Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

04 Skarby grobowców - Clive Cussler, Thomas Perry

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :948.4 KB
Rozszerzenie:pdf

04 Skarby grobowców - Clive Cussler, Thomas Perry.pdf

Filbana EBooki Książki -C- Clive Cussler Przygody Fargo
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

ROZDZIAŁ 1 Panonia, rok 453 Ogromne obozowisko barbarzyńców przypominało wielkie miasto. Sprawnie przenoszono je z miejsca na miejsce na życzenie władcy Ale w słabym świetle przedświtu tego ranka panował tu chaos. Setki tysięcy wojowników, ich wrzeszczących żon i niesfornych dzieci biegały bezładnie. Setki tysięcy koni, krów, wołów, owiec i kóz rżały i beczały w popłochu, aż świt rozbrzmiewał kakofonią dźwięków. Odór zwierząt mieszał się z dymem dziesięciu tysięcy rozdmuchiwanych jednocześnie ognisk. Służący Priskosa wyciągnął go z posłania, pewny, że lada chwila stracą życie w nagłym zamieszaniu, jakie zapanowało w hordzie barbarzyńców. Priskos pospieszył po nierównej ziemi, usiłując nie skręcić sobie nogi w jakiejś pozostawionej przez wóz koleinie ani nie wpaść w jakąś dziurę. Podążał za Ellakiem, nadaremnie usiłując dotrzymać mu kroku w lekkich sandałach przeznaczonych do spacerów po gładkich chodnikach Konstantynopola. Ellak był żołnierzem, potomkiem sławnych wojowników, i dożył męskiego wieku dzięki sile swoich kończyn i własnej szybkości. Priskos dostrzegł duży namiot władcy wykonany ze skór zwierzęcych, z wysokim środkowym masztem i wnętrzem zdolnym pomieścić setki ludzi. Usłyszał zawodzenie i krzyki, i już wiedział, co się stało w nocy Zwolnił na tyle, by pozostać wyprostowanym i zachować godność. Był dyplomatą i - z braku innych kronikarzy - to on musiał opisać ten ważny dzień. Ellak, syn władcy, przyszedł po niego, ponieważ Priskos - najlepiej wykształcony w wielu dziedzinach - mógł uratować życie jego ojcu. Ale lament zapewne oznaczał, że przybywają za późno. Priskos ukrywał trwogę. Barbarzyńcy stawali mu na drodze, biegali, przepychali się i wpadali we wściekłość. Potrafili wyczuć strach niczym psy. Byli doświadczonymi zabójcami, ćwiczyli się w tym od urodzenia. Dotarli z najdalszego krańca Azji do Europy, dokonując brutalnych podbojów. Kiedy słyszeli krzyk, wypadali na dwór z mieczami i sztyletami w rękach. Broń wydawała się ich nieodłącznym towarzyszem. Dziś, gdyby któryś z nich wyczuł, że on - cudzoziemiec - się boi, rozszarpaliby go na kawałki bez ostrzeżenia. Ellak wprowadził go do olbrzymiego namiotu władcy. Priskos niemal o głowę przewyższał większość barbarzyńców z odległego Wschodu - niskich i barczystych, o grubych ramionach i nogach, i ogorzałych twarzach. Popatrzył ponad głowami mężczyzn zagradzajcych wejście do wewnętrznych pokoi. Władca musiał tam być. Wojownicy stojący najbliżej wyciągali już krótkie sztylety i nacinali sobie głęboko policzki, by krew spływała im po twarzach jak łzy. Priskos skierował się w bok i prześliznął między na wpół oszalałymi strażnikami. Teraz zobaczy! młodą żonę władcy, Ildico, przykucniętą na stercie grubych kobierców w najbardziej oddalonym kącie. Płakała, ale nikt jej nie pocieszał. Priskos nie widział nikogo, kto zwracałby na nią uwagę. Gdy jeden ze strażników odwrócił się do towarzyszy, by pokazać, jak okaleczył sobie twarz, Priskos przemknął za jego plecami do wewnętrznych pokoi. Spojrzał na ciało władcy i zrozumiał, dlaczego młoda żona wygląda na tak zaszokowaną. Wielki barbarzyńca, Flagellum Dei, łeżal rozciągnięty na wznak na miękkim jedwabnym posłaniu z ustami otwartymi jak chrapiący pijak. Krew ciekła mu z nosa i ust, i tworzyła kałużę u jego głowy. Priskos podszedł do skulonej ze strachu Ildico i podniósł ją. Odgarnął jej z twarzy długie blond

włosy. - Już dobrze - szepnął. - Odszedł, nic więcej nie możesz tu zrobić. Chodź - uspokajał ją, pocieszał, mówił tak, żeby nic nie powiedzieć. Ildico była siódmą żoną władcy i mimo swej urody jeszcze prawie dzieckiem. Sprowadzono ją z germańskiego plemienia, by poślubiła zdobywcę. Rozumiała łacinę równie dobrze jak swój ojczysty gocki, ale Priskos nie wiedział, jakie języki znają strażnicy, więc ograniczył się do niewielu słów. Pomógł jej wyjść na świeże powietrze w blask wschodzącego słońca. Była słaba i blada jak trup. Miał nadzieję odprowadzić ją gdzieś z dala od tłumu, zanim jakiś wojownik zacznie podejrzewać, że śmierć władcy to jej wina. Ignoranci często byli podejrzliwi i nawet gdy ktoś ginął od uderzenia pioruna, uważali, że mogła to być czyjaś sprawka. Zauważył kilka służących, grupkę krewniaczek, które przybyły z Ildico na jej wesele. Stały nieopodal, zalęknione. Przekazał im dziewczynę. Oddaliły się z nią szybko od tłoczącej się ciżby. Priskos patrzył jeszcze za nimi, by się upewnić, że wdowa po władcy nie zostanie zatrzymana, gdy silne ręce chwyciły go brutalnie za ramiona. Odwrócił głowę, żeby zobaczyć, kto to. Ledwo ich rozpoznał, choć widywał te twarze, ilekroć przychodził na spotkanie z władcą. Obaj mieli świeże żałobne rany na policzkach, więc krew spływała im aż po brodach. Zachowywali się inaczej niż ostatniej nocy, gdy Priskos siedział z nimi, śmiał się i pił, świętując ślub ich pana. Dwaj mężczyźni zawlekli go do namiotu władcy, gdzie tłum wojowników się rozstąpił, żeby ich wpuścić do wewnętrznych pokoi. Ciała nikt jeszcze nie ruszył. Nad zwłokami stał Ardaryk, król Gepidów, i Onegesius, najbardziej zaufany przyjaciel Attyli. Ardaryk przyklęknął i wziął dzban, z którego władca pił wino przed śmiercią. - Oto wino nalewane mu przez Ildico w nocy - oznajmił. Onegesius podniósł leżący obok władcy kielich. - Od tygodni chorował i krwawił z nosa - przypomniał Priskos. - Może jego stan się pogorszył, gdy spał, i udławił się własną krwią. Na to wygląda, nieprawdaż? Ardaryk parsknął pogardliwie. - Nie umiera się od krwotoku z nosa. Całe życie walczył. Odniósł wiele ran i jakoś nie wykrwawił się na śmierć. Został otruty. Priskos wytrzeszczył oczy. - Tak sądzisz? - zapytał, zaszokowany. - Owszem - przytaknął Ardaryk. - I myślałem o tobie. Cesarz Teodozjusz przysłał cię do nas cztery lata temu z ambasadorem Maksyminem. Waszego tłumacza, Wigilasa, przyłapano na knuciu spisku na życie Attyli. Zamiast kazać zgładzić was wszystkich, Attyla odesłał was z powrotem do waszego cesarza, do Konstantynopola. Może popełnił błąd. I może nie tylko Wigilas przybył zabić władcę. Onegesius napełnił kielich Attyli i wyciągnął rękę z naczyniem. - Dowiedź, żeś go nie otruł. Wypij to. - Nie wiem, czy wino jest zatrute, czy nie - odrzekł Priskos. - Jeśli dolano do niego czegoś, a ja je wypiję, nie dowiedzie to, że jestem trucicielem. Z całą pewnością nie byłem tu z władcą i jego żoną w ich noc poślubną. Jedyne, co osiągniesz, to uśmiercenie również i mnie. - Twój strach świadczy przeciwko tobie. - Onegesius sięgnął wolną ręką ku rękojeści miecza. Priskos wziął kielich. - Jeśli umrę, pamiętajcie, że jestem niewinny. - Podniósł wino do ust i wypił. Inni czekali i obserwowali go uważnie. Ellak podszedł bliżej.

- I co, Priskosie? - Nic nie czuję. Smakuje jak wino. - Gorzko? Cierpko? - Jak każde wino, słodko jak owoce, ale z kilkoma kroplami octu. Ardaryk powąchał kielich, wziął trochę wina na palec i położył sobie kroplę na języku. Skinął głową do Onege-siusa, rzucił kielich na dywan obok ciała władcy i wyszedł. - Nie został otruty - zawołał do wojowników. - Zmarł na skutek choroby. Priskos opuścił za Ardarykiem komnatę i utorował sobie drogę przez kłębiący się tłum wojowników. Z wyrazem cierpienia na zakrwawionych twarzach wyglądali przerażająco. Ci ludzie nie robili nic innego poza zabijaniem. Walczyli, jedli i czasami nawet spali na koniach. Na przestrzeni mniej więcej trzech pokoleń podbili tereny od trawiastych obszarów za Wołgą do Galii. Tego ranka ich największy wódz został im odebrany Kto mógł wiedzieć, co z żalu i gniewu uczynią obcemu z innego kraju? Priskos szedł szybko ze spuszczoną głową, nie patrząc na żadnego z wojowników zmierzających do namiotu władcy. Dotarł do swojej kwatery i przygotował ołtarz z rzędem płonących świec, by pomodlić się za duszę Attyli. Ostatecznie Attyla słuchał jego i innych Rzymian, gdy nauczali o chrześcijaństwie. Spotkał się też z papieżem Leonem I w Mantui i zawarł z nim porozumienie. Coś mogło zasiać ziarno wiary w jego umyśle. W każdym razie, najlepiej było go opłakiwać w najbardziej widoczny sposób. Priskos na wszelki wypadek zwymiotował i wypił dużo wody, po czym znów zwymiotował. To go uspokoiło. Późnym popołudniem wyszedł ze swojego małego namiotu i udał na środek obozowiska. Zobaczył, że namiot władcy zwinięto. Niedaleko oczyszczono olbrzymi teren i ustawiono na nim coś białego. Podszedł i dotknął tkaniny. Wprawiła go w podziw. Olbrzymi namiot uszyty był w całości z białego jedwabiu. Materiał poruszał się i wydymał na wietrze, kiedy Priskos zbliżył się do wejścia i zajrzał do środka. Pośrodku stał katafalk, a na nim spoczywało ciało władcy w jaskrawym i kosztowym, purpurowoczerwonym stroju - kolory były odpowiednie dla wielkiego wodza. W rękę wsunięto mu broń najwyższej jakości inkrustowaną złotem i wysadzaną klejnotami. Wokół katafalku krążyli jeźdźcy, najlepsi wojownicy władcy, nierzadko przywódcy własnych plemion i narodów. Jeździli w kółko, śpiewając o wyczynach Atylli i jego zwycięstwach, krew spływała im po pokaleczonych policzkach niczym łzy. Śpiewali, że był największym wodzem, człowiekiem, który zasłużył nie tylko na blade łzy kobiet, lecz także na czerwone łzy wojowników. Priskos widział, jak krew wsiąka im w brody i kapie z podbródków na ubrania i końskie grzywy. Ukląkł przodem do władcy i dotknął czołem ziemi, żeby wojownicy zobaczyli, że okazuje mu szacunek na swój sposób. Potem wrócił do siebie. Pozostawał tam przez następne trzy dni i pisał o życiu Attyli jako wodza Hunów i jego śmierci w noc poślubną. Goście, którzy odwiedzali Priskosa, relacjonowali przebieg wielkich uroczystości żałobnych. Kilku wspominało o rywalizacji między Elłakiem, najstarszym synem, i Dengizekiem, drugim pod względem wieku, oraz urazie Ernaka, trzeciego syna, którego dwaj starsi bracia zdawali się lekceważyć. Jeszcze inni opowiadali o oburzeniu Ardaryka, że trzech synów nie może żyć w zgodzie przynajmniej do pogrzebu ojca. Priskos wybrał się do białego namiotu czwartego dnia, by obejrzeć przygotowania do pogrzebu władcy. Wszystko odbywało się w ognistym blasku stu płonących lamp. Słudzy Attyli umieścili go w trzech trumnach. Zewnętrzną i największą zrobiono z żelaza. Do niej włożono trumnę z litego

