ROZDZIAŁ 1
Rabinal, Gwatemala, rok 1537
Było już po północy, lecz ojciec Bartolomè de Las Casas wciąż ślęczał
przy świecach w swej kwaterze w misji w Rabinal, zamieszkałej przez Ma-
jów, którzy przyjęli nową wiarę. Przed udaniem się na spoczynek musiał
sporządzić codzienne sprawozdanie dla biskupa Marroquina. Przekonać
hierarchię kościelną o sukcesie dominikańskich misji w Gwatemali można
było tylko dzięki przedstawieniu szczegółowej dokumentacji.
Zakonnik zdjął z siebie czarną kapę z kapturem i powiesił ją na kołku
przy drzwiach. Przez chwilę stał nieruchomo, wsłuchując się w ciche grucha-
nie ptaków i szelest owadów — odgłosy spokojnej nocy. Podszedł do drew-
nianej szafki na ścianie, otworzył ją i wyciągnął cenną księgę. Kukulcan —
słynący z mądrości potomek królewskiego rodu — przyniósł ją, wraz z dwie-
ma innymi, by zakonnik się z nimi zapoznał. Las Casas położył księgę na sto-
le. Studiował ją od miesięcy, a na dzisiaj wyznaczył sobie szczególnie ważne
zadanie. Umieścił obok arkusz pergaminu i otworzył niezwykłe dzieło.
Stronica, na której się zatrzymał, podzielona została na części. Widniały
na niej wizerunki sześciu nierzeczywistych humanoidalnych postaci, które
Las Casas uznał za bóstwa. Wszystkie przedstawiono w pozycji siedzącej,
zwrócone w lewą stronę. Pod nimi znajdowało się sześć kolumn skompliko-
wanych symboli. Kukulcan twierdził, że to pismo Majów. Obrazki na białych
stronicach namalowano czerwienią, zielenią i żółcią, gdzieniegdzie z dodat-
kiem błękitu. Napisy były czarne. Ojciec Las Casas zaostrzył pióro najlepiej,
jak potrafił, podzielił arkusz na sześć kolumn i zaczął kopiować znaki. Było
to trudne, mozolne zajęcie, ale uważał je za część swych obowiązków. Wią-
zały się one z przynależnością do zakonu dominikanów, tak samo jak strój
— biały habit symbolizujący czystość i czarna kapa oznaczająca pokutę. Za-
konnik nie miał pojęcia, jakie treści kryją się za znakami, nie znał imion mi-
tycznych bóstw, ale wiedział, że na tych stronicach zawarta jest głęboka
wiedza, której Kościół będzie potrzebował, by zrozumieć swych świeżo na-
wróconych wyznawców.
Pozbawione jakiejkolwiek przemocy, cierpliwe ewangelizowanie In-
dian z plemienia Majów Las Casas traktował jako obowiązek, a zarazem po-
kutę. Ojciec Bartolomè nie przybył do Nowego Świata w pokojowych zamia-
rach, lecz z mieczem w dłoni. W 1502 roku przypłynął z Hiszpanii na Hispa-
niolę wraz z gubernatorem Nicolasem de Ovando i uzyskał economiendę —
prawo do podbitej ziemi i do korzystania z niewolniczej pracy wszystkich
Indian, zamieszkujących przyznany mu obszar. Jeszcze w 1513 roku, po dzie-
sięciu latach okrucieństw popełnianych przez konkwistadorów, otrzymaw-
szy już święcenia kapłańskie, uczestniczył w podboju plemion indiańskich
zamieszkujących Kubę. Przyjął też kolejne królewskie nadanie ziemi i In-
dian, jako swój udział w zyskach z grabieży. Teraz, wspominając młode lata,
czuł wstyd i wyrzuty sumienia, przyprawiające go o mdłości. W końcu przy-
znał przed sobą, że uczestniczył w wielkim grzechu i postanowił za to odpo-
kutować. Na zawsze zapamiętał ten dzień w 1514 roku, kiedy potępił swe
dotychczasowe działania i oddał indiańskich niewolników gubernatorowi.
Wspomnienie tamtej chwili było jak dotykanie blizny na starej ranie. Las
Casas wrócił do Hiszpanii, by błagać wysoko postawionych przyjaciół o
ochronę dla Indian. Działo się to dwadzieścia trzy lata temu i odtąd praco-
wał bez wytchnienia, poświęcając się bez reszty naprawianiu zła, jakie kie-
dyś czynił i tolerował.
Skopiowanie całej stronicy zajęło zakonnikowi kilka godzin. Po skoń-
czeniu pracy schował pergaminowy duplikat na dno skrzynki z kazaniami, w
której trzymał inne, sporządzone wcześniej kopie. Płomień świecy rozkoły-
sał się, kiedy przechodził przez niewielkie pomieszczenie. Położył czysty ar-
kusz na stole i poczekał, aż płomień się uspokoi i znów zapłonie jednostaj-
nym, żółtawym blaskiem. Dopiero wtedy przystąpił do kolejnego zadania.
Umoczył pióro w kałamarzu, by zacząć od daty — 23 stycznia 1537. Nagle
wstrzymał dłoń, zawieszając pióro nad papierem.
Doszły go dobrze znane odgłosy, budząc w nim natychmiastową złość.
Podeszwy butów uderzały w wilgotną ziemię, dzwoniły ostrogi, a gardy
mieczy obijały się z metalicznym szczękiem o dolną część kirysów. To był
oddział maszerujących żołnierzy.
— Boże, znowu? — wyszeptał sam do siebie. — Tylko nie to. Nie tutaj!
To profanacja, wręcz zdrada. Gubernator Maldonado złamał przyrzecze-
nie. Dotychczasowe osiągnięcia dominikanów w pokojowym ujarzmianiu i
nawracaniu tubylców zawdzięczano nieobecności kolonistów żądających
economiendy i, nade wszystko, wojska. Żołnierzom, którzy nie zdołali po-
konać okolicznych Indian w otwartej walce, zabroniono wkraczać na te tere-
ny i czynić z tubylców niewolników teraz, gdy bracia zakonni zdołali się z
nimi zaprzyjaźnić.
Las Casas narzucił czarną kapę na habit, jednym szarpnięciem otworzył
drzwi i po chwili biegł przez długi krużganek, kłapiąc sandałami o kamienną
posadzkę. Spostrzegł hiszpańskich kawalerzystów w pełnym rynsztunku bo-
jowym, z mieczami i pikami, odzianych w zbroje i hełmy z toledańskiej stali,
które mieniły się w blasku ogniska, rozpalonego na placu naprzeciw kościo-
ła.
Podbiegł do nich, wymachując rękami.
— Cóżeście uczynili?! — wykrzyknął. — Jak śmieliście rozniecić ogień
pośrodku misji? Nie widzicie, że dachy tych domostw są kryte słomą?
Hiszpanie zauważyli go i usłyszeli. Dwaj czy trzej obdarzyli go także
grzecznymi ukłonami, bo jako żołnierze i konkwistadorzy wiedzieli dobrze,
że zatarg z superiorem dominikańskiej misji raczej nie przysporzy im korzy-
ści ani chwały. Kiedy czynił im wyrzuty, odeszli na bok lub cofnęli się o krok,
nie chcąc konfrontacji.
— Gdzie wasz dowódca? Chcę z nim mówić, natychmiast! — oznajmił
zakonnik. — Jestem ojciec Bartolomè de Las Casas.
Rzadko używał tego tytułu, ale przecież był kapłanem, w dodatku
pierwszym wyświęconym w Nowym Świecie.
Dwaj najbliżsi kiwnęli głowami, wskazując wysokiego człowieka z czar-
ną brodą. Las Casas zauważył, że wyróżniał się on spośród innych bardziej
okazałą zbroją. Pancerz pokryty był filigranowym grawerunkiem i inkrusto-
wany złotem. Widząc zbliżającego się zakonnika, oficer krzyknął:
— Do mnie!
Żołnierze otoczyli go czterema szeregami, zwróceni twarzami do niego.
Las Casas wszedł między nich i dowódcę.
— Dlaczego wojsko wkracza do dominikańskiej misji w środku nocy? Co
was tu sprowadza?
Oficer obrzucił go znużonym spojrzeniem.
— Mamy tu coś do zrobienia, ojcze. Proszę się skarżyć gubernatorowi,
jeśli wola.
— Gubernator dał mi słowo, że nigdy nie postanie tu noga żadnego żoł-
nierza.
— Może i tak, ale zapewne było to, zanim jeszcze dowiedział się o dia-
belskich księgach.
— Księgi nie mają nic wspólnego z diabłem, głupcze. Nie macie prawa
tu być.
— A jednak jesteśmy. Widziano tu pogańskie księgi i doniesiono o nich
ojcu Toribio de Benavente, a ten zwrócił się o pomoc do gubernatora.
— Przecież Benavente nie ma nad nami żadnej władzy. Nie jest nawet
dominikaninem, należy do zakonu franciszkanów.
— Wasze wewnętrzne spory to nie moja sprawa. Mam tylko znaleźć i
zniszczyć szatańskie księgi.
— One nie są szatańskie. Zawierają całą wiedzę tych ludzi oraz wszelkie
informacje o nich samych, ich przodkach i sąsiadach, o filozofii, języku i
wszechświecie. Indianie żyją tu od tysięcy lat, a ich księgi to dar dla przy-
szłych pokoleń. Opowiadają o rzeczach, których nie zdołalibyśmy poznać w
żaden inny sposób.
— Jesteś w błędzie, ojcze. Widziałem je na własne oczy. Są w nich tylko
rysunki i diabelskie znaki oraz demony, którym dzicy oddają cześć.
— Ci ludzie są przez nas nawracani, każdy z osobna, z własnej, nieprzy-
muszonej woli. Nie tak, jak robią to franciszkanie, którzy potrafią za jednym
zamachem ochrzcić dziesięć tysięcy Indian. Dawni bogowie Majów zostali
zredukowani do rangi niewiele znaczących symboli. W krótkim czasie po-
czyniliśmy ogromne postępy. Nie niszczcie tego dzieła, dając im dowód na
to, że jesteśmy dzikusami.
— Kto? My? Dzikusami?
— A tak, dzikusami. Takimi, co niszczą dzieła sztuki, palą księgi, zabijają
ludzi, których nie potrafią zrozumieć i czynią niewolników z ich dzieci.
Dowódca zwrócił się do podkomendnych:
— Zabierzcie go stąd.
Trzej żołnierze chwycili zakonnika i możliwie delikatnie wyprowadzili
go z placu.
— Błagam, ojcze, trzymaj się z dala od komendanta — rzekł jeden z
nich. — Dostał rozkaz i raczej umrze, niż okaże nieposłuszeństwo.
Puścili go, zrobili w tył zwrot i biegiem wrócili na plac.
Las Casas popatrzył jeszcze raz na rosnące ognisko. Żołnierze biegali w
tę i z powrotem, łamiąc i rzucając w bijące w niebo płomienie wszystko, co
było wykonane z drewna. To oni, a nie bóstwa z księgi Majów, jako żywo
przypominali demony. Zakonnik odwrócił się i zniknął w mroku na tyłach
murowanych zabudowań misji. Trzymał się ciemnych, osłoniętych miejsc.
Opuścił wykarczowany teren i wszedł na ścieżkę, prowadzącą w głąb dżun-
gli. Gęste zarośla tworzyły nad nią baldachim, przez co poruszał się jak w tu-
nelu. Wąski szlak schodził w dół, do rzeki.
Dotarł do leżącej nad wodą indiańskiej wioski. Wielu mieszkańców
opuściło chaty i zebrało się przy ognisku. Wiedzieli już o przybyciu obcych i
chcieli się naradzić, jak postąpić w tej sytuacji. Zakonnik przemówił do nich
w języku kicze, którym posługiwali się Majowie, zamieszkujący okoliczne
tereny.
— To ja, brat Bartolomè. W misji są żołnierze.
Zobaczył Kukulcana, siedzącego nieruchomo na progu swej chaty. Był
kiedyś wybitnym wodzem w Coban, zanim przeniósł się do misji, dlatego
wszyscy uznawali go za przywódcę.
— Widzieliśmy ich — powiedział Indianin. — Czego chcą? Złota? Nie-
wolników?
— Przyszli po księgi. Nie rozumieją ich. Dowiedzieli się od kogoś, że
kryje się w nich zło i magia. Chcą odebrać wam księgi i wszystkie zniszczyć.
Pomruk konsternacji rozszedł się wśród zebranych. To, co usłyszeli,
było dla nich zupełnie niezrozumiałe, całkiem tak, jakby ktoś chciał ściąć
wszystkie drzewa, osuszyć rzeki albo zgasić słońce. Zdawało im się, że to akt
czystej złośliwości, na którym żołnierze niczego nie zyskają.
— Cóż więc mamy robić? — spytał Kukulcan. — Walczyć?
— Jedyne, co możemy uczynić, to uratować część ksiąg. Wybierzcie naj-
ważniejsze z nich i wynieście je stąd.
Kukulcan skinął na syna, Tepeu, mniej więcej trzydziestoletniego zna-
komitego wojownika. Nerwowym szeptem wymienili kilka słów. Tepeu
kiwnął głową, a Kukulcan zwrócił się do zakonnika:
— Bez wątpienia najcenniejsza jest ta, którą ci przyniosłem. Jest więcej
warta niż wszystkie pozostałe.
Las Casas odwrócił się i pospieszył z powrotem. Nagle u jego boku poja-
wił się Tepeu.
— Musimy zdążyć, zanim ją znajdą — powiedział. — Postaraj się do-
trzymać mi kroku.
Tepeu poruszał się w takim tempie, jakby widział w ciemnościach. Las
Casas mógł przyspieszyć, mając przed sobą niewyraźny zarys jego sylwetki.
Biegli pod górę. Kiedy wypadli wreszcie na płaski teren, zakonnik zauważył
kolumnę żołnierzy, maszerujących główną drogą do indiańskiego osiedla.
Las Casas nie musiał na nich patrzeć. Sam uczestniczył w eksterminacji
ludu Taino na Hispanioli i dobrze wiedział, co robili. Pierwsza grupa żołnie-
rzy wpadła do chaty. Chwilę później jeden z nich wyszedł na zewnątrz, trzy-
mając w dłoni księgę. Jakiś człowiek krzyczał po czolańsku:
— Uratowałem ją z miasta Copan!
Wystrzał z arkebuza zabrzmiał niczym grom. Stado papug z wrzaskiem i
łopotem skrzydeł poderwało się z wysokiego drzewa. Indianin leżał bez ru-
chu przed chatą.
Przekradając się przez pogrążony w mroku teren na tyłach misji, Las Ca-
sas rozmyślał o rodzinie Tepeu. Kukulcan był kiedyś arcykapłanem i uczo-
nym. Wywodził się z królewskiego rodu. Po śmierci ostatniego władcy, po-
konanego przez chorobę, wybrano go na króla. Kiedy wraz z Tepeu opusz-
czali swój dom, zrezygnowali z kunsztownych strojów paradnych wykona-
nych z ptasich piór. Jednak Tepeu nadal nosił kolczyki z zielonkawego jade-
itu, bransolety oraz naszyjnik z koralików, a więc ozdoby, które przysługi-
wały wyłącznie przedstawicielom majańskiej arystokracji.
Biegnąc za zabudowaniami w stronę kwater dominikanów, zauważyli
żołnierzy, wracających po przeszukaniu okolicznych chat. Nieśli do ogniska
całe naręcza ksiąg, przyborów rytualnych i rzeźb.
Księgi Majów miały formę długich, składanych wstęg, wytwarzanych z
wewnętrznej kory dzikiego figowca i pokrytych cienką warstwą białego
stiuku. Farby produkowano z lokalnie dostępnych pigmentów. Znalezione
księgi żołnierze rzucali w płomienie. Najstarsze, a zarazem najbardziej wy-
suszone, natychmiast zajmowały się ogniem. Krótki rozbłyski kilkudziesię-
ciostronicowe, liczące kilkaset lat dzieło przepadało na zawsze. Las Casas
wiedział, że w tych księgach może być praktycznie wszystko. Z tego, co mó-
wił mu Kukulcan, wynikało, że część z nich zawiera rozprawy naukowe z za-
kresu matematyki, zapisy obserwacji astronomicznych, nazwy i lokalizacje
zaginionych miast, opisy zapomnianych języków i dokonań królów, sięgają-
ce do tysiąca lat wstecz. W mgnieniu oka precyzyjnie zapisane i wyrysowa-
ne informacje ulatywały w nocne niebo w postaci iskier i dymu.
