Dziewczynka087

  • Dokumenty562
  • Odsłony70 620
  • Obserwuję106
  • Rozmiar dokumentów1.0 GB
  • Ilość pobrań41 864

Tajfun - Charles Cumming

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Tajfun - Charles Cumming.pdf

Dziewczynka087 Ksiazki
Użytkownik Dziewczynka087 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 477 stron)

Charles Cumming Tajfun Typhoon Tłumaczenie Maciej Kornobis Marcin Krzysztof Lewandowski

Prolog – WASZYNGTON OSZALAŁ. Stoję przy łóżku Joego w szpitalu Worldlink. Od ataków z 11 czerwca mi- nęło sześć dni. Z wenflonów na jego rękach biegną plastikowe rurki, a do klatki piersiowej, pomiędzy siniakami i ranami, ma podłączony monitor akcji serca. – Co masz na myśli? – pyta. – Tylko garstka ludzi w Langley wiedziała, co planował Miles. Nikt nie miał najmniejszego pojęcia, co się tu u diabła dzieje. – Kto ci to powiedział! – Waterfield. Joe odwraca się do okna i patrzy na kolejny monotonny szanghajski pora- nek. Ma złamany obojczyk, pękniętą kość w lewej nodze i ranę głowy opa- trzoną czystym, białym bandażem. – Jak dużo wiesz o tym wszystkim? – mówiąc to, patrzy mi głęboko w oczy. To pytanie sięga aż do czasu naszych pierwszych miesięcy w Hongkon- gu. – Wszystko, co zdołałem wyszukać. Wszystko, co mi kiedykolwiek powie- działeś. Nazywam się William Lasker. Jestem dziennikarzem. Przez czternaście lat pracowałem dla brytyjskiego Secret Intelligence Service. Przez dziesięć z tych czternastu lat Joe Lennox był moim oficerem prowadzącym i bliskim przyja- cielem. Nikt nie wie o RUN-ie tyle, co ja. Nikt, poza samym Joe Lennoxem.

Joe odkasłuje, jakby chciał pozbyć się blokady w gardle. Od wybuchu wciąż mówi powoli i nierówno. Proponuję mu szklankę wody, ale odmawia gestem. – Jeśli CIA nic nie wiedziała o Milesie, to możemy być pewni, że będą chcieli sprawdzić każdy dokument, każdy e-mail i każdą rozmowę telefonicz- ną, jaką kiedykolwiek wykonał. Będą chcieli odpowiedzi na wszystkie pyta- nia. Polecą głowy. David Waterfield może ci dostarczyć tych informacji. Ma swoje źródła w Langley i w Pekinie. – Do czego zmierzasz? Do sali wchodzi pielęgniarka, kiwa głową do Joego i sprawdza kroplówkę. Przestajemy mówić. W ciągu ostatnich sześciu dni w Worldlink zaroiło się od chińskich szpiegów. Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego będzie rejestrować każdego, kto wchodzi i wychodzi z tej sali. Pielęgniarka patrzy na mnie podejrzliwie i wydaje mi się, że fotografuje moją twarz mrugnięciem oka, po czym wychodzi. – Do czego zmierzasz? – pytam ponownie. – Mówią, że każdy dziennikarz chce napisać książkę – mówiąc to, po raz pierwszy od wielu dni Joe się uśmiecha. Nie potrafię powiedzieć, czy ta uwa- ga jest stwierdzeniem, czy pytaniem. Nagle jego nastrój staje się zupełnie po- ważny. – Ta historia musi zostać opowiedziana – mówi. – Chcemy, żebyś ty ją opowiedział.

CZĘŚĆ PIERWSZA Hongkong 1997

1 Na plaży Na krótko przed świtem, w czwartek 10 kwietnia 1997 roku, profesor Wang Kaixuan wynurzył się ze spokojnych wód Morza Południowochińskie- go. Wyczerpany długą przeprawą, przez jakiś czas leżał w płyciźnie. W jego uszach dzwoniła cisza, a wzrokiem próbował ogarnąć plażę. Była 5.52. We- dług jego obliczeń słońce miało zacząć wznosić się nad Zatoką Dapeng za mniej więcej piętnaście minut. Od tego momentu będzie bardziej narażony na dostrzeżenie przez przechodzący patrol. Dlatego, przylegając ciałem do gładkich czarnych kamieni, powoli zaczął się czołgać w stronę drzew i krza- ków na odległym końcu plaży w poszukiwaniu schronienia. Miał na sobie jedynie szorty i cienki bawełniany T-shirt. Reszta jego ziem- skiego dobytku była schowana w małym czarnym plecaku, przymocowanym do prowizorycznej tratwy, którą ciągnął za sobą. Kiedy Wang posuwał się w głąb wybrzeża, plastikowe pojemniki, które unosiły tratwę, stukały i podska- kiwały na kamieniach. Ten hałas był zbyt donośny i Wang powinien był to przewidzieć. Dwadzieścia metrów przed drzewami zatrzymał się i odwrócił. Oddychał ciężko i z wysiłkiem, a jego mokre, zesztywniałe od soli palce oble- pił piasek. Dwie godziny wcześniej, w słabym świetle wschodniego Shen- zhen, Wang przymocował do uda tani kuchenny nóż, używając kawałka wo- doodpornej taśmy. Teraz szarpnął z całej siły, by go oderwać, przeciął linkę i uwolnił się od tratwy. Kuai dian, powiedział do siebie. Pośpiesz się. Odciął plecak i spróbował założyć go na ramiona. Czuł się, jakby był nafaszerowany prochami albo po-

