascynująca. - Miło z twojej strony, że uratowałeś tę biedną dziewczynę – mówi po mojej lewej Julianne, moja randka. Walczę z grymasem na twarzy, kiedy odrywa moją uwagę od artystki. Wzruszam ramionami. - Byłem najbliżej. - Mam nadzieję, że się nie zauroczy. To byłoby żałosne. Zgrzytam zębami, odwracając się w jej stronę. Julianne jest wysoka i kształtna. Posągowa. Długie, kasztanowe włosy, jasne, niebieskie oczy, wydatne usta. Wszystkie włoski znajdują się na swoim miejscu, a makijaż prawdopodobnie wykonała profesjonalistka. Jest niezaprzeczalnie zachwycająca, jednak w tej chwili niewątpliwie nieatrakcyjna. Znam ją od lat, wiem także o jej wadach… ale to jest pierwszy raz, kiedy widzę ją w takim świetle. Jest zazdrosna. Nigdy wcześniej nie widziałem, aby była zazdrosna. O nikogo i o nic. Nie pasuje to do niej, ale z całą pewnością zamienia ją to w królewskiego rodzaju sukę. - Dlaczego miałoby to być żałosne? - Och, no weź, Levi. Wiesz o co mi chodzi. Kobieta taka, jak ona… nigdy nie mogłaby dotrzymać kroku takiemu facetowi, jak ty. Nie chciałabym patrzeć jak niepełnosprawna osoba zostaje zraniona. To wszystko. Tym razem nie kłopoczę się tym, by ukryć zmarszczkę, która rozciąga się na moim czole. Wkurza mnie.

Po prostu nienawidzę być traktowana inaczej. Właśnie o to chodziło Evian. To dlatego nienawidzi być traktowana inaczej. Odmienne traktowanie może oznaczać dodatkową troskę w pewnych kwestiach, troskę, której prawdopodobnie Evian nie chce, ale także upodlenie w innych, a to jest coś, czego wiem, że nie chce. To boli w obu przypadkach i powiedziałbym, że nauczyła się tego dawno temu. - Potrzebujesz kolejnego drinka? – pytam Julianne, kiwając w stronę jej na wpół pełnego kieliszka z szampanem. Nie czekam na odpowiedź. Odwracam się i odchodzę, kierując się do baru. W stronę niewidomej kobiety, która błyszczy jaśniej, niż ktokolwiek inny w tym pomieszczeniu.