Tepeu szybko i wielką wprawą poruszał się w ciemnościach. Uchylił
wielkie drewniane wrota świątyni tylko na tyle, by dostać się do środka. Las
Casas, dzięki czarnej dominikańskiej kapie, był niemal niewidoczny w mro-
ku. Po chwili dogonił Indianina w kościele.
Teraz on ruszył przodem, prowadząc Tepeu główną nawą w stronę ołta-
rza, a potem na prawo, do zakrystii. W przyćmionym świetle księżyca prze-
szli obok alb i ornatów, wiszących na wbitych w ścianę kołkach, minęli
drewnianą skrzynię, w której przechowywano pozostałe szaty liturgiczne,
aby zabezpieczyć je przed wilgocią, panującą w gwatemalskiej dżungli, i do-
tarli do małych drzwi po przeciwnej stronie pomieszczenia.
Wyszli z kościoła na długi, zadaszony krużganek, prowadzący do kwater
zakonników. Poruszali się na bosaka, zdjąwszy sandały, aby nie hałasowały
na kamiennej posadzce. Pokój Las Casasa znajdował się na samym końcu ga-
lerii. Kiedy weszli do środka, Tepeu podszedł do stołu, na którym zauważył
księgę. Wziął ją ostrożnie i przyglądał się jej z ogromną czcią, jakby miał
przed sobą żywą osobę, o której los bardzo się niepokoił.
Potem rozejrzał się po izbie. Zauważył garniec, ozdobiony malowidła-
mi, przedstawiającymi codzienne zajęcia majańskiego króla. Las Casas usta-
wił go tak, że widoczna była scena królewskiej toalety, bo malunek po prze-
ciwnej stronie przedstawiał władcę przekłuwającego sobie język dla złoże-
nia ofiary z własnej krwi. Zakonnik trzymał w garncu czystą wodę. Indiańscy
ministranci przywiązali do naczynia uprząż, by ułatwić sobie dźwiganie peł-
nego garnca.
Tepeu wylał resztkę wody do miski w umywalni, wnętrze wytarł ścierką
do sucha i umieścił w naczyniu cenną księgę. Las Casas podszedł do wiszącej
szafki, w której przechowywał swoje prace. Wyjął z niej jeszcze dwie księgi
i podał je Tepeu.
— Musimy uratować ich jak najwięcej.
— Nie zmieszczą się — odparł Indianin. — A ta pierwsza jest warta wię-
cej niż setka innych.
— W takim razie te dwie przepadną na zawsze.
— Zaniosę ją daleko stąd i ukryję w miejscu, którego żołnierze nie zdo-
łają znaleźć.
— Nie daj się złapać. Są przekonani, że księga jest dziełem szatana.
— Wiem., ojcze — westchnął Tepeu i przyklęknął. — Pobłogosław
mnie.
Las Casas położył dłoń na głowie Indianina.
— Panie, okaż łaskę temu człowiekowi, bo czyn jego jest godny i spra-
wiedliwy — powiedział po łacinie. — Nie prosi o nic dla siebie, a jedynie
pragnie zachować dziedzictwo swego narodu dla przyszłych pokoleń.
Amen.
Potem znów podszedł do szafki i wrócił z trzema sztukami złota.
— To wszystko, co mam — powiedział, wręczając je Tepeu. — Złoto
może ci się przydać w podróży.
— Dziękuję, ojcze — odrzekł Indianin i skierował się do drzwi.
— Zaczekaj.. Usłyszałem coś.
Dominikanin wyszedł na zewnątrz. Poczuł silną woń spalenizny. Z wio-
ski nad rzeką dobiegały głośne krzyki. Stanął plecami do drzwi, obserwując
żołnierzy siłujących się z trzema mnichami, którzy bronili im dostępu do mi-
sji.
Czterej wojacy przedarli się i zaczęli przetrząsać spiżarnię na drugim
końcu krużganka.
Las Casas sięgnął za plecy do klamki i uchylił drzwi. Kątem oka ledwie
zarejestrował wyślizgującego się Tepeu. Indianin miał na plecach garniec,
wsparty na uprzęży obwiązanej wokół bioder. Górna część nosidła zakoń-
czona była opaską, którą nasunął sobie na głowę. Błyskawicznie przebiegł
przez odkryty teren i bezszelestnie zniknął między drzewami.
ROZDZIAŁ 2
U brzegów wyspy Guadalupe,
Meksyk, czasy współczesne
Sam i Remi Fargo obserwowali przepływające tuż obok stada srebrzy-
stych ryb. Połyskująca ławica robiła jednocześnie nagłe zwroty, jakby rucha-
mi tysięcy tworzących ją osobników kierował jeden umysł. W krystalicznie
czystej, ciepłej wodzie Fargowie sięgali wzrokiem daleko poza stalowe prę-
ty klatki.
Sam trzymał długi aluminiowy pręt, zakończony małym, ostrym kolcem
z zadziorem. Był to przyrząd do znakowania ryb. Po kilku tygodniach ekspe-
dycji posługiwał się nim z dużą wprawą. Mężczyzna zerknął na Remi, a po-
tem znów wpatrzył się w dal.
Na granicy zasięgu ich wzroku pojawiło się ciemniejsze miejsce, jakby
zawieszone w wodzie mikroskopijne drobiny materii zbiły się ze sobą, two-
rząc regularny kształt. Rekin. Zgodnie z oczekiwaniami Sama i Remi, dra-
pieżnik skręcił i popłynął prosto na nich. Zbliżał się z ukosa, być może zwa-
biony gromadami ryb, kręcących się tuż przy klatce ochronnej i przemykają-
cych między jej prętami. Nie było jednak wątpliwości, że rekin zdawał sobie
sprawę z obecności Sama i Remi.
Fargowie byli doświadczonymi nurkami i przywykli już do tego, że bez
względu na ocean i zakątek świata, w którym schodzili pod wodę, nie spo-
sób było pozostać niezauważonym przez rekiny. Przez lata wielokrotnie wi-
dywali te ryby, także wówczas, gdy nurkowali w lasach wodorostów nieda-
leko ich domu w San Diego. Zwykle były to małe żarłacze błękitne, które
podpływały, zaciekawione przybyszami w piankowych skafandrach, po
czym oddalały się, nie widząc w nich potencjalnej zdobyczy. Jednak tym ra-
zem mogli mieć do czynienia z czymś innym — bezlitosnym drapieżcą z sen-
nego koszmaru, będącym zawsze w ruchu, aby zapewnić ciągły przepływ
wody przez skrzela, wyposażonym w doskonały wzrok, węch i słuch, a także
sieć zakończeń nerwowych na całym ciele, dzięki którym potrafił wyczuć
najlżejsze drgania wody oraz minimalne zmiany potencjału elektrycznego,
wywoływane skurczami mięśni ofiary.
Rekin poruszył leniwie ogonem i skierował się prosto na nich. W przej-
rzystej wodzie jego kształt rysował się coraz wyraźniej i wydawało się, że
wciąż rośnie. Już z daleka wyglądał na spory okaz, ale teraz, kiedy się zbli-
żył, Sam zorientował się, że odległość, z której go dostrzegł, musiała być o
wiele większa, niż przypuszczał. Ryba urosła do ogromnych rozmiarów. Na-
leżała do gatunku, którego poszukiwali Sam i Remi. Był to żarłacz biały, li-
czący sobie ponad sześć metrów długości.
Rekin przeciął ławicę ryb, które rozdzieliły się na dwa połyskujące stru-
mienie, a potem znów połączyły w jedno. Najwyraźniej nie był nimi zainte-
resowany. Znów poruszył ogonem i popłynął dalej. Szeroki na ponad metr,
spłaszczony nos rekina z wyraźną, ostro zakończoną wypukłością celował
prosto w nich. Nagle drapieżnik zmienił kierunek i przesunął się tuż obok,
niemal ocierając się o klatkę. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby go dotknąć.
Krępy tułów, łącznie ze sterczącą płetwą grzbietowa, mógł mieć wysokość
dorosłego człowieka.
Rekin nie odpłynął. Ponownie otarł się o nich. Sam i Remi znierucho-
mieli wewnątrz klatki. Choć wielokrotnie nurkowali w wodach okalających
wyspę, Sam przyłapał się na tym, że w chwilach takich jak ta jego myśli za-
przątała jedynie kwestia wytrzymałości stalowych prętów, z których wyko-
nana była ich osłona. Czy były wystarczająco mocne? Podczas opuszczania
klatki do wody wydawały się solidne. Teraz jednak zauważył, że spoiny są
krótkie i sprawiają wrażenie wykonanych w pośpiechu. Nie budziły zaufa-
nia. Spawacz zapewne nie wyobrażał sobie ogromu i siły stworzenia, które
właśnie w tej chwili pływało w pobliżu.
Drapieżnik znalazł się tu, by polować na słonie morskie i tuńczyki, do
których Sam i Reimi wcale nie byli podobni. Jednak w swoich czarnych ska-
fandrach mogli od biedy przypominać kalifornijskie lwy morskie, będące
wielkim przysmakiem żarłacza białego. Nagle rekin wykonał kilka gwałtow-
nych ruchów ogonem i, równie szybko, jak się pojawił, zaczął oddalać się od
klatki. Sama ogarnęło dotkliwe uczucie rozczarowania. Jak na tak wielkie i
agresywne zwierzęta, żarłacze białe wykazywały się zaskakującą ostrożno-
ścią. Czyżby jedyna szansa na oznakowanie tego giganta miała przejść mu
koło nosa?
Tymczasem rekin, bez żadnego ostrzeżenia, zawrócił niemal w miejscu,
machnął cztery czy pięć razy ogonem i zaszarżował na szerszy bok klatki. W
rozwartej szeroko paszczy widać było rzędy trójkątnych zębów. Sam i Remi
przylgnęli do prętów po przeciwnej stronie, tymczasem drapieżnik, wygina-
jąc przednią część ciała, usiłował bezskutecznie objąć szczękami całą klatkę.
Pod naporem ogromnej siły klatka przechyliła się i wtedy Sam dostrzegł
nadarzającą się okazję. Szybkim ruchem wbił aluminiowy pręt w skórę zwie-
rzęcia u podstawy płetwy grzbietowej i natychmiast wciągnął go z powro-
tem do klatki. Na rekinie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Kolec tkwił pew-
nie, a doczepiona do niego żółta plakietka z sześciocyfrowym numerem wy-
glądała niepozornie w porównaniu z ogromnym cielskiem ryby.
Rekin zanurkował pod podłogę klatki, skazując Sama i Remi na oczeki-
wanie. Oboje zastygli w niepewności, obawiając się, że znów zawróci i na-
trze z jeszcze większą prędkością, a wtedy niedbale wykonane spawy pusz-
czą i rozłupana klatka otworzy się, wysypując swoją zawartość tuż przed
wielką zębatą paszczą. Wyglądało jednak na to, że rekin przestał się nimi in-
teresować. Odpływał coraz dalej, aż wreszcie stracili go z oczu. Sam pocią-
gnął trzykrotnie za linkę sygnałową, a potem powtórzył tę sekwencję.
Gdzieś w innym świecie ponad nimi zaterkotał motor. Klatka drgnęła i ru-
szyła w stronę powierzchni.
Wynurzyli się z wody w jaskrawym blasku słońca. Dźwig uniósł klatkę
wraz z nurkami i postawił na pokładzie jachtu. Remi ściągnęła z twarzy ma-
skę i wypluła ustnik.
— Ciekawe, dlaczego nie spróbował jeszcze raz — powiedziała do
Sama. — Jak sądzisz, może nie wydaliśmy mu się dość apetyczni?
— Nie martw się — odparł. — Prezentujesz się bardzo smakowicie. Za
to ja, przygotowując się do tego projektu, ćwiczyłem przyjmowanie nieja-
dalnego wyglądu, tak na wszelki wypadek.
— Mój ty bohaterze.
Sam ściągnął kaptur skafandra i uśmiechnął się.
— Było wspaniale.
— O tak, dzięki tobie nigdy nie zabraknie mi tematów do nocnych kosz-
marów. — Remi pocałowała męża w policzek. Wyszli z klatki i udali się do
kabiny, aby się przebrać.
Kilka minut później stali oboje na pokładzie dziobowym dwudziestocz-
terometrowego jachtu „Marlow Explorer”, Była to nowoczesna, luksusowa
jednostka, rozwijająca maksymalną prędkość dwudziestu czterech węzłów.
Inna rzecz, że przez dwa tygodnie, odkąd weszli na pokład, kapitan Juan
Sandoval ani razu nie miał okazji wykorzystać pełnej mocy dwóch wysoko-
prężnych silników Caterpillar C30. Nie spieszyło im się, kiedy przemierzali
wody oceanu w poszukiwaniu żarłaczy białych. Czasem zawijali do któregoś
z malowniczych meksykańskich portów po paliwo i zaopatrzenie. Jacht był
zbyt wielki na potrzeby Sama i Remi. Miał trzy w pełni wyposażone kabiny z
łazienkami oraz oddzielne kajuty dla trzyosobowej załogi. Kapitan Sando-
val, marynarz Miguel Colera i kucharz George Morales pochodzili z Acapul-
co, macierzystego portu jachtu. Fargowie wynajęli go wraz załogą, aby do-
trzeć na wody wokół wyspy Guadalupe, odległej około dwustu czterdziestu
kilometrów od Półwyspu Kalifornijskiego, ponieważ akwen ten obfitował
w duże rekiny.
Zgłosili się ochotniczo do udziału w projekcie, prowadzonym przez bio-
logów morskich z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, którego
celem było zbadanie migracji i zwyczajów żarłaczy białych. Znakowanie
przedstawicieli tego gatunku prowadzono od wielu lat, ale nie przynosiło
ono zadowalających rezultatów, ponieważ większość ryb z plakietkami
przepadała w głębinach. Śledzenie żarłaczy białych nastręczało wiele trud-
ności. Jak wiadomo, rekiny te przemierzają ogromne odległości, trudno je
schwytać, a w dodatku są bardzo niebezpieczne. Wyspa Guadalupe stwarza-
ła jednak wyjątkową szansę. Okazało się, że duże, dorosłe osobniki żarłacza
białego odwiedzają okoliczne wody niezmiennie rok po roku. Ponadto po-
stanowiono znakować rekiny z klatek, dzięki czemu nie trzeba było chwytać
drapieżników. Korzystając z telefonu satelitarnego, Sam zgłosił numer pla-
kietki i podał opis napotkanego dzisiaj rekina.
Teraz płynęli po otwartych wodach oceanu w stronę Półwyspu Kalifor-
nijskiego. Remi rozpuściła długie kasztanowe włosy, aby wyschły na wie-
trze.
— Nadal dobrze się bawisz? — spytał Sam, podchodząc do żony.
— Oczywiście. Zawsze się dobrze bawimy, kiedy jesteśmy razem.
— Wcale tak nie myślisz. Przecież widzę, że coś cię gryzie.
— Prawdę mówiąc, myślę o naszym domu — przyznała.
— Przepraszam — mruknął Sam. — Zaproponowałem ten projekt dla
zabicia czasu. Widziałem, jak męczy cię remont i przebudowa.
Kilka miesięcy temu Sam i Remi wrócili z wykopalisk w Europie, pod-
czas których wydobywali kosztowności zagrabione w V wieku przez Hunów
i ukryte w grobowcach. Trzej konkurujący z nimi poszukiwacze skarbów
przypuszczalnie nabrali przekonania, że Fargowie przywieźli do domu część
cennych znalezisk, albo zwyczajnie chcieli się na nich zemścić za porażkę w
poszukiwaniach. W każdym razie zaatakowali ich trzypiętrowy dom na cyplu
Goldłish Point w La Jolla, obracając go w perzynę. Od tamtej pory małżonko-
wie nadzorowali odbudowę swojej siedziby.
