Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony779 117
  • Obserwuję569
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań525 486

05 Piąty kodeks Majów - Clive Cussler, Thomas Perry

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

05 Piąty kodeks Majów - Clive Cussler, Thomas Perry.pdf

Filbana EBooki Książki -C- Clive Cussler Przygody Fargo
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 249 stron)

Clive Cussler Thomas Perry PIĄTY KODEKS MAJÓW Przekład Jacek Złotnicki Maciej Pintara

Redakcja stylistyczna Anna Książek Korekta Magdalena Stachowicz Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Ilustracja na okładce © Lany Rostant Zdjęcie autora © PhotosByLeanna.com Tytuł oryginału The Mayan Secrets Copyright © 2013 by Sandecker, RLLLP By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc. 350 Fifth Avenue, Suitę5300 New York, NY10118 USA. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Druk BZGraf.S.A. ISBN 978-83-241-5585-9 Warszawa 2015. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 teł. 620 40 13,620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl

ROZDZIAŁ 1 Rabinal, Gwatemala, rok 1537 Było już po pół​no​cy, lecz oj​ciec Bar​to​lo​mè de Las Ca​sas wciąż ślę​czał przy świe​cach w swej kwa​te​rze w mi​sji w Ra​bi​nal, za​miesz​ka​łej przez Ma​- jów, któ​rzy przy​ję​li nową wia​rę. Przed uda​niem się na spo​czy​nek mu​siał spo​rzą​dzić co​dzien​ne spra​woz​da​nie dla bi​sku​pa Mar​ro​qu​ina. Prze​ko​nać hie​rar​chię ko​ściel​ną o suk​ce​sie do​mi​ni​kań​skich mi​sji w Gwa​te​ma​li moż​na było tyl​ko dzię​ki przed​sta​wie​niu szcze​gó​ło​wej do​ku​men​ta​cji. Za​kon​nik zdjął z sie​bie czar​ną kapę z kap​tu​rem i po​wie​sił ją na koł​ku przy drzwiach. Przez chwi​lę stał nie​ru​cho​mo, wsłu​chu​jąc się w ci​che gru​cha​- nie pta​ków i sze​lest owa​dów — od​gło​sy spo​koj​nej nocy. Pod​szedł do drew​- nia​nej szaf​ki na ścia​nie, otwo​rzył ją i wy​cią​gnął cen​ną księ​gę. Ku​kul​can — sły​ną​cy z mą​dro​ści po​to​mek kró​lew​skie​go rodu — przy​niósł ją, wraz z dwie​- ma in​ny​mi, by za​kon​nik się z nimi za​po​znał. Las Ca​sas po​ło​żył księ​gę na sto​- le. Stu​dio​wał ją od mie​się​cy, a na dzi​siaj wy​zna​czył so​bie szcze​gól​nie waż​ne za​da​nie. Umie​ścił obok ar​kusz per​ga​mi​nu i otwo​rzył nie​zwy​kłe dzie​ło. Stro​ni​ca, na któ​rej się za​trzy​mał, po​dzie​lo​na zo​sta​ła na czę​ści. Wid​nia​ły na niej wi​ze​run​ki sze​ściu nie​rze​czy​wi​stych hu​ma​no​idal​nych po​sta​ci, któ​re Las Ca​sas uznał za bó​stwa. Wszyst​kie przed​sta​wio​no w po​zy​cji sie​dzą​cej, zwró​co​ne w lewą stro​nę. Pod nimi znaj​do​wa​ło się sześć ko​lumn skom​pli​ko​- wa​nych sym​bo​li. Ku​kul​can twier​dził, że to pi​smo Ma​jów. Ob​raz​ki na bia​łych stro​ni​cach na​ma​lo​wa​no czer​wie​nią, zie​le​nią i żół​cią, gdzie​nie​gdzie z do​dat​- kiem błę​ki​tu. Na​pi​sy były czar​ne. Oj​ciec Las Ca​sas za​ostrzył pió​ro naj​le​piej, jak po​tra​fił, po​dzie​lił ar​kusz na sześć ko​lumn i za​czął ko​pio​wać zna​ki. Było to trud​ne, mo​zol​ne za​ję​cie, ale uwa​żał je za część swych obo​wiąz​ków. Wią​- za​ły się one z przy​na​leż​no​ścią do za​ko​nu do​mi​ni​ka​nów, tak samo jak strój — bia​ły ha​bit sym​bo​li​zu​ją​cy czy​stość i czar​na kapa ozna​cza​ją​ca po​ku​tę. Za​- kon​nik nie miał po​ję​cia, ja​kie tre​ści kry​ją się za zna​ka​mi, nie znał imion mi​- tycz​nych bóstw, ale wie​dział, że na tych stro​ni​cach za​war​ta jest głę​bo​ka wie​dza, któ​rej Ko​ściół bę​dzie po​trze​bo​wał, by zro​zu​mieć swych świe​żo na​- wró​co​nych wy​znaw​ców. Po​zba​wio​ne ja​kiej​kol​wiek prze​mo​cy, cier​pli​we ewan​ge​li​zo​wa​nie In​- dian z ple​mie​nia Ma​jów Las Ca​sas trak​to​wał jako obo​wią​zek, a za​ra​zem po​- ku​tę. Oj​ciec Bar​to​lo​mè nie przy​był do No​we​go Świa​ta w po​ko​jo​wych za​mia​-

rach, lecz z mie​czem w dło​ni. W 1502 roku przy​pły​nął z Hisz​pa​nii na Hi​spa​- nio​lę wraz z gu​ber​na​to​rem Ni​co​la​sem de Ovan​do i uzy​skał eco​no​mien​dę — pra​wo do pod​bi​tej zie​mi i do ko​rzy​sta​nia z nie​wol​ni​czej pra​cy wszyst​kich In​dian, za​miesz​ku​ją​cych przy​zna​ny mu ob​szar. Jesz​cze w 1513 roku, po dzie​- się​ciu la​tach okru​cieństw po​peł​nia​nych przez kon​kwi​sta​do​rów, otrzy​maw​- szy już świę​ce​nia ka​płań​skie, uczest​ni​czył w pod​bo​ju ple​mion in​diań​skich za​miesz​ku​ją​cych Kubę. Przy​jął też ko​lej​ne kró​lew​skie nada​nie zie​mi i In​- dian, jako swój udział w zy​skach z gra​bie​ży. Te​raz, wspo​mi​na​jąc mło​de lata, czuł wstyd i wy​rzu​ty su​mie​nia, przy​pra​wia​ją​ce go o mdło​ści. W koń​cu przy​- znał przed sobą, że uczest​ni​czył w wiel​kim grze​chu i po​sta​no​wił za to od​po​- ku​to​wać. Na za​wsze za​pa​mię​tał ten dzień w 1514 roku, kie​dy po​tę​pił swe do​tych​cza​so​we dzia​ła​nia i od​dał in​diań​skich nie​wol​ni​ków gu​ber​na​to​ro​wi. Wspo​mnie​nie tam​tej chwi​li było jak do​ty​ka​nie bli​zny na sta​rej ra​nie. Las Ca​sas wró​cił do Hisz​pa​nii, by bła​gać wy​so​ko po​sta​wio​nych przy​ja​ciół o ochro​nę dla In​dian. Dzia​ło się to dwa​dzie​ścia trzy lata temu i od​tąd pra​co​- wał bez wy​tchnie​nia, po​świę​ca​jąc się bez resz​ty na​pra​wia​niu zła, ja​kie kie​- dyś czy​nił i to​le​ro​wał. Sko​pio​wa​nie ca​łej stro​ni​cy za​ję​ło za​kon​ni​ko​wi kil​ka go​dzin. Po skoń​- cze​niu pra​cy scho​wał per​ga​mi​no​wy du​pli​kat na dno skrzyn​ki z ka​za​nia​mi, w któ​rej trzy​mał inne, spo​rzą​dzo​ne wcze​śniej ko​pie. Pło​mień świe​cy roz​ko​ły​- sał się, kie​dy prze​cho​dził przez nie​wiel​kie po​miesz​cze​nie. Po​ło​żył czy​sty ar​- kusz na sto​le i po​cze​kał, aż pło​mień się uspo​koi i znów za​pło​nie jed​no​staj​- nym, żół​ta​wym bla​skiem. Do​pie​ro wte​dy przy​stą​pił do ko​lej​ne​go za​da​nia. Umo​czył pió​ro w ka​ła​ma​rzu, by za​cząć od daty — 23 stycz​nia 1537. Na​gle wstrzy​mał dłoń, za​wie​sza​jąc pió​ro nad pa​pie​rem. Do​szły go do​brze zna​ne od​gło​sy, bu​dząc w nim na​tych​mia​sto​wą złość. Po​de​szwy bu​tów ude​rza​ły w wil​got​ną zie​mię, dzwo​ni​ły ostro​gi, a gar​dy mie​czy obi​ja​ły się z me​ta​licz​nym szczę​kiem o dol​ną część ki​ry​sów. To był od​dział ma​sze​ru​ją​cych żoł​nie​rzy. — Boże, zno​wu? — wy​szep​tał sam do sie​bie. — Tyl​ko nie to. Nie tu​taj! To pro​fa​na​cja, wręcz zdra​da. Gu​ber​na​tor Mal​do​na​do zła​mał przy​rze​cze​- nie. Do​tych​cza​so​we osią​gnię​cia do​mi​ni​ka​nów w po​ko​jo​wym ujarz​mia​niu i na​wra​ca​niu tu​byl​ców za​wdzię​cza​no nie​obec​no​ści ko​lo​ni​stów żą​da​ją​cych eco​no​mien​dy i, nade wszyst​ko, woj​ska. Żoł​nie​rzom, któ​rzy nie zdo​ła​li po​- ko​nać oko​licz​nych In​dian w otwar​tej wal​ce, za​bro​nio​no wkra​czać na te te​re​- ny i czy​nić z tu​byl​ców nie​wol​ni​ków te​raz, gdy bra​cia za​kon​ni zdo​ła​li się z nimi za​przy​jaź​nić. Las Ca​sas na​rzu​cił czar​ną kapę na ha​bit, jed​nym szarp​nię​ciem otwo​rzył drzwi i po chwi​li biegł przez dłu​gi kruż​ga​nek, kła​piąc san​da​ła​mi o ka​mien​ną po​sadz​kę. Spo​strzegł hisz​pań​skich ka​wa​le​rzy​stów w peł​nym rynsz​tun​ku bo​- jo​wym, z mie​cza​mi i pi​ka​mi, odzia​nych w zbro​je i heł​my z to​le​dań​skiej sta​li,