srebra. Trzecia była z czystego złota. Trumny wypełniała zdobiona klejnotami broń pokonanych przez Attylę królów. Wielki wódz podporządkował sobie sto azjatyckich plemion: pobił Alanów, Ostrogotów, Ormian, Burgundów, opanował Bałkany, Trację, Scytię i Galię. Zajął Mantuę, Mediolan i Weronę oraz większość północnej Italii. Zwyciężył legiony stolic zachodniego i wschodniego cesarstwa rzymskiego. W trzech trumnach znalazły się też zapierające dech w piersiach stosy błyszczących klejnotów i lśniącego złota, w których odbijały się płomienie lamp. Same trumny warte były majątek. Priskos nie mógł się pozbyć myśli, że wewnętrzną wykonano prawdopodobnie z płaconego corocznie Attyli przez Cesarstwo Wschodniorzymskie trybutu w wysokości dwóch tysięcy stu funtów złota. Nie potrafił też zignorować błysków wewnątrz -zieleni szmaragdów, krwistej czerwieni rubinów i głębokiego błękitu szafirów. Wzrok przyciągały ogniste granaty, indygowe lazuryty, żółte bursztyny i zielone jadeity. Gdy zapadła noc, przed namiotem zmarłego zgromadziła się grupa tysiąca jeźdźców wybranych z oddziału osobistej ochrony Attyli. Zamknięto wieka trumien i dźwignięto je na wielki ośmiokołowy wóz, którym transportowano największe ciężary. Jeźdźcy odjechali w ciemności, żadna pochodnia nie oświetliła ich drogi. Kilka tygodni później Priskos przygotowywał karawanę osłów do długiej podróży powrotnej na dwór cesarza Marcjana. Dopiero po miesiącu dotrze do pałaców w Konstantynopolu, ale już teraz chętnie poszedłby tam na czworakach. Po południu w obozie wybuchło następne zamieszanie. Ludzie pokazywali palcami w dal i krzyczeli w wielu językach. Priskos poszedł sprawdzić, co się dzieje. Elitarny konny oddział pogrzebowy wracał do obozowiska Hunów. Pędzili galopem i kurz był widoczny na równinie dużo wcześniej niż sylwetki jeźdźców. Ardaryk, Onegesius i trzech synów Attyli - Ellak, Dengizek i Ernak - oraz wodzowie podległych plemion zebrali się na skraju obozu, żeby ich powitać. Wojownicy zatrzymali się, zsiedli z koni i pokłonili zgromadzonym. Ci odpowiedzieli tym samym. Ellak, najstarszy spadkobierca Attyli, podszedł do Mozhu - dowódcy oddziału pogrzebowego - i położył mu rękę na ramieniu. - Mów. - Zabraliśmy władcę do odległego miejsca w zakolu rzeki, gdzie podróżni rzadko się zapuszczają - odrzekł tamten. -Zbudowaliśmy kryptę głęboką na dwóch mężczyzn, z pochyłym wejściem, i znieśliśmy trumny na dno. Potem zasypaliśmy kryptę i przejście. Przeprowadziliśmy nasze konie po tamtym terenie tak wiele razy, że nie sposób dokładnie określić, gdzie pochowano naszego władcę. Potem zmieniliśmy kierunek rzeki tak, że zawsze będzie płynęła nad grobowcem władcy. Ellak uściskał Mozhu. Potem wszedł na zaprzężony w woły wóz i wygłosił mowę dziękczynną do tysiąca mężczyzn, którzy towarzyszyli jego ojcu w bitwie i strzegli go po śmierci. Zanim zeskoczył na ziemię, zawołał: - Teraz ich zabijcie. Jeźdźcy zostali otoczeni przez wojowników. Priskosowi wydawało się, że oddział złożony z tysiąca wojów znika niczym pływacy wciągani pod wodę podczas powodzi - tu jakaś głowa szła w dół, tam kilka głów. Tonęli pod ciężarem całej armii. Żaden członek oddziału pogrzebowego nie stawiał oporu ani nie próbował ponownie dosiąść konia, by uciec. Priskos nie wiedział, czy to dlatego, że ich egzekucja była zaskoczeniem, czy też dlatego, że mieli świadomość, iż każdy, kto zna miejsce wiecznego spoczynku Attyli, musi umrzeć.

Po wszystkim ciała członków oddziału pogrzebowego przysypano ziemią tam, gdzie upadły. Ich dowódcy mówili o ich wierności, honorze i odwadze. Priskosowi zdawało się, że Hunowie uważają masakrę za naturalną i nieuniknioną część śmierci wielkiego wodza. To tylko pojedyncze nieszczęście. Priskos opuścił rozlegle obozowisko o świcie następnego ranka ze swoją karawaną stu pięćdziesięciu osłów Obładowano je zapasami, pośród których ukrył kilka cennych rzeczy -swoją pisemną relację o wyprawie do barbarzyńców, książki i pamiątki od zaprzyjaźnionych wodzów. Wziął też ze sobą wdowę po Attylli, Ildico. Obiecał ją zwrócić rodzicom, kiedy tylko uda się zorganizować przejazd na terytoria germańskie. Gdy oddalili się o dzień drogi od obozu barbarzyńców, podszedł do osła, na którym siedziała Ildico. - Widzisz, dziecko? Powiedziałem ci, że to bezpieczne. Nikt nie mógł nas oskarżyć. - Słyszałam, że kazali ci wypić wino. Dlaczego żyjesz? - Truciznę należy podawać przez dłuższy czas, zanim wywoła krwawienie i powstrzyma krzepnięcie krwi. Dodawałem ją do pożywienia Attyli tygodniami. Musiało jej być dość w jego organizmie, więc twoja ostatnia dawka sprawiła, że wykrwawił się na śmierć. Ale myśl o przyjemniejszych rzeczach. Będziesz wkrótce bardzo bogata. - Zatrzymaj złoto - odrzekła. - Uczyniłam to dla moich rodaków, których zabił. Odwieź mnie tylko do domu. - Cesarz będzie chciał cię wynagrodzić. To, co oboje zrobiliśmy, prawdopodobnie uratowało cesarstwo przed zagładą. - Nie obchodzi mnie cesarstwo. Szedł dalej naprzód i rozmyślał. Wszystko udało się doskonale - sam zebrał nostrzyk i zaczekał cierpliwie, aż spleśnieje, a potem sporządził z niego truciznę nie do wykrycia, powodującą zgon pozornie na skutek choroby. W marszu układał części swojej relacji o pobycie wśród Hunów Opisze wszystko - misję sprzed czterech lat z Maksyminem, kiedy o planowanie zabójstwa oskarżono tłumacza Wigilasa, działania barbarzyńców, osobowość ich naczelnego wodza. Pominie, oczywiście, szczegóły śmierci władcy. Każdą niewyjaśnioną sztuczkę można ponownie wykorzystać. Cesarstwo Zachodniorzymskie zostanie niedługo opanowane przez wrogów. Jego legiony nie odeprą kolejnych fal barbarzyńców, coraz liczniejszych i brutalniej szych. To zwykła gra liczb. W subtelny sposób Cesarstwo Wschodniorzymskie wyeliminowało konkurencję - cesarz wysłał tylko jednego człowieka, by położył kres zagrożeniu ze strony Hunów, czyż nie? I dlatego Cesarstwo Wschodniorzymskie przetrwa następne tysiąc lat. Pomyślał, że Ildico to z pewnością piękna młoda kobieta. Szczupła, zgrabna figura, mleczna skóra i jej złociste włosy były bardzo pociągające. W pewien sposób zatrzymanie jej dla siebie uczyniłoby jego ciche zwycięstwo nad wielkim At-tylą całkowitym. Ale nie, pomyślał. Właśnie tak postąpiłby wysłannik Rzymu.

ROZDZIAŁ 2 Pobliże wyspy barierowej Grand Isle, Luizjana, rok 2012 Remi Fargo unosiła się w ciepłej wodzie Zatoki Meksykańskiej, ledwo poruszając płetwami. Pracowała. Napełniła siatkę skorupami glinianego garnka, prawie zagrzebanymi w piasku. Oceniała, że cały garnek, ponad tysiąc lat temu, miał średnicę około dwudziestu pięciu i wysokość dziesięciu centymetrów. Pomyślała, że prawdopodobnie zebrała wszystkie jego kawałki. Nie chciała ryzykować porysowania gładkiej powierzchni naczynia, wkładając cokolwiek innego do siatki. Spojrzała w górę na kadłub łodzi, ciemny kształt osiemnaście metrów nad nią, na srebrzystej powierzchni wody. Zrobiła wydech i pęcherze powietrza wydostały się z jej ustnika, potem się wzniosła wśród lśniących bąbli, które podążały w górę ku światłu. Napotkała wzrok męża. Pokazała Samowi siatkę i uniosła kciuk. Wyciągnął do góry coś o wyglądzie poroża jelenia, jakby jej salutował, i skinął głową. Remi wykonała kilka leniwych ruchów nogami i jej szczupłe, zgrabne ciało znalazło się wyżej w ławicy wirujących wokół niej lśniących sardeli zatokowych. Rozpierzchły się, a ona wzniosła się ku łodzi. Przebiła powierzchnię i natychmiast zobaczyła drugą łódź w oddali. Zanurzyła się z powrotem, podpłynęła do przeciwległej burty łodzi nurkowej i zaczekała na Sama. Dostrzegła pęcherze powietrza z jego ustnika pod sobą, potem głowę i maskę. Wyjęła ustnik i oddychała przez chwilę. - Znów tu są. Sam zanurkował i wynurzył się przy rufie, ukryty za osłoną wałów napędowych. - To oni, zgadza się. Ta sama łódź nurkowa, czarny kadłub i szary kolor powyżej. - Popatrzył jeszcze raz. - Ta sama piątka... nie, szóstka ludzi. - Trzeci dzień z rzędu - powiedziała Remi. - Pewnie myślą, że znaleźliśmy Atlantydę. - Żartujesz, a to może być prawda. Nie Atlantyda oczywiście, ale oni nie wiedzą, co tu robimy. To wybrzeże Luizjany. Moglibyśmy nurkować do starego hiszpańskiego statku ze skarbami, który zepchnął tu huragan. Lub do okrętu z okresu wojny secesyjnej zatopionego podczas blokady. - Albo do jakiegoś chevroleta z dwa tysiące trzeciego, którym ktoś zjechał z mostu gdzieś w górze rzeki. Woda ma tu głębokość osiemnastu metrów. Jak dla mnie to po prostu piją piwo i nacierają się wzajemnie olejkiem do opalania. Remi pozwoliła się nieść prądowi do Sama i chwyciła się jego ramienia, żeby spokojnie obserwować drugą łódź. - Dziękuję za brak ciekawości, Panie Dowcipnisiu. Oni nas śledzą. Obserwują, co robimy. Widziałeś to? Słońce się odbiło w soczewce. - To pewnie paparazzi, którzy na mnie polują. - Świetnie. Ale pamiętaj, jeśli myślą, że znaleźliśmy coś cennego, możemy się znaleźć w niebezpieczeństwie. Złodzieje napadają, zanim policzą twoje pieniądze. - Okej - odrzekł. - Trzymają się z daleka od trzech dni. Jeśli się zbliżą, pogadamy z nimi. A na razie musimy zmapować tę zatopioną wioskę. Ostatnie tygodnie były interesujące, ale nie zamierzam poświęcić reszty życia na zajmowanie się archeologią ratunkową.