— Miałam już tego szczerze dość — stwierdziła Remi. — Ekipa remon-
towa doprowadzała mnie do szału. Najpierw musiałam z nimi pojechać do
sklepu z materiałami budowlanymi, żeby wybrać dokładnie takie wyposa-
żenie i armaturę, jakie chciałam. Potem było spotkanie, na którym dowie-
działam się, że nie produkują już tych modeli, więc trzeba wybrać coś inne-
go. Następnie...
— Wiem — przerwał jej, unosząc ręce w geście poddania.
— Nienawidzę remontów, ale tęsknię za psem — powiedziała cicho.
— Zoltan ma się doskonale. Selma traktuje go jak przystało na przy-
wódcę stada... — urwał. — Kiedy miesiąc temu wyruszaliśmy na poszukiwa-
nie rekinów, powiedziano nam, że będzie dobrze, jeśli zdołamy oznakować
dziesięć osobników. Ten mocno wyrośnięty, którego dopadliśmy dzisiaj, był
piętnasty. Zdaje się, że najwyższy czas odwiesić metkownicę na kołek i wra-
cać do domu.
Remi odsunęła się nieco, by móc spojrzeć mu w oczy.
— Nie zrozum mnie źle. Kocham ocean, ciebie zresztą też. Poza tym,
kto by nie chciał pływać supernowoczesnym jachtem z jednego cudownego
miejsca w drugie? Tylko że...
— Tylko co?
— Od dawna jesteśmy poza domem.
— Chyba masz rację. Zrobiliśmy więcej, niż od nas wymagano. Może
faktycznie czas wrócić, wykończyć dom i zająć się czymś nowym.
Remi pokręciła głową.
— Nie twierdzę, że musimy wracać od razu. I tak płyniemy do brzegu.
Zajrzyjmy do laguny San Ignacio. Zawsze chciałam zobaczyć samice wala sza-
rego z młodymi.
— Potem możemy popłynąć prosto do Acapulco i wsiąść w samolot.
— Może i tak. Pogadamy o tym później.
Po dwóch dniach stanęli na kotwicy w lagunie San Ignacio i spuścili na
wodę plastikowe oceaniczne kajaki. Remi i Sam usadowili się w nich, chwy-
cili dwupiórowe wiosła, które rzucił im Morales i wypłynęli na wody laguny.
Nie czekali długo. Pierwszy wal szary pojawił się przed dziobami ich kaja-
ków, wyrzucając fontannę wody i pary przez podwójne nozdrza, a potem
machnął ogonem i zanurkował, zostawiając na powierzchni pienisty ślad.
Przyglądali się temu w milczeniu. Zwierzę wielkości miejskiego przegubow-
ca wypłynęło tuż przed nimi i zaraz zniknęło w głębinach, a dwa samotne,
pomarańczowe kajaki zakołysały się na fali.
Fargowie spędzili w nich pozostałą część dnia i cały dzień następny.
Wszystkie napotkane wale podpływały do nich bardzo blisko, najwyraźniej
powodowane ciekawością. Sam i Remi klepali je po nosach i grzbietach i
przyglądali się, jak odpływają.
Wieczorami, na rufowym pokładzie jachtu, zasiadali wraz z załogą do
kolacji, na którą składały się świeżo złowione ryby i meksykańskie frykasy,
pochodzące z restauracji w miasteczku San Ignacio. Zostawali na pokładzie
jeszcze długo po zapadnięciu zmroku, rozmawiając o morzu i zamieszkują-
cych je stworach, o swoim życiu, przyjaciołach i rodzinie, a nocne niebo roz-
świetlało się gwiazdami. Potem Sam i Remi udawali się na spoczynek do ka-
biny, skąd od czasu do czasu słyszeli w mroku odgłosy wody, tryskającej z
nozdrzy wielorybów.
Dwa dni później popłynęli wzdłuż wybrzeża na południe, kierując się
do Acapulco. Po przybyciu natychmiast zadzwonili do szefowej ich zespołu
badawczego, Selmy Wondrash. Co prawda dali jej miesiąc wolnego, podob-
nie jak dwójce jej młodych podwładnych, Pete’owi Jeffcoatowi i Wendy
Corden, ale uparła się, że zostanie w La Jolla, aby nadzorować remont pod
ich nieobecność.
— Cześć, Remi. Zoltan czuje się świetnie — powiedziała Selma jednym
tchem.
— Mamy cię na głośniku — wyjaśnił Sam na wstępie. — Miło nam to
słyszeć. A co na budowie?
— Weźcie pod uwagę, że wznoszenie katedry w Chartres trwało kilka-
set lat.
— Mam nadzieję, że żartujesz — zaniepokoiła się Remi.
— Oczywiście. Podziurawiona kulami stolarka została wymieniona.
Parter i pierwsze piętro są w zasadzie gotowe, działają wszystkie instalacje.
Na drugim piętrze trwają ostatnie roboty wykończeniowe. Natomiast wasz
apartament na trzecim wymaga jeszcze co najmniej dwóch tygodni pracy.
Wiecie, co to oznacza.
— Że wreszcie będę miała dość miejsca w szafkach na buty? — spytała
Remi z nadzieją w głosie.
— To też — mruknął Sam. — Tylko że dwa tygodnie w języku budow-
lańców znaczy tyle co cztery.
— Uwielbiam pracować z pesymistami. Kiedy coś pójdzie jak trzeba,
cieszą się jak dzieci. A tak przy okazji, skąd dzwonicie?
— Skończyliśmy już ze znakowaniem rekinów. Jesteśmy w Acapulco.
— Rozumiem, że wszystko w porządku?
— Jest po prostu cudownie — uśmiechnęła się Remi. — Świeże ryby,
kurczak w sosie mole, tańce pod gwiazdami i temu podobne. To sto razy
lepsze niż udawanie przynęty dla rekinów. Mimo to powoli szykujemy się
do powrotu.
— Po prostu dajcie mi znać. Samolot i załoga będą na was czekać tam,
gdzie sobie zażyczycie. Osobiście odbiorę was z lotniska w Orange County.
— Dzięki, Selmo — powiedziała Remi. — Na pewno cię powiadomimy.
Na razie jeszcze tu zostaniemy. Mamy zarezerwowany stolik w restauracji,
to już za dziesięć minut. Dzwoń, gdybyś nas potrzebowała.
— Jasne. Do widzenia.
Ich pokój mieścił się w jednej z dwóch hotelowych wież. Tej nocy, zaraz
po tym, gdy położyli się spać, poczuli krótkie drżenie. Budynek zakołysał
się, coś lekko zaterkotało i zapadła cisza. Remi odwróciła się i przywarła do
Sama.
— Jedną z rzeczy, które w tobie kocham, jest to, że zawsze zabierasz
mnie do hoteli zaprojektowanych tak, by przetrwać trzęsienie ziemi.
— Może nie jest to coś, czego kobiety wymagają od mężczyzny swoich
marzeń, ale dziękuję za uznanie.
Nazajutrz wymeldowali się z hotelu i wrócili na jacht. Kiedy znaleźli się
w porcie, odnieśli wrażenie, że coś się zmieniło. Kapitan Juan stał na most-
ku, słuchając hiszpańskojęzycznego radia, które nastawione było tak głośno,
że usłyszeli je zaraz po wyjściu z taksówki. Przy relingu stał wystraszony
George i patrzył na nich szeroko otwartymi oczami. Kiedy weszli na pokład,
Sam usłyszał słowa sismo temblori volcan.
— Co się dzieje? — spytał. — Kolejne trzęsienie?
— Zaledwie pięć czy dziesięć minut temu. Może Juan będzie wiedział
coś więcej.
Wszyscy troje weszli na mostek.
— Najsilniejsze wstrząsy nawiedziły wybrzeże w okolicy miasta Tapa-
chula w stanie Chipas, tuż przy granicy z Gwatemalą — powiedział Juan na
ich widok.
— Jak silne? — spytała Remi.
— Bardzo. Magnituda 8,3 do 8,5. Jednocześnie zaobserwowano dym,
unoszący się nad wulkanem Tacana na północ od miasta. Pozamykano
wszystkie drogi z powodu osunięć ziemi na długich odcinkach. Są ranni,
może nawet zabici, ale nie podano liczby. — Juan pokręcił głową. — Może
dałoby radę jakoś im pomóc?
Sam popatrzył na Remi, a ta kiwnęła głową.
— Musimy gdzieś zadzwonić. A wy zacznijcie przygotowywać łódź do
wypłynięcia. Wszystko ma być zapięte na ostatni guzik.
Sam poszedł z telefonem satelitarnym na pokład dziobowy i wybrał nu-
mer.
— Selma?
— To ty, Sam? — spytała. — Już chcecie wracać?
— Nie o to chodzi. Mamy tu pewien problem. Leżące na wybrzeżu mia-
sto Tapachula nawiedziło silne trzęsienie ziemi. Potrzebna jest pomoc, a
drogi zostały zablokowane, być może na całym przyległym obszarze. Nie
wiem, jakie lotnisko mają w Tapachula, ale chciałbym, abyś skontaktowała
się z doktorem Evansem. Poproś go o zorganizowanie standardowego pa-
kietu medycznego stosowanego w przypadku klęsk żywiołowych, z dostawą
do któregokolwiek z tamtejszych szpitali. Mają otrzymać wszystko, co może
im się przydać po potężnym trzęsieniu ziemi. Oczywiście pokrywamy wszel-
kie koszty. Otwórz mu kredyt w banku na sto tysięcy dolarów. Dasz radę to
załatwić?
— Tak jest. Jeśli go nie złapię, poproszę własnego lekarza o autoryzację
dostawy. Kwestia lotniska stanowi pewien problem, ale dowiem się, czy da
radę tam wylądować, czy trzeba będzie zrobić zrzut z powietrza.
— Natychmiast po zaokrętowaniu ładunku zamierzamy popłynąć na po-
łudnie — poinformował na koniec Sam.
— Będziemy w kontakcie — rzuciła Selma i się rozłączyła.
Sam pospiesznie wrócił na mostek, by porozmawiać z kapitanem Ju-
anem.
— Zdaje się, że mamy szansę zrobić coś o wiele ważniejszego niż zna-
kowanie ryb.
— Co pan ma na myśli?
— Drogi to Tapachula są nieprzejezdne, prawda?
— Tak mówili w radio. Podobno ich oczyszczenie może potrwać kilka
miesięcy.
— Zdążyliście już zapewne uzupełnić zapasy wody i żywności oraz na-
pełnić zbiorniki paliwa. Teraz załadujemy tę łódź po brzegi i dotrzemy do
miasta od strony morza. Za dzień lub dwa powinniśmy być na miejscu.
— Niby tak. — Juan wyraźnie się ociągał. — Może zajmie nam to nieco
więcej czasu. Ale firma, do której należy łódź, nie zapłaci za tę podróż ani za
przewożone zaopatrzenie. Nie stać ich na to.
— Ale nas stać — wtrąciła się Remi. — W dodatku jesteśmy na miejscu,
więc idziemy po zakupy.
Remi, Sam, kapitan Juan, George i Miguel zabrali się do roboty. Sam
wypożyczył dużego dostawczaka, którym wszyscy udali się na objazd Aca-
pulco, kupując po drodze butelkowaną wodę, konserwy, koce i śpiwory,
profesjonalne zestawy pierwszej pomocy oraz podstawowe leki. Przełado-
wali zakupy na jacht i wrócili do miasta. Tym razem nabyli bańki z benzyną,
piętnaście awaryjnych generatorów spalinowych, latarki i baterie, radiote-
lefony, namioty oraz odzież w różnych rozmiarach. Zapełnili wszystkie kabi-
ny, ładownię, forpik, a nawet mostek. Zastawili pokład paletami z wodą,
benzyną i żywnością, które przymocowali linami do relingów, aby nie prze-
suwały się na fali.
Kiedy zakończono załadunek, Remi poleciła załodze jachtu obdzwonić
szpitale w Acapulco i dowiedzieć się, czy mają jakiś sprzęt medyczny i leki
na receptę, które mogłyby być potrzebne w Tapachula. Dostarczono paczki z
silnymi lekami przeciwbólowymi, antybiotykami oraz łubki i szyny do unie-
ruchamiania połamanych kończyn. Z jednego ze szpitali zgłosili się trzej le-
karze z oddziału ratunkowego z pytaniem, czy nie mogliby się zabrać do Ta-
pachula na pokładzie jachtu wynajętego przez Sama i Remi.
Wczesnym popołudniem medycy z własnymi zapasami leków i sprzętu
stawili się w porcie. Były wśród nich dwie młode lekarki z ostrego dyżuru,
doktor Garza i doktor Talamantes. Ekipę uzupełniał sześćdziesięcioletni chi-
rurg, doktor Martinez. Złożyli swoje rzeczy w jednym miejscu, by pomóc Sa-
mowi, Remi i załodze w rozładunku ostatniej partii zakupów z samochodu i
w przenoszeniu ich na pokład, a potem wprowadzili się do dwóch niezaję-
tych kabin pod pokładem.
O czwartej po południu Sam wydał rozkaz i jacht wyszedł z portu, roz-
poczynając podróż do celu, odległego o czterysta sześćdziesiąt mil mor-
skich. Kapitan Juan ustawił oba motory na całą naprzód i nie zwalniał przez
wiele godzin, prowadząc jacht z dala od brzegu na głębokiej wodzie. Trzej
członkowie załogi oraz Sam i Remi zmieniali się na wachtach za sterem. Kie-
dy nie spali i nie wypełniali innych pokładowych obowiązków, przygotowy-
wali pod nadzorem medyków zestawy środków medycznych, przeznaczone
dla małych przychodni, gabinetów zabiegowych i indywidualnych lekarzy.
Następnego dnia wieczorem, kiedy podeszli bliżej lądu, zorientowali
się, że dotarli do rejonu dotkniętego zniszczeniami. Płynęli ledwie milę od
gęsto zaludnionego wybrzeża, ale nie dostrzegli żadnych świateł. Sam pod-
szedł do steru i zerknął na mapę.
— Gdzie jesteśmy? — spytał.
— Na trawersie Salina Cruz — odrzekł Miguel. — To całkiem spore mia-
sto, ale nie widać świateł.
— Podpłyńmy, chcę się zorientować w sytuacji.
— Miedzy nami a plażą jest pełno mielizn. Jacht jest mocno przełado-
wany, musimy uważać.
— W takim razie podejdź najbliżej jak się da i rzuć kotwicę. Popłyniemy
w kilka osób szalupą na brzeg. Sprawdzimy, czy możemy jakoś pomóc, i
wrócimy.
— Tak jest.
Miguel podszedł do brzegu tak blisko, jak się tylko ośmielił. Po chwili
stanęli na kotwicy. Kiedy Sam, Remi i George przygotowywali się do spusz-
czenia szalupy, na pokład wyszła doktor Talamantes. Sam i George akurat
przenosili do łódki jeden z generatorów.
— Zostawcie trochę miejsca dla mnie i mojej torby. Poza tym załadujcie
jak najwięcej wody i żywności.
— Obrócimy kilka razy, ale od czegoś trzeba zacząć.
Do szalupy wsiedli Remi, Sam, doktor Talamantes oraz
Miguel, który zapuścił silnik zaburtowy i skierował się ku plaży, sterując
nieco ukośnie do hnii brzegowej. Kiedy znaleźli się na płyciźnie, wyłączył
silnik i przechylił go, wyciągając śrubę z wody. Łódź, sunąca samym tylko
rozpędem, przyspieszyła lekko na fali przyboju i zaryła dziobem w piaszczy-
ste dno.
Sam i Remi wskoczyli do wody i wyciągnęli szalupę na plażę. Lekarka i
Miguel wyszli z łodzi suchą stopą i wszyscy czworo przepchnęli ją dalej od
wody. Miguel wbił kotwicę w piasek, zabezpieczając łódź na wypadek przy-
pływu.
Kiedy zaczęli rozładowywać przywiezione zapasy, na plażę wbiegło kil-
ka osób, oferując pomoc. Miguel i doktor Talamantes rozmawiali z nimi po
hiszpańsku, a Remi tłumaczyła wszystko Samowi.
— Mają trochę rannych, ale obyło się bez ciężkich obrażeń — powie-
działa lekarka. — Umieścili ich w szkole, kilka przecznic dalej. Pójdę tam,
sprawdzę, czy im czegoś nie potrzeba i zaraz wrócę.