któ​re mie​ni​ły się w bla​sku ogni​ska, roz​pa​lo​ne​go na pla​cu na​prze​ciw ko​ścio​- ła. Pod​biegł do nich, wy​ma​chu​jąc rę​ka​mi. — Có​że​ście uczy​ni​li?! — wy​krzyk​nął. — Jak śmie​li​ście roz​nie​cić ogień po​środ​ku mi​sji? Nie wi​dzi​cie, że da​chy tych do​mostw są kry​te sło​mą? Hisz​pa​nie za​uwa​ży​li go i usły​sze​li. Dwaj czy trzej ob​da​rzy​li go tak​że grzecz​ny​mi ukło​na​mi, bo jako żoł​nie​rze i kon​kwi​sta​do​rzy wie​dzie​li do​brze, że za​targ z su​pe​rio​rem do​mi​ni​kań​skiej mi​sji ra​czej nie przy​spo​rzy im ko​rzy​- ści ani chwa​ły. Kie​dy czy​nił im wy​rzu​ty, ode​szli na bok lub cof​nę​li się o krok, nie chcąc kon​fron​ta​cji. — Gdzie wasz do​wód​ca? Chcę z nim mó​wić, na​tych​miast! — oznaj​mił za​kon​nik. — Je​stem oj​ciec Bar​to​lo​mè de Las Ca​sas. Rzad​ko uży​wał tego ty​tu​łu, ale prze​cież był ka​pła​nem, w do​dat​ku pierw​szym wy​świę​co​nym w No​wym Świe​cie. Dwaj naj​bliż​si kiw​nę​li gło​wa​mi, wska​zu​jąc wy​so​kie​go czło​wie​ka z czar​- ną bro​dą. Las Ca​sas za​uwa​żył, że wy​róż​niał się on spo​śród in​nych bar​dziej oka​za​łą zbro​ją. Pan​cerz po​kry​ty był fi​li​gra​no​wym gra​we​run​kiem i in​kru​sto​- wa​ny zło​tem. Wi​dząc zbli​ża​ją​ce​go się za​kon​ni​ka, ofi​cer krzyk​nął: — Do mnie! Żoł​nie​rze oto​czy​li go czte​re​ma sze​re​ga​mi, zwró​ce​ni twa​rza​mi do nie​go. Las Ca​sas wszedł mię​dzy nich i do​wód​cę. — Dla​cze​go woj​sko wkra​cza do do​mi​ni​kań​skiej mi​sji w środ​ku nocy? Co was tu spro​wa​dza? Ofi​cer ob​rzu​cił go znu​żo​nym spoj​rze​niem. — Mamy tu coś do zro​bie​nia, oj​cze. Pro​szę się skar​żyć gu​ber​na​to​ro​wi, je​śli wola. — Gu​ber​na​tor dał mi sło​wo, że ni​g​dy nie po​sta​nie tu noga żad​ne​go żoł​- nie​rza. — Może i tak, ale za​pew​ne było to, za​nim jesz​cze do​wie​dział się o dia​- bel​skich księ​gach. — Księ​gi nie mają nic wspól​ne​go z dia​błem, głup​cze. Nie ma​cie pra​wa tu być. — A jed​nak je​ste​śmy. Wi​dzia​no tu po​gań​skie księ​gi i do​nie​sio​no o nich ojcu To​ri​bio de Be​na​ven​te, a ten zwró​cił się o po​moc do gu​ber​na​to​ra. — Prze​cież Be​na​ven​te nie ma nad nami żad​nej wła​dzy. Nie jest na​wet do​mi​ni​ka​ni​nem, na​le​ży do za​ko​nu fran​cisz​ka​nów. — Wa​sze we​wnętrz​ne spo​ry to nie moja spra​wa. Mam tyl​ko zna​leźć i znisz​czyć sza​tań​skie księ​gi. — One nie są sza​tań​skie. Za​wie​ra​ją całą wie​dzę tych lu​dzi oraz wszel​kie in​for​ma​cje o nich sa​mych, ich przod​kach i są​sia​dach, o fi​lo​zo​fii, ję​zy​ku i wszech​świe​cie. In​dia​nie żyją tu od ty​się​cy lat, a ich księ​gi to dar dla przy​-

szłych po​ko​leń. Opo​wia​da​ją o rze​czach, któ​rych nie zdo​ła​li​by​śmy po​znać w ża​den inny spo​sób. — Je​steś w błę​dzie, oj​cze. Wi​dzia​łem je na wła​sne oczy. Są w nich tyl​ko ry​sun​ki i dia​bel​skie zna​ki oraz de​mo​ny, któ​rym dzi​cy od​da​ją cześć. — Ci lu​dzie są przez nas na​wra​ca​ni, każ​dy z osob​na, z wła​snej, nie​przy​- mu​szo​nej woli. Nie tak, jak ro​bią to fran​cisz​ka​nie, któ​rzy po​tra​fią za jed​nym za​ma​chem ochrzcić dzie​sięć ty​się​cy In​dian. Daw​ni bo​go​wie Ma​jów zo​sta​li zre​du​ko​wa​ni do ran​gi nie​wie​le zna​czą​cych sym​bo​li. W krót​kim cza​sie po​- czy​ni​li​śmy ogrom​ne po​stę​py. Nie niszcz​cie tego dzie​ła, da​jąc im do​wód na to, że je​ste​śmy dzi​ku​sa​mi. — Kto? My? Dzi​ku​sa​mi? — A tak, dzi​ku​sa​mi. Ta​ki​mi, co nisz​czą dzie​ła sztu​ki, palą księ​gi, za​bi​ja​ją lu​dzi, któ​rych nie po​tra​fią zro​zu​mieć i czy​nią nie​wol​ni​ków z ich dzie​ci. Do​wód​ca zwró​cił się do pod​ko​mend​nych: — Za​bierz​cie go stąd. Trzej żoł​nie​rze chwy​ci​li za​kon​ni​ka i moż​li​wie de​li​kat​nie wy​pro​wa​dzi​li go z pla​cu. — Bła​gam, oj​cze, trzy​maj się z dala od ko​men​dan​ta — rzekł je​den z nich. — Do​stał roz​kaz i ra​czej umrze, niż oka​że nie​po​słu​szeń​stwo. Pu​ści​li go, zro​bi​li w tył zwrot i bie​giem wró​ci​li na plac. Las Ca​sas po​pa​trzył jesz​cze raz na ro​sną​ce ogni​sko. Żoł​nie​rze bie​ga​li w tę i z po​wro​tem, ła​miąc i rzu​ca​jąc w bi​ją​ce w nie​bo pło​mie​nie wszyst​ko, co było wy​ko​na​ne z drew​na. To oni, a nie bó​stwa z księ​gi Ma​jów, jako żywo przy​po​mi​na​li de​mo​ny. Za​kon​nik od​wró​cił się i znik​nął w mro​ku na ty​łach mu​ro​wa​nych za​bu​do​wań mi​sji. Trzy​mał się ciem​nych, osło​nię​tych miejsc. Opu​ścił wy​kar​czo​wa​ny te​ren i wszedł na ścież​kę, pro​wa​dzą​cą w głąb dżun​- gli. Gę​ste za​ro​śla two​rzy​ły nad nią bal​da​chim, przez co po​ru​szał się jak w tu​- ne​lu. Wą​ski szlak scho​dził w dół, do rze​ki. Do​tarł do le​żą​cej nad wodą in​diań​skiej wio​ski. Wie​lu miesz​kań​ców opu​ści​ło cha​ty i ze​bra​ło się przy ogni​sku. Wie​dzie​li już o przy​by​ciu ob​cych i chcie​li się na​ra​dzić, jak po​stą​pić w tej sy​tu​acji. Za​kon​nik prze​mó​wił do nich w ję​zy​ku ki​cze, któ​rym po​słu​gi​wa​li się Ma​jo​wie, za​miesz​ku​ją​cy oko​licz​ne te​re​ny. — To ja, brat Bar​to​lo​mè. W mi​sji są żoł​nie​rze. Zo​ba​czył Ku​kul​ca​na, sie​dzą​ce​go nie​ru​cho​mo na pro​gu swej cha​ty. Był kie​dyś wy​bit​nym wo​dzem w Co​ban, za​nim prze​niósł się do mi​sji, dla​te​go wszy​scy uzna​wa​li go za przy​wód​cę. — Wi​dzie​li​śmy ich — po​wie​dział In​dia​nin. — Cze​go chcą? Zło​ta? Nie​- wol​ni​ków? — Przy​szli po księ​gi. Nie ro​zu​mie​ją ich. Do​wie​dzie​li się od ko​goś, że kry​je się w nich zło i ma​gia. Chcą ode​brać wam księ​gi i wszyst​kie znisz​czyć.

Po​mruk kon​ster​na​cji roz​szedł się wśród ze​bra​nych. To, co usły​sze​li, było dla nich zu​peł​nie nie​zro​zu​mia​łe, cał​kiem tak, jak​by ktoś chciał ściąć wszyst​kie drze​wa, osu​szyć rze​ki albo zga​sić słoń​ce. Zda​wa​ło im się, że to akt czy​stej zło​śli​wo​ści, na któ​rym żoł​nie​rze ni​cze​go nie zy​ska​ją. — Cóż więc mamy ro​bić? — spy​tał Ku​kul​can. — Wal​czyć? — Je​dy​ne, co mo​że​my uczy​nić, to ura​to​wać część ksiąg. Wy​bierz​cie naj​- waż​niej​sze z nich i wy​nie​ście je stąd. Ku​kul​can ski​nął na syna, Te​peu, mniej wię​cej trzy​dzie​sto​let​nie​go zna​- ko​mi​te​go wo​jow​ni​ka. Ner​wo​wym szep​tem wy​mie​ni​li kil​ka słów. Te​peu kiw​nął gło​wą, a Ku​kul​can zwró​cił się do za​kon​ni​ka: — Bez wąt​pie​nia naj​cen​niej​sza jest ta, któ​rą ci przy​nio​słem. Jest wię​cej war​ta niż wszyst​kie po​zo​sta​łe. Las Ca​sas od​wró​cił się i po​spie​szył z po​wro​tem. Na​gle u jego boku po​ja​- wił się Te​peu. — Mu​si​my zdą​żyć, za​nim ją znaj​dą — po​wie​dział. — Po​sta​raj się do​- trzy​mać mi kro​ku. Te​peu po​ru​szał się w ta​kim tem​pie, jak​by wi​dział w ciem​no​ściach. Las Ca​sas mógł przy​spie​szyć, ma​jąc przed sobą nie​wy​raź​ny za​rys jego syl​wet​ki. Bie​gli pod górę. Kie​dy wy​pa​dli wresz​cie na pła​ski te​ren, za​kon​nik za​uwa​żył ko​lum​nę żoł​nie​rzy, ma​sze​ru​ją​cych głów​ną dro​gą do in​diań​skie​go osie​dla. Las Ca​sas nie mu​siał na nich pa​trzeć. Sam uczest​ni​czył w eks​ter​mi​na​cji ludu Ta​ino na Hi​spa​nio​li i do​brze wie​dział, co ro​bi​li. Pierw​sza gru​pa żoł​nie​- rzy wpa​dła do cha​ty. Chwi​lę póź​niej je​den z nich wy​szedł na ze​wnątrz, trzy​- ma​jąc w dło​ni księ​gę. Ja​kiś czło​wiek krzy​czał po czo​lań​sku: — Ura​to​wa​łem ją z mia​sta Co​pan! Wy​strzał z ar​ke​bu​za za​brzmiał ni​czym grom. Sta​do pa​pug z wrza​skiem i ło​po​tem skrzy​deł po​de​rwa​ło się z wy​so​kie​go drze​wa. In​dia​nin le​żał bez ru​- chu przed cha​tą. Prze​kra​da​jąc się przez po​grą​żo​ny w mro​ku te​ren na ty​łach mi​sji, Las Ca​- sas roz​my​ślał o ro​dzi​nie Te​peu. Ku​kul​can był kie​dyś ar​cy​ka​pła​nem i uczo​- nym. Wy​wo​dził się z kró​lew​skie​go rodu. Po śmier​ci ostat​nie​go wład​cy, po​- ko​na​ne​go przez cho​ro​bę, wy​bra​no go na kró​la. Kie​dy wraz z Te​peu opusz​- cza​li swój dom, zre​zy​gno​wa​li z kunsz​tow​nych stro​jów pa​rad​nych wy​ko​na​- nych z pta​sich piór. Jed​nak Te​peu na​dal no​sił kol​czy​ki z zie​lon​ka​we​go ja​de​- itu, bran​so​le​ty oraz na​szyj​nik z ko​ra​li​ków, a więc ozdo​by, któ​re przy​słu​gi​- wa​ły wy​łącz​nie przed​sta​wi​cie​lom ma​jań​skiej ary​sto​kra​cji. Bie​gnąc za za​bu​do​wa​nia​mi w stro​nę kwa​ter do​mi​ni​ka​nów, za​uwa​ży​li żoł​nie​rzy, wra​ca​ją​cych po prze​szu​ka​niu oko​licz​nych chat. Nie​śli do ogni​ska całe na​rę​cza ksiąg, przy​bo​rów ry​tu​al​nych i rzeźb. Księ​gi Ma​jów mia​ły for​mę dłu​gich, skła​da​nych wstęg, wy​twa​rza​nych z we​wnętrz​nej kory dzi​kie​go fi​gow​ca i po​kry​tych cien​ką war​stwą bia​łe​go