bity. Ponure wspomnienie więzienia w Urumczi okryło go niczym promienie wschodzącego słońca. Plecak był ciężki, a w mięśniach czuł ogromne zmęcze- nie spowodowane przepłyniętym dystansem. Wiedział, że musi odpocząć. Jia you. Idź dalej. Wang stanął chwiejnie na nogi i spróbował przebiec kilka ostatnich me- trów do drzew, ale nie wytrzymał ciężaru plecaka i niemal natychmiast upadł. Wystraszył się, że mógł zranić się w kolano lub kostkę, co utrudniłoby mu długi marsz na południe przez góry. Wyobraź sobie, po tym wszystkim, co przeszedłeś, głupie ścięgno odeśle cię z powrotem do Chin. Stwierdził, że bez trudu może poruszać się dalej, w stronę najbliższych drzew. Tam osunął się na ziemię, posyłając ku niebu stado przestraszonych ptaków. Była szósta. Wang spojrzał do tyłu na wąski pas wody i poczuł, że drży z przejęcia. To uczucie na moment stłumiło jego niemal nieustanny lęk przed schwytaniem. Położył się na moment i poczuł pod stopami korę drzew i pia- sek. To miejsce to wolność, powiedział sobie. To wybrzeże to Anglia. Starking Inlet było szerokie na niespełna dwa kilo- metry, ale w ciemności pływy musiały wypchnąć go na zachód, w stronę Sha Tau Kok albo nawet na wschód ku otwartym wodom Zatoki Dapeng. Jak ina- czej przepłyniecie tego odcinka zabrałoby mu tyle czasu? Profesor był spraw- ny jak na mężczyznę w swoim wieku i dobrze pływał; momentami pragnie- nie, by jego przedsięwzięcie powiodło się, ciągnęło go po wodzie niczym lina. Wytarł morską wodę z klapy plecaka, usunął kilka plastrów wodoodpornej taśmy i wyjął ciasno związaną plastikową torbę. Kilka minut później zrzucił swój T-shirt i szorty, by przebrać się w wilgotne niebieskie dżinsy, czarną ba-

wełnianą koszulę i ciemny sweter. Na stopach miał szare skarpetki i podra- biane tenisówki z targu w Kantonie. Teraz wyglądam jak typowy Chińczyk z Hongkongu. Teraz, jeśli mnie za- trzymają, mogę powiedzieć, że wyszedłem oglądać ptaki. Wang wyjął z ple- caka lornetkę i rozpadający się egzemplarz książki o czaplach, przysłany mu z Pekinu trzy tygodnie temu. Gardło piekło go od soli i morskich nieczystości. Wyciągnął z plecaka butelkę z wodą i pijąc łapczywie, starał się dobrze prze- płukać usta. Następnie przewiesił lornetkę przez szyję, włożył butelkę z wodą z powrotem do plecaka i czekał na słońce.

2 Czarna Straż1 Starszy szeregowy Angus Anderson z pierwszego batalionu Black Watch, który służył od trzech miesięcy w ostatniej zmianie jego regimentu w Hong- kongu, szedł ścieżką z Luk Keng. To była magiczna godzina, przed nadejściem skwaru i chmary moskitów, zanim piejące koguty i szczekliwe rozkazy po- dziurawią mu jego prywatny sen o Azji. Wdychając orzeźwiające słone po- wietrze, zwolnił kroku, kiedy pierwsze promienie świtu zaczęły ogrzewać okoliczne wzgórza. Jako jeden z zaledwie sześciu żołnierzy Czarnej Straży wy- znaczonych do wspierania miejscowej policji w patrolowaniu granicy, Ander- son dostał od inspektora imigracyjnego polecenie dokonania szybkiego reko- nesansu Starling Inlet przed powrotem na śniadanie do kwatery głównej. 1 Oryg.: The Black Watch – legendarny batalion szkockiej piechoty w służbie brytyj- skiej. – Czasami próbują tu dopłynąć – powiedział mu inspektor. Nazywał się Leung. Na rękach miał purpurowe blizny. – Czasami uciekają rekinom i przy- pływowi i próbują dotrzeć pieszo do Tai Po. Anderson wyciągnął papierosa. Morze było spokojne. Przez chwilę wsłu- chiwał się w szum fal i krzyk kormorana na wietrze. Poczuł dziwny, anar- chiczny impuls, by zedrzeć z siebie mundur i pobiec, niczym golas po stadio- nie w Murrayfield, prosto w orzeźwiającą wolność oceanu. Sześć godzin wcześniej pomógł wydobyć trupa ze zwojów drutu kolczastego, rozciągające- go się wzdłuż linii lądu od Zatoki Deep do Sha Tau Kok. Jego dowódca nazwał to "Kutasem Chateau", jak butelkę taniego czerwonego wina, i wszyscy w ba- talionie mieli się z tego śmiać. To było ciało chińskiej wieśniaczki, ubranej w