Mówiąc to, wzięła swoją torbę lekarską i latarkę, po czym oddaliła się
pospiesznie ulicą w towarzystwie dwóch miejscowych kobiet.
Kiedy skończyli wyładunek zgrzewek z wodą, do Miguela podszedł jakiś
mężczyzna. Wymienili ze sobą kilka słów.
— Facet pracuje w pobliskiej przychodni i pyta, dla kogo ten generator.
— Miguel streścił rozmowę, zwracając się do Sama.
— Może być dla przychodni. — Sam rozejrzał się i zobaczył, że ktoś
przyciągnął na plażę czerwony wózek, zostawiony na ulicy przez jakiegoś
dzieciaka. Załadowali sprzęt na wózek i przewieźli go trzy przecznice dalej,
do ośrodka zdrowia w centrum miasta. W kilka minut Sam podłączył prze-
wody i uruchomił generator. Oświetlenie przychodni zajaśniało, z początku
słabo, a potem nieco wyraźniej, kiedy terkoczący silnik generatora osiągnął
optymalne obroty.
Kiedy otwarto przychodnię i pierwsi pacjenci weszli do środka, pojawi-
ła się doktor Talamantes.
— Przebadałam ludzi w szkole. Jest ich wielu, ale na szczęście nie ma
ciężkich przypadków. Powiedziano mi, że dzięki wam przychodnia pracuje
pełną parą.
— Próbowała się pani dowiedzieć, jak wygląda sytuacja bliżej epicen-
trum?
— W Tapachula musiało dojść do poważnych zniszczeń. Były tu dwie ło-
dzie z rannymi. Popłynęły dalej w poszukiwaniu żywności i leków, które
mogłyby zabrać z powrotem.
— W takim razie przetransportujemy z jachtu jeszcze jedną partię za-
opatrzenia, a potem ruszamy do Tapachula. Poczeka pani na nas tutaj, za-
nim wrócimy z towarem?
— Dobry pomysł — przyznała lekarka. — Przez ten czas zbadam jeszcze
kilku pacjentów.
— Miguel, zostań z panią doktor — polecił Sam. — Juan i George po-
mogą nam przy załadunku.
Sam i Remi pobiegli na plażę do łodzi. Sam wyciągnął z piasku kotwicę.
— Zamarzył ci się romantyczny rejs we dwoje w świetle księżyca —
spytała Remi — czy może chcesz mi pokazać, jakim dobrym jesteś wodnia-
kiem?
— I jedno, i drugie — uśmiechnął się Sam. — Pomyślałem też, że pły-
nąc tylko we dwójkę, będziemy mogli przewieźć większy ładunek.
Zepchnęli szalupę do wody. Remi zajęła miejsce na dziobie, a Sam ob-
rócił łódź pod fale, odepchnął się od dna i usiadł na środkowej ławce. Sil-
nym pociągnięciem wioseł pokonał pierwszą falę, potem drugą, jeszcze raz
pociągnął mocno, po czym złożył wiosła, nachylił się nad pawężą, uruchomił
silnik i skorygował kurs. Łódka przecięła dziobem następną falę, wspięła się
na kolejną i zaczęła szybko oddalać się od brzegu.
Sam cały czas widział jacht, zakotwiczony na głębszej wodzie, ale do-
piero po chwili zauważył, że coś się zmieniło. Dostrzegł niską sylwetkę nie-
wielkiej motorówki kabinowej, przycumowanej przy burcie. Na mostku sta-
li trzej mężczyźni, i jeszcze dwaj na pokładzie rufowym. Kiedy podpłynęli
bliżej, jeden z obcych podszedł do schodni i zniknął pod pokładem, najwy-
raźniej zmierzając do kabin.
Sam wyłączył silnik.
— Co się stało? — spytała Remi, zaskoczona nagłą ciszą.
— Odwróć się i spójrz na jacht. Mamy gości. Wolę podejść po cichu, do-
póki się nie przekonam, że nie mają złych zamiarów. Obserwuj ich, kiedy
będę wiosłował.
Sam znów usiadł na środkowej ławce, a Remi ze swego miejsca na dzio-
bie wpatrywała się w jacht. Sam opłynął go w odległości pięćdziesięciu me-
trów i podszedł do burty od strony morza. Przycumował łódkę do rufowej
knagi na sterburcie, po przeciwnej stronie niż tajemnicza motorówka.
— Sprawdźmy, czy jest bezpiecznie, zanim zdradzimy swoją obecność
— wyszeptał.
Stanęli na ławkach w szalupie i nasłuchiwali. Ktoś krzyczał po hiszpań-
sku. Słowa były niezrozumiałe nawet dla Remi, ale w głosie można było wy-
raźnie wyczuć złość. Sam podciągnął się na drabince zaburtowej zawieszo-
nej na rufie i wyjrzał nad krawędzią pokładu. Po chwili schował głowę.
— Trzech jest na mostku razem z Juanem. George leży na podłodze,
skrępowany i zakneblowany. Widziałem, jak jeden z nich uderzył Juana.
Chyba próbują go zmusić do odpłynięcia.
— Co robimy?
— Zerknij, co mamy w zestawie ratunkowym szalupy, a ja zajrzę do
schowka na rufowym pokładzie jachtu.
Zaczął wspinać się po drabince, a Remi rozpakowała zestaw na dziobie
łodzi.
— Popatrz, rakietnica — poinformowała męża szeptem, unosząc broń
do góry.
Był to stary pistolet sygnałowy, metalowy, w odróżnieniu od nowszych,
wykonanych z tworzyw sztucznych. Remi otworzyła plastikowe pudełko z
nabojami sygnalizacyjnymi, złamała lufę rakietnicy, załadowała jedną flarę,
a resztę wsadziła do kieszeni kurtki.
— Lepsze to niż nic — szepnął Sam. — Zobaczymy, co mi się uda zna-
leźć tutaj.
Bezszelestnie dostał się na pokład jachtu i podszedł do osłoniętego
miejsca pod schodnią prowadzącą na mostek. Otworzył stalową pokrywę
schowka, pogrzebał między kamizelkami ratunkowymi i znalazł drugą ra-
kietnicę. Załadował ją. A potem schował do kieszeni duży składany nóż, wy-
jęty z zestawu pierwszej pomocy.
Remi stanęła u jego boku.
— Idziemy? — Wskazała na schodnię.
Sam przytaknął. Powoli weszli na górę. Tuż pod poziomem mostka
Remi przykucnęła po prawej stronie schodka, a Sam po lewej. Nasłuchiwali,
obserwując na suficie sterówki cienie ludzkich sylwetek oświetlone przez
pulpit sterowniczy. Jeden z napastników znów uderzył kapitana. Juan upadł
na podłogę tuż obok związanego George’a.
Sam zerwał się i wpadł na mostek, mierząc z rakietnicy w domniemane-
go szefa, który właśnie zadał cios Juanowi.
— Rzuć broń — rozkazał cicho.
Na twarzy mężczyzny pojawił się kpiący uśmieszek.
— Przecież to rakietnica.
— To też — powiedziała Remi zza pleców dwóch pozostałych męż-
czyzn. Jeden z nich zaczął się odwracać w jej stronę, unosząc do góry pisto-
let.
Sam zakręcił nim w stronę, w którym tamten się obracał i wypchnął go
przez wejście do sterówki. Mężczyzna spadł na pokład i zastygł w bezruchu.
W tym czasie Sam wystrzelił flarę w korpus napastnika stojącego obok
Remi, a Remi odpaliła rakietnicę prosto w pierś szefa opryszków, stojącego
obok Juana.
Wnętrze sterówki wypełnił duszący siarkowy dym. Snopy fioletowych
iskier tryskające z flar zapaliły ubrania obu mężczyzn i parzyły im skórę. Ten
trafiony przez Sama upuścił pistolet i, zbiegając po schodach, próbował
obiema rękami zdusić płomienie. Potknął się, upadł na pokład, zerwał się i
wskoczył do wody. Szef popędził za nim, uważając, aby nie spaść ze schod-
ni, ale Sam wymierzył mu solidnego kopniaka w okolicę krzyża. Bandyta po-
frunął nad pokładem, lądując obok swojego nieprzytomnego kolegi, po
czym wstał i rzucił się za burtę.
— Rozetnij mu więzy. — Sam podał Remi nóż, wskazując na George’a, a
sam położył dłonie na poręczach schodni i zjechał na pokład.
Zerknął w górę na Remi, która uklękła w wejściu do sterówki, trzymając
w dłoniach pistolet porzucony przez jednego z przysmażonych bandytów.
Podniósł z pokładu broń, która wypadła nieprzytomnemu oprychowi i sta-
nął obok zejściówki prowadzącej do kabin.
— Wyłazić stamtąd! — wrzasnął w dół. — Wszyscy na pokład!
Wykrzykując rozkazy, zsunął buty ze stóp i na bosaka przeszedł za zej-
ściówkę. Nad pokładem pojawiła się głowa mężczyzny. Rozejrzał się, ale nie
mógł zobaczyć Sama. Kiedy wysunął się dalej, Sam zauważył, że w jednej
ręce trzyma pistolet, a w drugiej laptopa Remi.
— Rzuć broń, ale nie komputer — zażądał Sam. — Odłóż go ostrożnie.
— A niby dlaczego miałbym to zrobić?
— Bo celuję ci w tył głowy z pistoletu twojego kumpla.
Mężczyzna zorientował się wreszcie, że głos dobiega zza jego pleców.
Uniósłszy powoli ręce, położył komputer i broń na krawędzi zejściówki. Po-
tem zauważył jednego z towarzyszy, rozciągniętego na pokładzie.
— Pozostali koledzy postanowili popływać — poinformował go Sam. —
Czego szukacie na naszym jachcie?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Wiadomo, że każda łódź, która tu dotrze, będzie załadowana pro-
wiantem i sprzętem. Po co mielibyście tu przypływać, jeśli nie z powodu
trzęsienia ziemi?
— Zamierzaliście zabrać żywność i środki medyczne ludziom, którzy ich
potrzebują?
— Przecież my też ich potrzebujemy — obruszył się mężczyzna.
— Do czego?
— Żeby je sprzedać i zarobić trochę kasy. Po trzęsieniu ziemi ludzie za-
płacą za te rzeczy każdą cenę. Im dalej wzdłuż wybrzeża, tym wyższą. Braku-
je żywności i wody. Drogi są nieprzejezdne, nie ma prądu, żarcie w lodów-
kach zaczyna się psuć.
— Nam w każdym razie niczego nie zabierzecie — stwierdził Sam.
Bandyta znów wzruszył ramionami i podszedł do burty.
— Może nie, a może tak — powiedział filozoficznie, po czym oparł się o
reling i skrzyżował ręce na piersiach.
Na dole zejściówki, w korytarzu prowadzącym do kabin, powstał jakiś
ruch. Na pokład wyszedł doktor Martinez, trzymając ręce nad głową. Za nim
szła doktor Garza, także z podniesionymi rękami. Na końcu pojawił się mło-
dy Meksykanin z elegancką fryzurą, w obcisłych, markowych dżinsach i kow-
bojskich butach, które na łodzi wyglądały zupełnie niestosownie. Jedną
rękę położył na ramieniu lekarki, a w drugiej trzymał pistolet, przystawiony
do jej głowy.
— Nie zastrzelę jej, jeśli odłożysz broń — powiedział.
— Lepiej Uważaj — ostrzegł go Sam — bo takimi tekstami możesz zde-
nerwować moją żonę.
Remi stała na szczycie schodni prowadzącej na mostek, celując z pisto-
letu prosto w głowę chłopaka.
Bandzior oparty o reling popatrzył na nią obojętnym wzrokiem i rzekł:
— Zabierz mu broń.
Ten, który dotąd leżał na pokładzie, podniósł się i szybkim krokiem
podszedł do Sama. Fargo strzelił mu w stopę. Facet znów padł na pokład,
tylko że teraz turlał się z boku na bok, krzywiąc się, jęcząc i ściskając zranio-
ną kończynę.
Młody w obcisłych dżinsach odsunął lufę pistoletu od głowy lekarki,
aby wycelować w Sama.
— Rzuć to! To twoja ostatnia szansa! — rozległ się okrzyk Remi.
— Na twoim miejscu bym jej posłuchał — poradził Sam z udawaną tro-
ską w głosie. — Jest mistrzynią w strzelaniu z pistoletu. Wiesz, o czym mó-
wię? Jeśli zechce, wpakuje ci kulę w źrenicę oka.
Chłopak spojrzał w górę na Remi. Dostrzegł jej skupione oczy na prze-
dłużeniu lufy pistoletu, trzymanego pewnie w oburęcznym chwycie. Po
krótkim wahaniu odłożył broń na pokład. Doktor Garza z ulgą wbiegła na
górę.
— A teraz dołącz do kolegów — rozkazała Remi.
Elegant wyszedł na pokład i zastosował się do polecenia.
— W porządku — rzekł Sam. — To teraz wszyscy za burtę.
— Chwileczkę, przecież... — próbował oponować ten przy relingu.
— Tak czy inaczej, nie ujdzie wam to na sucho — przerwał mu Sam. —
Wolicie się moczyć żywi czy martwi?
Mężczyźni spojrzeli po sobie, po czym pomogli rannemu koledze
przejść przez reling i sami skoczyli za nim do morza.
Kiedy usłyszeli ostatni głośny plusk, Sam poszedł na rufę i wrócił z kani-
strem pełnym benzyny. Wylał jego zawartość na motorówkę przycumowaną
przy burcie, odwiązał linę i odepchnął łódź od stojącego na kotwicy jachtu.
Bandyci natychmiast popłynęli do motorówki. Kiedy oddaliła się na jakieś
dziesięć metrów od jachtu, Sam wziął rakietnicę i odpalił flarę, a potem
przyglądał się płomieniom, które natychmiast objęły całą łódź. Między zgro-
madzonymi na pokładzie jachtu rozszedł się szmer aprobaty.
Sam podszedł do schodni.
— Juan! — krzyknął w górę.
— Co tam, Sam?
— Czujecie się z George’em na siłach, by poprowadzić jacht?
— Tak.
— W takim razie odpalcie motory, podnieście kotwicę i przybijcie do
tamtego molo. Zabierzmy Miguela i doktor Talamantes i wynośmy się stąd.
ROZDZIAŁ 3
Salina Cruz, Meksyk
Kilka minut później doktor Talamantes i Miguel znaleźli się na pokła-
dzie. Oboje pobiegli na plażę na wieść o płonącym jachcie. Kiedy zoriento-
wali się, że Fargowie płyną do miejskiej przystani, niezwłocznie poszli na
molo. Wkrótce w komplecie zdążali na południowy wschód, trzymając się
blisko brzegu.
Jeszcze trzykrotnie zatrzymywali się w spowitych mrokiem nadbrzeż-
nych miastach, aby przekazać mieszkańcom wodę pitną, konserwy, latarki,
generatory spalinowe i benzynę. Za każdym razem z pierwszą partią towa-
rów na ląd płynęła trójka lekarzy ze sprzętem i medykamentami.
Po kilku godzinach postoju doktorzy informowali, że najpilniejsze przy-
padki zostały przez nich opatrzone, a lżej poszkodowanymi zajmą się miej-
scowi, korzystając z dostarczonych leków i sprzętu medycznego. Wtedy Sam
ściągał wszystkich na plażę, a Miguel przewoził ich szalupą na jacht. Remi i
Sam zawsze wracali z lądu jako ostatni. Zaraz po ich powrocie na pokład za-
łoga podnosiła kotwicę i jacht kontynuował rejs do Tapachula.
Czwartego dnia o świcie Sam i Remi jeszcze spali, kiedy Miguel zapukał
do kabiny. Sam wstał i otworzył drzwi.
— Co się dzieje?
— Widać już Tapachula. Juan mówi, żeby pan przyszedł na mostek.
Małżonkowie ubrali się szybko i wyszli na pokład. Już na stopniach
schodni prowadzącej na mostek zorientowali się, dlaczego kapitan kazał ich
obudzić. W oddali widzieli wulkan Tacana, drugi co do wysokości szczyt w
Meksyku. Wyglądał jak ciemnoniebieska piramida, stercząca samotnie na
tle nieba kilka kilometrów od wybrzeża. Tego ranka nad jego wierzchoł-
kiem unosiła się smuga szarego dymu, znoszona wiatrem na wschód.