stiu​ku. Far​by pro​du​ko​wa​no z lo​kal​nie do​stęp​nych pig​men​tów. Zna​le​zio​ne księ​gi żoł​nie​rze rzu​ca​li w pło​mie​nie. Naj​star​sze, a za​ra​zem naj​bar​dziej wy​- su​szo​ne, na​tych​miast zaj​mo​wa​ły się ogniem. Krót​ki roz​bły​ski kil​ku​dzie​się​- cio​stro​ni​co​we, li​czą​ce kil​ka​set lat dzie​ło prze​pa​da​ło na za​wsze. Las Ca​sas wie​dział, że w tych księ​gach może być prak​tycz​nie wszyst​ko. Z tego, co mó​- wił mu Ku​kul​can, wy​ni​ka​ło, że część z nich za​wie​ra roz​pra​wy na​uko​we z za​- kre​su ma​te​ma​ty​ki, za​pi​sy ob​ser​wa​cji astro​no​micz​nych, na​zwy i lo​ka​li​za​cje za​gi​nio​nych miast, opi​sy za​po​mnia​nych ję​zy​ków i do​ko​nań kró​lów, się​ga​ją​- ce do ty​sią​ca lat wstecz. W mgnie​niu oka pre​cy​zyj​nie za​pi​sa​ne i wy​ry​so​wa​- ne in​for​ma​cje ula​ty​wa​ły w noc​ne nie​bo w po​sta​ci iskier i dymu. Te​peu szyb​ko i wiel​ką wpra​wą po​ru​szał się w ciem​no​ściach. Uchy​lił wiel​kie drew​nia​ne wro​ta świą​ty​ni tyl​ko na tyle, by do​stać się do środ​ka. Las Ca​sas, dzię​ki czar​nej do​mi​ni​kań​skiej ka​pie, był nie​mal nie​wi​docz​ny w mro​- ku. Po chwi​li do​go​nił In​dia​ni​na w ko​ście​le. Te​raz on ru​szył przo​dem, pro​wa​dząc Te​peu głów​ną nawą w stro​nę oł​ta​- rza, a po​tem na pra​wo, do za​kry​stii. W przy​ćmio​nym świe​tle księ​ży​ca prze​- szli obok alb i or​na​tów, wi​szą​cych na wbi​tych w ścia​nę koł​kach, mi​nę​li drew​nia​ną skrzy​nię, w któ​rej prze​cho​wy​wa​no po​zo​sta​łe sza​ty li​tur​gicz​ne, aby za​bez​pie​czyć je przed wil​go​cią, pa​nu​ją​cą w gwa​te​mal​skiej dżun​gli, i do​- tar​li do ma​łych drzwi po prze​ciw​nej stro​nie po​miesz​cze​nia. Wy​szli z ko​ścio​ła na dłu​gi, za​da​szo​ny kruż​ga​nek, pro​wa​dzą​cy do kwa​ter za​kon​ni​ków. Po​ru​sza​li się na bo​sa​ka, zdjąw​szy san​da​ły, aby nie ha​ła​so​wa​ły na ka​mien​nej po​sadz​ce. Po​kój Las Ca​sa​sa znaj​do​wał się na sa​mym koń​cu ga​- le​rii. Kie​dy we​szli do środ​ka, Te​peu pod​szedł do sto​łu, na któ​rym za​uwa​żył księ​gę. Wziął ją ostroż​nie i przy​glą​dał się jej z ogrom​ną czcią, jak​by miał przed sobą żywą oso​bę, o któ​rej los bar​dzo się nie​po​ko​ił. Po​tem ro​zej​rzał się po izbie. Za​uwa​żył gar​niec, ozdo​bio​ny ma​lo​wi​dła​- mi, przed​sta​wia​ją​cy​mi co​dzien​ne za​ję​cia ma​jań​skie​go kró​la. Las Ca​sas usta​- wił go tak, że wi​docz​na była sce​na kró​lew​skiej to​a​le​ty, bo ma​lu​nek po prze​- ciw​nej stro​nie przed​sta​wiał wład​cę prze​kłu​wa​ją​ce​go so​bie ję​zyk dla zło​że​- nia ofia​ry z wła​snej krwi. Za​kon​nik trzy​mał w garn​cu czy​stą wodę. In​diań​scy mi​ni​stran​ci przy​wią​za​li do na​czy​nia uprząż, by uła​twić so​bie dźwi​ga​nie peł​- ne​go garn​ca. Te​peu wy​lał reszt​kę wody do mi​ski w umy​wal​ni, wnę​trze wy​tarł ścier​ką do su​cha i umie​ścił w na​czy​niu cen​ną księ​gę. Las Ca​sas pod​szedł do wi​szą​cej szaf​ki, w któ​rej prze​cho​wy​wał swo​je pra​ce. Wy​jął z niej jesz​cze dwie księ​gi i po​dał je Te​peu. — Mu​si​my ura​to​wać ich jak naj​wię​cej. — Nie zmiesz​czą się — od​parł In​dia​nin. — A ta pierw​sza jest war​ta wię​- cej niż set​ka in​nych. — W ta​kim ra​zie te dwie prze​pad​ną na za​wsze.

— Za​nio​sę ją da​le​ko stąd i ukry​ję w miej​scu, któ​re​go żoł​nie​rze nie zdo​- ła​ją zna​leźć. — Nie daj się zła​pać. Są prze​ko​na​ni, że księ​ga jest dzie​łem sza​ta​na. — Wiem., oj​cze — wes​tchnął Te​peu i przy​klęk​nął. — Po​bło​go​sław mnie. Las Ca​sas po​ło​żył dłoń na gło​wie In​dia​ni​na. — Pa​nie, okaż ła​skę temu czło​wie​ko​wi, bo czyn jego jest god​ny i spra​- wie​dli​wy — po​wie​dział po ła​ci​nie. — Nie pro​si o nic dla sie​bie, a je​dy​nie pra​gnie za​cho​wać dzie​dzic​two swe​go na​ro​du dla przy​szłych po​ko​leń. Amen. Po​tem znów pod​szedł do szaf​ki i wró​cił z trze​ma sztu​ka​mi zło​ta. — To wszyst​ko, co mam — po​wie​dział, wrę​cza​jąc je Te​peu. — Zło​to może ci się przy​dać w po​dró​ży. — Dzię​ku​ję, oj​cze — od​rzekł In​dia​nin i skie​ro​wał się do drzwi. — Za​cze​kaj.. Usły​sza​łem coś. Do​mi​ni​ka​nin wy​szedł na ze​wnątrz. Po​czuł sil​ną woń spa​le​ni​zny. Z wio​- ski nad rze​ką do​bie​ga​ły gło​śne krzy​ki. Sta​nął ple​ca​mi do drzwi, ob​ser​wu​jąc żoł​nie​rzy si​łu​ją​cych się z trze​ma mni​cha​mi, któ​rzy bro​ni​li im do​stę​pu do mi​- sji. Czte​rej wo​ja​cy przedar​li się i za​czę​li prze​trzą​sać spi​żar​nię na dru​gim koń​cu kruż​gan​ka. Las Ca​sas się​gnął za ple​cy do klam​ki i uchy​lił drzwi. Ką​tem oka le​d​wie za​re​je​stro​wał wy​śli​zgu​ją​ce​go się Te​peu. In​dia​nin miał na ple​cach gar​niec, wspar​ty na uprzę​ży ob​wią​za​nej wo​kół bio​der. Gór​na część no​si​dła za​koń​- czo​na była opa​ską, któ​rą na​su​nął so​bie na gło​wę. Bły​ska​wicz​nie prze​biegł przez od​kry​ty te​ren i bez​sze​lest​nie znik​nął mię​dzy drze​wa​mi.

ROZDZIAŁ 2 U brzegów wyspy Guadalupe, Meksyk, czasy współczesne Sam i Remi Far​go ob​ser​wo​wa​li prze​pły​wa​ją​ce tuż obok sta​da sre​brzy​- stych ryb. Po​ły​sku​ją​ca ła​wi​ca ro​bi​ła jed​no​cze​śnie na​głe zwro​ty, jak​by ru​cha​- mi ty​się​cy two​rzą​cych ją osob​ni​ków kie​ro​wał je​den umysł. W kry​sta​licz​nie czy​stej, cie​płej wo​dzie Far​go​wie się​ga​li wzro​kiem da​le​ko poza sta​lo​we prę​- ty klat​ki. Sam trzy​mał dłu​gi alu​mi​nio​wy pręt, za​koń​czo​ny ma​łym, ostrym kol​cem z za​dzio​rem. Był to przy​rząd do zna​ko​wa​nia ryb. Po kil​ku ty​go​dniach eks​pe​- dy​cji po​słu​gi​wał się nim z dużą wpra​wą. Męż​czy​zna zer​k​nął na Remi, a po​- tem znów wpa​trzył się w dal. Na gra​ni​cy za​się​gu ich wzro​ku po​ja​wi​ło się ciem​niej​sze miej​sce, jak​by za​wie​szo​ne w wo​dzie mi​kro​sko​pij​ne dro​bi​ny ma​te​rii zbi​ły się ze sobą, two​- rząc re​gu​lar​ny kształt. Re​kin. Zgod​nie z ocze​ki​wa​nia​mi Sama i Remi, dra​- pież​nik skrę​cił i po​pły​nął pro​sto na nich. Zbli​żał się z uko​sa, być może zwa​- bio​ny gro​ma​da​mi ryb, krę​cą​cych się tuż przy klat​ce ochron​nej i prze​my​ka​ją​- cych mię​dzy jej prę​ta​mi. Nie było jed​nak wąt​pli​wo​ści, że re​kin zda​wał so​bie spra​wę z obec​no​ści Sama i Remi. Far​go​wie byli do​świad​czo​ny​mi nur​ka​mi i przy​wy​kli już do tego, że bez wzglę​du na oce​an i za​ką​tek świa​ta, w któ​rym scho​dzi​li pod wodę, nie spo​- sób było po​zo​stać nie​zau​wa​żo​nym przez re​ki​ny. Przez lata wie​lo​krot​nie wi​- dy​wa​li te ryby, tak​że wów​czas, gdy nur​ko​wa​li w la​sach wo​do​ro​stów nie​da​- le​ko ich domu w San Die​go. Zwy​kle były to małe żar​ła​cze błę​kit​ne, któ​re pod​pły​wa​ły, za​cie​ka​wio​ne przy​by​sza​mi w pian​ko​wych ska​fan​drach, po czym od​da​la​ły się, nie wi​dząc w nich po​ten​cjal​nej zdo​by​czy. Jed​nak tym ra​- zem mo​gli mieć do czy​nie​nia z czymś in​nym — bez​li​to​snym dra​pież​cą z sen​- ne​go kosz​ma​ru, bę​dą​cym za​wsze w ru​chu, aby za​pew​nić cią​gły prze​pływ wody przez skrze​la, wy​po​sa​żo​nym w do​sko​na​ły wzrok, węch i słuch, a tak​że sieć za​koń​czeń ner​wo​wych na ca​łym cie​le, dzię​ki któ​rym po​tra​fił wy​czuć naj​lżej​sze drga​nia wody oraz mi​ni​mal​ne zmia​ny po​ten​cja​łu elek​trycz​ne​go, wy​wo​ły​wa​ne skur​cza​mi mię​śni ofia​ry. Re​kin po​ru​szył le​ni​wie ogo​nem i skie​ro​wał się pro​sto na nich. W przej​- rzy​stej wo​dzie jego kształt ry​so​wał się co​raz wy​raź​niej i wy​da​wa​ło się, że