Sam i Remi Fargo zawsze twierdzili, że ich reputacja poszukiwaczy skarbów wzięła się stąd, że przykuli uwagę paru reporterów z wyobraźnią, kiedy prasie brakowało tematów. Oboje bardzo się interesowali historią i lubili szukać jej śladów. Tej wiosny zgłosili się na ochotnika do nurkowania na zlecenie stanu Luizjana. Archeolog Ray Holbert wypatrywał na brzegu szkód spowodowanych przez wycieki ropy na skutek pożaru platformy wiertniczej, gdy znalazł skorupy wyrzucone na plażę przez wody zatoki. Były wyraźnie miejscowe i bardzo stare. Poprosił koncern naftowy o grant na uratowanie tego, co wydawało się zatopioną wioską. Kiedy Sam i Remi usłyszeli o projekcie, zaoferowali pomoc. - Zanurkuj ze mną - poprosiła Remi. - Chyba znalazłam następne palenisko. Weź aparat fotograficzny. Sam podciągnął się na burtę, żeby sięgnąć po aparat do zdjęć podwodnych, i znów się zanurzyli. Remi wydawała się bez reszty pochłonięta pracą. Poprowadziła go do kamiennego paleniska i pozwoliła mu je obejrzeć, a sama sfotografowała miejsce pod różnym kątem, żeby udokumentować rozmieszczenie skorup wokół. Sam przyglądał się zgrabnym ruchom jej ciała w mokrym skafandrze wyglądała trochę jak własny cień - i zauważył, że cienki kosmyk kasztanowych włosów wysunął się jej spod kaptura na czoło. Dostrzegł jej zielone oczy patrzące na niego przez szybę maski, więc zmusił się do przeniesienia wzroku na krąg osmalonych kamieni, który odkryła pod piaskiem. Napełnili ostrożnie swoje siatki, żeby zabrać więcej ceramiki do skatalogowania, i zmapowali miejsce, gdzie ją znaleźli. Nagle Sam i Remi usłyszeli wycie pędnika. Odgłos narastał. Spojrzeli w górę i zobaczyli spód czarnego kadłuba, który mknął ku zakotwiczonej łodzi nurkowej. Wzburzona woda tworzyła fale rozchodzące się na boki od rufy motorówki. Widzieli osłonę wałów napędowych, śrubę i długi spiralny ślad skłębionych bąbli za nią. Obserwowali, jak kadłub łodzi nurkowej się przechyla i łańcuch kotwiczny napina się, by ją utrzymać. Pociągnął kotwicę, która zagłębiła się w piasku, a potem się zluzował, gdy obca łódź zwolniła i zatrzymała metr od ich łodzi. Po minucie czy dwóch czarny kadłub znów przyspieszył i oddalił się z dużą prędkością, odbijając się od grzbietów fal. Sam wskazał w górę i unieśli się ku powierzchni. Remi wspięła się po drabince, Sam za nią. Zdjęli sprzęt. - No i co? Trochę się zbliżyli, prawda? - spytała Remi. -Dobrze, że się nie wynurzyliśmy, kiedy nadpływali. Zauważyła, że Sam porusza szczęką. - Chyba złożyli nam wizytę, żeby zobaczyć, co wydobywamy z dna. - Mam nadzieję, że dobrze się temu przyjrzeli - odparła. - Nie chcę być posiekana przez śrubę z powodu kilku skorup i kupy tysiącletnich muszli. - Zobaczmy, kim oni są - zaproponował. Odpalił silnik i przeszedł na dziób. Remi wzięła ster i skierowała ich wolno ku kotwicy, żeby jej dwie łapy zostały pociągnięte do przodu i uwolnione z piasku. Sam wciągnął kotwicę i umieścił ją pod podkładem dziobowym. Remi obróciła łódź, żeby mógł zabrać małe koło ratunkowe z czerwoną chorągiewką z ukośnym białym pasem, ostrzegającą, że w wodzie jest nurek. Wyciągnął trzymającą je lekką kotwicę i ulokował wszystko na rufie. Pchnęła przepustnicę i pomknęła w stronę portu na Grand Isle. Sam stanął obok Remi, oparł łokcie na dachu kabiny i zaczął lustrować horyzont przez lornetkę. Gdy pędzili wzdłuż wybrzeża, długie kasztanowe włosy Remi powiewały za nią na wietrze.

- Nie widzę ich łodzi - oznajmił Sam. - Musieli zawinąć do portu. My też możemy. Remi wzięła kurs na port i otworzyła przepustnicę do końca, ale potem, kiedy dotarli do wejścia do portu, zwolniła nagle. Gdy okrążyli falochron, łódź Straży Przybrzeżnej przecięła im drogę w oddali. - Dobry refleks - pochwalił Sam. - Może musiałabyś zatrzepotać rzęsami, żeby się wykręcić od mandatu za przekroczenie prędkości. - Nie dostaję mandatów za przekraczanie prędkości, bo nie łamię przepisów - odrzekła i zatrzepotała rzęsami. -Możesz przejąć ster. Ustąpiła mu miejsca i Sam zwolnił jeszcze bardziej. Poruszali się w tempie pieszego. Remi się pochyliła i przeczesała palcami włosy, żeby je wyprostować. Podniosła głowę i zerknęła na Sama. - Nadal ich szukasz, tak? - Jestem po prostu ciekaw. Zastanawiam się, jak długo będziemy mieć na karku poszukiwaczy skarbów amatorów, szabrowników i hieny cmentarne, dokądkolwiek się udamy. - Chyba udzieliłeś jednego wywiadu za dużo. Pewnie tamtej dziewczynie z bostońskiej telewizji z długimi czarnymi włosami - uśmiechnęła się do niego. - Rozumiem, dlaczego chłonąłeś każde jej słowo. Mówiła z takim kulturalnym akcentem, że jej pytania brzmiały naprawdę inteligentnie. Sam odwzajemnił uśmiech, ale nie połknął haczyka. Oboje przyglądali się mijanym stanowiskom cumowniczym, wypatrując czarno-szarej łodzi, ale jej nie dostrzegli. Kiedy dopłynęli do miejsca, w którym cumowali wypożyczoną łódź nurkową, zatrzymali ją, przywiązali do dużych pachołków i wywiesili odbijacze za burtę. Spłukiwali wężem mokre skafandry i kładli na pomoście butle, żeby je zabrać do ponownego napełnienia do sklepu nurkowego Dave’a Carmody’ego, ale wciąż rozglądali się za czarno-szarą łodzią. - Hej, Fargowie! - Ray Holbert zamachał do nich. Wszedł na pomost, który zakołysał się lekko na pontonach. Holbert był wysoki, czerwony na twarzy i poruszał się energicznie. Stawiał długie kroki i wykonywał zamaszyste gesty. - Cześć, Ray - odpowiedziała Remi. - Znaleźliście coś? Sam uniósł pokrywę schowka na rufie, żeby pokazać kilka pełnych siatek. - Parę skorup przy kamiennym palenisku, trochę krzemiennych narzędzi i poroże jelenia z odłupanymi kawałkami, pewnie na groty. Zmapowaliśmy prawie cały teren. Remi wręczyła Rayowi aparat fotograficzny. - Wszystko jest tutaj. Możesz to wgrać do komputera i nanieść na mapę miejsca, skąd pochodzą te szczątki. - Super - odrzekł. - Nadganiamy trochę. Myślę, że zdążymy zidentyfikować, zmapować i zbadać trzy zatopione wioski wzdłuż tej części wybrzeża, zanim pieniądze z grantu się skończą. - W razie czego pomożemy ci - obiecał Sam. - Możemy trochę przedłużyć pracę. - Poczekamy, zobaczymy - odparł Ray. - Pojedź za nami ciężarówką do naszego domku - zaproponowała Remi. - Możemy ci przekazać ostatnie znaleziska. Mapy i zdjęcia są gotowe, artefakty i kości oznakowane, ich lokalizacja uwzględniona na planie. Poczułabym się lepiej, gdybyś miał już to wszystko. - Okej - zgodził się Holbert. - Dowiedzieliśmy się już naprawdę dużo. Te wioski leżały tuż powyżej plaży. Datowanie radiowęglowe pokazuje, że musiały zostać zatopione na skutek podniesienia się poziomu morza około roku siedem-setnego. Wszystkie wydają się mniej więcej takiej samej