— Zaliczany jest do wulkanów aktywnych, ale od ponad sześćdziesięciu
lat nie było żadnej większej erupcji.
— Czy nadają przez radio jakieś ostrzeżenia? — spytała Remi. — A
może zarządzili ewakuację ludności?
— Zdaje się, że tak naprawdę nikt nie wie, co się dzieje. Przypuszczają
tylko, że pod wpływem trzęsienia ziemi coś się przesunęło albo pootwierały
się szczeliny. Skoro drogi są nieprzejezdne, to naukowcy raczej nie dotarli
Clive Cussler Thomas Perry PIĄTY KODEKS MAJÓW Przekład Jacek Złotnicki Maciej Pintara
Redakcja stylistyczna Anna Książek Korekta Magdalena Stachowicz Hanna Lachowska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Ilustracja na okładce © Lany Rostant Zdjęcie autora © PhotosByLeanna.com Tytuł oryginału The Mayan Secrets Copyright © 2013 by Sandecker, RLLLP By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc. 350 Fifth Avenue, Suitę5300 New York, NY10118 USA. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Druk BZGraf.S.A. ISBN 978-83-241-5585-9 Warszawa 2015. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 teł. 620 40 13,620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
ROZDZIAŁ 1 Rabinal, Gwatemala, rok 1537 Było już po północy, lecz ojciec Bartolomè de Las Casas wciąż ślęczał przy świecach w swej kwaterze w misji w Rabinal, zamieszkałej przez Ma- jów, którzy przyjęli nową wiarę. Przed udaniem się na spoczynek musiał sporządzić codzienne sprawozdanie dla biskupa Marroquina. Przekonać hierarchię kościelną o sukcesie dominikańskich misji w Gwatemali można było tylko dzięki przedstawieniu szczegółowej dokumentacji. Zakonnik zdjął z siebie czarną kapę z kapturem i powiesił ją na kołku przy drzwiach. Przez chwilę stał nieruchomo, wsłuchując się w ciche grucha- nie ptaków i szelest owadów — odgłosy spokojnej nocy. Podszedł do drew- nianej szafki na ścianie, otworzył ją i wyciągnął cenną księgę. Kukulcan — słynący z mądrości potomek królewskiego rodu — przyniósł ją, wraz z dwie- ma innymi, by zakonnik się z nimi zapoznał. Las Casas położył księgę na sto- le. Studiował ją od miesięcy, a na dzisiaj wyznaczył sobie szczególnie ważne zadanie. Umieścił obok arkusz pergaminu i otworzył niezwykłe dzieło. Stronica, na której się zatrzymał, podzielona została na części. Widniały na niej wizerunki sześciu nierzeczywistych humanoidalnych postaci, które Las Casas uznał za bóstwa. Wszystkie przedstawiono w pozycji siedzącej, zwrócone w lewą stronę. Pod nimi znajdowało się sześć kolumn skompliko- wanych symboli. Kukulcan twierdził, że to pismo Majów. Obrazki na białych stronicach namalowano czerwienią, zielenią i żółcią, gdzieniegdzie z dodat- kiem błękitu. Napisy były czarne. Ojciec Las Casas zaostrzył pióro najlepiej, jak potrafił, podzielił arkusz na sześć kolumn i zaczął kopiować znaki. Było to trudne, mozolne zajęcie, ale uważał je za część swych obowiązków. Wią- zały się one z przynależnością do zakonu dominikanów, tak samo jak strój — biały habit symbolizujący czystość i czarna kapa oznaczająca pokutę. Za- konnik nie miał pojęcia, jakie treści kryją się za znakami, nie znał imion mi- tycznych bóstw, ale wiedział, że na tych stronicach zawarta jest głęboka wiedza, której Kościół będzie potrzebował, by zrozumieć swych świeżo na- wróconych wyznawców. Pozbawione jakiejkolwiek przemocy, cierpliwe ewangelizowanie In- dian z plemienia Majów Las Casas traktował jako obowiązek, a zarazem po- kutę. Ojciec Bartolomè nie przybył do Nowego Świata w pokojowych zamia-
rach, lecz z mieczem w dłoni. W 1502 roku przypłynął z Hiszpanii na Hispa- niolę wraz z gubernatorem Nicolasem de Ovando i uzyskał economiendę — prawo do podbitej ziemi i do korzystania z niewolniczej pracy wszystkich Indian, zamieszkujących przyznany mu obszar. Jeszcze w 1513 roku, po dzie- sięciu latach okrucieństw popełnianych przez konkwistadorów, otrzymaw- szy już święcenia kapłańskie, uczestniczył w podboju plemion indiańskich zamieszkujących Kubę. Przyjął też kolejne królewskie nadanie ziemi i In- dian, jako swój udział w zyskach z grabieży. Teraz, wspominając młode lata, czuł wstyd i wyrzuty sumienia, przyprawiające go o mdłości. W końcu przy- znał przed sobą, że uczestniczył w wielkim grzechu i postanowił za to odpo- kutować. Na zawsze zapamiętał ten dzień w 1514 roku, kiedy potępił swe dotychczasowe działania i oddał indiańskich niewolników gubernatorowi. Wspomnienie tamtej chwili było jak dotykanie blizny na starej ranie. Las Casas wrócił do Hiszpanii, by błagać wysoko postawionych przyjaciół o ochronę dla Indian. Działo się to dwadzieścia trzy lata temu i odtąd praco- wał bez wytchnienia, poświęcając się bez reszty naprawianiu zła, jakie kie- dyś czynił i tolerował. Skopiowanie całej stronicy zajęło zakonnikowi kilka godzin. Po skoń- czeniu pracy schował pergaminowy duplikat na dno skrzynki z kazaniami, w której trzymał inne, sporządzone wcześniej kopie. Płomień świecy rozkoły- sał się, kiedy przechodził przez niewielkie pomieszczenie. Położył czysty ar- kusz na stole i poczekał, aż płomień się uspokoi i znów zapłonie jednostaj- nym, żółtawym blaskiem. Dopiero wtedy przystąpił do kolejnego zadania. Umoczył pióro w kałamarzu, by zacząć od daty — 23 stycznia 1537. Nagle wstrzymał dłoń, zawieszając pióro nad papierem. Doszły go dobrze znane odgłosy, budząc w nim natychmiastową złość. Podeszwy butów uderzały w wilgotną ziemię, dzwoniły ostrogi, a gardy mieczy obijały się z metalicznym szczękiem o dolną część kirysów. To był oddział maszerujących żołnierzy. — Boże, znowu? — wyszeptał sam do siebie. — Tylko nie to. Nie tutaj! To profanacja, wręcz zdrada. Gubernator Maldonado złamał przyrzecze- nie. Dotychczasowe osiągnięcia dominikanów w pokojowym ujarzmianiu i nawracaniu tubylców zawdzięczano nieobecności kolonistów żądających economiendy i, nade wszystko, wojska. Żołnierzom, którzy nie zdołali po- konać okolicznych Indian w otwartej walce, zabroniono wkraczać na te tere- ny i czynić z tubylców niewolników teraz, gdy bracia zakonni zdołali się z nimi zaprzyjaźnić. Las Casas narzucił czarną kapę na habit, jednym szarpnięciem otworzył drzwi i po chwili biegł przez długi krużganek, kłapiąc sandałami o kamienną posadzkę. Spostrzegł hiszpańskich kawalerzystów w pełnym rynsztunku bo- jowym, z mieczami i pikami, odzianych w zbroje i hełmy z toledańskiej stali,
które mieniły się w blasku ogniska, rozpalonego na placu naprzeciw kościo- ła. Podbiegł do nich, wymachując rękami. — Cóżeście uczynili?! — wykrzyknął. — Jak śmieliście rozniecić ogień pośrodku misji? Nie widzicie, że dachy tych domostw są kryte słomą? Hiszpanie zauważyli go i usłyszeli. Dwaj czy trzej obdarzyli go także grzecznymi ukłonami, bo jako żołnierze i konkwistadorzy wiedzieli dobrze, że zatarg z superiorem dominikańskiej misji raczej nie przysporzy im korzy- ści ani chwały. Kiedy czynił im wyrzuty, odeszli na bok lub cofnęli się o krok, nie chcąc konfrontacji. — Gdzie wasz dowódca? Chcę z nim mówić, natychmiast! — oznajmił zakonnik. — Jestem ojciec Bartolomè de Las Casas. Rzadko używał tego tytułu, ale przecież był kapłanem, w dodatku pierwszym wyświęconym w Nowym Świecie. Dwaj najbliżsi kiwnęli głowami, wskazując wysokiego człowieka z czar- ną brodą. Las Casas zauważył, że wyróżniał się on spośród innych bardziej okazałą zbroją. Pancerz pokryty był filigranowym grawerunkiem i inkrusto- wany złotem. Widząc zbliżającego się zakonnika, oficer krzyknął: — Do mnie! Żołnierze otoczyli go czterema szeregami, zwróceni twarzami do niego. Las Casas wszedł między nich i dowódcę. — Dlaczego wojsko wkracza do dominikańskiej misji w środku nocy? Co was tu sprowadza? Oficer obrzucił go znużonym spojrzeniem. — Mamy tu coś do zrobienia, ojcze. Proszę się skarżyć gubernatorowi, jeśli wola. — Gubernator dał mi słowo, że nigdy nie postanie tu noga żadnego żoł- nierza. — Może i tak, ale zapewne było to, zanim jeszcze dowiedział się o dia- belskich księgach. — Księgi nie mają nic wspólnego z diabłem, głupcze. Nie macie prawa tu być. — A jednak jesteśmy. Widziano tu pogańskie księgi i doniesiono o nich ojcu Toribio de Benavente, a ten zwrócił się o pomoc do gubernatora. — Przecież Benavente nie ma nad nami żadnej władzy. Nie jest nawet dominikaninem, należy do zakonu franciszkanów. — Wasze wewnętrzne spory to nie moja sprawa. Mam tylko znaleźć i zniszczyć szatańskie księgi. — One nie są szatańskie. Zawierają całą wiedzę tych ludzi oraz wszelkie informacje o nich samych, ich przodkach i sąsiadach, o filozofii, języku i wszechświecie. Indianie żyją tu od tysięcy lat, a ich księgi to dar dla przy-
szłych pokoleń. Opowiadają o rzeczach, których nie zdołalibyśmy poznać w żaden inny sposób. — Jesteś w błędzie, ojcze. Widziałem je na własne oczy. Są w nich tylko rysunki i diabelskie znaki oraz demony, którym dzicy oddają cześć. — Ci ludzie są przez nas nawracani, każdy z osobna, z własnej, nieprzy- muszonej woli. Nie tak, jak robią to franciszkanie, którzy potrafią za jednym zamachem ochrzcić dziesięć tysięcy Indian. Dawni bogowie Majów zostali zredukowani do rangi niewiele znaczących symboli. W krótkim czasie po- czyniliśmy ogromne postępy. Nie niszczcie tego dzieła, dając im dowód na to, że jesteśmy dzikusami. — Kto? My? Dzikusami? — A tak, dzikusami. Takimi, co niszczą dzieła sztuki, palą księgi, zabijają ludzi, których nie potrafią zrozumieć i czynią niewolników z ich dzieci. Dowódca zwrócił się do podkomendnych: — Zabierzcie go stąd. Trzej żołnierze chwycili zakonnika i możliwie delikatnie wyprowadzili go z placu. — Błagam, ojcze, trzymaj się z dala od komendanta — rzekł jeden z nich. — Dostał rozkaz i raczej umrze, niż okaże nieposłuszeństwo. Puścili go, zrobili w tył zwrot i biegiem wrócili na plac. Las Casas popatrzył jeszcze raz na rosnące ognisko. Żołnierze biegali w tę i z powrotem, łamiąc i rzucając w bijące w niebo płomienie wszystko, co było wykonane z drewna. To oni, a nie bóstwa z księgi Majów, jako żywo przypominali demony. Zakonnik odwrócił się i zniknął w mroku na tyłach murowanych zabudowań misji. Trzymał się ciemnych, osłoniętych miejsc. Opuścił wykarczowany teren i wszedł na ścieżkę, prowadzącą w głąb dżun- gli. Gęste zarośla tworzyły nad nią baldachim, przez co poruszał się jak w tu- nelu. Wąski szlak schodził w dół, do rzeki. Dotarł do leżącej nad wodą indiańskiej wioski. Wielu mieszkańców opuściło chaty i zebrało się przy ognisku. Wiedzieli już o przybyciu obcych i chcieli się naradzić, jak postąpić w tej sytuacji. Zakonnik przemówił do nich w języku kicze, którym posługiwali się Majowie, zamieszkujący okoliczne tereny. — To ja, brat Bartolomè. W misji są żołnierze. Zobaczył Kukulcana, siedzącego nieruchomo na progu swej chaty. Był kiedyś wybitnym wodzem w Coban, zanim przeniósł się do misji, dlatego wszyscy uznawali go za przywódcę. — Widzieliśmy ich — powiedział Indianin. — Czego chcą? Złota? Nie- wolników? — Przyszli po księgi. Nie rozumieją ich. Dowiedzieli się od kogoś, że kryje się w nich zło i magia. Chcą odebrać wam księgi i wszystkie zniszczyć.