wciąż ro​śnie. Już z da​le​ka wy​glą​dał na spo​ry okaz, ale te​raz, kie​dy się zbli​- żył, Sam zo​rien​to​wał się, że od​le​głość, z któ​rej go do​strzegł, mu​sia​ła być o wie​le więk​sza, niż przy​pusz​czał. Ryba uro​sła do ogrom​nych roz​mia​rów. Na​- le​ża​ła do ga​tun​ku, któ​re​go po​szu​ki​wa​li Sam i Remi. Był to żar​łacz bia​ły, li​- czą​cy so​bie po​nad sześć me​trów dłu​go​ści. Re​kin prze​ciął ła​wi​cę ryb, któ​re roz​dzie​li​ły się na dwa po​ły​sku​ją​ce stru​- mie​nie, a po​tem znów po​łą​czy​ły w jed​no. Naj​wy​raź​niej nie był nimi za​in​te​- re​so​wa​ny. Znów po​ru​szył ogo​nem i po​pły​nął da​lej. Sze​ro​ki na po​nad metr, spłasz​czo​ny nos re​ki​na z wy​raź​ną, ostro za​koń​czo​ną wy​pu​kło​ścią ce​lo​wał pro​sto w nich. Na​gle dra​pież​nik zmie​nił kie​ru​nek i prze​su​nął się tuż obok, nie​mal ocie​ra​jąc się o klat​kę. Wy​star​czy​ło wy​cią​gnąć rękę, aby go do​tknąć. Krę​py tu​łów, łącz​nie ze ster​czą​cą płe​twą grzbie​to​wa, mógł mieć wy​so​kość do​ro​słe​go czło​wie​ka. Re​kin nie od​pły​nął. Po​now​nie otarł się o nich. Sam i Remi znie​ru​cho​- mie​li we​wnątrz klat​ki. Choć wie​lo​krot​nie nur​ko​wa​li w wo​dach oka​la​ją​cych wy​spę, Sam przy​ła​pał się na tym, że w chwi​lach ta​kich jak ta jego my​śli za​- przą​ta​ła je​dy​nie kwe​stia wy​trzy​ma​ło​ści sta​lo​wych prę​tów, z któ​rych wy​ko​- na​na była ich osło​na. Czy były wy​star​cza​ją​co moc​ne? Pod​czas opusz​cza​nia klat​ki do wody wy​da​wa​ły się so​lid​ne. Te​raz jed​nak za​uwa​żył, że spo​iny są krót​kie i spra​wia​ją wra​że​nie wy​ko​na​nych w po​śpie​chu. Nie bu​dzi​ły za​ufa​- nia. Spa​wacz za​pew​ne nie wy​obra​żał so​bie ogro​mu i siły stwo​rze​nia, któ​re wła​śnie w tej chwi​li pły​wa​ło w po​bli​żu. Dra​pież​nik zna​lazł się tu, by po​lo​wać na sło​nie mor​skie i tuń​czy​ki, do któ​rych Sam i Re​imi wca​le nie byli po​dob​ni. Jed​nak w swo​ich czar​nych ska​- fan​drach mo​gli od bie​dy przy​po​mi​nać ka​li​for​nij​skie lwy mor​skie, bę​dą​ce wiel​kim przy​sma​kiem żar​ła​cza bia​łe​go. Na​gle re​kin wy​ko​nał kil​ka gwał​tow​- nych ru​chów ogo​nem i, rów​nie szyb​ko, jak się po​ja​wił, za​czął od​da​lać się od klat​ki. Sama ogar​nę​ło do​tkli​we uczu​cie roz​cza​ro​wa​nia. Jak na tak wiel​kie i agre​syw​ne zwie​rzę​ta, żar​ła​cze bia​łe wy​ka​zy​wa​ły się za​ska​ku​ją​cą ostroż​no​- ścią. Czyż​by je​dy​na szan​sa na ozna​ko​wa​nie tego gi​gan​ta mia​ła przejść mu koło nosa? Tym​cza​sem re​kin, bez żad​ne​go ostrze​że​nia, za​wró​cił nie​mal w miej​scu, mach​nął czte​ry czy pięć razy ogo​nem i za​szar​żo​wał na szer​szy bok klat​ki. W roz​war​tej sze​ro​ko pasz​czy wi​dać było rzę​dy trój​kąt​nych zę​bów. Sam i Remi przy​lgnę​li do prę​tów po prze​ciw​nej stro​nie, tym​cza​sem dra​pież​nik, wy​gi​na​- jąc przed​nią część cia​ła, usi​ło​wał bez​sku​tecz​nie ob​jąć szczę​ka​mi całą klat​kę. Pod na​po​rem ogrom​nej siły klat​ka prze​chy​li​ła się i wte​dy Sam do​strzegł nada​rza​ją​cą się oka​zję. Szyb​kim ru​chem wbił alu​mi​nio​wy pręt w skó​rę zwie​- rzę​cia u pod​sta​wy płe​twy grzbie​to​wej i na​tych​miast wcią​gnął go z po​wro​- tem do klat​ki. Na re​ki​nie nie zro​bi​ło to żad​ne​go wra​że​nia. Ko​lec tkwił pew​- nie, a do​cze​pio​na do nie​go żół​ta pla​kiet​ka z sze​ścio​cy​fro​wym nu​me​rem wy​-

glą​da​ła nie​po​zor​nie w po​rów​na​niu z ogrom​nym ciel​skiem ryby. Re​kin za​nur​ko​wał pod pod​ło​gę klat​ki, ska​zu​jąc Sama i Remi na ocze​ki​- wa​nie. Obo​je za​sty​gli w nie​pew​no​ści, oba​wia​jąc się, że znów za​wró​ci i na​- trze z jesz​cze więk​szą pręd​ko​ścią, a wte​dy nie​dba​le wy​ko​na​ne spa​wy pusz​- czą i roz​łu​pa​na klat​ka otwo​rzy się, wy​sy​pu​jąc swo​ją za​war​tość tuż przed wiel​ką zę​ba​tą pasz​czą. Wy​glą​da​ło jed​nak na to, że re​kin prze​stał się nimi in​- te​re​so​wać. Od​pły​wał co​raz da​lej, aż wresz​cie stra​ci​li go z oczu. Sam po​cią​- gnął trzy​krot​nie za lin​kę sy​gna​ło​wą, a po​tem po​wtó​rzył tę se​kwen​cję. Gdzieś w in​nym świe​cie po​nad nimi za​ter​ko​tał mo​tor. Klat​ka drgnę​ła i ru​- szy​ła w stro​nę po​wierzch​ni. Wy​nu​rzy​li się z wody w ja​skra​wym bla​sku słoń​ca. Dźwig uniósł klat​kę wraz z nur​ka​mi i po​sta​wił na po​kła​dzie jach​tu. Remi ścią​gnę​ła z twa​rzy ma​- skę i wy​plu​ła ust​nik. — Cie​ka​we, dla​cze​go nie spró​bo​wał jesz​cze raz — po​wie​dzia​ła do Sama. — Jak są​dzisz, może nie wy​da​li​śmy mu się dość ape​tycz​ni? — Nie martw się — od​parł. — Pre​zen​tu​jesz się bar​dzo sma​ko​wi​cie. Za to ja, przy​go​to​wu​jąc się do tego pro​jek​tu, ćwi​czy​łem przyj​mo​wa​nie nie​ja​- dal​ne​go wy​glą​du, tak na wszel​ki wy​pa​dek. — Mój ty bo​ha​te​rze. Sam ścią​gnął kap​tur ska​fan​dra i uśmiech​nął się. — Było wspa​nia​le. — O tak, dzię​ki to​bie ni​g​dy nie za​brak​nie mi te​ma​tów do noc​nych kosz​- ma​rów. — Remi po​ca​ło​wa​ła męża w po​li​czek. Wy​szli z klat​ki i uda​li się do ka​bi​ny, aby się prze​brać. Kil​ka mi​nut póź​niej sta​li obo​je na po​kła​dzie dzio​bo​wym dwu​dzie​stocz​- te​ro​me​tro​we​go jach​tu „Mar​low Explo​rer”, Była to no​wo​cze​sna, luk​su​so​wa jed​nost​ka, roz​wi​ja​ją​ca mak​sy​mal​ną pręd​kość dwu​dzie​stu czte​rech wę​złów. Inna rzecz, że przez dwa ty​go​dnie, od​kąd we​szli na po​kład, ka​pi​tan Juan San​do​val ani razu nie miał oka​zji wy​ko​rzy​stać peł​nej mocy dwóch wy​so​ko​- pręż​nych sil​ni​ków Ca​ter​pil​lar C30. Nie spie​szy​ło im się, kie​dy prze​mie​rza​li wody oce​anu w po​szu​ki​wa​niu żar​ła​czy bia​łych. Cza​sem za​wi​ja​li do któ​re​goś z ma​low​ni​czych mek​sy​kań​skich por​tów po pa​li​wo i za​opa​trze​nie. Jacht był zbyt wiel​ki na po​trze​by Sama i Remi. Miał trzy w peł​ni wy​po​sa​żo​ne ka​bi​ny z ła​zien​ka​mi oraz od​dziel​ne ka​ju​ty dla trzy​oso​bo​wej za​ło​gi. Ka​pi​tan San​do​- val, ma​ry​narz Mi​gu​el Co​le​ra i ku​charz Geo​r​ge Mo​ra​les po​cho​dzi​li z Aca​pul​- co, ma​cie​rzy​ste​go por​tu jach​tu. Far​go​wie wy​na​ję​li go wraz za​ło​gą, aby do​- trzeć na wody wo​kół wy​spy Gu​ada​lu​pe, od​le​głej oko​ło dwu​stu czter​dzie​stu ki​lo​me​trów od Pół​wy​spu Ka​li​for​nij​skie​go, po​nie​waż akwen ten ob​fi​to​wał w duże re​ki​ny. Zgło​si​li się ochot​ni​czo do udzia​łu w pro​jek​cie, pro​wa​dzo​nym przez bio​- lo​gów mor​skich z Uni​wer​sy​te​tu Ka​li​for​nij​skie​go w San​ta Bar​ba​ra, któ​re​go

ce​lem było zba​da​nie mi​gra​cji i zwy​cza​jów żar​ła​czy bia​łych. Zna​ko​wa​nie przed​sta​wi​cie​li tego ga​tun​ku pro​wa​dzo​no od wie​lu lat, ale nie przy​no​si​ło ono za​do​wa​la​ją​cych re​zul​ta​tów, po​nie​waż więk​szość ryb z pla​kiet​ka​mi prze​pa​da​ła w głę​bi​nach. Śle​dze​nie żar​ła​czy bia​łych na​strę​cza​ło wie​le trud​- no​ści. Jak wia​do​mo, re​ki​ny te prze​mie​rza​ją ogrom​ne od​le​gło​ści, trud​no je schwy​tać, a w do​dat​ku są bar​dzo nie​bez​piecz​ne. Wy​spa Gu​ada​lu​pe stwa​rza​- ła jed​nak wy​jąt​ko​wą szan​sę. Oka​za​ło się, że duże, do​ro​słe osob​ni​ki żar​ła​cza bia​łe​go od​wie​dza​ją oko​licz​ne wody nie​zmien​nie rok po roku. Po​nad​to po​- sta​no​wio​no zna​ko​wać re​ki​ny z kla​tek, dzię​ki cze​mu nie trze​ba było chwy​tać dra​pież​ni​ków. Ko​rzy​sta​jąc z te​le​fo​nu sa​te​li​tar​ne​go, Sam zgło​sił nu​mer pla​- kiet​ki i po​dał opis na​po​tka​ne​go dzi​siaj re​ki​na. Te​raz pły​nę​li po otwar​tych wo​dach oce​anu w stro​nę Pół​wy​spu Ka​li​for​- nij​skie​go. Remi roz​pu​ści​ła dłu​gie kasz​ta​no​we wło​sy, aby wy​schły na wie​- trze. — Na​dal do​brze się ba​wisz? — spy​tał Sam, pod​cho​dząc do żony. — Oczy​wi​ście. Za​wsze się do​brze ba​wi​my, kie​dy je​ste​śmy ra​zem. — Wca​le tak nie my​ślisz. Prze​cież wi​dzę, że coś cię gry​zie. — Praw​dę mó​wiąc, my​ślę o na​szym domu — przy​zna​ła. — Prze​pra​szam — mruk​nął Sam. — Za​pro​po​no​wa​łem ten pro​jekt dla za​bi​cia cza​su. Wi​dzia​łem, jak mę​czy cię re​mont i prze​bu​do​wa. Kil​ka mie​się​cy temu Sam i Remi wró​ci​li z wy​ko​pa​lisk w Eu​ro​pie, pod​- czas któ​rych wy​do​by​wa​li kosz​tow​no​ści za​gra​bio​ne w V wie​ku przez Hu​nów i ukry​te w gro​bow​cach. Trzej kon​ku​ru​ją​cy z nimi po​szu​ki​wa​cze skar​bów przy​pusz​czal​nie na​bra​li prze​ko​na​nia, że Far​go​wie przy​wieź​li do domu część cen​nych zna​le​zisk, albo zwy​czaj​nie chcie​li się na nich ze​mścić za po​raż​kę w po​szu​ki​wa​niach. W każ​dym ra​zie za​ata​ko​wa​li ich trzy​pię​tro​wy dom na cy​plu Gol​dłish Po​int w La Jol​la, ob​ra​ca​jąc go w perzy​nę. Od tam​tej pory mał​żon​ko​- wie nad​zo​ro​wa​li od​bu​do​wę swo​jej sie​dzi​by. — Mia​łam już tego szcze​rze dość — stwier​dzi​ła Remi. — Eki​pa re​mon​- to​wa do​pro​wa​dza​ła mnie do sza​łu. Naj​pierw mu​sia​łam z nimi po​je​chać do skle​pu z ma​te​ria​ła​mi bu​dow​la​ny​mi, żeby wy​brać do​kład​nie ta​kie wy​po​sa​- że​nie i ar​ma​tu​rę, ja​kie chcia​łam. Po​tem było spo​tka​nie, na któ​rym do​wie​- dzia​łam się, że nie pro​du​ku​ją już tych mo​de​li, więc trze​ba wy​brać coś in​ne​- go. Na​stęp​nie... — Wiem — prze​rwał jej, uno​sząc ręce w ge​ście pod​da​nia. — Nie​na​wi​dzę re​mon​tów, ale tę​sk​nię za psem — po​wie​dzia​ła ci​cho. — Zol​tan ma się do​sko​na​le. Sel​ma trak​tu​je go jak przy​sta​ło na przy​- wód​cę sta​da... — urwał. — Kie​dy mie​siąc temu wy​ru​sza​li​śmy na po​szu​ki​wa​- nie re​ki​nów, po​wie​dzia​no nam, że bę​dzie do​brze, je​śli zdo​ła​my ozna​ko​wać dzie​sięć osob​ni​ków. Ten moc​no wy​ro​śnię​ty, któ​re​go do​pa​dli​śmy dzi​siaj, był