krótkie spodenki i klapki. Nie mógł wymazać z pamięci obrazu jej bladej szyi okręconej drutem i krwi na jej ramionach, która w siarczanym blasku reflek- torów wyglądała na brązową. Czy takie rzeczy skończą się po 30 czerwca? Czy skośnoocy przestaną tu uciekać? Leung powiedział mu, że tylko w 1996 roku oddziały patrolowe zatrzymały ponad 5000 nielegalnych imigrantów, w większości młodych mężczyzn szukających pracy w przemyśle budowlanym w Hongkongu. To było średnio około czternastu uciekinierów każdej nocy. A teraz patrole mierzyły się z napływem Chińczyków, w ostatniej chwili przed przejęciem Hongkongu ryzykujących przedostanie się przez wzmocnione siły policyjne po obu stronach granicy, w nikłej nadziei wtopienia się w społecz- ność Yuen Long, Koulunu i Sha Tin. Anderson zapalił papierosa. Nie widział sensu w tym, że Chinole ryzyko- wali wszystko dla przeżycia dwóch miesięcy w tym, co zostało z brytyjskiego Hongkongu. Nie będzie amnestii dla skośnookich; nie będzie paszportów dla mas. Thatcher o to zadbała. Chryste, tam byli weterani Regimentu Hongkongu, ludzie siedzący w jed- nopokojowych mieszkaniach w Koulunie, którzy walczyli dla cholernego Win- stona Churchilla, którzy nadal nie przeszliby kontroli paszportowej na Heath- row. Obserwatorzy z zewnątrz zdawali się nie rozumieć, że kolonia była już martwa. Plotka głosiła, że gubernator Patten spędzał dni siedząc w Govern- ment House, odliczając godziny do powrotu do domu. Garnizon został zmniejszony do ostatnich dwóch tysięcy ludzi: wszystko od landroverów po ambulanse, od zwojów kolczastego drutu po resztki starego sprzętu gimna- stycznego, zostało wyprzedane. Obóz treningowy High Island w Sai Kung zo- stał wyczyszczony i przekazany Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, jeszcze zanim Anderson tutaj przybył. Według słów jego dowódcy, nic potencjalnie "wrażli- wego" czy "niebezpiecznego" nie mogło się znaleźć na drodze wkraczającej armii chińskiej albo władz komunistycznych. Dla żołnierzy Czarnej Straży

oznaczało to pracę po szesnaście godzin dziennie przy lokalizowaniu i doku- mentowaniu każdego śladu brytyjskiego panowania, 150-letnich artyleryj- skich dział marynarki wojennej, szpitali i strzelnic, żeby Chinole dokładnie wiedzieli, na co położą łapy. Anderson słyszał nawet opowieści o zanurzonej sieci, biegnącej pomiędzy Stonecutters Island i Causeway Bay, która miała powstrzymać chińskie łodzie podwodne. Jak z tego marynarka miała zamiar się wytłumaczyć Pekinowi? Nagle usłyszał hałas na plaży. Wyrzucił papierosa i sięgnął po lornetkę. Znowu to usłyszał. Stukot o kamienie, coś poruszającego się w pobliżu linii wody. Najprawdopodobniej jakieś zwierzę, dzika świnia albo wiwera, ale za- wsze istniało ryzyko, że to nielegalny imigrant. Gołym okiem Anderson mógł dostrzec jedynie ogólne kształty plaży: głazy, zagłębienia i fałdy piasku. Pa- trzenie przez lornetkę było jak szukanie czegoś w piwnicy przy wyłączonym świetle; poczuł się głupio, że w ogóle spróbował. Użyj latarki, powiedział do siebie i skierował szeroki snop światła na wybrzeże tak daleko, jak tylko się dało. Wypatrzył zarośla, kamyki i niebiesko-czarne wody Morza Południowo- chińskiego, ale żadnych zwierząt, żadnych nielegalnych imigrantów. Anderson ruszył dalej ścieżką. Miał tu spędzić następne czterdzieści osiem godzin. Przez kolejne pięć dni laby w Central będzie co rano o siódmej wciągał na maszt Union Jacka i ponownie opuszczał go o szóstej. To, o ile się oriento- wał, będzie wszystko, czego będą od niego wymagać. Przez resztę czasu bę- dzie mógł wyskoczyć do barów w Wan Chai, może zabierze dziewczynę na Wzgórze Wiktorii albo przepuści trochę grosza w kasynach Makau. – Baw się – powiedział mu ojciec. – Będziesz młodym mężczyzną tysiące mil od domu, przeżywającym kawałek historii. Zmierzch Brytyjskiego Imperium. Nie siedź tylko na tyłku w Stonecutters i nie żałuj potem, że nigdy nie opuściłeś bazy.

Robiło się coraz jaśniej. Anderson usłyszał w oddali silnik motocykla i od- gonił z twarzy moskita. Był już około mili od Luk Keng i coraz wyraźniej do- strzegał ślad ścieżki, która biegła w stronę morza. Nagle, jakieś piętnaście, dwadzieścia metrów za nim, rozległ się hałas, którego natężenie i charakter wskazywały na człowieka; był to odgłos nagłego chowania się. Na plaży było coś lub ktoś. Anderson obrócił się i podniósł do oczu lornetkę, ale nadal nie zauważył nic podejrzanego. Dotknął karabinu i usłyszał kolejny hałas, jakby ktoś potknął się i stracił równowagę. Jego puls przyśpieszył, kiedy sprawdzał wzrokiem brzeg, i niemal natychmiast zauważył na plaży coś, co wyglądało na pusty kanister po benzynie. Wydawało mu się też, że tuż obok drewnianej palety widzi jeszcze inny pojemnik, a może mały plastikowy bęben – czyżby malowali je na czarno? Morze wyrzucało na brzeg tyle resztek, że Anderson nie mógł mieć pewności, że patrzy na pozostałości tratwy. Byli szkoleni, by wypatrywać płetw, ubrań, porzuconych rurek, ale te przedmioty tutaj też wyglądały podejrzanie. Będzie musiał zejść na plażę, by sprawdzić je osobi- ście. Robiąc to, zaryzykuje wystraszenie skośnookiego, którego bardziej może obchodzić własna wolność niż życie brytyjskiego żołnierza. Był nie dalej niż siedem metrów od znaleziska, kiedy zza drzew wystawił nos przysadzisty, na pierwszy rzut oka wysportowany mężczyzna pod pięć- dziesiątkę. Szedł wprost na niego z wyciągniętą ręką niczym kierownik ban- ku. – Dzień dobry, sir! – Anderson podniósł karabin, ale opuścił go w tej sa- mej chwili, kiedy jego mózg zarejestrował, że słucha płynnego angielskiego. – Z pańskiego munduru wnoszę, że jest pan żołnierzem Czarnej Straży Jej Królewskiej Mości. Słynny czerwony pióropusz. Pański beret. Ale żadnego kil- tu, sir! Jestem rozczarowany. Jak to mówią? Kilt to najlepsze na świecie ubranie do seksu i biegunki.