Pomruk konsternacji rozszedł się wśród zebranych. To, co usłyszeli, było dla nich zupełnie niezrozumiałe, całkiem tak, jakby ktoś chciał ściąć wszystkie drzewa, osuszyć rzeki albo zgasić słońce. Zdawało im się, że to akt czystej złośliwości, na którym żołnierze niczego nie zyskają. — Cóż więc mamy robić? — spytał Kukulcan. — Walczyć? — Jedyne, co możemy uczynić, to uratować część ksiąg. Wybierzcie naj- ważniejsze z nich i wynieście je stąd. Kukulcan skinął na syna, Tepeu, mniej więcej trzydziestoletniego zna- komitego wojownika. Nerwowym szeptem wymienili kilka słów. Tepeu kiwnął głową, a Kukulcan zwrócił się do zakonnika: — Bez wątpienia najcenniejsza jest ta, którą ci przyniosłem. Jest więcej warta niż wszystkie pozostałe. Las Casas odwrócił się i pospieszył z powrotem. Nagle u jego boku poja- wił się Tepeu. — Musimy zdążyć, zanim ją znajdą — powiedział. — Postaraj się do- trzymać mi kroku. Tepeu poruszał się w takim tempie, jakby widział w ciemnościach. Las Casas mógł przyspieszyć, mając przed sobą niewyraźny zarys jego sylwetki. Biegli pod górę. Kiedy wypadli wreszcie na płaski teren, zakonnik zauważył kolumnę żołnierzy, maszerujących główną drogą do indiańskiego osiedla. Las Casas nie musiał na nich patrzeć. Sam uczestniczył w eksterminacji ludu Taino na Hispanioli i dobrze wiedział, co robili. Pierwsza grupa żołnie- rzy wpadła do chaty. Chwilę później jeden z nich wyszedł na zewnątrz, trzy- mając w dłoni księgę. Jakiś człowiek krzyczał po czolańsku: — Uratowałem ją z miasta Copan! Wystrzał z arkebuza zabrzmiał niczym grom. Stado papug z wrzaskiem i łopotem skrzydeł poderwało się z wysokiego drzewa. Indianin leżał bez ru- chu przed chatą. Przekradając się przez pogrążony w mroku teren na tyłach misji, Las Ca- sas rozmyślał o rodzinie Tepeu. Kukulcan był kiedyś arcykapłanem i uczo- nym. Wywodził się z królewskiego rodu. Po śmierci ostatniego władcy, po- konanego przez chorobę, wybrano go na króla. Kiedy wraz z Tepeu opusz- czali swój dom, zrezygnowali z kunsztownych strojów paradnych wykona- nych z ptasich piór. Jednak Tepeu nadal nosił kolczyki z zielonkawego jade- itu, bransolety oraz naszyjnik z koralików, a więc ozdoby, które przysługi- wały wyłącznie przedstawicielom majańskiej arystokracji. Biegnąc za zabudowaniami w stronę kwater dominikanów, zauważyli żołnierzy, wracających po przeszukaniu okolicznych chat. Nieśli do ogniska całe naręcza ksiąg, przyborów rytualnych i rzeźb. Księgi Majów miały formę długich, składanych wstęg, wytwarzanych z wewnętrznej kory dzikiego figowca i pokrytych cienką warstwą białego
stiuku. Farby produkowano z lokalnie dostępnych pigmentów. Znalezione księgi żołnierze rzucali w płomienie. Najstarsze, a zarazem najbardziej wy- suszone, natychmiast zajmowały się ogniem. Krótki rozbłyski kilkudziesię- ciostronicowe, liczące kilkaset lat dzieło przepadało na zawsze. Las Casas wiedział, że w tych księgach może być praktycznie wszystko. Z tego, co mó- wił mu Kukulcan, wynikało, że część z nich zawiera rozprawy naukowe z za- kresu matematyki, zapisy obserwacji astronomicznych, nazwy i lokalizacje zaginionych miast, opisy zapomnianych języków i dokonań królów, sięgają- ce do tysiąca lat wstecz. W mgnieniu oka precyzyjnie zapisane i wyrysowa- ne informacje ulatywały w nocne niebo w postaci iskier i dymu. Tepeu szybko i wielką wprawą poruszał się w ciemnościach. Uchylił wielkie drewniane wrota świątyni tylko na tyle, by dostać się do środka. Las Casas, dzięki czarnej dominikańskiej kapie, był niemal niewidoczny w mro- ku. Po chwili dogonił Indianina w kościele. Teraz on ruszył przodem, prowadząc Tepeu główną nawą w stronę ołta- rza, a potem na prawo, do zakrystii. W przyćmionym świetle księżyca prze- szli obok alb i ornatów, wiszących na wbitych w ścianę kołkach, minęli drewnianą skrzynię, w której przechowywano pozostałe szaty liturgiczne, aby zabezpieczyć je przed wilgocią, panującą w gwatemalskiej dżungli, i do- tarli do małych drzwi po przeciwnej stronie pomieszczenia. Wyszli z kościoła na długi, zadaszony krużganek, prowadzący do kwater zakonników. Poruszali się na bosaka, zdjąwszy sandały, aby nie hałasowały na kamiennej posadzce. Pokój Las Casasa znajdował się na samym końcu ga- lerii. Kiedy weszli do środka, Tepeu podszedł do stołu, na którym zauważył księgę. Wziął ją ostrożnie i przyglądał się jej z ogromną czcią, jakby miał przed sobą żywą osobę, o której los bardzo się niepokoił. Potem rozejrzał się po izbie. Zauważył garniec, ozdobiony malowidła- mi, przedstawiającymi codzienne zajęcia majańskiego króla. Las Casas usta- wił go tak, że widoczna była scena królewskiej toalety, bo malunek po prze- ciwnej stronie przedstawiał władcę przekłuwającego sobie język dla złoże- nia ofiary z własnej krwi. Zakonnik trzymał w garncu czystą wodę. Indiańscy ministranci przywiązali do naczynia uprząż, by ułatwić sobie dźwiganie peł- nego garnca. Tepeu wylał resztkę wody do miski w umywalni, wnętrze wytarł ścierką do sucha i umieścił w naczyniu cenną księgę. Las Casas podszedł do wiszącej szafki, w której przechowywał swoje prace. Wyjął z niej jeszcze dwie księgi i podał je Tepeu. — Musimy uratować ich jak najwięcej. — Nie zmieszczą się — odparł Indianin. — A ta pierwsza jest warta wię- cej niż setka innych. — W takim razie te dwie przepadną na zawsze.
— Zaniosę ją daleko stąd i ukryję w miejscu, którego żołnierze nie zdo- łają znaleźć. — Nie daj się złapać. Są przekonani, że księga jest dziełem szatana. — Wiem., ojcze — westchnął Tepeu i przyklęknął. — Pobłogosław mnie. Las Casas położył dłoń na głowie Indianina. — Panie, okaż łaskę temu człowiekowi, bo czyn jego jest godny i spra- wiedliwy — powiedział po łacinie. — Nie prosi o nic dla siebie, a jedynie pragnie zachować dziedzictwo swego narodu dla przyszłych pokoleń. Amen. Potem znów podszedł do szafki i wrócił z trzema sztukami złota. — To wszystko, co mam — powiedział, wręczając je Tepeu. — Złoto może ci się przydać w podróży. — Dziękuję, ojcze — odrzekł Indianin i skierował się do drzwi. — Zaczekaj.. Usłyszałem coś. Dominikanin wyszedł na zewnątrz. Poczuł silną woń spalenizny. Z wio- ski nad rzeką dobiegały głośne krzyki. Stanął plecami do drzwi, obserwując żołnierzy siłujących się z trzema mnichami, którzy bronili im dostępu do mi- sji. Czterej wojacy przedarli się i zaczęli przetrząsać spiżarnię na drugim końcu krużganka. Las Casas sięgnął za plecy do klamki i uchylił drzwi. Kątem oka ledwie zarejestrował wyślizgującego się Tepeu. Indianin miał na plecach garniec, wsparty na uprzęży obwiązanej wokół bioder. Górna część nosidła zakoń- czona była opaską, którą nasunął sobie na głowę. Błyskawicznie przebiegł przez odkryty teren i bezszelestnie zniknął między drzewami.
ROZDZIAŁ 2 U brzegów wyspy Guadalupe, Meksyk, czasy współczesne Sam i Remi Fargo obserwowali przepływające tuż obok stada srebrzy- stych ryb. Połyskująca ławica robiła jednocześnie nagłe zwroty, jakby rucha- mi tysięcy tworzących ją osobników kierował jeden umysł. W krystalicznie czystej, ciepłej wodzie Fargowie sięgali wzrokiem daleko poza stalowe prę- ty klatki. Sam trzymał długi aluminiowy pręt, zakończony małym, ostrym kolcem z zadziorem. Był to przyrząd do znakowania ryb. Po kilku tygodniach ekspe- dycji posługiwał się nim z dużą wprawą. Mężczyzna zerknął na Remi, a po- tem znów wpatrzył się w dal. Na granicy zasięgu ich wzroku pojawiło się ciemniejsze miejsce, jakby zawieszone w wodzie mikroskopijne drobiny materii zbiły się ze sobą, two- rząc regularny kształt. Rekin. Zgodnie z oczekiwaniami Sama i Remi, dra- pieżnik skręcił i popłynął prosto na nich. Zbliżał się z ukosa, być może zwa- biony gromadami ryb, kręcących się tuż przy klatce ochronnej i przemykają- cych między jej prętami. Nie było jednak wątpliwości, że rekin zdawał sobie sprawę z obecności Sama i Remi. Fargowie byli doświadczonymi nurkami i przywykli już do tego, że bez względu na ocean i zakątek świata, w którym schodzili pod wodę, nie spo- sób było pozostać niezauważonym przez rekiny. Przez lata wielokrotnie wi- dywali te ryby, także wówczas, gdy nurkowali w lasach wodorostów nieda- leko ich domu w San Diego. Zwykle były to małe żarłacze błękitne, które podpływały, zaciekawione przybyszami w piankowych skafandrach, po czym oddalały się, nie widząc w nich potencjalnej zdobyczy. Jednak tym ra- zem mogli mieć do czynienia z czymś innym — bezlitosnym drapieżcą z sen- nego koszmaru, będącym zawsze w ruchu, aby zapewnić ciągły przepływ wody przez skrzela, wyposażonym w doskonały wzrok, węch i słuch, a także sieć zakończeń nerwowych na całym ciele, dzięki którym potrafił wyczuć najlżejsze drgania wody oraz minimalne zmiany potencjału elektrycznego, wywoływane skurczami mięśni ofiary. Rekin poruszył leniwie ogonem i skierował się prosto na nich. W przej- rzystej wodzie jego kształt rysował się coraz wyraźniej i wydawało się, że
wciąż rośnie. Już z daleka wyglądał na spory okaz, ale teraz, kiedy się zbli- żył, Sam zorientował się, że odległość, z której go dostrzegł, musiała być o wiele większa, niż przypuszczał. Ryba urosła do ogromnych rozmiarów. Na- leżała do gatunku, którego poszukiwali Sam i Remi. Był to żarłacz biały, li- czący sobie ponad sześć metrów długości. Rekin przeciął ławicę ryb, które rozdzieliły się na dwa połyskujące stru- mienie, a potem znów połączyły w jedno. Najwyraźniej nie był nimi zainte- resowany. Znów poruszył ogonem i popłynął dalej. Szeroki na ponad metr, spłaszczony nos rekina z wyraźną, ostro zakończoną wypukłością celował prosto w nich. Nagle drapieżnik zmienił kierunek i przesunął się tuż obok, niemal ocierając się o klatkę. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby go dotknąć. Krępy tułów, łącznie ze sterczącą płetwą grzbietowa, mógł mieć wysokość dorosłego człowieka. Rekin nie odpłynął. Ponownie otarł się o nich. Sam i Remi znierucho- mieli wewnątrz klatki. Choć wielokrotnie nurkowali w wodach okalających wyspę, Sam przyłapał się na tym, że w chwilach takich jak ta jego myśli za- przątała jedynie kwestia wytrzymałości stalowych prętów, z których wyko- nana była ich osłona. Czy były wystarczająco mocne? Podczas opuszczania klatki do wody wydawały się solidne. Teraz jednak zauważył, że spoiny są krótkie i sprawiają wrażenie wykonanych w pośpiechu. Nie budziły zaufa- nia. Spawacz zapewne nie wyobrażał sobie ogromu i siły stworzenia, które właśnie w tej chwili pływało w pobliżu. Drapieżnik znalazł się tu, by polować na słonie morskie i tuńczyki, do których Sam i Reimi wcale nie byli podobni. Jednak w swoich czarnych ska- fandrach mogli od biedy przypominać kalifornijskie lwy morskie, będące wielkim przysmakiem żarłacza białego. Nagle rekin wykonał kilka gwałtow- nych ruchów ogonem i, równie szybko, jak się pojawił, zaczął oddalać się od klatki. Sama ogarnęło dotkliwe uczucie rozczarowania. Jak na tak wielkie i agresywne zwierzęta, żarłacze białe wykazywały się zaskakującą ostrożno- ścią. Czyżby jedyna szansa na oznakowanie tego giganta miała przejść mu koło nosa? Tymczasem rekin, bez żadnego ostrzeżenia, zawrócił niemal w miejscu, machnął cztery czy pięć razy ogonem i zaszarżował na szerszy bok klatki. W rozwartej szeroko paszczy widać było rzędy trójkątnych zębów. Sam i Remi przylgnęli do prętów po przeciwnej stronie, tymczasem drapieżnik, wygina- jąc przednią część ciała, usiłował bezskutecznie objąć szczękami całą klatkę. Pod naporem ogromnej siły klatka przechyliła się i wtedy Sam dostrzegł nadarzającą się okazję. Szybkim ruchem wbił aluminiowy pręt w skórę zwie- rzęcia u podstawy płetwy grzbietowej i natychmiast wciągnął go z powro- tem do klatki. Na rekinie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Kolec tkwił pew- nie, a doczepiona do niego żółta plakietka z sześciocyfrowym numerem wy-
glądała niepozornie w porównaniu z ogromnym cielskiem ryby. Rekin zanurkował pod podłogę klatki, skazując Sama i Remi na oczeki- wanie. Oboje zastygli w niepewności, obawiając się, że znów zawróci i na- trze z jeszcze większą prędkością, a wtedy niedbale wykonane spawy pusz- czą i rozłupana klatka otworzy się, wysypując swoją zawartość tuż przed wielką zębatą paszczą. Wyglądało jednak na to, że rekin przestał się nimi in- teresować. Odpływał coraz dalej, aż wreszcie stracili go z oczu. Sam pocią- gnął trzykrotnie za linkę sygnałową, a potem powtórzył tę sekwencję. Gdzieś w innym świecie ponad nimi zaterkotał motor. Klatka drgnęła i ru- szyła w stronę powierzchni. Wynurzyli się z wody w jaskrawym blasku słońca. Dźwig uniósł klatkę wraz z nurkami i postawił na pokładzie jachtu. Remi ściągnęła z twarzy ma- skę i wypluła ustnik. — Ciekawe, dlaczego nie spróbował jeszcze raz — powiedziała do Sama. — Jak sądzisz, może nie wydaliśmy mu się dość apetyczni? — Nie martw się — odparł. — Prezentujesz się bardzo smakowicie. Za to ja, przygotowując się do tego projektu, ćwiczyłem przyjmowanie nieja- dalnego wyglądu, tak na wszelki wypadek. — Mój ty bohaterze. Sam ściągnął kaptur skafandra i uśmiechnął się. — Było wspaniale. — O tak, dzięki tobie nigdy nie zabraknie mi tematów do nocnych kosz- marów. — Remi pocałowała męża w policzek. Wyszli z klatki i udali się do kabiny, aby się przebrać. Kilka minut później stali oboje na pokładzie dziobowym dwudziestocz- terometrowego jachtu „Marlow Explorer”, Była to nowoczesna, luksusowa jednostka, rozwijająca maksymalną prędkość dwudziestu czterech węzłów. Inna rzecz, że przez dwa tygodnie, odkąd weszli na pokład, kapitan Juan Sandoval ani razu nie miał okazji wykorzystać pełnej mocy dwóch wysoko- prężnych silników Caterpillar C30. Nie spieszyło im się, kiedy przemierzali wody oceanu w poszukiwaniu żarłaczy białych. Czasem zawijali do któregoś z malowniczych meksykańskich portów po paliwo i zaopatrzenie. Jacht był zbyt wielki na potrzeby Sama i Remi. Miał trzy w pełni wyposażone kabiny z łazienkami oraz oddzielne kajuty dla trzyosobowej załogi. Kapitan Sando- val, marynarz Miguel Colera i kucharz George Morales pochodzili z Acapul- co, macierzystego portu jachtu. Fargowie wynajęli go wraz załogą, aby do- trzeć na wody wokół wyspy Guadalupe, odległej około dwustu czterdziestu kilometrów od Półwyspu Kalifornijskiego, ponieważ akwen ten obfitował w duże rekiny. Zgłosili się ochotniczo do udziału w projekcie, prowadzonym przez bio- logów morskich z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, którego