pięt​na​sty. Zda​je się, że naj​wyż​szy czas od​wie​sić met​kow​ni​cę na ko​łek i wra​- cać do domu. Remi od​su​nę​ła się nie​co, by móc spoj​rzeć mu w oczy. — Nie zro​zum mnie źle. Ko​cham oce​an, cie​bie zresz​tą też. Poza tym, kto by nie chciał pły​wać su​per​no​wo​cze​snym jach​tem z jed​ne​go cu​dow​ne​go miej​sca w dru​gie? Tyl​ko że... — Tyl​ko co? — Od daw​na je​ste​śmy poza do​mem. — Chy​ba masz ra​cję. Zro​bi​li​śmy wię​cej, niż od nas wy​ma​ga​no. Może fak​tycz​nie czas wró​cić, wy​koń​czyć dom i za​jąć się czymś no​wym. Remi po​krę​ci​ła gło​wą. — Nie twier​dzę, że mu​si​my wra​cać od razu. I tak pły​nie​my do brze​gu. Zaj​rzyj​my do la​gu​ny San Igna​cio. Za​wsze chcia​łam zo​ba​czyć sa​mi​ce wala sza​- re​go z mło​dy​mi. — Po​tem mo​że​my po​pły​nąć pro​sto do Aca​pul​co i wsiąść w sa​mo​lot. — Może i tak. Po​ga​da​my o tym póź​niej. Po dwóch dniach sta​nę​li na ko​twi​cy w la​gu​nie San Igna​cio i spu​ści​li na wodę pla​sti​ko​we oce​anicz​ne ka​ja​ki. Remi i Sam usa​do​wi​li się w nich, chwy​- ci​li dwu​pió​ro​we wio​sła, któ​re rzu​cił im Mo​ra​les i wy​pły​nę​li na wody la​gu​ny. Nie cze​ka​li dłu​go. Pierw​szy wal sza​ry po​ja​wił się przed dzio​ba​mi ich ka​ja​- ków, wy​rzu​ca​jąc fon​tan​nę wody i pary przez po​dwój​ne noz​drza, a po​tem mach​nął ogo​nem i za​nur​ko​wał, zo​sta​wia​jąc na po​wierzch​ni pie​ni​sty ślad. Przy​glą​da​li się temu w mil​cze​niu. Zwie​rzę wiel​ko​ści miej​skie​go prze​gu​bow​- ca wy​pły​nę​ło tuż przed nimi i za​raz znik​nę​ło w głę​bi​nach, a dwa sa​mot​ne, po​ma​rań​czo​we ka​ja​ki za​ko​ły​sa​ły się na fali. Far​go​wie spę​dzi​li w nich po​zo​sta​łą część dnia i cały dzień na​stęp​ny. Wszyst​kie na​po​tka​ne wale pod​pły​wa​ły do nich bar​dzo bli​sko, naj​wy​raź​niej po​wo​do​wa​ne cie​ka​wo​ścią. Sam i Remi kle​pa​li je po no​sach i grzbie​tach i przy​glą​da​li się, jak od​pły​wa​ją. Wie​czo​ra​mi, na ru​fo​wym po​kła​dzie jach​tu, za​sia​da​li wraz z za​ło​gą do ko​la​cji, na któ​rą skła​da​ły się świe​żo zło​wio​ne ryby i mek​sy​kań​skie fry​ka​sy, po​cho​dzą​ce z re​stau​ra​cji w mia​stecz​ku San Igna​cio. Zo​sta​wa​li na po​kła​dzie jesz​cze dłu​go po za​pad​nię​ciu zmro​ku, roz​ma​wia​jąc o mo​rzu i za​miesz​ku​ją​- cych je stwo​rach, o swo​im ży​ciu, przy​ja​cio​łach i ro​dzi​nie, a noc​ne nie​bo roz​- świe​tla​ło się gwiaz​da​mi. Po​tem Sam i Remi uda​wa​li się na spo​czy​nek do ka​- bi​ny, skąd od cza​su do cza​su sły​sze​li w mro​ku od​gło​sy wody, try​ska​ją​cej z noz​drzy wie​lo​ry​bów. Dwa dni póź​niej po​pły​nę​li wzdłuż wy​brze​ża na po​łu​dnie, kie​ru​jąc się do Aca​pul​co. Po przy​by​ciu na​tych​miast za​dzwo​ni​li do sze​fo​wej ich ze​spo​łu ba​daw​cze​go, Sel​my Won​drash. Co praw​da dali jej mie​siąc wol​ne​go, po​dob​- nie jak dwój​ce jej mło​dych pod​wład​nych, Pete’owi Jef​f​co​ato​wi i Wen​dy

Cor​den, ale upar​ła się, że zo​sta​nie w La Jol​la, aby nad​zo​ro​wać re​mont pod ich nie​obec​ność. — Cześć, Remi. Zol​tan czu​je się świet​nie — po​wie​dzia​ła Sel​ma jed​nym tchem. — Mamy cię na gło​śni​ku — wy​ja​śnił Sam na wstę​pie. — Miło nam to sły​szeć. A co na bu​do​wie? — Weź​cie pod uwa​gę, że wzno​sze​nie ka​te​dry w Char​tres trwa​ło kil​ka​- set lat. — Mam na​dzie​ję, że żar​tu​jesz — za​nie​po​ko​iła się Remi. — Oczy​wi​ście. Po​dziu​ra​wio​na ku​la​mi sto​lar​ka zo​sta​ła wy​mie​nio​na. Par​ter i pierw​sze pię​tro są w za​sa​dzie go​to​we, dzia​ła​ją wszyst​kie in​sta​la​cje. Na dru​gim pię​trze trwa​ją ostat​nie ro​bo​ty wy​koń​cze​nio​we. Na​to​miast wasz apar​ta​ment na trze​cim wy​ma​ga jesz​cze co naj​mniej dwóch ty​go​dni pra​cy. Wie​cie, co to ozna​cza. — Że wresz​cie będę mia​ła dość miej​sca w szaf​kach na buty? — spy​ta​ła Remi z na​dzie​ją w gło​sie. — To też — mruk​nął Sam. — Tyl​ko że dwa ty​go​dnie w ję​zy​ku bu​dow​- lań​ców zna​czy tyle co czte​ry. — Uwiel​biam pra​co​wać z pe​sy​mi​sta​mi. Kie​dy coś pój​dzie jak trze​ba, cie​szą się jak dzie​ci. A tak przy oka​zji, skąd dzwo​ni​cie? — Skoń​czy​li​śmy już ze zna​ko​wa​niem re​ki​nów. Je​ste​śmy w Aca​pul​co. — Ro​zu​miem, że wszyst​ko w po​rząd​ku? — Jest po pro​stu cu​dow​nie — uśmiech​nę​ła się Remi. — Świe​że ryby, kur​czak w so​sie mole, tań​ce pod gwiaz​da​mi i temu po​dob​ne. To sto razy lep​sze niż uda​wa​nie przy​nę​ty dla re​ki​nów. Mimo to po​wo​li szy​ku​je​my się do po​wro​tu. — Po pro​stu daj​cie mi znać. Sa​mo​lot i za​ło​ga będą na was cze​kać tam, gdzie so​bie za​ży​czy​cie. Oso​bi​ście od​bio​rę was z lot​ni​ska w Oran​ge Co​un​ty. — Dzię​ki, Sel​mo — po​wie​dzia​ła Remi. — Na pew​no cię po​wia​do​mi​my. Na ra​zie jesz​cze tu zo​sta​nie​my. Mamy za​re​zer​wo​wa​ny sto​lik w re​stau​ra​cji, to już za dzie​sięć mi​nut. Dzwoń, gdy​byś nas po​trze​bo​wa​ła. — Ja​sne. Do wi​dze​nia. Ich po​kój mie​ścił się w jed​nej z dwóch ho​te​lo​wych wież. Tej nocy, za​raz po tym, gdy po​ło​ży​li się spać, po​czu​li krót​kie drże​nie. Bu​dy​nek za​ko​ły​sał się, coś lek​ko za​ter​ko​ta​ło i za​pa​dła ci​sza. Remi od​wró​ci​ła się i przy​war​ła do Sama. — Jed​ną z rze​czy, któ​re w to​bie ko​cham, jest to, że za​wsze za​bie​rasz mnie do ho​te​li za​pro​jek​to​wa​nych tak, by prze​trwać trzę​sie​nie zie​mi. — Może nie jest to coś, cze​go ko​bie​ty wy​ma​ga​ją od męż​czy​zny swo​ich ma​rzeń, ale dzię​ku​ję za uzna​nie. Na​za​jutrz wy​mel​do​wa​li się z ho​te​lu i wró​ci​li na jacht. Kie​dy zna​leź​li się