wielkości jak wasza. Mieszkało w nich po pięć lub sześć rodzin. Miały małe siedziby z kamiennymi paleniskami. Mieszkańcy żywili się tym, co złowili w morzu, ale również polowali na jelenie w głębi lądu. To pierwsze skupisko stanowisk archeologicznych jest wspaniałe. - Chcesz nam powiedzieć, że pora na następne? - zapytała Remi. - Pojutrze chcę przenieść wszystkich kilka kilometrów na zachód. Jest tam parę tuzinów potencjalnych stanowisk, a każdy zespół nurków bada tylko jedno. Chcę, żeby każdy zespół dokonał wstępnych oględzin jakiegoś nowego miejsca wzdłuż wybrzeża na wysokości cypla Caminada. W ten sposób będziemy mieć lepszą orientację, co musimy zrobić, zanim zaczniemy tracić naszych letnich ochotników Prawdopodobnie wyeliminujemy większość stanowisk po przyjrzeniu się im pod wodą. Po dziesięciu minutach byli w małym domku, który Sam i Remi wynajęli przecznicę od plaży na południowym krańcu Grand Isle. Parterowy budynek na palach miał biały siding i duży ganek frontowy, gdzie mogli siedzieć wieczorem i rozkoszować się bryzą od Zatoki Meksykańskiej. Sam i Remi lubili być anonimowi, kiedy podróżowali. Nic w wyglądzie domku nie pozwalało przypuszczać, że wynajmujące go małżeństwo to para multimilionerów. Niski dach ocieniał ganek, dwa duże okna wychodziły na wodę, w środku były dwie sypialnie i mała łazienka. W jednym z pokoi urządzili pracownię i skład przedmiotów, które wydobywali z zatopionej paleoindiańskiej wioski. Ray Holbert wszedł z nimi i Sam pokazał mu zgromadzone artefakty, kiedy Remi brała prysznic. Wręczył Rayowi plan ze starannie narysowanymi przedmiotami w miejscach, w których je znaleźli. Dołączył do tego karty pamięci z mnóstwem zdjęć zrobionych przez Remi dla udokumentowania położenia każdego artefaktu w stosunku do innych. Holbert popatrzył na plan wioski i przedmioty. - Taka liczba poroży i kości jeleni sugeruje, że podnosząca się woda bardzo zmieniła krajobraz. Wtedy były tu prawdopodobnie zalesione pasma górskie. Teraz są głównie tereny zalewowe i równiny na poziomie morza. - Trochę szkoda się przenosić - stwierdziła Remi. Po prysznicu przebrała się w miejscowy wieczorowy strój: szorty, luźną koszulkę polo z krótkimi rękawami i klapki. - Choć nie będę tęskniła za naszymi cieniami. - Co masz na myśli? - zapytał Holbert. - To pewnie nasza wina - odrzekł Sam. - Jakaś łódź nurkowa nas śledziła. Obserwowali, dokąd płyniemy, a potem przyglądali się nam przez lornetkę. Dziś zbliżyli się na metr do łodzi, jakby chcieli zobaczyć, co Wydobyliśmy. - Dziwne - stwierdził Holbert. - Pierwszy raz słyszę o nich. - Jak wspomniałem, może to po prostu przez nas. Taka jest cena tego, że nasze nazwiska są w gazetach - odparł Sam i spojrzał na Remi. - Albo może przez zdjęcie Remi. No dobra, pomogę ci załadować towar na twoją ciężarówkę, zanim wezmę prysznic. Po dwudziestu minutach biały pikap Holberta był załadowany i wkrótce potem siedzieli w restauracji przy ostrygach, grillowanych krewetkach z sosem remoulade, świeżo złowionym czerwonym lucjanie i butelce schłodzonego chardonnay z winnic Kistlerów w Kalifornii. - Wypijecie ze mną jeszcze jedną butelkę wina? - zapytał Sam po jedzeniu. - Nie, dzięki - odrzekł Ray. - Mnie też wystarczy - powiedziała Remi. - Jeśli został nam tylko jeden dzień na tę wioskę, to chciałabym wcześnie zacząć. Przez kilka następnych dni możemy nic nie znaleźć. - To prawda - przyznał Sam. Pożegnali się z Rayem, poszli do swojego domku, zaryglowali drzwi i

zgasili światło. Zostawili włączony obracający się wolno nad ich łóżkiem wentylator i położyli się spać, słuchając, jak fale omywają plażę. Sam obudził się, gdy pierwszy promień słońca zajrzał przez szparę w zasłonach, i pomyślał, że wyjdzie na palcach z sypialni, żeby nie budzić Remi, a tymczasem zastał ją siedzącą na frontowym ganku z filiżanką kawy, ubraną i wpatrzoną w Zatokę Meksykańską w oczekiwaniu na niego. Sam i Remi wstąpili do baru kawowego, żeby kupić croi-ssanty i kawę, potem udali się do mariny, doszli pomostem do miejsca, gdzie zacumowali łódź nurkową. Przystanęli. - Widzisz to? - szepnęła Remi. Sam przytaknął. Zmrużył oczy, wysunął cicho stopy z półbutów i wszedł na pokład dziobowy łodzi. Kabina była zamknięta, ale skobel został utrącony mocnym uderzeniem. Sam otworzył przesuwne drzwi i zajrzał do środka. - Nasz sprzęt jest całkowicie schrzaniony. - Ktoś przy nim majstrował? - Niezupełnie. „Całkowicie schrzaniony” to eufemizm. -Sam wyjął komórkę i wybrał numer. - Dave? Tu Sam Fargo. Mamy problem. Jesteśmy w marinie i ktoś się włamał do łodzi nurkowej, którą wypożyczyliśmy od ciebie. Wygląda na to, że uszkodzili nam automaty oddechowe, poprzecinali gumę masek i płetwy. Nie wiem, co zrobili z butlami, ale byłbym naprawdę ostrożny, poddając je ciśnieniu. Nie sprawdzałem jeszcze silnika ani zbiornika paliwa. Gdyby udało ci się dostarczyć nam szybko nowy sprzęt, moglibyśmy jeszcze wypłynąć. Na razie dzwonię na policję. - Wstrzymaj się - odparł Dave Carmody. - Będę tam za jakieś pół godziny ze wszystkim, czego potrzebujecie. I lepiej, jeśli ja wezwę gliniarzy. Grand Isle to mała wyspa, znają mnie. Wiedzą, że będą musieli żyć ze mną jeszcze dwadzieścia lat. - Dzięki, Dave. Czekamy. - Sam odłożył telefon i poszedł usiąść na pokładzie dziobowym. Przez jakiś czas się nie ruszał, tylko patrzył na wodę. Remi przyjrzała mu się uważnie. - Sam? - Co? - Przyrzeknij mi, że nie zaplanujesz czegoś na wyrost. - Nie na wyrost. - Mam szykować pieniądze na kaucję? - Niekoniecznie - odrzekł. - Hm... - mruknęła, obserwując go. Wyjęła telefon i wybrała numer. - Delia? Tu Remi Fargo. Co u ciebie? To super. Henry jest w sądzie czy...? Myślisz, że mogłabym z nim porozmawiać? Wspaniale. Dziękuję ci. - Czekając, poszła na rufę łodzi. - Henry? Chciałam cię tylko poprosić o drobną przysługę. - Odwróciła się od Sama i zniżyła głos, najwyraźniej zależało jej, żeby tego nie usłyszał. Odwróciła się z powrotem i poszła w stronę Sama. - Dzięki, Henry. Byłabym wdzięczna, gdybyś go zawczasu zawiadomił. Cześć. - Co to za Henry? - spytał Sam. - Henry Clay Barlow, nasz adwokat. - A, ten Henry. - Powiedział mi, że nie będziemy potrzebowali kaucji. Zamiast tego zadzwoni do kolegi w Nowym Orleanie, który przyleci tutaj helikopterem z walizką pieniędzy i nakazem doprowadzenia zatrzymanego do sądu w celu sprawdzenia legalności aresztu, jeśli okaże się nam potrzebny. Jest

podobno śliski jak piskorz. - Henry wziąłby to za pochwałę. Ile to nas będzie kosztować? - Zależy, co zrobimy. - Słusznie. - Sam usłyszał jakiś odgłos i spojrzał wzdłuż pomostu. - To Dave ze sklepu nurkowego. Dave zatrzymał swoją ciężarówkę przy końcu pływającego pomostu. Przyjechał ze skrzynką narzędziową w towarzystwie umundurowanego policjanta. Gliniarz był wielkim barczystym blondynem z brzuchem, który rozsadzał jego mundurową koszulę. - Cześć, Sam - przywitał się Dave i skłonił lekko. - Remi. Sam wstał. - Szybki jesteś. - To sierżant Ron Le Favre. Uznał, że powinien to obejrzeć, zanim wymienimy wam sprzęt. - Gdy tylko Dave przesunął wzrokiem po swojej łodzi, zdenerwował się. - Spójrzcie na te drzwi kabiny. To importowane twarde drewno, polakie-rowane tak, że można się w nim golić. Sierżant Le Favre wszedł na łódź. -- Miło mi państwa poznać. - Wyjął aparat fotograficzny ze swojego ekwipunku i zaczął pstrykać zdjęcia szkód. Kiedy skończył, zapytał: - Panie Fargo, co się pańskim zdaniem dzieje? Coś zginęło? - Nie widzę, żeby czegoś brakowało. Rzeczy są raczej zniszczone. - Naraziliście się komuś? - Nic mi o tym nie wiadomo. Wszyscy byli dotąd przyjaźnie nastawieni. - Ma pan jakąś teorię? Sam wzruszył ramionami. Remi zgromiła go wzrokiem, zdumiona i poirytowana. - Okej, sporządzę protokół - oznajmił sierżant Le Fa~ vre. - Wtedy Dave będzie mógł wystąpić o odszkodowanie do swojego ubezpieczyciela. Najpierw sprawdzę, czy ktoś nocował na swojej łodzi. Może ktoś coś widział. - Dziękujemy bardzo, sierżancie - odrzekł Sam. Zabrał się do przenoszenia z Dave’em Carmodym zniszczonego sprzętu na jego ciężarówkę i nowego na łódź. Następnie uruchomił silnik, posłuchał go, otworzył pokrywę i popatrzył na paski klinowe i gumowe przewody. Zanim Dave ich opuścił, Sam zwrócił się do niego - To prawdopodobnie dlatego, że kogoś zainteresowało, po co nurkujemy. Zrobiono nam ostatnio trochę reklamy, więc pewnie taka jest tego cena. Podlicz koszty i dodaj do naszego rachunku. Nie chcę, żebyś likwidował szkodę z polisy, bo potem podwyższą ci stawkę. Dave pokiwał głową. - Dzięki, Sam. Ładnie z twojej strony. Gdy tylko Fargowie zostali sami, Remi zapytała: - Żadnych teorii, Sam? Naprawdę? A co z ludźmi w czarno-szarej łodzi, którzy nas śledzili przez kilka dni? - Nie zaprzeczyłem, wzruszyłem tylko ramionami. - Nie chcesz, żeby figurowali w kartotece sierżanta na wypadek, gdyby coś jeszcze się wydarzyło? - Jeśli coś się przytrafi tamtym ludziom, lepiej, żeby policja nie miała mojego oświadczenia, że podejrzewałem ich o działanie na naszą szkodę. - Rozumiem - odparła. -- To powinien być interesujący dzień. Sam pokręcił się po łodzi i sprawdził, czy wszystko mają, zanim ją odcumował. Remi odpaliła silnik i ruszyła wolno z mariny ku zatoce. Przed nimi błękitne niebo i stykające się z nim na