celem było zbadanie migracji i zwyczajów żarłaczy białych. Znakowanie przedstawicieli tego gatunku prowadzono od wielu lat, ale nie przynosiło ono zadowalających rezultatów, ponieważ większość ryb z plakietkami przepadała w głębinach. Śledzenie żarłaczy białych nastręczało wiele trud- ności. Jak wiadomo, rekiny te przemierzają ogromne odległości, trudno je schwytać, a w dodatku są bardzo niebezpieczne. Wyspa Guadalupe stwarza- ła jednak wyjątkową szansę. Okazało się, że duże, dorosłe osobniki żarłacza białego odwiedzają okoliczne wody niezmiennie rok po roku. Ponadto po- stanowiono znakować rekiny z klatek, dzięki czemu nie trzeba było chwytać drapieżników. Korzystając z telefonu satelitarnego, Sam zgłosił numer pla- kietki i podał opis napotkanego dzisiaj rekina. Teraz płynęli po otwartych wodach oceanu w stronę Półwyspu Kalifor- nijskiego. Remi rozpuściła długie kasztanowe włosy, aby wyschły na wie- trze. — Nadal dobrze się bawisz? — spytał Sam, podchodząc do żony. — Oczywiście. Zawsze się dobrze bawimy, kiedy jesteśmy razem. — Wcale tak nie myślisz. Przecież widzę, że coś cię gryzie. — Prawdę mówiąc, myślę o naszym domu — przyznała. — Przepraszam — mruknął Sam. — Zaproponowałem ten projekt dla zabicia czasu. Widziałem, jak męczy cię remont i przebudowa. Kilka miesięcy temu Sam i Remi wrócili z wykopalisk w Europie, pod- czas których wydobywali kosztowności zagrabione w V wieku przez Hunów i ukryte w grobowcach. Trzej konkurujący z nimi poszukiwacze skarbów przypuszczalnie nabrali przekonania, że Fargowie przywieźli do domu część cennych znalezisk, albo zwyczajnie chcieli się na nich zemścić za porażkę w poszukiwaniach. W każdym razie zaatakowali ich trzypiętrowy dom na cyplu Goldłish Point w La Jolla, obracając go w perzynę. Od tamtej pory małżonko- wie nadzorowali odbudowę swojej siedziby. — Miałam już tego szczerze dość — stwierdziła Remi. — Ekipa remon- towa doprowadzała mnie do szału. Najpierw musiałam z nimi pojechać do sklepu z materiałami budowlanymi, żeby wybrać dokładnie takie wyposa- żenie i armaturę, jakie chciałam. Potem było spotkanie, na którym dowie- działam się, że nie produkują już tych modeli, więc trzeba wybrać coś inne- go. Następnie... — Wiem — przerwał jej, unosząc ręce w geście poddania. — Nienawidzę remontów, ale tęsknię za psem — powiedziała cicho. — Zoltan ma się doskonale. Selma traktuje go jak przystało na przy- wódcę stada... — urwał. — Kiedy miesiąc temu wyruszaliśmy na poszukiwa- nie rekinów, powiedziano nam, że będzie dobrze, jeśli zdołamy oznakować dziesięć osobników. Ten mocno wyrośnięty, którego dopadliśmy dzisiaj, był
piętnasty. Zdaje się, że najwyższy czas odwiesić metkownicę na kołek i wra- cać do domu. Remi odsunęła się nieco, by móc spojrzeć mu w oczy. — Nie zrozum mnie źle. Kocham ocean, ciebie zresztą też. Poza tym, kto by nie chciał pływać supernowoczesnym jachtem z jednego cudownego miejsca w drugie? Tylko że... — Tylko co? — Od dawna jesteśmy poza domem. — Chyba masz rację. Zrobiliśmy więcej, niż od nas wymagano. Może faktycznie czas wrócić, wykończyć dom i zająć się czymś nowym. Remi pokręciła głową. — Nie twierdzę, że musimy wracać od razu. I tak płyniemy do brzegu. Zajrzyjmy do laguny San Ignacio. Zawsze chciałam zobaczyć samice wala sza- rego z młodymi. — Potem możemy popłynąć prosto do Acapulco i wsiąść w samolot. — Może i tak. Pogadamy o tym później. Po dwóch dniach stanęli na kotwicy w lagunie San Ignacio i spuścili na wodę plastikowe oceaniczne kajaki. Remi i Sam usadowili się w nich, chwy- cili dwupiórowe wiosła, które rzucił im Morales i wypłynęli na wody laguny. Nie czekali długo. Pierwszy wal szary pojawił się przed dziobami ich kaja- ków, wyrzucając fontannę wody i pary przez podwójne nozdrza, a potem machnął ogonem i zanurkował, zostawiając na powierzchni pienisty ślad. Przyglądali się temu w milczeniu. Zwierzę wielkości miejskiego przegubow- ca wypłynęło tuż przed nimi i zaraz zniknęło w głębinach, a dwa samotne, pomarańczowe kajaki zakołysały się na fali. Fargowie spędzili w nich pozostałą część dnia i cały dzień następny. Wszystkie napotkane wale podpływały do nich bardzo blisko, najwyraźniej powodowane ciekawością. Sam i Remi klepali je po nosach i grzbietach i przyglądali się, jak odpływają. Wieczorami, na rufowym pokładzie jachtu, zasiadali wraz z załogą do kolacji, na którą składały się świeżo złowione ryby i meksykańskie frykasy, pochodzące z restauracji w miasteczku San Ignacio. Zostawali na pokładzie jeszcze długo po zapadnięciu zmroku, rozmawiając o morzu i zamieszkują- cych je stworach, o swoim życiu, przyjaciołach i rodzinie, a nocne niebo roz- świetlało się gwiazdami. Potem Sam i Remi udawali się na spoczynek do ka- biny, skąd od czasu do czasu słyszeli w mroku odgłosy wody, tryskającej z nozdrzy wielorybów. Dwa dni później popłynęli wzdłuż wybrzeża na południe, kierując się do Acapulco. Po przybyciu natychmiast zadzwonili do szefowej ich zespołu badawczego, Selmy Wondrash. Co prawda dali jej miesiąc wolnego, podob- nie jak dwójce jej młodych podwładnych, Pete’owi Jeffcoatowi i Wendy
Corden, ale uparła się, że zostanie w La Jolla, aby nadzorować remont pod ich nieobecność. — Cześć, Remi. Zoltan czuje się świetnie — powiedziała Selma jednym tchem. — Mamy cię na głośniku — wyjaśnił Sam na wstępie. — Miło nam to słyszeć. A co na budowie? — Weźcie pod uwagę, że wznoszenie katedry w Chartres trwało kilka- set lat. — Mam nadzieję, że żartujesz — zaniepokoiła się Remi. — Oczywiście. Podziurawiona kulami stolarka została wymieniona. Parter i pierwsze piętro są w zasadzie gotowe, działają wszystkie instalacje. Na drugim piętrze trwają ostatnie roboty wykończeniowe. Natomiast wasz apartament na trzecim wymaga jeszcze co najmniej dwóch tygodni pracy. Wiecie, co to oznacza. — Że wreszcie będę miała dość miejsca w szafkach na buty? — spytała Remi z nadzieją w głosie. — To też — mruknął Sam. — Tylko że dwa tygodnie w języku budow- lańców znaczy tyle co cztery. — Uwielbiam pracować z pesymistami. Kiedy coś pójdzie jak trzeba, cieszą się jak dzieci. A tak przy okazji, skąd dzwonicie? — Skończyliśmy już ze znakowaniem rekinów. Jesteśmy w Acapulco. — Rozumiem, że wszystko w porządku? — Jest po prostu cudownie — uśmiechnęła się Remi. — Świeże ryby, kurczak w sosie mole, tańce pod gwiazdami i temu podobne. To sto razy lepsze niż udawanie przynęty dla rekinów. Mimo to powoli szykujemy się do powrotu. — Po prostu dajcie mi znać. Samolot i załoga będą na was czekać tam, gdzie sobie zażyczycie. Osobiście odbiorę was z lotniska w Orange County. — Dzięki, Selmo — powiedziała Remi. — Na pewno cię powiadomimy. Na razie jeszcze tu zostaniemy. Mamy zarezerwowany stolik w restauracji, to już za dziesięć minut. Dzwoń, gdybyś nas potrzebowała. — Jasne. Do widzenia. Ich pokój mieścił się w jednej z dwóch hotelowych wież. Tej nocy, zaraz po tym, gdy położyli się spać, poczuli krótkie drżenie. Budynek zakołysał się, coś lekko zaterkotało i zapadła cisza. Remi odwróciła się i przywarła do Sama. — Jedną z rzeczy, które w tobie kocham, jest to, że zawsze zabierasz mnie do hoteli zaprojektowanych tak, by przetrwać trzęsienie ziemi. — Może nie jest to coś, czego kobiety wymagają od mężczyzny swoich marzeń, ale dziękuję za uznanie. Nazajutrz wymeldowali się z hotelu i wrócili na jacht. Kiedy znaleźli się
w porcie, odnieśli wrażenie, że coś się zmieniło. Kapitan Juan stał na most- ku, słuchając hiszpańskojęzycznego radia, które nastawione było tak głośno, że usłyszeli je zaraz po wyjściu z taksówki. Przy relingu stał wystraszony George i patrzył na nich szeroko otwartymi oczami. Kiedy weszli na pokład, Sam usłyszał słowa sismo temblori volcan. — Co się dzieje? — spytał. — Kolejne trzęsienie? — Zaledwie pięć czy dziesięć minut temu. Może Juan będzie wiedział coś więcej. Wszyscy troje weszli na mostek. — Najsilniejsze wstrząsy nawiedziły wybrzeże w okolicy miasta Tapa- chula w stanie Chipas, tuż przy granicy z Gwatemalą — powiedział Juan na ich widok. — Jak silne? — spytała Remi. — Bardzo. Magnituda 8,3 do 8,5. Jednocześnie zaobserwowano dym, unoszący się nad wulkanem Tacana na północ od miasta. Pozamykano wszystkie drogi z powodu osunięć ziemi na długich odcinkach. Są ranni, może nawet zabici, ale nie podano liczby. — Juan pokręcił głową. — Może dałoby radę jakoś im pomóc? Sam popatrzył na Remi, a ta kiwnęła głową. — Musimy gdzieś zadzwonić. A wy zacznijcie przygotowywać łódź do wypłynięcia. Wszystko ma być zapięte na ostatni guzik. Sam poszedł z telefonem satelitarnym na pokład dziobowy i wybrał nu- mer. — Selma? — To ty, Sam? — spytała. — Już chcecie wracać? — Nie o to chodzi. Mamy tu pewien problem. Leżące na wybrzeżu mia- sto Tapachula nawiedziło silne trzęsienie ziemi. Potrzebna jest pomoc, a drogi zostały zablokowane, być może na całym przyległym obszarze. Nie wiem, jakie lotnisko mają w Tapachula, ale chciałbym, abyś skontaktowała się z doktorem Evansem. Poproś go o zorganizowanie standardowego pa- kietu medycznego stosowanego w przypadku klęsk żywiołowych, z dostawą do któregokolwiek z tamtejszych szpitali. Mają otrzymać wszystko, co może im się przydać po potężnym trzęsieniu ziemi. Oczywiście pokrywamy wszel- kie koszty. Otwórz mu kredyt w banku na sto tysięcy dolarów. Dasz radę to załatwić? — Tak jest. Jeśli go nie złapię, poproszę własnego lekarza o autoryzację dostawy. Kwestia lotniska stanowi pewien problem, ale dowiem się, czy da radę tam wylądować, czy trzeba będzie zrobić zrzut z powietrza. — Natychmiast po zaokrętowaniu ładunku zamierzamy popłynąć na po- łudnie — poinformował na koniec Sam.
— Będziemy w kontakcie — rzuciła Selma i się rozłączyła. Sam pospiesznie wrócił na mostek, by porozmawiać z kapitanem Ju- anem. — Zdaje się, że mamy szansę zrobić coś o wiele ważniejszego niż zna- kowanie ryb. — Co pan ma na myśli? — Drogi to Tapachula są nieprzejezdne, prawda? — Tak mówili w radio. Podobno ich oczyszczenie może potrwać kilka miesięcy. — Zdążyliście już zapewne uzupełnić zapasy wody i żywności oraz na- pełnić zbiorniki paliwa. Teraz załadujemy tę łódź po brzegi i dotrzemy do miasta od strony morza. Za dzień lub dwa powinniśmy być na miejscu. — Niby tak. — Juan wyraźnie się ociągał. — Może zajmie nam to nieco więcej czasu. Ale firma, do której należy łódź, nie zapłaci za tę podróż ani za przewożone zaopatrzenie. Nie stać ich na to. — Ale nas stać — wtrąciła się Remi. — W dodatku jesteśmy na miejscu, więc idziemy po zakupy. Remi, Sam, kapitan Juan, George i Miguel zabrali się do roboty. Sam wypożyczył dużego dostawczaka, którym wszyscy udali się na objazd Aca- pulco, kupując po drodze butelkowaną wodę, konserwy, koce i śpiwory, profesjonalne zestawy pierwszej pomocy oraz podstawowe leki. Przełado- wali zakupy na jacht i wrócili do miasta. Tym razem nabyli bańki z benzyną, piętnaście awaryjnych generatorów spalinowych, latarki i baterie, radiote- lefony, namioty oraz odzież w różnych rozmiarach. Zapełnili wszystkie kabi- ny, ładownię, forpik, a nawet mostek. Zastawili pokład paletami z wodą, benzyną i żywnością, które przymocowali linami do relingów, aby nie prze- suwały się na fali. Kiedy zakończono załadunek, Remi poleciła załodze jachtu obdzwonić szpitale w Acapulco i dowiedzieć się, czy mają jakiś sprzęt medyczny i leki na receptę, które mogłyby być potrzebne w Tapachula. Dostarczono paczki z silnymi lekami przeciwbólowymi, antybiotykami oraz łubki i szyny do unie- ruchamiania połamanych kończyn. Z jednego ze szpitali zgłosili się trzej le- karze z oddziału ratunkowego z pytaniem, czy nie mogliby się zabrać do Ta- pachula na pokładzie jachtu wynajętego przez Sama i Remi. Wczesnym popołudniem medycy z własnymi zapasami leków i sprzętu stawili się w porcie. Były wśród nich dwie młode lekarki z ostrego dyżuru, doktor Garza i doktor Talamantes. Ekipę uzupełniał sześćdziesięcioletni chi- rurg, doktor Martinez. Złożyli swoje rzeczy w jednym miejscu, by pomóc Sa- mowi, Remi i załodze w rozładunku ostatniej partii zakupów z samochodu i w przenoszeniu ich na pokład, a potem wprowadzili się do dwóch niezaję- tych kabin pod pokładem.