w por​cie, od​nie​śli wra​że​nie, że coś się zmie​ni​ło. Ka​pi​tan Juan stał na most​- ku, słu​cha​jąc hisz​pań​sko​ję​zycz​ne​go ra​dia, któ​re na​sta​wio​ne było tak gło​śno, że usły​sze​li je za​raz po wyj​ściu z tak​sów​ki. Przy re​lin​gu stał wy​stra​szo​ny Geo​r​ge i pa​trzył na nich sze​ro​ko otwar​ty​mi ocza​mi. Kie​dy we​szli na po​kład, Sam usły​szał sło​wa si​smo temblori volcan. — Co się dzie​je? — spy​tał. — Ko​lej​ne trzę​sie​nie? — Za​le​d​wie pięć czy dzie​sięć mi​nut temu. Może Juan bę​dzie wie​dział coś wię​cej. Wszy​scy tro​je we​szli na mo​stek. — Naj​sil​niej​sze wstrzą​sy na​wie​dzi​ły wy​brze​że w oko​li​cy mia​sta Ta​pa​- chu​la w sta​nie Chi​pas, tuż przy gra​ni​cy z Gwa​te​ma​lą — po​wie​dział Juan na ich wi​dok. — Jak sil​ne? — spy​ta​ła Remi. — Bar​dzo. Ma​gni​tu​da 8,3 do 8,5. Jed​no​cze​śnie za​ob​ser​wo​wa​no dym, uno​szą​cy się nad wul​ka​nem Ta​ca​na na pół​noc od mia​sta. Po​za​my​ka​no wszyst​kie dro​gi z po​wo​du osu​nięć zie​mi na dłu​gich od​cin​kach. Są ran​ni, może na​wet za​bi​ci, ale nie po​da​no licz​by. — Juan po​krę​cił gło​wą. — Może da​ło​by radę ja​koś im po​móc? Sam po​pa​trzył na Remi, a ta kiw​nę​ła gło​wą. — Mu​si​my gdzieś za​dzwo​nić. A wy za​cznij​cie przy​go​to​wy​wać łódź do wy​pły​nię​cia. Wszyst​ko ma być za​pię​te na ostat​ni gu​zik. Sam po​szedł z te​le​fo​nem sa​te​li​tar​nym na po​kład dzio​bo​wy i wy​brał nu​- mer. — Sel​ma? — To ty, Sam? — spy​ta​ła. — Już chce​cie wra​cać? — Nie o to cho​dzi. Mamy tu pe​wien pro​blem. Le​żą​ce na wy​brze​żu mia​- sto Ta​pa​chu​la na​wie​dzi​ło sil​ne trzę​sie​nie zie​mi. Po​trzeb​na jest po​moc, a dro​gi zo​sta​ły za​blo​ko​wa​ne, być może na ca​łym przy​le​głym ob​sza​rze. Nie wiem, ja​kie lot​ni​sko mają w Ta​pa​chu​la, ale chciał​bym, abyś skon​tak​to​wa​ła się z dok​to​rem Evan​sem. Po​proś go o zor​ga​ni​zo​wa​nie stan​dar​do​we​go pa​- kie​tu me​dycz​ne​go sto​so​wa​ne​go w przy​pad​ku klęsk ży​wio​ło​wych, z do​sta​wą do któ​re​go​kol​wiek z tam​tej​szych szpi​ta​li. Mają otrzy​mać wszyst​ko, co może im się przy​dać po po​tęż​nym trzę​sie​niu zie​mi. Oczy​wi​ście po​kry​wa​my wszel​- kie kosz​ty. Otwórz mu kre​dyt w ban​ku na sto ty​się​cy do​la​rów. Dasz radę to za​ła​twić? — Tak jest. Je​śli go nie zła​pię, po​pro​szę wła​sne​go le​ka​rza o au​to​ry​za​cję do​sta​wy. Kwe​stia lot​ni​ska sta​no​wi pe​wien pro​blem, ale do​wiem się, czy da radę tam wy​lą​do​wać, czy trze​ba bę​dzie zro​bić zrzut z po​wie​trza. — Na​tych​miast po za​okrę​to​wa​niu ła​dun​ku za​mie​rza​my po​pły​nąć na po​- łu​dnie — po​in​for​mo​wał na ko​niec Sam.

— Bę​dzie​my w kon​tak​cie — rzu​ci​ła Sel​ma i się roz​łą​czy​ła. Sam po​spiesz​nie wró​cił na mo​stek, by po​roz​ma​wiać z ka​pi​ta​nem Ju​- anem. — Zda​je się, że mamy szan​sę zro​bić coś o wie​le waż​niej​sze​go niż zna​- ko​wa​nie ryb. — Co pan ma na my​śli? — Dro​gi to Ta​pa​chu​la są nie​prze​jezd​ne, praw​da? — Tak mó​wi​li w ra​dio. Po​dob​no ich oczysz​cze​nie może po​trwać kil​ka mie​się​cy. — Zdą​ży​li​ście już za​pew​ne uzu​peł​nić za​pa​sy wody i żyw​no​ści oraz na​- peł​nić zbior​ni​ki pa​li​wa. Te​raz za​ła​du​je​my tę łódź po brze​gi i do​trze​my do mia​sta od stro​ny mo​rza. Za dzień lub dwa po​win​ni​śmy być na miej​scu. — Niby tak. — Juan wy​raź​nie się ocią​gał. — Może zaj​mie nam to nie​co wię​cej cza​su. Ale fir​ma, do któ​rej na​le​ży łódź, nie za​pła​ci za tę po​dróż ani za prze​wo​żo​ne za​opa​trze​nie. Nie stać ich na to. — Ale nas stać — wtrą​ci​ła się Remi. — W do​dat​ku je​ste​śmy na miej​scu, więc idzie​my po za​ku​py. Remi, Sam, ka​pi​tan Juan, Geo​r​ge i Mi​gu​el za​bra​li się do ro​bo​ty. Sam wy​po​ży​czył du​że​go do​staw​cza​ka, któ​rym wszy​scy uda​li się na ob​jazd Aca​- pul​co, ku​pu​jąc po dro​dze bu​tel​ko​wa​ną wodę, kon​ser​wy, koce i śpi​wo​ry, pro​fe​sjo​nal​ne ze​sta​wy pierw​szej po​mo​cy oraz pod​sta​wo​we leki. Prze​ła​do​- wa​li za​ku​py na jacht i wró​ci​li do mia​sta. Tym ra​zem na​by​li bań​ki z ben​zy​ną, pięt​na​ście awa​ryj​nych ge​ne​ra​to​rów spa​li​no​wych, la​tar​ki i ba​te​rie, ra​dio​te​- le​fo​ny, na​mio​ty oraz odzież w róż​nych roz​mia​rach. Za​peł​ni​li wszyst​kie ka​bi​- ny, ła​dow​nię, for​pik, a na​wet mo​stek. Za​sta​wi​li po​kład pa​le​ta​mi z wodą, ben​zy​ną i żyw​no​ścią, któ​re przy​mo​co​wa​li li​na​mi do re​lin​gów, aby nie prze​- su​wa​ły się na fali. Kie​dy za​koń​czo​no za​ła​du​nek, Remi po​le​ci​ła za​ło​dze jach​tu ob​dzwo​nić szpi​ta​le w Aca​pul​co i do​wie​dzieć się, czy mają ja​kiś sprzęt me​dycz​ny i leki na re​cep​tę, któ​re mo​gły​by być po​trzeb​ne w Ta​pa​chu​la. Do​star​czo​no pacz​ki z sil​ny​mi le​ka​mi prze​ciw​bó​lo​wy​mi, an​ty​bio​ty​ka​mi oraz łub​ki i szy​ny do unie​- ru​cha​mia​nia po​ła​ma​nych koń​czyn. Z jed​ne​go ze szpi​ta​li zgło​si​li się trzej le​- ka​rze z od​dzia​łu ra​tun​ko​we​go z py​ta​niem, czy nie mo​gli​by się za​brać do Ta​- pa​chu​la na po​kła​dzie jach​tu wy​na​ję​te​go przez Sama i Remi. Wcze​snym po​po​łu​dniem me​dy​cy z wła​sny​mi za​pa​sa​mi le​ków i sprzę​tu sta​wi​li się w por​cie. Były wśród nich dwie mło​de le​kar​ki z ostre​go dy​żu​ru, dok​tor Ga​rza i dok​tor Ta​la​man​tes. Eki​pę uzu​peł​niał sześć​dzie​się​cio​let​ni chi​- rurg, dok​tor Mar​ti​nez. Zło​ży​li swo​je rze​czy w jed​nym miej​scu, by po​móc Sa​- mo​wi, Remi i za​ło​dze w roz​ła​dun​ku ostat​niej par​tii za​ku​pów z sa​mo​cho​du i w prze​no​sze​niu ich na po​kład, a po​tem wpro​wa​dzi​li się do dwóch nie​za​ję​- tych ka​bin pod po​kła​dem.

O czwar​tej po po​łu​dniu Sam wy​dał roz​kaz i jacht wy​szedł z por​tu, roz​- po​czy​na​jąc po​dróż do celu, od​le​głe​go o czte​ry​sta sześć​dzie​siąt mil mor​- skich. Ka​pi​tan Juan usta​wił oba mo​to​ry na całą na​przód i nie zwal​niał przez wie​le go​dzin, pro​wa​dząc jacht z dala od brze​gu na głę​bo​kiej wo​dzie. Trzej człon​ko​wie za​ło​gi oraz Sam i Remi zmie​nia​li się na wach​tach za ste​rem. Kie​- dy nie spa​li i nie wy​peł​nia​li in​nych po​kła​do​wych obo​wiąz​ków, przy​go​to​wy​- wa​li pod nad​zo​rem me​dy​ków ze​sta​wy środ​ków me​dycz​nych, prze​zna​czo​ne dla ma​łych przy​chod​ni, ga​bi​ne​tów za​bie​go​wych i in​dy​wi​du​al​nych le​ka​rzy. Na​stęp​ne​go dnia wie​czo​rem, kie​dy po​de​szli bli​żej lądu, zo​rien​to​wa​li się, że do​tar​li do re​jo​nu do​tknię​te​go znisz​cze​nia​mi. Pły​nę​li le​d​wie milę od gę​sto za​lud​nio​ne​go wy​brze​ża, ale nie do​strze​gli żad​nych świa​teł. Sam pod​- szedł do ste​ru i zer​k​nął na mapę. — Gdzie je​ste​śmy? — spy​tał. — Na tra​wer​sie Sa​li​na Cruz — od​rzekł Mi​gu​el. — To cał​kiem spo​re mia​- sto, ale nie wi​dać świa​teł. — Pod​płyń​my, chcę się zo​rien​to​wać w sy​tu​acji. — Mie​dzy nami a pla​żą jest peł​no mie​lizn. Jacht jest moc​no prze​ła​do​- wa​ny, mu​si​my uwa​żać. — W ta​kim ra​zie po​dejdź naj​bli​żej jak się da i rzuć ko​twi​cę. Po​pły​nie​my w kil​ka osób sza​lu​pą na brzeg. Spraw​dzi​my, czy mo​że​my ja​koś po​móc, i wró​ci​my. — Tak jest. Mi​gu​el pod​szedł do brze​gu tak bli​sko, jak się tyl​ko ośmie​lił. Po chwi​li sta​nę​li na ko​twi​cy. Kie​dy Sam, Remi i Geo​r​ge przy​go​to​wy​wa​li się do spusz​- cze​nia sza​lu​py, na po​kład wy​szła dok​tor Ta​la​man​tes. Sam i Geo​r​ge aku​rat prze​no​si​li do łód​ki je​den z ge​ne​ra​to​rów. — Zo​staw​cie tro​chę miej​sca dla mnie i mo​jej tor​by. Poza tym za​ła​duj​cie jak naj​wię​cej wody i żyw​no​ści. — Ob​ró​ci​my kil​ka razy, ale od cze​goś trze​ba za​cząć. Do sza​lu​py wsie​dli Remi, Sam, dok​tor Ta​la​man​tes oraz Mi​gu​el, któ​ry za​pu​ścił sil​nik za​bur​to​wy i skie​ro​wał się ku pla​ży, ste​ru​jąc nie​co uko​śnie do hnii brze​go​wej. Kie​dy zna​leź​li się na pły​ciź​nie, wy​łą​czył sil​nik i prze​chy​lił go, wy​cią​ga​jąc śru​bę z wody. Łódź, su​ną​ca sa​mym tyl​ko roz​pę​dem, przy​spie​szy​ła lek​ko na fali przy​bo​ju i za​ry​ła dzio​bem w piasz​czy​- ste dno. Sam i Remi wsko​czy​li do wody i wy​cią​gnę​li sza​lu​pę na pla​żę. Le​kar​ka i Mi​gu​el wy​szli z ło​dzi su​chą sto​pą i wszy​scy czwo​ro prze​pchnę​li ją da​lej od wody. Mi​gu​el wbił ko​twi​cę w pia​sek, za​bez​pie​cza​jąc łódź na wy​pa​dek przy​- pły​wu. Kie​dy za​czę​li roz​ła​do​wy​wać przy​wie​zio​ne za​pa​sy, na pla​żę wbie​gło kil​- ka osób, ofe​ru​jąc po​moc. Mi​gu​el i dok​tor Ta​la​man​tes roz​ma​wia​li z nimi po