horyzoncie morze zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Sam stanął obok Remi, kiedy okrążyła falochron i dodała gazu. - Mam nadzieję, że skończymy dzisiaj to stanowisko, żebyśmy przed przeniesieniem się na następne mogli uznać, że znaleźliśmy wszystko, co było do znalezienia. - W porządku - odpowiedziała. - To brzmi pokojowo. Podróżowali na zachód wzdłuż płaskiego zielonego wybrzeża Luizjany do miejsca, gdzie nurkowali. - Spójrz na wprost - rzuciła Remi, kiedy zbliżyli się do celu. Sam popatrzył ponad dachem kabiny. Zobaczył zakotwiczoną czarno-szarą łódź, czerwono-białą chorągiewkę i ludzi w wodzie. - Ciekawy zbieg okoliczności. Nasz sprzęt nurkowy pada ofiarą sabotażu, a teraz zastajemy tych ludzi nurkujących dokładnie tam, gdzie my. - Wyjął lornetkę i przyglądał się czarno-szarej łodzi przez kilka sekund. - Wygląda na to, że wychodzą z wody. Wciągają już boje nurkowe i zwijają chorągiewkę. - No oczywiście - odparła Remi. - Sławni poszukiwacze skarbów Fargowie, jak się okazuje, nurkowali po potłuczoną ceramikę i poroża jeleni. Co za niespodzianka. - Zwolniła. -Pozwólmy im się stąd wynieść. Nie zamierzam schodzić na osiemnaście metrów i zostawiać ich na górze przy naszej łodzi. - Może nie dlatego opuszczają to miejsce. Skoro my ich widzimy, to oni nas też. Spróbujmy innego podejścia. Miej ich na oku przez chwilę. - Sam wszedł do kabiny i wrócił z mapą. Uniósł ją tak, żeby Remi widziała. - Płyń tędy w kierunku jeziora Vermilion. Tam weźmiesz kręty kurs na teren zalewowy. - To trochę niejasne. - Nie chcę ograniczać twojej kreatywności. Spróbuj ich zgubić. Remi ruszyła naprzód odpowiednim kursem kompasowym i stopniowo przesuwała przepustnicę, wywołując ryk silnika chevroleta o pojemności siedmiu litrów. Minęła z daleka czarno-szarą łódź, utrzymując taką samą prędkość. Po kilku minutach Sam klepnął ją w ramię i obejrzała się za siebie. Kiedy zobaczyła, że czarno-szara łódź pędzi za nimi, odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się. - Nie są zbyt subtelni. To chyba wyścig. - Pchnęła przepustnicę do oporu i naparła na nią dłonią, żeby wydusić resztkę mocy z silnika. Gdy mknęli na zachód wzdłuż cypla Caminada, wyglądała na zachwyconą. Od czasu do czasu łódź natrafiała na wysoką falę i przeskakiwała przez nią. Remi uginała wtedy kolana jak narciarka, ściskając mocno koło sterowe, a potem się schylała, żeby uniknąć ochlapania rozbryzgami, które wiatr na nich zwiewał. Sam stanął blisko niej. - Warto teraz trochę zwolnić. Jeśli stracą nas z oczu tak wcześnie, mogą zrezygnować. Chcemy, żeby się w to całkowicie zaangażowali. - Tak jest, kapitanie - odpowiedziała. Płynęła dalej, utrzymując pościg na granicy widoczności, dopóki Sam nie zakomenderował: - Dobra. Teraz na jezioro Vermilion. Skręciła w prawo, przecięła otwartą wodę i skierowała się w stronę terenów zalewowych. Gdy wpadła do pierwszego wąskiego, krętego kanału, cofnęła przepustnicę. - Hej, przydaj się na coś! - zawołała. - Przejdź na dziób i czuwaj, żebym w coś nie uderzyła. - Chętnie - zgodził się Sam. Przeszedł na pokład dziobowy i wskazał najbezpieczniejszy kierunek.

Wypatrywał w wodzie przeszkód i płycizn i pilnował, żeby je omijała. Woda była ciemna i prawie nieprzezroczysta, wzdłuż kanału rosły trzciny i drzewa, z których zwisały oplątwy brodaczko-wate i pnącza. Kiedy zapuszczali się coraz dalej w głąb lądu, roślinność gęstniała, korony drzew się łączyły i tworzyły łuki nad wodą. Po jakimś czasie Sam krzyknął: - Daj bieg jałowy. Remi wrzuciła luz, łódź przebyła kilka metrów prawie bezdźwięcznie, potem się zatrzymała i wpłynęła dryfem w młodniak. Gdzieś w oddali za sobą usłyszeli ryk silnika czarno-szarej motorówki. Sam i Remi wymienili spojrzenia i Remi przyspieszyła. Płynęli przez następne dwadzieścia minut, po czym Sam machnął ręką. Rami zwolniła, posuwali się do przodu niczym ślimak, Sam przeszedł na rufę i spojrzał na mapę. - Przygotuj się do rzucenia kotwicy. - Jesteś pewien? - Coś nie tak z tym miejscem? - To duszne, pełne moskitów bagno, gdzie aligatory i słynne amerykańskie krokodyle ledwo mogą się obronić przed mokasynami błotnymi. I właśnie widziałam, jak czapla biała spadła z drzewa z wyczerpania upałem. - Doskonale - odrzekł Sam. - Ubieramy się w skafandry nurkowe. Ochronią nas przed moskitami. Włóż buty, bo będziemy iść. I możemy wziąć płetwy na wypadek, gdybyśmy musieli poruszać się naprawdę szybko. Popatrzył na mapę i postawił duży czerwony krzyżyk około kilometra od ich pozycji. - Czy to trochę nie za brutalne? - Tyle się napracują, żeby to zobaczyć. Będą musieli w to uwierzyć. Przygotowali się, Sam dopchnął ich tępym końcem bosaka do brzegu i trzymał łódź końcem z hakiem, gdy wysiadali i robili kilka kroków w błoto. Potem odepchnął łódź tak, żeby podryfowała na środek kanału. - Co teraz? - zapytała Remi. - Teraz wyruszymy na wspaniałą wielką wędrówkę. - Urocze. Prowadź. - Poszła za nim przez trzciny i muł. Sam co chwilę oglądał się za siebie, żeby sprawdzić, co z Remi. Kroczyła równym tempem i uśmiechała się spokojnie. Po około dwudziestu minutach marszu Sam przystanął. - Rozgryzłaś to, prawda? - Może. - Dlaczego tylko może? - Przypuszczasz, że umieścili lokalizator GPS w naszej łodzi? Wyszczerzył zęby. - Znalazłem go. Zastanawiałem się, dlaczego nie uszkodzili silnika, a potem sobie uświadomiłem, że dlatego, żebyśmy się za długo nie rozglądali po komorze silnikowej. - Więc owszem. Rozgryzłam to. Dokończmy tę wędrówkę i zobaczmy, czy idą naszym śladem do skarbu. - Czasami mnie zdumiewasz - stwierdził Sam. - Naprawdę? - zapytała. - Nadal? Sam poprowadził Remi głębiej w bagno, a potem szerokim łukiem w prawo tak, że zatoczyli duże koło. Kiedy wrócili do łodzi, Remi przeszła sto metrów do następnego zakrętu i wskazała coś.

Czarno-szara łódź została zakotwiczona tak, żeby była przed nimi ukryta i Sam usiadł na starym zwalonym pniu drzewa, włożył płetwy i naciągnął maskę na twarz. Remi położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie mówiłam o aligatorach tylko tak sobie. - Nie zdradzaj im, że tu jestem. - Wszedł do ciemnej wody i zniknął. Pojawił się z powrotem przy rufie czarno-szarej łodzi. Dotarł do dziobu, podniósł kotwicę i łódź podryfowała z prądem. Remi przedostała się szybko wzdłuż płycizn do miejsca blisko brzegu, gdzie wśród martwych drzew zostawili łódź nurkową. Odepchnęła ją bosakiem, wyciągnęła z wody kotwicę i spojrzała na Sama dryfującego ku niej wolno kanałem w czarno-szarej łodzi. Zobaczyła, że trzyma wiązkę przewodów, które przeciął i odizolował swoim nożem nurkowym. Zwarł dwa druty, silnik zaskoczył i Sam zaczął sterować łodzią w jej kierunku. Uruchomiła silnik ich łodzi i popłynęła przez zalewisko przed Samem z jedną czwartą szybkości, przypominając sobie, gdzie są zatopione kłody i mielizny. Po kilku minutach była na jeziorze Mud, potem na jeziorze Vermilion i wreszcie w zatoce. Po chwili Sam dogonił ją czarno-szarą łodzią. Kiedy dotarli na otwartą wodę daleko od cypla Caminada, złączyli obie łodzie i związali je razem. Remi przeszła na czarno-szarą łódź. - Spryciarz z ciebie. - Dzięki - odrzekł. Zaczęli przeszukiwać czarno-szarą łódź, koncentrując się na kabinie. Po paru minutach Remi uniosła niebieski segregator z setką kartek w środku. - Są z jakiejś firmy. Słyszałeś kiedykolwiek o Consolidated Enterprises? - Nie - zaprzeczył Sam. - To dość mglista nazwa. Nie brzmi jak coś konkretnego. - Pewnie nie chcą sobie zawężać pola - powiedziała. - W tym momencie są poszukiwaczami skarbów. - Wskazał morski wykrywacz metali na pokładzie, gotowy do użycia. - Po co korzystać z tego urządzenia, skoro można po prostu śledzić ludzi, którzy znajdują skarby, uszkodzić sprzęt i zająć ich miejsce? Sam znów się rozejrzał po kabinie. - Jest ich szóstka. Remi przytaknęła i znów otworzyła segregator. - Dwie kobiety. Proszę bardzo. Są jakimś „zespołem terenowym”. Mamy tu zdjęcia i nazwiska. - Weź to ze sobą - polecił Sam. - Czy zabieranie czyichś rzeczy to przypadkiem nie kradzież? Posuwamy się za daleko. - A kiedy pozostawiliśmy sześć osób własnemu losowi na bagnie ponad sześćdziesiąt kilometrów od domu, to nie posunęliśmy się za daleko? - Chyba masz rację. - Zamknęła segregator i wyszła na pokład. - Co zrobimy z łodzią? - Gdzie jest siedziba ich firmy? - W Nowym Jorku. - Lepiej doprowadźmy ich łódź z powrotem do mariny i zadokujmy - powiedział Sam. - Jest prawdopodobnie wypożyczona od kogoś, kogo nie stać na jej utratę. Remi przerzuciła nogi nad burtą na ich łódź. Sam wręczył jej swoją maskę i płetwy, potem zdjął skafander nurkowy i rzucił go w ślad za Remi, która odwiązała linę łączącą obie łodzie. - Ścigamy się do Grand Isle. - Odpaliła silnik. - Zwycięzca pierwszy bierze prysznic. Sam ponownie uruchomił silnik czarno-szarej łodzi i przygotował się do startu. Pomknęli ku marinie z dużą prędkością, dna łodzi wznosiły się na grzbietach fal i opadały w ich doliny. Po niecałej

godzinie dotarli do celu prawie równo. Sam przycumował czarno-szarą łódź, wspiął się na pomost w ukradzionej bluzie sportowej z kapturem na czapce bejs-bolowej. Zszedł z pomostu i wszedł na następny, gdzie Remi przywiązywała ich łódź. Podniosła wzrok. - Wyglądasz na zadowolonego z siebie w cudzych ciuchach. Pokręcił głową. - Po prostu dużo się uśmiecham . To oznacza, że jestem prostolinijny i przyjaźnie nastawiony. Skończyła z linami, podeszła do kabiny i szarpnęła nową kłódkę. - Prostolinijny? Bycie autentycznym to nie to samo co bycie prostolinijnym. Zabierz mnie pod długi gorący prysznic i do dobrej restauracji, to potem może porozmawiamy o przyjaznym nastawieniu.