Chinol krzyczał w jego stronę i uśmiechał się jak Jackie Chan. Kiedy szedł z chrzęstem po plaży, Andersonowi wyglądało na to, że tamten chciał mu uścisnąć dłoń. – Czarna Straż to regiment o wielkiej i dumnej historii, czyż nie? Pamię- tam heroiczną taktykę pułkownika Davida Rose pod Hook w Korei. Nazywam się Wang Kaixuan, jestem profesorem na Wydziale Ekonomii miejscowego uniwersytetu. Witam na naszej wyspie. To prawdziwa przyjemność poznać pana. Wang w końcu podszedł. Anderson instynktownie wykonał krok do tyłu, wtedy obcy zatrzymał się trzy stopy od niego, rozstawiając nogi jak zawodnik sumo. Mimo wszystko uścisnęli sobie dłonie. Przylegające do głowy włosy Chinola były albo mokre, albo tłuste; trudno było ocenić. – Jest pan tu sam? – spytał Wang, patrząc leniwie w nabierające kolorów niebo i jakby sugerując, że pytanie nie niesie żadnego zagrożenia. Anderson nie mógł rozstrzygnąć, czy szeroka twarz należała do Hana z północy, czy do kantończyka, ale angielski, jakim mówił, był nieskazitelny. – Patroluję tę plażę – powiedział. – A pan? – Przyjechałem tutaj na weekend. Chcę skorzystać z okazji przyjrzenia się czaplom, które o tej porze roku się tu zlatują. Być może widział pan jakąś podczas swego patrolu? – Nie – powiedział Anderson. – Nie widziałem. Nie miał pojęcia, jak wygląda czapla. – Mógłby mi pan okazać jakiś dokument tożsamości? Wang natychmiast udał obrażonego tym żądaniem. – Och, nie noszę przy sobie takich rzeczy.

Chcąc zilustrować to oświadczenie, zaczął poklepywać rękami górę i dół klatki piersiowej, po czym włożył je do kieszeni. – Szkoda, że nie widział pan czapli. Elegancki ptak. Ale podoba się panu okolica, prawda? Mówiono mi – choć sam nigdy tam nie byłem – że wzgórza w tej części Nowych Terytoriów przypominają geograficznie pewne rejony szkockich gór. To prawda? – Tak, prawdopodobnie tak jest – Anderson pochodził ze Stranraer, nizin- nego miasta na dalekim południowym wschodzie Szkocji, ale to porównanie słyszał już wcześniej wielokrotnie. – Przykro mi, proszę pana. Widzę, że ma pan lornetkę. Prawdopodobnie jest pan tym, za kogo się podaje, ale muszę jeszcze raz poprosić pana o paszport lub prawo jazdy. Nie ma pan przy sobie żadnego dokumentu tożsamości? To była chwila prawdy. Gdyby Angus Anderson był innym typem człowie- ka – mniej pewnym siebie, może bardziej ufnym wobec ludzkich zachowań – sekwencja zdarzeń zapoczątkowana zatrzymaniem Wanga mogłaby wyglą- dać zupełnie inaczej. Gdyby profesorowi pozwolono, jak tego rozpaczliwie pragnął, przejść dalej bez przeszkód całą drogę do Government House, na- zwisko Joego Lennoxa mogło nigdy nie paść na tajnych korytarzach Szangha- ju, Urumczi i Pekinu. Ale tego spokojnego kwietniowego poranka nieszczę- ściem Wanga było spotkać bystrookiego Szkota, który niemal natychmiast wyłapał jego oszustwo. Ten Chinol nie był obserwatorem ptaków. Ten Chinol był nielegalnym imigrantem. – Mówiłem panu, zazwyczaj nie noszę przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. – Nawet karty kredytowej? – Nazywam się Wang Kaixuan. Jestem profesorem ekonomii na uniwer-

sytecie, tutaj, w Hongkongu. Proszę zatelefonować do wydziałowej centrali, jeśli mi pan nie wierzy. W środy moi koledzy są zazwyczaj przy swoich biur- kach od ósmej rano. Mieszkam przy 71 Hoi Wang Road, Tau Ma Rei, miesz- kanie numer 19. Rozumiem, że wasz regiment ma w tych trudnych miesią- cach mnóstwo ważnych zadań, ale mieszkam w Hongkongu od dziecka. Anderson włączył radio. Wezwanie posiłków zajmie tylko dziesięć se- kund. Nie widział innej opcji. Ten facet był oszustem, stosował taktykę pytań i pogróżek, by zbić go z tropu. Jednostka Leunga w łodzi patrolowej może tu być przed siódmą. Niech oni go sprawdzą. – Dziewięć, tu Jeden Zero, odbiór. Wang musiał teraz dokonać wyboru: trwać przy kłamstwie i pozwolić żoł- nierzowi zaciągnąć się do urzędu imigracyjnego, co niosło ze sobą ryzyko na- tychmiastowej deportacji z powrotem do Chin, albo zrobić ruch w stronę ra- dia, narażając się na fizyczną konfrontację ze Szkotem o połowę od niego młodszym i niemal dwukrotnie wyższym. W tych okolicznościach wyglądało na to, że zupełnie nie ma wyboru. Wytrącił radio z ręki Andersona, zanim żołnierz zdołał się zorientować. Kiedy upadło na piasek, Anderson zaklął i usłyszał jak Wang, cofając się, mówi: – Przepraszam, przepraszam. Coś w jego poddańczym, przepraszającym tonie szybko przekonało go, by nie oddawał ciosu. Przez jakiś czas dwaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem bez słowa, aż na piasku odezwał się trzeszczący głos: – Jeden Zero, tu Dziewięć, mów, odbiór – i teraz była to już kwestia tego, kto mrugnie pierwszy. Anderson schylił się, cały czas trzymając Wanga na oku, i sięgnął po radio, jakby podnosił z ziemi rewolwer. Wang spojrzał na lufę karabinu Andersona i powiedział: – Niech pan nie odpowiada, proszę