hisz​pań​sku, a Remi tłu​ma​czy​ła wszyst​ko Sa​mo​wi. — Mają tro​chę ran​nych, ale oby​ło się bez cięż​kich ob​ra​żeń — po​wie​- dzia​ła le​kar​ka. — Umie​ści​li ich w szko​le, kil​ka prze​cznic da​lej. Pój​dę tam, spraw​dzę, czy im cze​goś nie po​trze​ba i za​raz wró​cę. Mó​wiąc to, wzię​ła swo​ją tor​bę le​kar​ską i la​tar​kę, po czym od​da​li​ła się po​spiesz​nie uli​cą w to​wa​rzy​stwie dwóch miej​sco​wych ko​biet. Kie​dy skoń​czy​li wy​ła​du​nek zgrze​wek z wodą, do Mi​gu​ela pod​szedł ja​kiś męż​czy​zna. Wy​mie​ni​li ze sobą kil​ka słów. — Fa​cet pra​cu​je w po​bli​skiej przy​chod​ni i pyta, dla kogo ten ge​ne​ra​tor. — Mi​gu​el stre​ścił roz​mo​wę, zwra​ca​jąc się do Sama. — Może być dla przy​chod​ni. — Sam ro​zej​rzał się i zo​ba​czył, że ktoś przy​cią​gnął na pla​żę czer​wo​ny wó​zek, zo​sta​wio​ny na uli​cy przez ja​kie​goś dzie​cia​ka. Za​ła​do​wa​li sprzęt na wó​zek i prze​wieź​li go trzy prze​czni​ce da​lej, do ośrod​ka zdro​wia w cen​trum mia​sta. W kil​ka mi​nut Sam pod​łą​czył prze​- wo​dy i uru​cho​mił ge​ne​ra​tor. Oświe​tle​nie przy​chod​ni za​ja​śnia​ło, z po​cząt​ku sła​bo, a po​tem nie​co wy​raź​niej, kie​dy ter​ko​czą​cy sil​nik ge​ne​ra​to​ra osią​gnął opty​mal​ne ob​ro​ty. Kie​dy otwar​to przy​chod​nię i pierw​si pa​cjen​ci we​szli do środ​ka, po​ja​wi​- ła się dok​tor Ta​la​man​tes. — Prze​ba​da​łam lu​dzi w szko​le. Jest ich wie​lu, ale na szczę​ście nie ma cięż​kich przy​pad​ków. Po​wie​dzia​no mi, że dzię​ki wam przy​chod​nia pra​cu​je peł​ną parą. — Pró​bo​wa​ła się pani do​wie​dzieć, jak wy​glą​da sy​tu​acja bli​żej epi​cen​- trum? — W Ta​pa​chu​la mu​sia​ło dojść do po​waż​nych znisz​czeń. Były tu dwie ło​- dzie z ran​ny​mi. Po​pły​nę​ły da​lej w po​szu​ki​wa​niu żyw​no​ści i le​ków, któ​re mo​gły​by za​brać z po​wro​tem. — W ta​kim ra​zie prze​trans​por​tu​je​my z jach​tu jesz​cze jed​ną par​tię za​- opa​trze​nia, a po​tem ru​sza​my do Ta​pa​chu​la. Po​cze​ka pani na nas tu​taj, za​- nim wró​ci​my z to​wa​rem? — Do​bry po​mysł — przy​zna​ła le​kar​ka. — Przez ten czas zba​dam jesz​cze kil​ku pa​cjen​tów. — Mi​gu​el, zo​stań z pa​nią dok​tor — po​le​cił Sam. — Juan i Geo​r​ge po​- mo​gą nam przy za​ła​dun​ku. Sam i Remi po​bie​gli na pla​żę do ło​dzi. Sam wy​cią​gnął z pia​sku ko​twi​cę. — Za​ma​rzył ci się ro​man​tycz​ny rejs we dwo​je w świe​tle księ​ży​ca — spy​ta​ła Remi — czy może chcesz mi po​ka​zać, ja​kim do​brym je​steś wod​nia​- kiem? — I jed​no, i dru​gie — uśmiech​nął się Sam. — Po​my​śla​łem też, że pły​- nąc tyl​ko we dwój​kę, bę​dzie​my mo​gli prze​wieźć więk​szy ła​du​nek. Ze​pchnę​li sza​lu​pę do wody. Remi za​ję​ła miej​sce na dzio​bie, a Sam ob​-

ró​cił łódź pod fale, ode​pchnął się od dna i usiadł na środ​ko​wej ław​ce. Sil​- nym po​cią​gnię​ciem wio​seł po​ko​nał pierw​szą falę, po​tem dru​gą, jesz​cze raz po​cią​gnął moc​no, po czym zło​żył wio​sła, na​chy​lił się nad pa​wę​żą, uru​cho​mił sil​nik i sko​ry​go​wał kurs. Łód​ka prze​cię​ła dzio​bem na​stęp​ną falę, wspię​ła się na ko​lej​ną i za​czę​ła szyb​ko od​da​lać się od brze​gu. Sam cały czas wi​dział jacht, za​ko​twi​czo​ny na głęb​szej wo​dzie, ale do​- pie​ro po chwi​li za​uwa​żył, że coś się zmie​ni​ło. Do​strzegł ni​ską syl​wet​kę nie​- wiel​kiej mo​to​rów​ki ka​bi​no​wej, przy​cu​mo​wa​nej przy bur​cie. Na most​ku sta​- li trzej męż​czyź​ni, i jesz​cze dwaj na po​kła​dzie ru​fo​wym. Kie​dy pod​pły​nę​li bli​żej, je​den z ob​cych pod​szedł do schod​ni i znik​nął pod po​kła​dem, naj​wy​- raź​niej zmie​rza​jąc do ka​bin. Sam wy​łą​czył sil​nik. — Co się sta​ło? — spy​ta​ła Remi, za​sko​czo​na na​głą ci​szą. — Od​wróć się i spójrz na jacht. Mamy go​ści. Wolę po​dejść po ci​chu, do​- pó​ki się nie prze​ko​nam, że nie mają złych za​mia​rów. Ob​ser​wuj ich, kie​dy będę wio​sło​wał. Sam znów usiadł na środ​ko​wej ław​ce, a Remi ze swe​go miej​sca na dzio​- bie wpa​try​wa​ła się w jacht. Sam opły​nął go w od​le​gło​ści pięć​dzie​się​ciu me​- trów i pod​szedł do bur​ty od stro​ny mo​rza. Przy​cu​mo​wał łód​kę do ru​fo​wej kna​gi na ster​bur​cie, po prze​ciw​nej stro​nie niż ta​jem​ni​cza mo​to​rów​ka. — Sprawdź​my, czy jest bez​piecz​nie, za​nim zdra​dzi​my swo​ją obec​ność — wy​szep​tał. Sta​nę​li na ław​kach w sza​lu​pie i na​słu​chi​wa​li. Ktoś krzy​czał po hisz​pań​- sku. Sło​wa były nie​zro​zu​mia​łe na​wet dla Remi, ale w gło​sie moż​na było wy​- raź​nie wy​czuć złość. Sam pod​cią​gnął się na dra​bin​ce za​bur​to​wej za​wie​szo​- nej na ru​fie i wyj​rzał nad kra​wę​dzią po​kła​du. Po chwi​li scho​wał gło​wę. — Trzech jest na most​ku ra​zem z Ju​anem. Geo​r​ge leży na pod​ło​dze, skrę​po​wa​ny i za​kne​blo​wa​ny. Wi​dzia​łem, jak je​den z nich ude​rzył Ju​ana. Chy​ba pró​bu​ją go zmu​sić do od​pły​nię​cia. — Co ro​bi​my? — Zer​k​nij, co mamy w ze​sta​wie ra​tun​ko​wym sza​lu​py, a ja zaj​rzę do schow​ka na ru​fo​wym po​kła​dzie jach​tu. Za​czął wspi​nać się po dra​bin​ce, a Remi roz​pa​ko​wa​ła ze​staw na dzio​bie ło​dzi. — Po​patrz, ra​kiet​ni​ca — po​in​for​mo​wa​ła męża szep​tem, uno​sząc broń do góry. Był to sta​ry pi​sto​let sy​gna​ło​wy, me​ta​lo​wy, w od​róż​nie​niu od now​szych, wy​ko​na​nych z two​rzyw sztucz​nych. Remi otwo​rzy​ła pla​sti​ko​we pu​deł​ko z na​bo​ja​mi sy​gna​li​za​cyj​ny​mi, zła​ma​ła lufę ra​kiet​ni​cy, za​ła​do​wa​ła jed​ną fla​rę, a resz​tę wsa​dzi​ła do kie​sze​ni kurt​ki.

— Lep​sze to niż nic — szep​nął Sam. — Zo​ba​czy​my, co mi się uda zna​- leźć tu​taj. Bez​sze​lest​nie do​stał się na po​kład jach​tu i pod​szedł do osło​nię​te​go miej​sca pod schod​nią pro​wa​dzą​cą na mo​stek. Otwo​rzył sta​lo​wą po​kry​wę schow​ka, po​grze​bał mię​dzy ka​mi​zel​ka​mi ra​tun​ko​wy​mi i zna​lazł dru​gą ra​- kiet​ni​cę. Za​ła​do​wał ją. A po​tem scho​wał do kie​sze​ni duży skła​da​ny nóż, wy​- ję​ty z ze​sta​wu pierw​szej po​mo​cy. Remi sta​nę​ła u jego boku. — Idzie​my? — Wska​za​ła na schod​nię. Sam przy​tak​nął. Po​wo​li we​szli na górę. Tuż pod po​zio​mem most​ka Remi przy​kuc​nę​ła po pra​wej stro​nie schod​ka, a Sam po le​wej. Na​słu​chi​wa​li, ob​ser​wu​jąc na su​fi​cie ste​rów​ki cie​nie ludz​kich syl​we​tek oświe​tlo​ne przez pul​pit ste​row​ni​czy. Je​den z na​past​ni​ków znów ude​rzył ka​pi​ta​na. Juan upadł na pod​ło​gę tuż obok zwią​za​ne​go Geo​r​ge’a. Sam ze​rwał się i wpadł na mo​stek, mie​rząc z ra​kiet​ni​cy w do​mnie​ma​ne​- go sze​fa, któ​ry wła​śnie za​dał cios Ju​ano​wi. — Rzuć broń — roz​ka​zał ci​cho. Na twa​rzy męż​czy​zny po​ja​wił się kpią​cy uśmie​szek. — Prze​cież to ra​kiet​ni​ca. — To też — po​wie​dzia​ła Remi zza ple​ców dwóch po​zo​sta​łych męż​- czyzn. Je​den z nich za​czął się od​wra​cać w jej stro​nę, uno​sząc do góry pi​sto​- let. Sam za​krę​cił nim w stro​nę, w któ​rym tam​ten się ob​ra​cał i wy​pchnął go przez wej​ście do ste​rów​ki. Męż​czy​zna spadł na po​kład i za​stygł w bez​ru​chu. W tym cza​sie Sam wy​strze​lił fla​rę w kor​pus na​past​ni​ka sto​ją​ce​go obok Remi, a Remi od​pa​li​ła ra​kiet​ni​cę pro​sto w pierś sze​fa oprysz​ków, sto​ją​ce​go obok Ju​ana. Wnę​trze ste​rów​ki wy​peł​nił du​szą​cy siar​ko​wy dym. Sno​py fio​le​to​wych iskier try​ska​ją​ce z flar za​pa​li​ły ubra​nia obu męż​czyzn i pa​rzy​ły im skó​rę. Ten tra​fio​ny przez Sama upu​ścił pi​sto​let i, zbie​ga​jąc po scho​dach, pró​bo​wał obie​ma rę​ka​mi zdu​sić pło​mie​nie. Po​tknął się, upadł na po​kład, ze​rwał się i wsko​czył do wody. Szef po​pę​dził za nim, uwa​ża​jąc, aby nie spaść ze schod​- ni, ale Sam wy​mie​rzył mu so​lid​ne​go kop​nia​ka w oko​li​cę krzy​ża. Ban​dy​ta po​- fru​nął nad po​kła​dem, lą​du​jąc obok swo​je​go nie​przy​tom​ne​go ko​le​gi, po czym wstał i rzu​cił się za bur​tę. — Ro​ze​tnij mu wię​zy. — Sam po​dał Remi nóż, wska​zu​jąc na Geo​r​ge’a, a sam po​ło​żył dło​nie na po​rę​czach schod​ni i zje​chał na po​kład. Zer​k​nął w górę na Remi, któ​ra uklę​kła w wej​ściu do ste​rów​ki, trzy​ma​jąc w dło​niach pi​sto​let po​rzu​co​ny przez jed​ne​go z przy​sma​żo​nych ban​dy​tów. Pod​niósł z po​kła​du broń, któ​ra wy​pa​dła nie​przy​tom​ne​mu opry​cho​wi i sta​- nął obok zej​ściów​ki pro​wa​dzą​cej do ka​bin.