ROZDZIAŁ 3 La Jolia, Kalifornia Selma Wondrash siedziała przy swoim biurku w biurze na parterze domu Fargów na cyplu Goldfish Point w La Jolla. W Kalifornii był jeszcze wczesny wieczór. Podniosła wzrok znad książki, którą czytała, żeby popatrzeć na słońce zachodzące za gładki bezmiar oceanu. Lubiła moment, kiedy złota tarcza zdawała się tkwić na horyzoncie niczym żółtko sadzonego jajka. Długie fale Pacyfiku dopływały do stóp klifu poniżej domu i myślała o tym, jak docierają do niej z drugiego końca świata. Rzadko miała czas na czytanie książek dla przyjemności, ale Fargowie przebywali w Luizjanie od prawie miesiąca i to, co robili, nie wymagało od niej prowadzenia wielu badań. Przegarnęła palcami krótko ostrzyżone włosy, zamknęła na chwilę oczy i pomyślała o książce, którą czytała - Wielkiej podróży Davida McCullougha, książce o wy jeździe dziewiętnastowiecznych Amerykanów do Paryża. Tak jak ona byli ludźmi kochającymi wiedzę. Dla nich i dla niej nauka była życiem. Pomyślała, że udało jej się znaleźć miejsce dla siebie. W dzieciństwie wyobrażała sobie czasami namalowany portret samej siebie, nieśmiałego, nieciekawego stworzenia - Dziewczynka w pierwszym rzędzie z podniesioną ręką. Była cudownym dzieckiem, zaczęła czytać w wieku dwóch lat i czytała, uczyła się, studiowała, obliczała, aż została główną badaczką w firmie Fargów. Dostrzegła swoje odbicie w dużej lśniącej powierzchni okna wychodzącego na ocean - oto ona, niska - być może krępa; w średnim wieku - nie da się ukryć; ubrana w nierównomiernie farbowany T-shirt i spodnie khaki. No cóż, to japońskie ogrodniczki, modne. Pracowała dla Sama i Remi Fargów już od dłuższego czasu. Zatrudnili ją zaraz po tym, jak sprzedali swoją firmę, ale zanim zbudowali ten dom. Remi powiedziała wtedy: - Potrzebujemy kogoś do pomocy w badaniach. - Czego? - zapytała Selma. - Różności - odrzekła Remi. - Wszelkich. Historycznych, archeologicznych, językowych, oceanograficznych, meteorologicznych, informatycznych, biologicznych, medycznych, fizycznych, sportowych. Chcemy mieć kogoś, kto usłyszy pytanie i wymyśli sposób, żeby na nie odpowiedzieć. - Podejmę się tego - powiedziała Selma. - Studiowałam wiele z tych dziedzin i kilku uczyłam. Kiedy pracowałam jako bibliotekarka, wykorzystywałam różne źródła i poznałam wielu ekspertów. Wezmę tę posadę. - Nawet nie zna pani jeszcze wynagrodzenia - wtrącił się Sam. - Państwo też nie - odparła. - Zgodzę się na minimalne przez trzy miesiące próbne, a potem państwo wymienią kwotę. Zapewniam, że będzie naprawdę wysoka. Będą państwo wtedy dużo bardziej świadomi niż teraz. Nigdy nie przestała się cieszyć, że wybrała pracę dla Fargów. Było tak, jakby nigdy nie szukała posady, ale zamiast tego miała dostawać zapłatę za bycie dobrą Selmą. Pomagała nawet zaplanować ten dom. Sprawdzała architekturę i architektów, materiały i ekoprojekt, a ponieważ poznała już Sama i Remi, mogła im przypominać o rzeczach, które lubią, i o tym, że będą potrzebowali przestrzeni na nie. Wyjaśniała również, co jest niezbędne w pierwszorzędnej placówce badawczej.

Telefon zadzwonił i rozważała, czy nie zostawić podniesienia słuchawki Pete’owi lub Wendy, swoim młodym asystentom. Pomysł przetrwał pół sekundy, zanim, jak zawsze, padła ofiarą własnej ciekawości. - Halo. Rezydencja państwa Fargo. Selma Wondrash przy aparacie. - Selma! - zabrzmiał znajomy głos. - Meine Liebe, wo sind ihr Chef und seine schóne Frau? - Herr Profesor Fischer. Sie sind tauchen im Golf von Mexiko. - Z każdym dniem mówisz coraz lepiej po niemiecku. Dokonałem fascynującego odkrycia i chciałbym o tym porozmawiać z Samem i Remi. Jest jakiś sposób, żeby się z nimi szybko skontaktować? - Tak. Jeśli podasz mi numer, pod którym można cię złapać, to poproszę ich, żeby do ciebie zadzwonili, jak tylko ich namierzę. - Jestem w Berlinie. Mój numer to... Selma notowała i już wiedziała, że odłoży książkę McCullougha. Albrecht Fischer wykładał archeologię klasyczną na uniwersytecie w Heidelbergu. Nie zaszkodziłoby poświęcić trochę czasu tego wieczoru na przejrzenie kilku jego ostatnich publikacji naukowych, żeby się zorientować, czego może dotyczyć rewelacja, z którą dzwonił. - Dziękuję, Albrechcie. Zawiadomię Sama i Remi, jak tylko będę mogła. Późnym wieczorem, po romantycznej kolacji w Grand Jatte złożonej z duszonych krewetek, krabów z miękką skorupą i puddingu chlebowego, i spacerze przy księżycu wzdłuż zatoki, Sam i Remi właśnie położyli się do łóżka, gdy komórka Sama zadźwięczała. Gdy Sam opuścił stopy na podłogę, żeby wziąć telefon z komody, Remi uniosła głowę i oparła się na łokciu. - Moja ma wyłącznik. - Przepraszam - powiedział. - Zapomniałem, że jest włączona. - Przesunął palcem po ekranie. - Halo? - Sam? - Selma. - Spojrzał na Remi. Odwróciła się i podciągnęła kołdrę pod brodę. - Mam nadzieję, że nie dzwonię za późno. - Oczywiście, że nie - uśmiechnął się do Remi. - Co się urodziło? - Albrecht Fischer dzwonił. Dokonał jakiegoś odkrycia, o którym chce porozmawiać z tobą i Remi. - Jest u siebie na uniwersytecie w Heidelbergu? - Nie, w Berlinie. Podać ci namiar? - Tak. Podyktowała mu numer i zapisał go długopisem, który zostawił na komodzie, na skrawku papieru w swoim portfelu. - Dzięki, Selmo. Co w domu? - Wszystko we dworze odbywa się w największym spokoju bez względu na to, czy dziedzic i dziedziczka są na miejscu, czy nie. - Nie zadzwoniłabyś do człowieka w środku nocy tylko po to, żeby się z niego ponabijać. - Nigdy - zapewniła Selma. - Śpij dobrze. - Rozłączyła się. Sam wyszedł do kuchni i zaczął zamykać drzwi, ale Remi już wstała z łóżka i przeszkodziła mu.

- Rozbudziłam się. Możemy oboje być jutro zmęczeni. - Jaki czas jest w Berlinie? - Siedem godzin do przodu. - Czyli ósma rano. Sam wybrał numer i kiedy czekał na połączenie, przełączył telefon na głośnik. Słuchali, jak komórka dzwoni. - Allo, Sam. Wie geht es Ihnen? - Doskonale, Albrechcie. Wiemy od Selmy, że masz nam coś do powiedzenia, więc słuchamy. - Mam - odrzekł Fischer. - Chodzi o to, co znalazłem zaledwie tydzień temu. Przywiozłem tu parę rzeczy do zbadania i przyszły już wyniki. - Co to takiego? - Chyba natrafiłem na coś niewiarygodnego i na razie musi to pozostać całkowitą tajemnicą. Jest tak duże, że nie mogę tego wykopać sam. Nie mogę nawet zrobić wstępnych oględzin w pojedynkę. Lato zaczyna się za miesiąc, więc tym bardziej jest konieczne zachowanie tajemnicy w tej sytuacji. - Rozumiemy, ale nie możesz nam nawet zdradzić, co to jest? - zapytała Remi. - Sądzę... uważam, że odkryłem starożytne pole bitwy. Wydaje się nienaruszone. Sam napisał na swoim świstku papieru: „Co myślisz?” Remi wzięła długopis i odpisała: „Tak”. - Przylecimy do ciebie — oznajmił Sam. - Dzięki. Jestem teraz w Berlinie. Kupuję i pożyczam różne rzeczy. Przyślijcie mi informację o waszym locie, spotkam się z wami na lotnisku. - Remi i ja wsiądziemy do samolotu rano, ale podróż zajmie nam pewnie cały dzień. Do zobaczenia wkrótce. - Sam się rozłączył i spojrzał na Remi. - Powinniśmy byli zapytać, co to za pole bitwy - zauważyła. - Powiedział tylko, że starożytne, więc chyba nie musimy się obawiać niewybuchów. - Jeśli to w Europie, nie wiadomo, na co się natkniemy. - Albrecht jest w Berlinie, ale brzmiało to tak, jakby tam przeprowadzał badania, a nie znalazł to miejsce. - Lepiej się spakujmy. Rano, gdy pokonywali samochodem osiemdziesięciopię-ciokilometrową trasę do Nowego Orleanu, Sam zadzwonił do Raya Holberta. - Przepraszam, ale przyjaciel zadzwonił do nas w nocy, że potrzebuje pilnie pomocy przy pewnym projekcie, więc musieliśmy wyjechać. Wybacz, że się wynieśliśmy w takim pośpiechu. - Nie szkodzi - odrzekł Holbert. - Wykonaliście dla nas przez miesiąc wspaniałą robotę i będzie nam was brakowało. Nie mamy wielu ochotników, którzy pokrywają wszystkie swoje wydatki i mnóstwo naszych. Ale będziemy w kontakcie i damy wam znać, co jeszcze odkryliśmy. - Dzięki, Ray. - Aha, Sam? Gdyby ktoś miał szukać tamtych ludzi, którzy wypożyczyli czarno-szarą łódź, to gdzie twoim zdaniem powinni zacząć? - Nie jestem pewien. Sugerowałbym, żeby się udali na tereny zalewowe w głąb lądu, w okolicy jeziora Mud i jeziora Vermilion. Sporządzony przez Selmę plan podróży czekał na nich na lotnisku. Sam i Remi polecieli samolotem Royal Dutch Airlines z Międzynarodowego Portu Lotniczego imienia Louisa Armstronga w Nowym Orleanie do Atlanty, a stamtąd do Amsterdamu. Spali podczas lotu transatlantyckiego i