pana. Wszystko, o co proszę, to by mnie pan wysłuchał. Przepraszam za to, co zrobiłem. Proszę im powiedzieć, że to była pomyłka. Błagam, by powiedział im pan, że rozwiązał problem. Oczywiście, nie je- stem tym, kim mówiłem, że jestem. Widzę, że jest pan inteligentną osobą i domyślił się tego. Ale proszę pana, by podszedł do mnie właściwie. Nie je- stem typowym zbiegiem, który przepływa zatokę w środku nocy. Nie jestem imigrantem szukającym pracy. Nie chcę obywatelstwa ani statusu uchodźcy, ani niczego prócz uwagi brytyjskiego gubernatora w Hongkongu. Mam infor- macje najwyższej wagi dla zachodnich rządów. To wszystko, co mogę panu powiedzieć. Więc proszę pana, niech pan nie odpowiada. – Muszę odpowiedzieć – Anderson był zaskoczony, słysząc pojednawczą nutę we własnym głosie. Spotkanie nabierało surrealistycznego charakteru. Ilu kontynentalnych Chińczyków pojawiało się na plaży o szóstej rano, roz- prawiając niemal pozbawionym akcentu płynnym angielskim o Davidzie Rose pod Hook? I ilu z nich twierdziło, że ma polityczne informacje, którymi muszą podzielić się z Chrisem Pattenem? – Jakie informacje? – zapytał, zdumiony, że dotąd nie zakuł Wanga w kajdanki i nie zgarnął go z plaży. Znów odezwał się głos mówiący "Jeden Zero, tu Dziewięć. Proszę, odezwij się, odbiór" i An- derson spojrzał ponad wodą na blady zarys chińskiego brzegu, zastanawiając się, co ma, do diabła, zrobić. W zatokę wpływała rybacka łódź. Wtedy Wang zwrócił głowę w stronę Andersona i spojrzał mu w oczy. Chciał przekazać mu cały ciężar odpowiedzialności, jaka teraz na niego spadła. – Mam informacje o bardzo ważnej figurze w Pekinie – powiedział. – Mam informację o prawdopodobnej ucieczce kogoś z najwyższego szczebla chińskich władz.

3 Lennox Tego wieczoru Joe Lennox wyszedł z Jardine House o siódmej, dyskretnie skinął głową bankierowi inwestycyjnemu, który popijał podwójną wódkę z tonikiem przy Captain's Bar w Mandarine Oriental, złapał taksówkę na Con- naught Road, przedostał się w godzinach szczytu na zachód w stronę Mid-Le- vels i dokładnie o 20.01 przeszedł przez drzwi restauracji "U Rica". To był dar. Zawsze był na czas. Siedziałem w tylnej części restauracji, piłem tsingtao i czytałem wstęp- niak w "South China Morning Post" o perspektywach zwycięstwa laburzy- stów w nadchodzących wyborach w Wielkiej Brytanii. Przy stoliku obok rudo- włosa Kanadyjka jadła raki i rzucała mi groźne spojrzenia z powodu papiero- sa, którego paliłem. Kiedy zakaszlała i pomachała sobie ręką przed twarzą o jeden raz za dużo, zgasiłem go. Klimatyzacja była nastawiona na maksimum i zdawało się, że wszyscy obecni w lokalu trzęsą się z zimna. Joe wyglądał tak, jak zawsze wyglądał w tamtych czasach: był w dobrej formie i górował nad otoczeniem, jego charakterystyczne, nieodgadnione spojrzenie ożywiło się nieco, kiedy napotkał mój wzrok, rozglądając się po lo- kalu. Przypuszczam, że w garniturze od Welsha i Jeffriesa na pierwszy rzut oka niczym nie różnił się od przyzwoicie wyglądających chłoptasiów z Jardi- ne, takich, co to każdego dnia obracali milionami u Fleminga i w Merrill Lynch. I tu, jak przypuszczam, leżało sedno sprawy, jeżeli chodzi o Joego Len- noxa. To dlatego wybrali właśnie jego. – Zimno tu – powiedział, ale zanim usiadł, zdjął marynarkę. – Co czytasz? Powiedziałem mu, a on wyraził umiarkowanie krytyczną opinię o autorze