— Wy​ła​zić stam​tąd! — wrza​snął w dół. — Wszy​scy na po​kład! Wy​krzy​ku​jąc roz​ka​zy, zsu​nął buty ze stóp i na bo​sa​ka prze​szedł za zej​- ściów​kę. Nad po​kła​dem po​ja​wi​ła się gło​wa męż​czy​zny. Ro​zej​rzał się, ale nie mógł zo​ba​czyć Sama. Kie​dy wy​su​nął się da​lej, Sam za​uwa​żył, że w jed​nej ręce trzy​ma pi​sto​let, a w dru​giej lap​to​pa Remi. — Rzuć broń, ale nie kom​pu​ter — za​żą​dał Sam. — Odłóż go ostroż​nie. — A niby dla​cze​go miał​bym to zro​bić? — Bo ce​lu​ję ci w tył gło​wy z pi​sto​le​tu two​je​go kum​pla. Męż​czy​zna zo​rien​to​wał się wresz​cie, że głos do​bie​ga zza jego ple​ców. Unió​sł​szy po​wo​li ręce, po​ło​żył kom​pu​ter i broń na kra​wę​dzi zej​ściów​ki. Po​- tem za​uwa​żył jed​ne​go z to​wa​rzy​szy, roz​cią​gnię​te​go na po​kła​dzie. — Po​zo​sta​li ko​le​dzy po​sta​no​wi​li po​pły​wać — po​in​for​mo​wał go Sam. — Cze​go szu​ka​cie na na​szym jach​cie? Męż​czy​zna wzru​szył ra​mio​na​mi. — Wia​do​mo, że każ​da łódź, któ​ra tu do​trze, bę​dzie za​ła​do​wa​na pro​- wian​tem i sprzę​tem. Po co mie​li​by​ście tu przy​pły​wać, je​śli nie z po​wo​du trzę​sie​nia zie​mi? — Za​mie​rza​li​ście za​brać żyw​ność i środ​ki me​dycz​ne lu​dziom, któ​rzy ich po​trze​bu​ją? — Prze​cież my też ich po​trze​bu​je​my — ob​ru​szył się męż​czy​zna. — Do cze​go? — Żeby je sprze​dać i za​ro​bić tro​chę kasy. Po trzę​sie​niu zie​mi lu​dzie za​- pła​cą za te rze​czy każ​dą cenę. Im da​lej wzdłuż wy​brze​ża, tym wyż​szą. Bra​ku​- je żyw​no​ści i wody. Dro​gi są nie​prze​jezd​ne, nie ma prą​du, żar​cie w lo​dów​- kach za​czy​na się psuć. — Nam w każ​dym ra​zie ni​cze​go nie za​bie​rze​cie — stwier​dził Sam. Ban​dy​ta znów wzru​szył ra​mio​na​mi i pod​szedł do bur​ty. — Może nie, a może tak — po​wie​dział fi​lo​zo​ficz​nie, po czym oparł się o re​ling i skrzy​żo​wał ręce na pier​siach. Na dole zej​ściów​ki, w ko​ry​ta​rzu pro​wa​dzą​cym do ka​bin, po​wstał ja​kiś ruch. Na po​kład wy​szedł dok​tor Mar​ti​nez, trzy​ma​jąc ręce nad gło​wą. Za nim szła dok​tor Ga​rza, tak​że z pod​nie​sio​ny​mi rę​ka​mi. Na koń​cu po​ja​wił się mło​- dy Mek​sy​ka​nin z ele​ganc​ką fry​zu​rą, w ob​ci​słych, mar​ko​wych dżin​sach i kow​- boj​skich bu​tach, któ​re na ło​dzi wy​glą​da​ły zu​peł​nie nie​sto​sow​nie. Jed​ną rękę po​ło​żył na ra​mie​niu le​kar​ki, a w dru​giej trzy​mał pi​sto​let, przy​sta​wio​ny do jej gło​wy. — Nie za​strze​lę jej, je​śli odło​żysz broń — po​wie​dział. — Le​piej Uwa​żaj — ostrzegł go Sam — bo ta​ki​mi tek​sta​mi mo​żesz zde​- ner​wo​wać moją żonę. Remi sta​ła na szczy​cie schod​ni pro​wa​dzą​cej na mo​stek, ce​lu​jąc z pi​sto​- le​tu pro​sto w gło​wę chło​pa​ka.

Ban​dzior opar​ty o re​ling po​pa​trzył na nią obo​jęt​nym wzro​kiem i rzekł: — Za​bierz mu broń. Ten, któ​ry do​tąd le​żał na po​kła​dzie, pod​niósł się i szyb​kim kro​kiem pod​szedł do Sama. Far​go strze​lił mu w sto​pę. Fa​cet znów padł na po​kład, tyl​ko że te​raz tur​lał się z boku na bok, krzy​wiąc się, ję​cząc i ści​ska​jąc zra​nio​- ną koń​czy​nę. Mło​dy w ob​ci​słych dżin​sach od​su​nął lufę pi​sto​le​tu od gło​wy le​kar​ki, aby wy​ce​lo​wać w Sama. — Rzuć to! To two​ja ostat​nia szan​sa! — roz​legł się okrzyk Remi. — Na two​im miej​scu bym jej po​słu​chał — po​ra​dził Sam z uda​wa​ną tro​- ską w gło​sie. — Jest mi​strzy​nią w strze​la​niu z pi​sto​le​tu. Wiesz, o czym mó​- wię? Je​śli ze​chce, wpa​ku​je ci kulę w źre​ni​cę oka. Chło​pak spoj​rzał w górę na Remi. Do​strzegł jej sku​pio​ne oczy na prze​- dłu​że​niu lufy pi​sto​le​tu, trzy​ma​ne​go pew​nie w obu​ręcz​nym chwy​cie. Po krót​kim wa​ha​niu odło​żył broń na po​kład. Dok​tor Ga​rza z ulgą wbie​gła na górę. — A te​raz do​łącz do ko​le​gów — roz​ka​za​ła Remi. Ele​gant wy​szedł na po​kład i za​sto​so​wał się do po​le​ce​nia. — W po​rząd​ku — rzekł Sam. — To te​raz wszy​scy za bur​tę. — Chwi​lecz​kę, prze​cież... — pró​bo​wał opo​no​wać ten przy re​lin​gu. — Tak czy ina​czej, nie uj​dzie wam to na su​cho — prze​rwał mu Sam. — Wo​li​cie się mo​czyć żywi czy mar​twi? Męż​czyź​ni spoj​rze​li po so​bie, po czym po​mo​gli ran​ne​mu ko​le​dze przejść przez re​ling i sami sko​czy​li za nim do mo​rza. Kie​dy usły​sze​li ostat​ni gło​śny plusk, Sam po​szedł na rufę i wró​cił z ka​ni​- strem peł​nym ben​zy​ny. Wy​lał jego za​war​tość na mo​to​rów​kę przy​cu​mo​wa​ną przy bur​cie, od​wią​zał linę i ode​pchnął łódź od sto​ją​ce​go na ko​twi​cy jach​tu. Ban​dy​ci na​tych​miast po​pły​nę​li do mo​to​rów​ki. Kie​dy od​da​li​ła się na ja​kieś dzie​sięć me​trów od jach​tu, Sam wziął ra​kiet​ni​cę i od​pa​lił fla​rę, a po​tem przy​glą​dał się pło​mie​niom, któ​re na​tych​miast ob​ję​ły całą łódź. Mię​dzy zgro​- ma​dzo​ny​mi na po​kła​dzie jach​tu roz​szedł się szmer apro​ba​ty. Sam pod​szedł do schod​ni. — Juan! — krzyk​nął w górę. — Co tam, Sam? — Czu​je​cie się z Geo​r​ge’em na si​łach, by po​pro​wa​dzić jacht? — Tak. — W ta​kim ra​zie od​pal​cie mo​to​ry, pod​nie​ście ko​twi​cę i przy​bij​cie do tam​te​go molo. Za​bierz​my Mi​gu​ela i dok​tor Ta​la​man​tes i wy​no​śmy się stąd.

ROZDZIAŁ 3 Salina Cruz, Meksyk Kil​ka mi​nut póź​niej dok​tor Ta​la​man​tes i Mi​gu​el zna​leź​li się na po​kła​- dzie. Obo​je po​bie​gli na pla​żę na wieść o pło​ną​cym jach​cie. Kie​dy zo​rien​to​- wa​li się, że Far​go​wie pły​ną do miej​skiej przy​sta​ni, nie​zwłocz​nie po​szli na molo. Wkrót​ce w kom​ple​cie zdą​ża​li na po​łu​dnio​wy wschód, trzy​ma​jąc się bli​sko brze​gu. Jesz​cze trzy​krot​nie za​trzy​my​wa​li się w spo​wi​tych mro​kiem nad​brzeż​- nych mia​stach, aby prze​ka​zać miesz​kań​com wodę pit​ną, kon​ser​wy, la​tar​ki, ge​ne​ra​to​ry spa​li​no​we i ben​zy​nę. Za każ​dym ra​zem z pierw​szą par​tią to​wa​- rów na ląd pły​nę​ła trój​ka le​ka​rzy ze sprzę​tem i me​dy​ka​men​ta​mi. Po kil​ku go​dzi​nach po​sto​ju dok​to​rzy in​for​mo​wa​li, że naj​pil​niej​sze przy​- pad​ki zo​sta​ły przez nich opa​trzo​ne, a lżej po​szko​do​wa​ny​mi zaj​mą się miej​- sco​wi, ko​rzy​sta​jąc z do​star​czo​nych le​ków i sprzę​tu me​dycz​ne​go. Wte​dy Sam ścią​gał wszyst​kich na pla​żę, a Mi​gu​el prze​wo​ził ich sza​lu​pą na jacht. Remi i Sam za​wsze wra​ca​li z lądu jako ostat​ni. Za​raz po ich po​wro​cie na po​kład za​- ło​ga pod​no​si​ła ko​twi​cę i jacht kon​ty​nu​ował rejs do Ta​pa​chu​la. Czwar​te​go dnia o świ​cie Sam i Remi jesz​cze spa​li, kie​dy Mi​gu​el za​pu​kał do ka​bi​ny. Sam wstał i otwo​rzył drzwi. — Co się dzie​je? — Wi​dać już Ta​pa​chu​la. Juan mówi, żeby pan przy​szedł na mo​stek. Mał​żon​ko​wie ubra​li się szyb​ko i wy​szli na po​kład. Już na stop​niach schod​ni pro​wa​dzą​cej na mo​stek zo​rien​to​wa​li się, dla​cze​go ka​pi​tan ka​zał ich obu​dzić. W od​da​li wi​dzie​li wul​kan Ta​ca​na, dru​gi co do wy​so​ko​ści szczyt w Mek​sy​ku. Wy​glą​dał jak ciem​no​nie​bie​ska pi​ra​mi​da, ster​czą​ca sa​mot​nie na tle nie​ba kil​ka ki​lo​me​trów od wy​brze​ża. Tego ran​ka nad jego wierz​choł​- kiem uno​si​ła się smu​ga sza​re​go dymu, zno​szo​na wia​trem na wschód. — Za​li​cza​ny jest do wul​ka​nów ak​tyw​nych, ale od po​nad sześć​dzie​się​ciu lat nie było żad​nej więk​szej erup​cji. — Czy na​da​ją przez ra​dio ja​kieś ostrze​że​nia? — spy​ta​ła Remi. — A może za​rzą​dzi​li ewa​ku​ację lud​no​ści? — Zda​je się, że tak na​praw​dę nikt nie wie, co się dzie​je. Przy​pusz​cza​ją tyl​ko, że pod wpły​wem trzę​sie​nia zie​mi coś się prze​su​nę​ło albo po​otwie​ra​ły się szcze​li​ny. Sko​ro dro​gi są nie​prze​jezd​ne, to na​ukow​cy ra​czej nie do​tar​li