obudzili się przed lądowaniem w Amsterdamie. Lot do Berlina trwał dużo krócej i kiedy zakończyli podróż na berlińskim lotnisku Tegel o 11.20 następnego przedpołudnia, czekał tam na nich Albrecht Fischer. Fischer był wysokim, szczupłym, lekko siwiejącym blondynem o niegdyś jasnej cerze, która tyle razy brązowiała od słońca, że taka pozostała. Na tłe ciemnej karnacji wyróżniały się niebieskie oczy. Miał na sobie szarą sportową marynarkę, która wyglądała na znoszoną, i granatową jedwabną apaszkę zwisającą luźno z szyi. Uścisnął dłoń Samowi i ucałował Remi w oba policzki. Dopiero w drodze do wyjścia z terminalu zaczął mówić o swoim odkryciu. - Przepraszam, że powiedziałem wam tak mało przez telefon. Myślę, że zrozumiecie, kiedy zobaczycie, co przywiozłem do Niemiec. - Nie badałeś tego na miejscu? - zapytała Remi. - Nie - zaprzeczył. - Miałem wrażenie, że jestem obserwowany. Musiałem przeprowadzić badania laboratoryjne, ale bałem się je tam robić. Więc wróciłem tutaj. Koledzy z Uniwersytetu Humboldta i Wolnego Uniwersytetu Berlina udostępnili mi swoje pracownie. Nocuję w biurze kolegi, który jest na urlopie, i biorę prysznic w jego laboratorium chemicznym. - Dlaczego po prostu nie wrócisz do własnej pracowni w Heidelbergu? - To podstęp, żeby zmylić kogoś, kto mógłby się interesować tym, co robię. Miałem dziwne uczucie podczas pracy. A przekonałem się, że kiedy podejrzewasz, że ktoś cię śledzi, to zwykle tak jest. Fischer wyprowadził ich z terminalu i zatrzymał taksówkę, która zawiozła ich do hotelu Adlon Kempiński. Kiedy Sam ich meldował, Remi podziwiała piękne wnętrza - ozdobne dywany, wspaniałe meble, sklepiony sufit. Zauważyła też, że Albrecht Fischer stale zerka na boki i lustruje nieprzerwany potok ludzi przechodzących przez hol. Byl zdenerwowany, niecierpliwił się i jednocześnie... wydawał się przestraszony. Sam posłał portiera z bagażem na górę do ich pokoju i dołączył z powrotem do Remi i Fischera. - Idziemy do nas? Remi pokręciła głową. - Lepiej zobaczmy, nad czym pracuje nasz poczciwy profesor. Albrecht się rozpromienił. - Tak, proszę. Wiem, że pewnie jesteście zmęczeni po podróży, ale milczę na temat tej sprawy tak długo, że jestem już na wpół obłąkany. A laboratorium znajduje się niedaleko. Sam i Remi zerknęli na siebie. - W takim razie chodźmy - zgodził się Sam. Wyszli na dwór, odźwierny przywołał taksówkę i otworzył im drzwi. Albrecht zaczekał, aż zostaną zamknięte. - Na Uniwersytet Humboldta poproszę. - Kierowca zatrzymał się zaledwie kilka przecznic dalej przy pomniku Fryderyka Wielkiego przed głównym budynkiem uniwersytetu na Unter den Linden. Weszli szybko do budynku, w którym zdawały się mieścić same pracownie naukowe - wskazywały na to ponumerowane drzwi z matowymi szybami. Tam, gdzie były otwarte, widać było młodych ludzi w fartuchach laboratoryjnych, którzy chodzili wśród czarnych skrzynek z ekranami, stanowiskami z aparaturą chemiczną i blatami z wirówkami i spektrometrami. Sam zaglądał do każdej mijanej pracowni. Remi ujęła go za ramię. - Wiem, że przeżywasz na nowo swoje najlepsze chwile w college’u.

- Co masz na myśli? - zapytał Albrecht. - Myślałem, że amerykańscy studenci tylko piją piwo i chodzą na imprezy. - Sam poszedł do Caltechu. Pracowali w laboratoriach. A potem pili piwo i chodzili na imprezy. - Właśnie myślałem o niektórych wykładowcach tego uniwersytetu. Jeden się dobrze zapowiadał, chłopak nazwiskiem Albert Einstein. - A przed nim Hegel, Schopenhauer i bracia Grimm -dodała Remi. - Dziś będziemy polegać na specjalizacjach Remi - powiedział Albrecht. - Po trosze historii, po trosze antropologii fizycznej. Zatrzymał się przed ciemną pracownią, wyjął klucz i otworzył drzwi. Weszli i zapalił lampy fluorescencyjne. - To tutaj. - Czarne blaty biegły wzdłuż bocznych ścian, biała tablica stała z przodu, a za nią pół tuzina dużych stołów z nierdzewnej stali. Na jednym z nich spoczywała lśniąca drewniana trumna. - Kto umarł? - spytała Remi. - Nazwałem go Friedrich. - Albrecht podszedł do trumny. - A dokładniej, poświadczyłem, że to mój praprawuj Friedrich von Schlechter. Kiedy go znalazłem, nie chciałem wzbudzać ciekawości, więc kupiłem trumnę i wynająłem przedsiębiorcę pogrzebowego w najbliższym mieście, żeby załatwił niezbędne papiery i przetransportował go do Berlina. - Podniósł wieko. W środku leżał zbrązowiały ze starości szkielet z kilkoma strzępami materiału, który wydawał się zniszczoną skórą, i kawałkiem zardzewiałego metalu wyglądającego na ostrze miecza. Sam i Remi zajrzeli do środka. - Zdaje się, że głowa mu odpadła podczas podróży -zauważył Sam. Remi przyjrzała się bliżej. - To się nie stało w czasie transportu. Widzisz ślad na kręgu szyjnym, tutaj? - Wskazała górną tylną powierzchnię ostatniego kręgu, gdzie widniał głęboki ubytek. - To od topora lub miecza. - Bardzo dobrze - pochwalił Fischer. - Jak pobędziesz z nim dłużej, dowiesz się o nim więcej. Na podstawie zużycia zębów trzonowych i dobrego stanu kości oceniam, że miał co najmniej trzydzieści lat, ale jeszcze nie czterdzieści. Jeśli spojrzysz na jego lewą kość promieniową i kość łokciową, zobaczysz następne ślady. To wyraźnie rany, które się zagoiły na długo przed jego śmiercią. Oczywiście ścięcie głowy było ostatnim obrażeniem, jakie odniósł. Ale te ślady mówią dużo więcej o nim. Był wojownikiem. Prawdopodobnie używał jakiejś broni oburęcznej, kiedy ostrze przeciwnika trafiło go w przedramię. A jeśli miał tarczę, to cios ją rozpłatał. Przeżył i rana się zagoiła. - Miecze i tarcze przypomniały mi o czymś - zagadnęła Remi. - Sprawdziłeś już węgiel C14? - Tak. Zrobiliśmy to na odłamku kości udowej i na pasku skóry, który znaleziono ze szkieletem. To fragment jego buta, być może pochwa jakiejś broni. Otrzymaliśmy wynik osiemdziesiąt dwa przecinek osiemset trzynaście procent pozostałego C14. Pobrałem też próbki z innego osobnika blisko niego i zbadałem je tutaj. Wynik był taki sam, co daje nam w przybliżeniu rok czterysta pięćdziesiąty. - Czterysta pięćdziesiąty - powtórzył Sam. - A gdzie jest to miejsce? - Parę kilometrów na wschód od Segedyna na Węgrzech. - Łał! - wykrzyknęła Remi. - I uważasz, że Friedrich jest jednym z wielu? - Tak. Z jak wielu, tego jeszcze nie wiem. Pole bitwy jest zasadniczo wielką zbiorową mogiłą. Miejsce, gdzie spoczywają ciała, jest położone niżej niż otaczający je teren. Ci ludzie albo zostali pochowani w normalny sposób, albo przysypani z czasem przez warstwy ziemi. Wykryłem szczątki

oddalone od siebie o sto metrów. Zobaczcie. - Fischer podszedł do innego stołu i rozwinął dużą, narysowaną ręcznie mapę z naniesioną na nią siatką. - To jest rzeka Cisa, a tu jej dopływ Marusza. W tym kwadracie znalazłem Friedricha, a w tym inny szkielet na tej samej głębokości. - Kim byli? - Kusi mnie, żeby założyć, że Hunami. Obszar Segedyna był bastionem Hunów mniej więcej w tamtym czasie. Kiedy prowadzili wojnę, zwijali obóz i wyruszali do kraju wroga, żeby walczyć. Pokonywali Ostrogotów, Wizygotów, Rzymian: zarówno z Rzymu jak i z Konstantynopola, Awarów, Galów, Alanów, Scytów, Traków, Ormian i wiele mniejszych ludów, które wchłaniali podczas swoich podbojów. W pewnym momencie mieli też sojusz z każdą z tych grup przeciwko jednej lub kilku innym. Ustalenie, kto stoczył tę bitwę, będzie wymagało trochę czasu i badań. - Oczywiście - zgodził się Sam. - Trudno cokolwiek orzec, patrząc na dwa szkielety. - Otóż to - przytaknął Albrecht. - Nie mogę się doczekać, żeby tam wrócić i zacząć wykopaliska. Ale pojawiły się problemy. - jakie? - spytała Remi. - To otwarta przestrzeń. Wielkie pole, które za rządów komunistów było pastwiskiem, częścią państwowego gospodarstwa rolnego, ale leży odłogiem od ponad dziesięciu lat. Znajduje się blisko drogi. Segedyn to kwitnące nowoczesne miasto, oddalone zaledwie o parę kilometrów. Jeśli rozejdzie się wieść, nic nie powstrzyma ludzi przed przyjeżdżaniem i samodzielnym kopaniem w poszukiwaniu pamiątek. A istnieje dość opowieści o skarbach znajdowanych na stanowiskach archeologicznych, by przyciągnąć tysiące. W ciągu jednego dnia wszystko mogłoby przepaść. - Ale na razie wszystko jest jeszcze tajemnicą, tak? -upewnił się Sam. - Mam nadzieję, że tylko to sobie wyobrażam. Ale kiedy badałem okolice Segedyna, kilka razy odniosłem wrażenie, że jestem szpiegowany. - To się zdarza dość często - powiedziała Remi. - Co masz na myśli? - W Luizjanie byliśmy śledzeni, gdziekolwiek nurkowaliśmy - wytłumaczył Sam. - Okazało się, że obserwował nas zespół eksploracyjny z firmy o nazwie Consolidated Enterprises. - Nie kojarzy się to z archeologią, tylko z biznesem. - Właśnie - odrzekł Sam. - Ich biznesplan zakłada zapewne, żeby zaczekać, aż ktoś inny znajdzie obiecujące miejsce, a potem się go pozbyć i samemu zanurkować. - Sam zwabił ich na bagna i kiedy poszli za nami, pożyczył ich łódź. Albrecht zachichotał. - Staliście się znani z tego, że znajdujecie złoto i klejnoty. Ja jestem tylko biednym badaczem życia ludzi sprzed wieków, którzy za skarb uważali dobre zbiory jęczmienia. To pole bitwy jest najbardziej wstrząsającym odkryciem, jakiego dokonałem. Studiowałem ukształtowanie terenu w poszukiwaniu śladów rzymskiej osady. W pewnym okresie ten rejon był częścią rzymskiej prowincji. Zainteresowałem się tamtym miejscem głównie dlatego, że nie zostało zabudowane. - Domyślasz się, kto mógł cię szpiegować w Segedy-nie? - zapytał Sam. - Pewnego dnia ktoś się włamał do mojego pokoju hotelowego. Miałem notatki i laptop ze sobą. Przeszukano mój bagaż, ale nic nie zginęło. Ale przez kilka dni widywałem duży czarny samochód z czterema mężczyznami w ciemnych garniturach. Trzy lub cztery razy dziennie widziałem, jak mnie obserwują. Czasami mieli lornetkę albo aparat fotograficzny. - Opis przywodzi na myśl policję - stwierdził Sam. -Może podejrzewali, że robisz coś