O czwartej po południu Sam wydał rozkaz i jacht wyszedł z portu, roz- poczynając podróż do celu, odległego o czterysta sześćdziesiąt mil mor- skich. Kapitan Juan ustawił oba motory na całą naprzód i nie zwalniał przez wiele godzin, prowadząc jacht z dala od brzegu na głębokiej wodzie. Trzej członkowie załogi oraz Sam i Remi zmieniali się na wachtach za sterem. Kie- dy nie spali i nie wypełniali innych pokładowych obowiązków, przygotowy- wali pod nadzorem medyków zestawy środków medycznych, przeznaczone dla małych przychodni, gabinetów zabiegowych i indywidualnych lekarzy. Następnego dnia wieczorem, kiedy podeszli bliżej lądu, zorientowali się, że dotarli do rejonu dotkniętego zniszczeniami. Płynęli ledwie milę od gęsto zaludnionego wybrzeża, ale nie dostrzegli żadnych świateł. Sam pod- szedł do steru i zerknął na mapę. — Gdzie jesteśmy? — spytał. — Na trawersie Salina Cruz — odrzekł Miguel. — To całkiem spore mia- sto, ale nie widać świateł. — Podpłyńmy, chcę się zorientować w sytuacji. — Miedzy nami a plażą jest pełno mielizn. Jacht jest mocno przełado- wany, musimy uważać. — W takim razie podejdź najbliżej jak się da i rzuć kotwicę. Popłyniemy w kilka osób szalupą na brzeg. Sprawdzimy, czy możemy jakoś pomóc, i wrócimy. — Tak jest. Miguel podszedł do brzegu tak blisko, jak się tylko ośmielił. Po chwili stanęli na kotwicy. Kiedy Sam, Remi i George przygotowywali się do spusz- czenia szalupy, na pokład wyszła doktor Talamantes. Sam i George akurat przenosili do łódki jeden z generatorów. — Zostawcie trochę miejsca dla mnie i mojej torby. Poza tym załadujcie jak najwięcej wody i żywności. — Obrócimy kilka razy, ale od czegoś trzeba zacząć. Do szalupy wsiedli Remi, Sam, doktor Talamantes oraz Miguel, który zapuścił silnik zaburtowy i skierował się ku plaży, sterując nieco ukośnie do hnii brzegowej. Kiedy znaleźli się na płyciźnie, wyłączył silnik i przechylił go, wyciągając śrubę z wody. Łódź, sunąca samym tylko rozpędem, przyspieszyła lekko na fali przyboju i zaryła dziobem w piaszczy- ste dno. Sam i Remi wskoczyli do wody i wyciągnęli szalupę na plażę. Lekarka i Miguel wyszli z łodzi suchą stopą i wszyscy czworo przepchnęli ją dalej od wody. Miguel wbił kotwicę w piasek, zabezpieczając łódź na wypadek przy- pływu. Kiedy zaczęli rozładowywać przywiezione zapasy, na plażę wbiegło kil- ka osób, oferując pomoc. Miguel i doktor Talamantes rozmawiali z nimi po
hiszpańsku, a Remi tłumaczyła wszystko Samowi. — Mają trochę rannych, ale obyło się bez ciężkich obrażeń — powie- działa lekarka. — Umieścili ich w szkole, kilka przecznic dalej. Pójdę tam, sprawdzę, czy im czegoś nie potrzeba i zaraz wrócę. Mówiąc to, wzięła swoją torbę lekarską i latarkę, po czym oddaliła się pospiesznie ulicą w towarzystwie dwóch miejscowych kobiet. Kiedy skończyli wyładunek zgrzewek z wodą, do Miguela podszedł jakiś mężczyzna. Wymienili ze sobą kilka słów. — Facet pracuje w pobliskiej przychodni i pyta, dla kogo ten generator. — Miguel streścił rozmowę, zwracając się do Sama. — Może być dla przychodni. — Sam rozejrzał się i zobaczył, że ktoś przyciągnął na plażę czerwony wózek, zostawiony na ulicy przez jakiegoś dzieciaka. Załadowali sprzęt na wózek i przewieźli go trzy przecznice dalej, do ośrodka zdrowia w centrum miasta. W kilka minut Sam podłączył prze- wody i uruchomił generator. Oświetlenie przychodni zajaśniało, z początku słabo, a potem nieco wyraźniej, kiedy terkoczący silnik generatora osiągnął optymalne obroty. Kiedy otwarto przychodnię i pierwsi pacjenci weszli do środka, pojawi- ła się doktor Talamantes. — Przebadałam ludzi w szkole. Jest ich wielu, ale na szczęście nie ma ciężkich przypadków. Powiedziano mi, że dzięki wam przychodnia pracuje pełną parą. — Próbowała się pani dowiedzieć, jak wygląda sytuacja bliżej epicen- trum? — W Tapachula musiało dojść do poważnych zniszczeń. Były tu dwie ło- dzie z rannymi. Popłynęły dalej w poszukiwaniu żywności i leków, które mogłyby zabrać z powrotem. — W takim razie przetransportujemy z jachtu jeszcze jedną partię za- opatrzenia, a potem ruszamy do Tapachula. Poczeka pani na nas tutaj, za- nim wrócimy z towarem? — Dobry pomysł — przyznała lekarka. — Przez ten czas zbadam jeszcze kilku pacjentów. — Miguel, zostań z panią doktor — polecił Sam. — Juan i George po- mogą nam przy załadunku. Sam i Remi pobiegli na plażę do łodzi. Sam wyciągnął z piasku kotwicę. — Zamarzył ci się romantyczny rejs we dwoje w świetle księżyca — spytała Remi — czy może chcesz mi pokazać, jakim dobrym jesteś wodnia- kiem? — I jedno, i drugie — uśmiechnął się Sam. — Pomyślałem też, że pły- nąc tylko we dwójkę, będziemy mogli przewieźć większy ładunek. Zepchnęli szalupę do wody. Remi zajęła miejsce na dziobie, a Sam ob-
rócił łódź pod fale, odepchnął się od dna i usiadł na środkowej ławce. Sil- nym pociągnięciem wioseł pokonał pierwszą falę, potem drugą, jeszcze raz pociągnął mocno, po czym złożył wiosła, nachylił się nad pawężą, uruchomił silnik i skorygował kurs. Łódka przecięła dziobem następną falę, wspięła się na kolejną i zaczęła szybko oddalać się od brzegu. Sam cały czas widział jacht, zakotwiczony na głębszej wodzie, ale do- piero po chwili zauważył, że coś się zmieniło. Dostrzegł niską sylwetkę nie- wielkiej motorówki kabinowej, przycumowanej przy burcie. Na mostku sta- li trzej mężczyźni, i jeszcze dwaj na pokładzie rufowym. Kiedy podpłynęli bliżej, jeden z obcych podszedł do schodni i zniknął pod pokładem, najwy- raźniej zmierzając do kabin. Sam wyłączył silnik. — Co się stało? — spytała Remi, zaskoczona nagłą ciszą. — Odwróć się i spójrz na jacht. Mamy gości. Wolę podejść po cichu, do- póki się nie przekonam, że nie mają złych zamiarów. Obserwuj ich, kiedy będę wiosłował. Sam znów usiadł na środkowej ławce, a Remi ze swego miejsca na dzio- bie wpatrywała się w jacht. Sam opłynął go w odległości pięćdziesięciu me- trów i podszedł do burty od strony morza. Przycumował łódkę do rufowej knagi na sterburcie, po przeciwnej stronie niż tajemnicza motorówka. — Sprawdźmy, czy jest bezpiecznie, zanim zdradzimy swoją obecność — wyszeptał. Stanęli na ławkach w szalupie i nasłuchiwali. Ktoś krzyczał po hiszpań- sku. Słowa były niezrozumiałe nawet dla Remi, ale w głosie można było wy- raźnie wyczuć złość. Sam podciągnął się na drabince zaburtowej zawieszo- nej na rufie i wyjrzał nad krawędzią pokładu. Po chwili schował głowę. — Trzech jest na mostku razem z Juanem. George leży na podłodze, skrępowany i zakneblowany. Widziałem, jak jeden z nich uderzył Juana. Chyba próbują go zmusić do odpłynięcia. — Co robimy? — Zerknij, co mamy w zestawie ratunkowym szalupy, a ja zajrzę do schowka na rufowym pokładzie jachtu. Zaczął wspinać się po drabince, a Remi rozpakowała zestaw na dziobie łodzi. — Popatrz, rakietnica — poinformowała męża szeptem, unosząc broń do góry. Był to stary pistolet sygnałowy, metalowy, w odróżnieniu od nowszych, wykonanych z tworzyw sztucznych. Remi otworzyła plastikowe pudełko z nabojami sygnalizacyjnymi, złamała lufę rakietnicy, załadowała jedną flarę, a resztę wsadziła do kieszeni kurtki.
— Lepsze to niż nic — szepnął Sam. — Zobaczymy, co mi się uda zna- leźć tutaj. Bezszelestnie dostał się na pokład jachtu i podszedł do osłoniętego miejsca pod schodnią prowadzącą na mostek. Otworzył stalową pokrywę schowka, pogrzebał między kamizelkami ratunkowymi i znalazł drugą ra- kietnicę. Załadował ją. A potem schował do kieszeni duży składany nóż, wy- jęty z zestawu pierwszej pomocy. Remi stanęła u jego boku. — Idziemy? — Wskazała na schodnię. Sam przytaknął. Powoli weszli na górę. Tuż pod poziomem mostka Remi przykucnęła po prawej stronie schodka, a Sam po lewej. Nasłuchiwali, obserwując na suficie sterówki cienie ludzkich sylwetek oświetlone przez pulpit sterowniczy. Jeden z napastników znów uderzył kapitana. Juan upadł na podłogę tuż obok związanego George’a. Sam zerwał się i wpadł na mostek, mierząc z rakietnicy w domniemane- go szefa, który właśnie zadał cios Juanowi. — Rzuć broń — rozkazał cicho. Na twarzy mężczyzny pojawił się kpiący uśmieszek. — Przecież to rakietnica. — To też — powiedziała Remi zza pleców dwóch pozostałych męż- czyzn. Jeden z nich zaczął się odwracać w jej stronę, unosząc do góry pisto- let. Sam zakręcił nim w stronę, w którym tamten się obracał i wypchnął go przez wejście do sterówki. Mężczyzna spadł na pokład i zastygł w bezruchu. W tym czasie Sam wystrzelił flarę w korpus napastnika stojącego obok Remi, a Remi odpaliła rakietnicę prosto w pierś szefa opryszków, stojącego obok Juana. Wnętrze sterówki wypełnił duszący siarkowy dym. Snopy fioletowych iskier tryskające z flar zapaliły ubrania obu mężczyzn i parzyły im skórę. Ten trafiony przez Sama upuścił pistolet i, zbiegając po schodach, próbował obiema rękami zdusić płomienie. Potknął się, upadł na pokład, zerwał się i wskoczył do wody. Szef popędził za nim, uważając, aby nie spaść ze schod- ni, ale Sam wymierzył mu solidnego kopniaka w okolicę krzyża. Bandyta po- frunął nad pokładem, lądując obok swojego nieprzytomnego kolegi, po czym wstał i rzucił się za burtę. — Rozetnij mu więzy. — Sam podał Remi nóż, wskazując na George’a, a sam położył dłonie na poręczach schodni i zjechał na pokład. Zerknął w górę na Remi, która uklękła w wejściu do sterówki, trzymając w dłoniach pistolet porzucony przez jednego z przysmażonych bandytów. Podniósł z pokładu broń, która wypadła nieprzytomnemu oprychowi i sta- nął obok zejściówki prowadzącej do kabin.
— Wyłazić stamtąd! — wrzasnął w dół. — Wszyscy na pokład! Wykrzykując rozkazy, zsunął buty ze stóp i na bosaka przeszedł za zej- ściówkę. Nad pokładem pojawiła się głowa mężczyzny. Rozejrzał się, ale nie mógł zobaczyć Sama. Kiedy wysunął się dalej, Sam zauważył, że w jednej ręce trzyma pistolet, a w drugiej laptopa Remi. — Rzuć broń, ale nie komputer — zażądał Sam. — Odłóż go ostrożnie. — A niby dlaczego miałbym to zrobić? — Bo celuję ci w tył głowy z pistoletu twojego kumpla. Mężczyzna zorientował się wreszcie, że głos dobiega zza jego pleców. Uniósłszy powoli ręce, położył komputer i broń na krawędzi zejściówki. Po- tem zauważył jednego z towarzyszy, rozciągniętego na pokładzie. — Pozostali koledzy postanowili popływać — poinformował go Sam. — Czego szukacie na naszym jachcie? Mężczyzna wzruszył ramionami. — Wiadomo, że każda łódź, która tu dotrze, będzie załadowana pro- wiantem i sprzętem. Po co mielibyście tu przypływać, jeśli nie z powodu trzęsienia ziemi? — Zamierzaliście zabrać żywność i środki medyczne ludziom, którzy ich potrzebują? — Przecież my też ich potrzebujemy — obruszył się mężczyzna. — Do czego? — Żeby je sprzedać i zarobić trochę kasy. Po trzęsieniu ziemi ludzie za- płacą za te rzeczy każdą cenę. Im dalej wzdłuż wybrzeża, tym wyższą. Braku- je żywności i wody. Drogi są nieprzejezdne, nie ma prądu, żarcie w lodów- kach zaczyna się psuć. — Nam w każdym razie niczego nie zabierzecie — stwierdził Sam. Bandyta znów wzruszył ramionami i podszedł do burty. — Może nie, a może tak — powiedział filozoficznie, po czym oparł się o reling i skrzyżował ręce na piersiach. Na dole zejściówki, w korytarzu prowadzącym do kabin, powstał jakiś ruch. Na pokład wyszedł doktor Martinez, trzymając ręce nad głową. Za nim szła doktor Garza, także z podniesionymi rękami. Na końcu pojawił się mło- dy Meksykanin z elegancką fryzurą, w obcisłych, markowych dżinsach i kow- bojskich butach, które na łodzi wyglądały zupełnie niestosownie. Jedną rękę położył na ramieniu lekarki, a w drugiej trzymał pistolet, przystawiony do jej głowy. — Nie zastrzelę jej, jeśli odłożysz broń — powiedział. — Lepiej Uważaj — ostrzegł go Sam — bo takimi tekstami możesz zde- nerwować moją żonę. Remi stała na szczycie schodni prowadzącej na mostek, celując z pisto- letu prosto w głowę chłopaka.
Bandzior oparty o reling popatrzył na nią obojętnym wzrokiem i rzekł: — Zabierz mu broń. Ten, który dotąd leżał na pokładzie, podniósł się i szybkim krokiem podszedł do Sama. Fargo strzelił mu w stopę. Facet znów padł na pokład, tylko że teraz turlał się z boku na bok, krzywiąc się, jęcząc i ściskając zranio- ną kończynę. Młody w obcisłych dżinsach odsunął lufę pistoletu od głowy lekarki, aby wycelować w Sama. — Rzuć to! To twoja ostatnia szansa! — rozległ się okrzyk Remi. — Na twoim miejscu bym jej posłuchał — poradził Sam z udawaną tro- ską w głosie. — Jest mistrzynią w strzelaniu z pistoletu. Wiesz, o czym mó- wię? Jeśli zechce, wpakuje ci kulę w źrenicę oka. Chłopak spojrzał w górę na Remi. Dostrzegł jej skupione oczy na prze- dłużeniu lufy pistoletu, trzymanego pewnie w oburęcznym chwycie. Po krótkim wahaniu odłożył broń na pokład. Doktor Garza z ulgą wbiegła na górę. — A teraz dołącz do kolegów — rozkazała Remi. Elegant wyszedł na pokład i zastosował się do polecenia. — W porządku — rzekł Sam. — To teraz wszyscy za burtę. — Chwileczkę, przecież... — próbował oponować ten przy relingu. — Tak czy inaczej, nie ujdzie wam to na sucho — przerwał mu Sam. — Wolicie się moczyć żywi czy martwi? Mężczyźni spojrzeli po sobie, po czym pomogli rannemu koledze przejść przez reling i sami skoczyli za nim do morza. Kiedy usłyszeli ostatni głośny plusk, Sam poszedł na rufę i wrócił z kani- strem pełnym benzyny. Wylał jego zawartość na motorówkę przycumowaną przy burcie, odwiązał linę i odepchnął łódź od stojącego na kotwicy jachtu. Bandyci natychmiast popłynęli do motorówki. Kiedy oddaliła się na jakieś dziesięć metrów od jachtu, Sam wziął rakietnicę i odpalił flarę, a potem przyglądał się płomieniom, które natychmiast objęły całą łódź. Między zgro- madzonymi na pokładzie jachtu rozszedł się szmer aprobaty. Sam podszedł do schodni. — Juan! — krzyknął w górę. — Co tam, Sam? — Czujecie się z George’em na siłach, by poprowadzić jacht? — Tak. — W takim razie odpalcie motory, podnieście kotwicę i przybijcie do tamtego molo. Zabierzmy Miguela i doktor Talamantes i wynośmy się stąd.
ROZDZIAŁ 3 Salina Cruz, Meksyk Kilka minut później doktor Talamantes i Miguel znaleźli się na pokła- dzie. Oboje pobiegli na plażę na wieść o płonącym jachcie. Kiedy zoriento- wali się, że Fargowie płyną do miejskiej przystani, niezwłocznie poszli na molo. Wkrótce w komplecie zdążali na południowy wschód, trzymając się blisko brzegu. Jeszcze trzykrotnie zatrzymywali się w spowitych mrokiem nadbrzeż- nych miastach, aby przekazać mieszkańcom wodę pitną, konserwy, latarki, generatory spalinowe i benzynę. Za każdym razem z pierwszą partią towa- rów na ląd płynęła trójka lekarzy ze sprzętem i medykamentami. Po kilku godzinach postoju doktorzy informowali, że najpilniejsze przy- padki zostały przez nich opatrzone, a lżej poszkodowanymi zajmą się miej- scowi, korzystając z dostarczonych leków i sprzętu medycznego. Wtedy Sam ściągał wszystkich na plażę, a Miguel przewoził ich szalupą na jacht. Remi i Sam zawsze wracali z lądu jako ostatni. Zaraz po ich powrocie na pokład za- łoga podnosiła kotwicę i jacht kontynuował rejs do Tapachula. Czwartego dnia o świcie Sam i Remi jeszcze spali, kiedy Miguel zapukał do kabiny. Sam wstał i otworzył drzwi. — Co się dzieje? — Widać już Tapachula. Juan mówi, żeby pan przyszedł na mostek. Małżonkowie ubrali się szybko i wyszli na pokład. Już na stopniach schodni prowadzącej na mostek zorientowali się, dlaczego kapitan kazał ich obudzić. W oddali widzieli wulkan Tacana, drugi co do wysokości szczyt w Meksyku. Wyglądał jak ciemnoniebieska piramida, stercząca samotnie na tle nieba kilka kilometrów od wybrzeża. Tego ranka nad jego wierzchoł- kiem unosiła się smuga szarego dymu, znoszona wiatrem na wschód. — Zaliczany jest do wulkanów aktywnych, ale od ponad sześćdziesięciu lat nie było żadnej większej erupcji. — Czy nadają przez radio jakieś ostrzeżenia? — spytała Remi. — A może zarządzili ewakuację ludności? — Zdaje się, że tak naprawdę nikt nie wie, co się dzieje. Przypuszczają tylko, że pod wpływem trzęsienia ziemi coś się przesunęło albo pootwierały się szczeliny. Skoro drogi są nieprzejezdne, to naukowcy raczej nie dotarli