artykułu – byłym członku gabinetu torysów. (Następnego dnia przejrzałem kilka wycinków i okazało się, że ta sama szycha była odpowiedzialna za kilka szkalujących Pattena artykułów w brytyjskiej prasie, co zapewne wyjaśniało niechętny stosunek Joego do autora). Zamówił sobie tsingtao i patrzył, jak Kanadyjka składa nóż i widelec po skończeniu raka. – Długo tu jesteś? – Jakieś dziesięć minut. Miał na sobie ciemnoniebieską koszulę, a jego przedramiona były opalo- ne od zeszłotygodniowych spacerów z Isabellą po Nowych Terytoriach. Wyjął paczkę papierosów i zwrócił się do Kanadyjki z pytaniem, czy nie będzie mia- ła nic przeciwko, jeśli on sobie zapali. Zdawała się tak zaskoczona tym zwy- kłym okazaniem grzeczności, że bez chwili wahania wyraziła zgodę skinie- niem głowy i zmarszczyła brwi w moim kierunku, jakbym właśnie dostał po- trzebną lekcję dobrych manier. Uśmiechnąłem się i zamknąłem "Posta". – Dobrze cię widzieć – powiedziałem. – Ciebie też. Byliśmy przyjaciółmi już od prawie roku, choć zdawało się, że dłużej. Taki może być efekt życia z dala od kraju; spędzasz tyle czasu na socjalizowaniu się w stosunkowo małej grupie ludzi, że relacje intensyfikują się w sposób niezwykły i nie zawsze zdrowy. Mimo to znajomość z Joem była jedną z głównych atrakcji mojego krótkiego dotąd pobytu w Hongkongu, gdzie mieszkałem i pracowałem od jesieni 1994 roku. Z początku nie zdawałem so- bie sprawy, w jak dużym stopniu moja zażyłość zostanie odwzajemniona. Joe był niezwykle oddanym przyjacielem, zabawnym i inteligentnym kompanem, ale często bywał też zamknięty w sobie i emocjonalnie nieczytelny, trzymał wówczas ludzi na dystans, co niewątpliwie wynikało z natury jego profesji.

Opowiem, jak się poznaliśmy. W 1992 roku, gdy relacjonowałem oblęże- nie Sarajewa, na konferencji prasowej podeszła do mnie kobieta, oficer SIS pracująca pod przykrywką przy ONZ-ecie. Większość zagranicznych kore- spondentów zostaje prędzej czy później wykorzystana przez służby wywia- dowcze jako potencjalne źródła informacji. Niektórzy rozczulają się nad ko- niecznością zachowania dziennikarskiej uczciwości, reszta z nas cieszy się ze sporych, comiesięcznych, wolnych od podatku wpływów na konto, powstają- cych dzięki uprzejmości księgowych z Vauxhall Cross. Nasza Kobieta w Sara- jewie zabrała mnie do cichego pokoju, gdzie nad jedną czy dwiema szkla- neczkami podrabianej irlandzkiej whiskey pozyskała mnie jako agenta wspie- rającego. Przez kilka następnych lat, w Bośni, Kigali czy na Sri Lance, SIS kon- taktowała się ze mną i zachęcała do podzielenia się wszelkimi informacjami na temat lokalnej sceny politycznej, które uważałem za przydatne dla spo- kojnego rozwoju naszej wspaniałej zielonej krainy. Tylko czasami żałowałem tego związku. Joe Lennox opuścił szkołę – drogą, z internatem – latem 1989, w roku masakry na placu Tiananmen. Nie był wyróżniającym się studentem, przynaj- mniej nie według standardów tej szkoły, ale odchodził z trzema najwyższymi ocenami (z francuskiego, hiszpańskiego i historii), pewnym miejscem na Oks- fordzie i złożonym sobie ślubowaniem, że nigdy sam nie podda swoich dzieci osobliwym ekscentryzmom systemu angielskich szkół prywatnych. Rówieśni- cy zapamiętali go jako spokojnego, przeciętnego nastolatka, który pracował dość ciężko i trzymał się przeważnie na uboczu – jak podejrzewam, ponieważ rodzice nigdy nie zmarnowali okazji, by przypomnieć synowi o "wielkich fi- nansowych poświęceniach", jakie podejmowali, by przede wszystkim posłać go do szkoły. Inaczej niż większość jego rówieśników, która wyjechała do Australii, by zbierać owoce albo przez pół roku paliła zielsko w Koh Samui, Joe nie zrobił

sobie rocznej przerwy, lecz poszedł prosto do Oksfordu, by uczyć się manda- ryńskiego na studiach magisterskich w Wadham College. Pięć lat później skończył naukę z najlepszym wynikiem, a pod koniec roku 1993 został zwer- bowany do "Szóstki" przez wykładowcę Szkoły Studiów Orientalnych i Afry- kańskich, gdzie poszedł zapytać o możliwość zrobienia doktoratu. Poszedł na kilka rozmów do Carlton Gardens, przebrnął przez egzaminy do Służby Cywil- nej i na nowy rok 1994 został pozytywnie zweryfikowany. Lata później, kiedy Joe i ja jedliśmy razem kolację w Londynie, zaczął otwarcie opowiadać o tych pierwszych miesiącach w wywiadzie. – Pomyśl – powiedział. – Miałem dwadzieścia trzy lata. Nie znałem nicze- go poza sztywnymi brytyjskimi instytucjami, w których byłem od ósmego roku życia. Podstawówka, szkoła publiczna, Wadham College w Oksfordzie. Żadnej znaczącej pracy, żadnego znaczącego związku, rok na Tajwanie spę- dzony na nauce mandaryńskiego, gdzie wszyscy jedli noodle i siedzieli do 23.00 w biurach. Kiedy biuro zweryfikowało mnie do EPV, czułem się jak cho- dzący żart: żadnej kartoteki policyjnej, żadnych długów, żadnych wyrazistych poglądów politycznych – to były jednak czasy Johna Majora. Jedna tabletka ecstasy połknięta w nocnym klubie w Leeds w 1991 roku. To było wszystko. Zupełnie czysta karta, tabula rasa. Mogli zrobić ze mną, co tylko chcieli. W ostatnich miesiącach przed przejściem do Vauxhall Cross proces wery- fikacji doprowadził go do Century House. Joe trafił na IONEC, owiany legen- dą kurs przygotowawczy dla rekrutów MI6, wraz z trzema innymi absolwen- tami Oxbridge (sami mężczyźni, sami biali, wszyscy w wieku trzydziestu lat), dwoma byłymi żołnierzami (obaj ze szkockiej gwardii, po Sandhurst) i czter- dziestoletnią walijską biochemiczką o imieniu Joanna, która po pół roku zre- zygnowała, by objąć posadę w Instytucie Technologii w Massachusetts za sto

pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. W pierwszym dniu Joego na kursie "C" oświadczył nowemu naborowi, że mimo zakończenia zimnej wojny i upadku Związku Radzieckiego SIS ma nadal rolę do odegrania w sprawach tego świa- ta. Joe zapamiętał szczególnie, że już na wczesnym etapie Szef skupił się na podkreślaniu ważności "specjalnych stosunków z Kuzynami zza stawu" i za- chwalaniu CIA za jej "niezwykłe środki techniczne", bez których, jak z tego wynikało, SIS zostałaby wykastrowana. Joe słuchał, przytakiwał, nie wychylał się i w ciągu dwóch miesięcy trafił do obozu treningowego dla szpiegów w Fort Monckton, gdzie nauczył się strzelać z broni palnej, a w barach w Ports- mouth nakłaniał obcych, by wyjawili mu numery swoich paszportów. Z mo- ich źródeł wynikało jasno, że mimo młodego wieku Joe uważany był już za gwiazdę. Szpiedzy, zdeklarowani czy nie, działają zazwyczaj z bezpiecznej po- zycji w brytyjskich ambasadach, używając dyplomatycznej przykrywki jako środka do prowadzenia agentów na wrogich terytoriach. W przypadku Joego bardzo szybko pojawiły się sugestie, że byłby skuteczniejszy, pracując pod nieoficjalną przykrywką w Azji, przez długi czas i w takiej odległości od służ- by, by można było łatwo zaprzeczyć, że jest z nią związany. To był dla niego z pewnością wielki awans. Podczas gdy inni oficerowie z IONEC byli przydziela- ni do biurek w Londynie, gdzie analizowali informacje wywiadowcze i przy- gotowywali się do objęcia pierwszych zagranicznych placówek, Departament Dalekiego Wschodu znalazł Joemu posadę w Hongkongu, gdzie został rzeko- mo spedytorem w Heppner Logistics z siedzibą w Jardine House. W rzeczywi- stości był nielegałem działającym pod nieoficjalną przykrywką, co stanowiło jak dotąd najbardziej wrażliwe i tajne stanowisko na firmamencie wywia- dowczym. W dniu, w którym jego stopy dotknęły Kai Tak, Joe skończył dwadzieścia cztery lata. Jego rodzice odwieźli go na Heathrow, w błędnym przekonaniu, że ich

ukochany syn opuszcza Anglię, by poszukać na Dalekim Wschodzie okazji do zarobienia fortuny. Kto wie? Może za kilka lat powróci z seksowną kantońską żoną i wnukiem, by po- kazać się w rodzinnych stronach. Joe czuł się okropnie, nie mówiąc rodzinie i przyjaciołom o prawdziwym celu wyjazdu, ale "Szóstka" mu to odradziła. Tak będzie lepiej, powiedzieli. Nie ma potrzeby, by ktoś się martwił. Jednak są- dzę, że rolę odgrywały tu inne czynniki. Tajność poruszała jakieś czułe struny w naturze Joego, jakiś aspekt jego osobowości, który tajniacy przy Vauxhall Cross rozpoznali natychmiast, ale którego on sam jeszcze w pełni nie pojmo- wał. Okłamywanie własnych rodziców było jak akt wyzwolenia się; po raz pierwszy w życiu był wolny od małości i wszystkich ograniczeń Anglii. W cią- gu niespełna roku Joe Lennox odciął się od wszystkiego, co go uformowało i określiło. Przyjeżdżając do Hongkongu, narodził się na nowo. Heppner Logistic była małą firmą, na którą składały się dwa małe biura na jedenastym piętrze Jardine House, pięćdziesięciodwupiętrowego gmachu usianego malutkimi okrągłymi oknami z widokiem na Victoria Harbour. Tej architektonicznej anomalii budynek zawdzięczał lokalny przydomek "Domu Tysiąca Tyłków". Ted Heppner był byłym Królewskim Marine, który wyemi- grował do Hongkongu w 1972 roku. Od osiemnastu lat ułatwiał międzynaro- dowy transport "wrażliwych" ładunków w imieniu SIS, ale po raz pierwszy zgodził się przyjąć jako pracownika oficera wywiadu. Judy, singapurska żona Teda, która pełniła także funkcję jego sekretarki, początkowo nie była za- chwycona tym pomysłem, ale kiedy wywiad kupił jej torebkę Chanel i pod- niósł o dwadzieścia procent pensję, przyjęła Joego jak długo oczekiwanego syna. Teoretycznie wymagano od niego, by zjawiał się codziennie w biurze i zajmował wszelkimi faksami i telefonami od klientów, którzy chcieli przewo- zić ładunki po całym świecie, ale w rzeczywistości Ted i Judy nadal zajmowali się sprawami firmy w dziewięćdziesięciu pięciu procentach, pozostawiając