nielegalnego, jak wywóz Friedricha z kraju. Gdyby wiedzieli, że jesteś archeologiem, to chcieliby się dowiedzieć, jakie artefakty znalazłeś. Albrecht spojrzał na swoje stopy. - Jestem winny przemytu Friedricha. Ale gdybym został na Węgrzech, żeby pracować w tamtejszym laboratorium, wiadomość o moim znalezisku rozeszłaby się w ciągu jednego dnia. Trzymanie odkrycia w tajemnicy to standardowa procedura. Każdy, kto je ujawni przedwcześnie, wraca na splądrowane i stratowane stanowisko, bez żadnej wartości naukowej i historycznej. A to miejsce jest narażone na zniszczenie bardziej niż inne. Przy ludzkich szczątkach, które znalazłem, nadal są zbroje i broń, kawałki tkaniny, skóry i futra. To wszystko by przepadło. - Oczywiście uszanujemy tajemnicę - zapewnił Sam. -I pomożemy ci, jak tylko będziemy mogli. - Jesteśmy świetni w ukrywaniu - dodała Remi. - Ale czy nie byłoby dobrze wciągnąć do tego Selmę? Moglibyśmy skorzystać z jej pomocy. Potrafi przewidywać, czego będziemy potrzebować. - Mamy twoje pozwolenie? - zapytał Sam. - Oznaczałoby to zaangażowanie w sprawę reszty naszego personelu, ale to wszystko. - Oczywiście - odrzekł Fischer. - Im więcej tęgich umysłów będzie pracowało po naszej stronie, tym lepiej. Na razie zamierzam odstawić Friedricha. - Na razie się rozpakujemy i trochę odpoczniemy. Przyjdziesz do hotelu i zjesz z nami kolację? - spytała Remi. - Na pewno nie wolelibyście zostać na trochę sami? - Chętnie porozmawialibyśmy jeszcze o twoim odkryciu dziś wieczorem - odparła. - Byłbym zachwycony. O której? - O ósmej. - Dobrze. Zostanę i pozamykam tu wszystko, a potem się przygotuję. Będę u was tuż przed ósmą. Uścisnęli sobie dłonie, Sam i Remi wyszli z budynku, minęli ogromny pomnik Fryderyka Wielkiego na koniu, skręcili w prawo i poszli Unter den Linden. Na jej odległym zachodnim końcu widzieli Bramę Brandenburską i hotel Adlon Kempiński prawie tuż przy niej. Kiedy oddalali się deptakiem pod lipami od uniwersytetu, mijali sławne ulice jedną po drugiej - Friedrichstrasse, Charlottenstrasse... Przeszli obok ambasady rosyjskiej i dotarli do węgierskiej w pobliżu ich hotelu. Było piękne późne popołudnie. Remi zadzierała głowę i oglądała widoki. - I co myślisz? - zapytał Sam. - Właśnie się zastanawiałam, dlaczego jesteśmy śledzeni.

ROZDZIAŁ 4 Berlin Gdzie oni są? - zapytał Sam. - Odczekaj chwilę - odrzekła Remi - a potem spójrz w tył mniej więcej na godzinę siódmą. Młoda blondynka i wysoki facet z ogoloną głową. - Dotknęła swoich lśniących kasztanowych włosów. - Młoda blondynka w Berlinie, hm? Co mogłoby być bardziej zaskakujące niż to? Zachowywała się tak, jakby nie była zadowolona ze swojej fryzury. Wyjęła małą puderniczkę z torebki, przyjrzała się sobie w lusterku i odgarnęła cienki kosmyk z powrotem na miejsce. - To jedna z kobiet z tamtego zespołu w Luizjanie. A facet... Też. Ich zdjęcia są w segregatorze, który ukradliśmy z łodzi. Jakim cudem przylecieli do Berlina tak szybko? Wylądowaliśmy tu dopiero kilka godzin temu. No i my wiedzieliśmy, dokąd się udajemy. Sam wzruszył ramionami. - Pewnie mają firmowy odrzutowiec. - Może powinniśmy się zatrudnić w Consolidated Enterprises. Ciekawe, jakie jeszcze bonusy przysługują pracownikom. - Pojawili się w nie najlepszym momencie. - Co robimy? - Chyba moglibyśmy zapytać jakiegoś niemieckiego prawnika, czy śledzenie nas jest legalne. - Zróbmy tak - odparła Remi. - Albrecht zadał sobie wiele trudu, żeby utrzymać swoje odkrycie w tajemnicy. Nie chciałabym, żeby ci idioci, których sprowadziliśmy za sobą, przypisali je sobie. Może udałoby się doprowadzić do deportowania ich. - Wolałbym mieć ich w Niemczech niż na Węgrzech. - Słusznie - przyznała Remi. - Możemy porozmawiać z Albrechtem przy kolacji. - Przedtem chciałbym coś zrobić. - Co? - Widzę tylko dwoje. Rozdzielmy ich. - Po tych wszystkich nurkowaniach i lotach mogłabym spędzić godzinkę w hotelowym salonie piękności. Sam i Remi poszli razem deptakiem. Kiedy dotarli do hotelu Adlon Kempiński, Remi pocałowała Sama w policzek i weszła do holu. Sam przeszedł kilka kroków, po czym się obejrzał za siebie, żeby mieć pewność, że blondynka weszła za Remi. Zobaczył też, jak wysoki mężczyzna z ogoloną głową przystaje nagle i udaje, że patrzy na kogoś innego. Sam ruszył szybko dalej. Za Bramą Brandenburską wszedł do Tiergarten, dużego parku miejskiego. Podążył ścieżką pod drzewami w stronę Hauptbahnhof, dużego, lśniącego metalowego budynku, największej w Europie dwupoziomowej stacji kolejowej. Wszedł do środka, mając wysokiego mężczyznę z ogoloną głową wciąż w pewnej odległości za sobą, wmieszał się w tłum podróżnych i kupił bilet na przejazd pociągiem S-Bahn przez miasto. Pospieszył na właściwy peron, przybył tam w momencie, gdy właśnie drzwi się otwierały, wsiadł, zobaczył, czy jego cień wszedł do innego wagonu, zaczekał, aż drzwi zaczną się zamykać, i wysiadł. Wybiegł z peronu i zniknął w dole ruchomych schodów prowadzących do pociągów dalekobieżnych wschód-zachód. Stał u podnóża schodów przez kilka

minut i wypatrywał wysokiego mężczyzny z ogoloną głową. Kiedy się upewnił, że go zgubił, wjechał ruchomymi schodami na parter, wyszedł z Hauptbahnhof, znalazł wygodną ławkę z cieniu i zaczął obserwować wyjście ze stacji. Minęło dwadzieścia minut, zanim jego ogon pojawił się z ponurą miną. Przystanął w poszukiwaniu Sama i patrzył w ziemię kawałek przed sobą z rękami w kieszeniach cienkiego płaszcza przeciwdeszczowego. Sam dał mu fory, wstał i poszedł za nim. Mężczyzna skierował się na północ na Alt-Moabit. Szedł, dopóki nie dotarł do hotelu Tiergarten, zniknął w środku. Sam wśliznął się do małego baru po drugiej stronie ulicy, usiadł przy stoliku pod oknem od frontu i obserwował hotel. W trzypiętrowym budynku było nie więcej niż sześćdziesiąt pokoi. Kelnerka podeszła, Sam się uśmiechnął i wskazał szldankę piwa mężczyzny przy sąsiednim stoliku, żeby przyniosła mu to samo. Jakieś dziesięć minut później zobaczył, jak znajoma młoda blondynka wraca do hotelu. Obserwował dalej. Pojawiła się w oknie na trzecim piętrze, otworzyła je i zaciągnęła zasłony. Kiedy kończył piwo, drzwi wejściowe do hotelu znów się otworzyły i czworo pozostałych członków zespołu z Luizjany wyszło na ulicę. Pojedynczo, trzech mężczyzn i kobieta z krótkimi ciemnymi włosami. Ruszyli razem ulicą. Gdy Sam podążał za nimi przez Tiergarten, uznał, że wyglądają jak grupka młodych księgowych, którzy właśnie wyszli z pracy i idą razem na drinka. Nie był zaskoczony, kiedy się zorientował, że kierują się w stronę hotelu Adlon. Gdy tam dotarli, dwóch z mężczyzn się oddzieliło i udało do w pobliskiej restauracji. Pozostała dwójka, wyglądająca teraz jak małżeństwo, weszła do hotelu. Na środku holu zachowali się trochę niepewnie. Zatrzymali się, odwrócili i spojrzeli w górę na sklepiony sufit z krzyżującymi się belkami. Sam minął ich z tyłu, wsiadł do windy, nie oglądając się za siebie, wjechał na piętro powyżej swojego i zszedł po schodach z powrotem do pokoju. Zapukał i Remi otworzyła drzwi w szmaragdowej sukience Donny Karan. Sam podziwiał tę kreację, kiedy ją zobaczył na wieszaku. Na Remi wyglądała jeszcze lepiej, sprawiała, że jej skóra błyszczała, a oczy wydawały się bardziej zielone niż zwykle. - Lał! - powiedział. - Właśnie mi się śniło, że jestem mężem kobiety, która wygląda tak samo jak ty. Mam nadzieję, że się nie obudziłem. - Pochlebstwem osiągniesz wszystko. I może sobie przypominasz, że właśnie spędziłam dwie godziny w salonie piękności. Jak ci poszło skradanie się za naszymi przyjaciółmi? Byłeś niczym szpieg z czasów zimnej wojny? - Wykonałem zadanie, ale wiadomości nie są dobre - odrzekł. - Cała banda tu jest, wszyscy sześcioro. Jedna dwójka obserwuje teraz hol, a druga je lunch w głębi ulicy. Pewnie się zmienią. Nie sądzę, żebyśmy znów zobaczyli łysola i blondynę wcześniej niż jutro rano. - Okej - odparła. - Teraz ja się pomartwię, a ty weź prysznic i się ubierz. T\vój garnitur i biała koszula wiszą tam, w szafie. Albrecht będzie tu za pół godziny. - Dobra. Kiedy będziesz się martwiła, może powinnaś znów zadzwonić do Henry’ego i zapytać go, czy zna jakichś dobrych prawników w Niemczech lub na Węgrzech. - Już to zrobiłam. Nie zna. Wyśle mejlem list polecający od swojego przyjaciela, kiedy będziemy na kolacji. Co mi przypomniało, że umieram z głodu, a ty? Marzę o wędzonej gęsi, szampanie i ciastku marcepanowym, odkąd usłyszałam, jak ktoś mówił o tym w salonie piękności. - Przestań. Sprawiasz, że jeszcze bardziej chce mi się jeść. - Sam wziął prysznic i się ubrał. Minęła ósma. Kiedy Albrecht nie zjawił się o ósmej piętnaście, Sam zadzwonił na jego komórkę, ale