Joemu swobodę wykonywania pracy dla Królowej i Ojczyzny. Gdyby ktokol- wiek pytał, dlaczego absolwent Oksfordu z certyfikatem znajomości języka mandaryńskiego zarabiał poniżej 20 tysięcy funtów rocznie, pracując dla fir- my logistycznej w Hongkongu, Joe mówił, że w kraju zaangażował się w biz- nes, który nie wypalił, i chciał się po prostu wynieść z Londynu. Jeśli dociekali dalej, sugerował, że praca u Heppnera to opcja na krótką metę, która w cią- gu sześciu do ośmiu miesięcy pozwoli mu aplikować do większych korporacji, jak Swire albo Jardine Matheson. Dobitną ilustracją niezwykłej wrażliwości pozycji Joego był fakt, że Ted i Judy byli dwójką z zaledwie garstki ludzi, którzy wiedzieli, że Joe działał pod nieoficjalną przykrywką. Do pozostałych należeli David Waterfield, szef SIS w Hongkongu, zastęp- ca Waterfielda Kenneth Lenan oraz legendarna postać w Departamencie Da- lekiego Wschodu – Rick Zagoritis, który w pierwszych miesiącach misji Joego był jego mentorem i pośrednikiem. Ja dowiedziałem się o działalności Lenno- xa jesienią 1995 roku, kiedy Zagoritis musiał z powodów zdrowotnych lecieć do Londynu. Do tego momentu Rick był w SIS moim prowadzącym. Po arty- kule o Triadzie Teochew i dilerach heroiny, który napisałem do "Sunday Ti- mes Magazine", Londyn zainteresował się kontaktami, jakie nawiązałem w przestępczym półświatku, i dostarczyłem Zagoritisowi szczegółowe dane na temat struktury i zamiarów Triad w delcie Rzeki Perłowej. Kiedy Rick od- szedł, potrzebny był nowy prowadzący. Wtedy pojawił się Joe. To było znaczące wyzwanie dla tak młodego gra- cza, ale okazał się więcej niż kompetentnym następcą Zagoritisa. W ciągu niespełna roku od przybycia do kolonii wyrobił sobie reputację nielegała o wysokiej efektywności. Nie było też żadnych powodów do niepokoju w kwe- stii jego życia prywatnego. W dwóch raportach, sporządzonych przez Kenne-

tha Lenana w ramach rutynowego sprawdzania zachowań nowych rekrutów, Joe jawił się jako pracownik zdumiewająco zdyscyplinowany wobec niezli- czonej liczby okazji do ulegania hedonizmowi, które są lwią częścią życia mężczyzn wyprawiających się z kraju do Azji ("Nauczy się", mruczał ponuro Waterfield. "Nauczy się"). Joe nie popadał też w paranoję z powodu prowa- dzenia podwójnego życia. Jednym z największych mitów dotyczących tajne- go świata, zakorzenionych przez autorów powieści szpiegowskich, dziennika- rzy i działających na emocje seriali telewizyjnych, jest to, że członkowie spo- łeczności wywiadowczej stale walczą z moralną dwuznacznością swojego fa- chu. To mogło być prawdziwe w odniesieniu do kilku czarnych owiec, którym w większości po cichu pokazywano drzwi, ale Joe nie miał problemów z zasy- pianiem z powodu faktu, że jego życie w Hongkongu było iluzją. Łatwo przy- stosował się do sekretnej egzystencji, jakby odkrył swoje naturalne powoła- nie. Kochał pracę, kochał otoczenie, kochał poczucie odgrywania kluczowej roli w ukrytych działaniach państwa. Jedyną rzeczą, jakiej brakowało w jego życiu, była kobieta. Isabella

4 Isabella Isabella Aubert przybyła do restauracji mniej więcej dwadzieścia po ósmej wieczorem. Pierwszą oznaką jej wejścia do pomieszczenia był jedno- czesny ruch dwóch klientów płci męskiej siedzących przy wejściu, których głowy odskoczyły od misek z zupą i w oszołomieniu podążały za kobiecym ciałem po opadającej paraboli, kiedy Isabella kołyszącym krokiem przecho- dziła pomiędzy stolikami. Miała na sobie czarną letnią sukienkę i koralowy naszyjnik, który zdawał się połyskiwać na jej opalonej skórze. Joe musiał wy- czuć poruszenie w pomieszczeniu, bo odsunął krzesło od stołu, wstał i od- wrócił się, by ją przywitać. Teraz Isabella uśmiechała się, najpierw do mnie, potem do Joego, i rozejrzała się po restauracji w poszukiwaniu kogoś znajo- mego. Zanim zajęła krzesło obok mnie, Joe pocałował ją lekko w policzek. Publicznie byli wobec siebie dość formalni, jak para pięć czy dziesięć lat po ślubie, a nie dwoje dwudziestosiedmiolatków w drugim roku związku. Ale je- śli spędziło się trochę czasu z Joem, szybko można było się zorientować, że jest zadurzony w Isabelli. Rozładowywała jego instynktowną brytyjską rezer- wę; była jedyną osobą w jego życiu, której nie mógł kontrolować. – Cześć – powiedziała. – Jak się masz, Will? Nasz powitalny uścisk się nie udał, bo pocałunek, który usiłowałem złożyć jej na policzku, prześliznął się po jej uchu. – Świetnie – odpowiedziałem. – A ty? – Gorąco mi. Jestem przepracowana. Spóźniona. – Nie spóźniłaś się – Joe wyciągnął do niej rękę. Ich palce splotły się szyb- ko na stole, zanim Isabella rozłożyła swoją serwetkę. – Zamówię ci drinka.